Gazeta Wyborcza - 11 grudnia 2014

 

 

Hugo-Bader szuka kolegów z podziemia

 

 

Jacek Hugo-Bader

Śmierć Pikadora

 

 

Moi koledzy z partyzantki. Jak im się żyje w Polsce, którą sobie wywalczyli?

 

"Nikt tam nie został. Wyjeżdżał Maciek, Michał zwany »Tomkiem« i Tomek zwany »Michałem«. Maryśka dwa lata pracowała w Nowym Jorku. Piotrek był w Australii, Marek w Niemczech, »Pikador« we Francji. »Gruby Marek« mówił przed wyjazdem, że wróci, kiedy zdechnie komuna. Żegnaliśmy go więc na zawsze. Dotrzymał słowa. Dziewczyny i chłopaki z Międzyzakładowej Komisji Koordynacyjnej »Wola« - podziemnej struktury solidarnościowej z lat 80. Jak im się wiedzie w kraju, o który walczyli?".

Te słowa napisałem równo 20 lat temu i do dzisiaj nie zmieniłem nawet przecinka. To był początek wielkiego, to znaczy bardzo obszernego reportażu, którym chciałem uczcić piątą rocznicę wolnej Polski, ale zupełnie mi się nie udał. Siódmą wersję tekstu porwałem w złości na drobne kawałki i pożarłem. Wtedy jeszcze w naszej redakcji artykuły oddawało się przełożonym wydrukowane na papierze. A te nasze życiorysy ciągle wychodziły mi jakoś byle jakie, mało brawurowe, niefotogeniczne.

Jeśli tak będzie i tym razem, to wybaczcie - może jednak warto wiedzieć, kto robił tę naszą rewolucję. Musicie to wiedzieć.

Z tym pożarciem to, rzecz jasna, figura stylistyczna, ale dobrze pamiętam, że przy rwaniu pomagałem sobie zębami. Wersje od jeden do sześć do dzisiaj leżą w tekturowej teczce z tasiemkami, na której zielonym flamastrem napisałem słowo "Firma", bo tak nazywaliśmy wtedy naszą organizację. Większość kartek dla oszczędności papieru zadrukowana jest z obu stron, ale jedna zamaszyście przekreślona długopisem, żeby szefowa wiedziała, z której strony czytać. Akapit, od którego teraz zacząłem, rozpoczynał wersję pierwszą i drugą.

Teczka od 1994 roku leży na podorędziu. I pęcznieje. Bo ciągle zbieram, coś tam dorzucam, notuję, śledzę, zapamiętuję, układam w głowie, ciągle wymyślam, mam oko na tych moich towarzyszy, jakiś kontakt urywany... To najdłużej pisany tekst w moim życiu. I pewnie nigdy bym się do niego nie zabrał, bo boję się tego tematu jak ognia, jak niespodziewanej albo przewlekłej śmierci, gdyby nie to, że właśnie mieliśmy 25. rocznicę III RP i przy tej okazji usłyszałem gdzieś słowa znanej krytyk i kurator sztuki Andy Rottenberg, że w Polsce z wolności najmniej korzystają ludzie, którzy o nią walczyli. No, kurwa, to tak być nie może!

Nie pamiętam, czy Anda mówiła publicznie, czy prywatnie, ale pamiętam, że ślubowałem sobie wreszcie o tym napisać, i nie tylko do gazety, ale książkę o dawnych konspiratorach, o moich koleżankach i kolegach z partyzantki. Tych moich najbliższych, siostrach i braciach, ukochanych... Tytuł - "Skucha".

Był jeszcze z nami Rysiek, Mietek, Hanka, pani Janeczka, "Bratowa", "Rudobrody", Fredek, zwany "Tadkiem", Stasio, nasza szefowa "Celina", która nosiła takie krótkie kiecki i miała takie nogi, że można było zwariować! Ci, co wyjechali za granicę, wrócili co do jednego. Nawet "Gruby Marek", tak jak obiecał, ale nie dał rady i po paru latach jako jedyny znowu prysnął. Tym razem do Anglii, podobno na zawsze, ale go odnalazłem i odwiedziłem.

Opowiem tylko o tych, których wtedy znałem osobiście. Imię, nazwisko, wiek, zawód i ksywa - nie wszyscy ją mieli. Niektórzy posługiwali się tylko imieniem. W użytku było żargonowe słowo "ksywa". Pseudonimy mieli ci z tamtej wojny, na której można było zginąć. Nasza wojna była jaruzelska. Pokraczna, niepoważna, pszenno-buraczana, bimbrowo-salcesonowa, kiszkowata, bez szabel, lanc, stenów, pancerfaustów, wyroków śmierci. W tym, co napiszę, nie znajdziecie nawet odrobiny patosu. Volkswagen garbus, którym woziłem z drukarni nakład naszej gazety, czasami woził przednią albo tylną ćwiartkę świniaka na rodzinne potrzeby, a papier i farbę, a nawet ogromne drukarskie maszyny, bardzo często zwyczajnie kradliśmy. Na tych samych maszynach, z których schodziły nasze płomienne manifesty, drukarze gałgany dorabiali sobie drukowaniem fałszywych kartek na mięso, a potem opylali je pewnie gdzieś na boku. Kiedy rodziły się moje dzieci, dowody wdzięczności dla lekarzy, którzy je przyjmowali, składały się nie z banknotów, tylko z lewych kartek, tyle że na benzynę. Na potrzeby organizacji gromadziłem ją ukradkiem w beczkach w piwnicy sąsiedniego bloku. Wcale się nie przejmowałem, że to może pieprznąć. W głowie powtarzałem sobie pogoworkę ruskich generałów: są ofiary w ludziach, trudno - muszą być i w sprzęcie.

"Jedni koledzy w wolnej Polsce zabłysnęli w polityce, inni zrobili fortunę, jeszcze inni nie mają co jeść" - pisałem przed 20 laty. - Wielu robi mniej lub bardziej czyste interesy. Parę osób poszło na emerytury, parę - do kryminału. Raz - za coś, raz - za nic. Parę osób już wie, że zmarnowało życie, zmitrężyli, przebarłożyli 25 lat, paru chłopaków uważa, że walka o wolność dopiero się zaczyna. Kilku kolegów się rozwiodło, kilku rozpiło, kilku robiło w życiu rzeczy straszne. Od kogo zacząć?

Może od "Pikadora".

Rozwód - tkliwość palpacyjna

- Obrazowo działa to tak - tłumaczy. - Na stację wjeżdża pociąg i ci najbardziej rezolutni do niego wskakują, a reszta zostaje. Pociąg odjeżdża, wtedy ci, co są w środku, wychylają się w biegu z okien i krzyczą: "Pierdolcie się, zdychajcie na tym peronie!". Ta władza, co jest teraz, jest gorsza od komunistów.

Nazywa się Andrzej Kuzincow. Wymyślił, że w konspiracji będzie "Kontrą", ale od czasu majowych demonstracji 1982 roku, kiedy z drzewcem od transparentu jak wariat szturmował szpalery zomowców, nazywaliśmy go "Pikadorem". Był cholernie narwany.

- Na co ci zeszło 25 ostatnich lat? - pytam go od czapy.

- Sprawa IIIc 1624/91 - recytuje sygnaturę sądową z pamięci. - Rozwodziłem się.

- Przez 25 lat?!

- Tak jakby. Wszystko przez "Solidarność" i stan wojenny. W domu zaczęły nachodzić mnie ubeki, a moja była baba słaba psychicznie, nie wytrzymała tego, pochorowała się i położyła lachę na małżeństwie. Bracie, ja na taką rurę sędzinę trafiłem, że głowa boli. Posłuchaj, co napisała w wyroku rozwodowym: "Pozwany ciągle wychodził z domu i nigdy nie mówił dokąd, a na pytanie powódki, dokąd się wybiera, arogancko odpowiadał, że nie jest u prokuratora".

Kiedy rozmawiałem z Andrzejem 20 lat wcześniej, opowiadał tylko o tym. Był świeżo po sprawie rozwodowej, która ciągnęła się kilka lat i zakończyła orzeczonym przez Sąd Wojewódzki w Warszawie rozwodem, chociaż przyniósł sędzi usprawiedliwienie, że w latach 1982-89 nie chodził do kochanki, tylko na zebrania konspiracyjne. Dokument podpisał minister Michał Boni, który wtedy był szefem resortu pracy i polityki socjalnej w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego, a w czasach konspiracji jednym z naszych liderów i drugim z kolei redaktorem naczelnym wydawanej przez nas gazety "Wola".

Andrzej był jedynym z naszej grupy, który przyszedł w wolnej Polsce do Michała i o coś prosił ministra. Właśnie o ten papierek

- A wiesz, co to jest tkliwość palpacyjna? - pyta Andrzej.

- Pierwsze słyszę.

- Jak cię ktoś dotknie, to musisz zajęczeć, bo cię zabolało. Do tego siniec w dwóch miejscach, podbiegnięcie i to jest dowód, że cię pobito. Z taką obdukcją moja była baba poszła do sądu i wzięła jeszcze koleżankę z pracy, bo nie chciałem się zgodzić na ten rozwód. Tę drugą babę pierwszy raz w życiu na oczy widziałem, a ona miała świadczyć o stosunkach w domu panujących. Opowiadała, jaką tę moją babę widziała pobitą. Dotkliwie. A sędzina chłonęła te bajki jak gąbka. Ona traktowała naszą sprawę jak misję odwetową na wszystkich chłopach. No to miałem te zeznania, obdukcję i francę sędzinę...

- Ożeż ty!

- Autentyczna kurwa Jolanta Zybertowicz - "Pikador" pęka ze śmiechu. - Normalnie darła na mnie mordę na sali sądowej. Dostałem od niej propozycję, że jak się przyznam, to mogę liczyć na przychylność sądu, złagodzenie kary. A więc kara już z góry była ustalona i tylko był problem, czy złagodzić, czy może przyostrzyć. Powiedziałem, że w życiu się nie przyznam, i wygarnąłem, że sąd mnie namawia do składania fałszywych zeznań, co jeszcze bardziej ją rozwścieczyło i orzekła rozwód z wyłącznej winy pozwanego, czyli z mojej. Od razu napisałem list do ministra sprawiedliwości, że postępowanie przypominało mi hitlerowski Sondergericht albo sowiecką czerezwyczajkę, więc wezwali mnie do ministerstwa, pogadali, ale nic z tego nie wyszło.

- A czy tyś jej, Andrzeju, przypieprzył? - pytam kolegę.

- Mojej byłej babie? Nie. Myśmy to przerobili w początkach małżeństwa, kiedy jeszcze się dotykaliśmy, że wystarczy ją mocniej ścisnąć za rękę, a jej sińce wyłażą. Nie musi się nawet uderzyć. Ona jest gruba, z tak zwanych puszystych, pewnie dlatego ma bardzo wrażliwą skórę.

Są ludzie, którzy młodo jak na swoje lata wyglądają, ale Andrzej stanowczo przesadził. Jest medycznym fenomenem. Urodził się, kiedy Adolf Hitler miał przed sobą jeszcze pół roku życia, był więc jednym ze starszych wśród nas, a wyglądał zawsze, jakby był jednym z najmłodszych. Do dzisiaj tak ma. Na oko nikt nie daje mu więcej jak pięć dych. Całe życie przepracował jako kierownik różnych budów. W naszej organizacji był przedstawicielem zakładów Wedla od czekolady i Rawaru od elektroniki, a także Budopolu-Warszawa, wielkiego państwowego przedsiębiorstwa, w którym pracował i był szefem Tajnej Komisji Zakładowej "Solidarności".

Ale na rozmowę o swojej pracy nigdy nie daje się naciągnąć. Bo to nuda, normalka, zbrojarze, betoniarze, wykopy, fundamenty... Zwyczajny, brudny zapieprz w fufajce i gumofilcach przy mieszkaniówce w warszawskim Śródmieściu i na Mokotowie. Dawali mu sprzęt, dokumentację, materiały i się rządził. W dzieciństwie to dopiero było pięknie, bajkowo, cud-malina, jak na przykład kumplowi dał parę garści czubków od nabojów karabinowych, które świetnie nadawały się na groty strzał do łuków, a ten, głupi, postanowił wytopić z nich ołowiany rdzeń i położył wszystko na gorącej kuchni, i wtedy się okazało, że kilka z nich to były zakazane konwencjami międzynarodowymi pociski wybuchające. Rozpoczyna się wściekła, bezładna strzelanina. Jedna kula trafia w gołą żarówkę pod sufitem, druga w Matkę Boską Częstochowską na ścianie, inna w patelkę od zasmażki i potem rykoszetem w czajnik, woda się leje, dusi ogień, popiół wybucha na całą kuchnię...

Andrzej pochodzi z Włoszczowy na Kielecczyźnie, która w czasie wojny była stolicą świętokrzyskich partyzantów. Tam w każdym domu był jakiś były partyzant albo jego syn, brat, siostrzeniec, na każdym strychu, w każdym tapczanie albo bieliźniarce była ukryta broń. Albo zakopana w ogródku. Wszędzie w okolicy poniewierała się porzucona amunicja, niewypały, przez bardzo wiele lat po wojnie w lesie łatwiej było zebrać koszyk nabojów niż grzybów. Założonych przez Niemców w czasie okupacji magazynów z amunicją nie udało się Wehrmachtowi przed wycofaniem wysadzić, więc jeszcze wiele dziesięcioleci miejscowi chłopcy do zabawy mieli tylko wojenne badziewie - jedno z najbardziej typowych zjawisk w dziejach ludzkości. Przez czyje dzieciństwo lub młodość przewalił się jakiś front albo kto wychował się przy polu bitwy, zarażał się namiętnością do tego, co po tym zostawało, nabierał wprawy, umiejętności, swobody w posługiwaniu się. "Pikador" miał 12 lat, kiedy zdobył karabin, amunicja leżała wszędzie, sztukę wyrywania czubków z nabojów za pomocą obcęgów znał niemal od urodzenia.

Do rozbrojenia amunicji armatniej potrzebny był już młotek.

- Łuskę można było odstawić na złom albo sprzedać komu do chałupy, bo była moda na takie mosiężne, wypucowane wazony - opowiada "Pikador", a oczy świecą mu się jak pochodnie. - Potem brało się puszkę po dużej konserwie, sypało do niej trocin, lało ropę i na tym układało pocisk. Paliwo dostarczał Andrzej Piernik, bo na jego podwórku była baza traktorowa Ośrodka Transportu Leśnego.

Potem to podpalali i całą bandą dawali nogę z lasu. Siadali w rowie przed domem.

- Taka osiemdziesiątkaósemka od tygrysa grzała się ze dwadzieścia minut, zanim pierdolnęła - zachwyca się Andrzej. - A jak już walnęła, z chałupy wylatywała matka albo ojciec i było: "Andrzej!!!", "Jestem!", "No bo myślałem, że to ty". Zawsze ja byłem najbardziej podejrzany.

- A twoja żona wiedziała, że knujesz? - tak w latach 80. mówiliśmy o naszym konspirowaniu.

- Wiedziaaaaała - "Pikador" nie jest zadowolony, że tak niespodziewanie pytam go z kompletnie innej beczki, że wyrywam go z krainy dzieciństwa i przenoszę do zapyziałej, PRL-owskiej stolicy. - W domu był punkt kolportażu prasy podziemnej, przychodzili różni ludzie, ale ona cały czas miała strasznego cykora, srała w gacie na widok ubeka. Nie rozumiała tego, co robię, nie szanowała, mówiła, że to głupie, to jak miałem jej mówić, że znowu idę na spotkanie MKK? Nie dobraliśmy się za bardzo. Szczególnie politycznie. Ona jest z domu, w którym "Solidarności" nienawidzili. Ojciec wojskowy, matka po wojnie poszła do roboty do Urzędu Bezpieczeństwa, ale nie na oprawcę, tylko do papierów, gdzieś do biura podawczego. Mechanizm jednak w jakimś stopniu oliwiła, a mnie miała za ekstremistę i ciągle truła, że "prowadzę działalność antysocjalistyczną", "podważam sojusze". Moja teściowa do końca uważała, że w Katyniu naszych mordowali Niemcy. Uwierzysz? A twoja baba jak na tę "Solidarność"?

- Za nią kochała jeszcze bardziej. Chociaż pożerało to strasznie dużo czasu.

- Mnie średnio dwa dni w tygodniu - mówi Andrzej. - Przez siedem i pół roku, a tak to siedziałem w chałupie, bo nie szlajam się, nie piję, do knajp nie chodzę. Domator jestem, majsterkowicz. Całą wypłatę zgodnie z tradycją do bieliźniarki kładłem i rządź, babo, pieniędzmi, ale ona chciała samochodów, w futrach i złotych pierścionkach bujać się po kawiarniach i restauracjach.

- Nie chodziliście do kawiarni, restauracji?

- Ani razu. Były inne potrzeby, ale te wymarzone pierścionki niechby se ta moja była baba kupowała, tyle że sama, bo ja bym wolał wiertarkę. Majsterkowicz jestem.

Podział - moja była baba

- Od rozwodu moja była nie chciała płacić za czynsz, a nawet za telewizor, telefon, światło i łazienkę, bo ciągle mieszkaliśmy pod jednym dachem w moim mieszkaniu - opowiadał Andrzej, kiedy widzieliśmy się ostatnim razem. - Sobie oczywiście zabrała większy pokój, ten z telewizorem i wyjściem na balkon. To wszystko byłoby jeszcze pół biedy, ale postanowiła mnie skubnąć na całego. Wyłudziła w spółdzielni mieszkaniowej Imielin lipny kwit CR 173/93, że chałupa jest jej jako wspólnota dorobkowa uzyskana w trakcie małżeństwa, bo wnosiła na jej konto różne opłaty, a mnie powiedziała: "Idź, kurwa, pod most i szukaj kartonów, póki nie jest zimno".

- Bo to jesień była?

- No. A to przecież moje mieszkanie, majątek odrębny, do którego po ślubie niczego nie wniosła poza maturą z liceum, biurkiem z lat 50., komodą i zabytkowym zegarem z powojennego szabru. Wzięła śmiecia adwokata, który figuruje na liście Wildsteina, sporządzili pozew o podział wspólnoty majątkowej i z tym fałszywym dowodem CR 173/93 zanieśli do sądu. Chcieli całe mieszkanie albo chociaż połowę i 16 innych roszczeń - o telewizor, wersalkę, fotel, takie tam... Pytam ją, dlaczego tak kłamie, a ona, że to przecież nie ona, tylko jej adwokat. Po to go wynajęła, żeby kłamał za nią, bo z tego żyje i świetnie potrafi.

Ta sprawa toczyła się w wielu różnych sądach ponad 11 lat. Andrzej nie ustępuje ani na milimetr, pisze zawiadomienia do prokuratur o popełnieniu przestępstwa polegającego na posługiwaniu się przez byłą żonę fałszywymi dowodami. Walczy, twardo trzyma się swoich racji, jak wtedy, kiedy w czasach Karnawału, czyli pierwszej "Solidarności", która skończyła się wraz ze stanem wojennym, składał wniosek, by na szczeblu regionu powołać zakonspirowaną strukturę wojskową na wzór ZWZ-AK. Po wkroczeniu do Polski wojsk radzieckich komórka ta miała się rozwinąć w potężny ruch partyzancki. Na jego potrzeby na położonej w lesie działce rodziców buduje podziemny bunkier przewidziany jako magazyn broni, która, jak sądził, w stosownym czasie znajdzie się na ulicy. Kiedy w latach 80. zostaje jako emisariusz wysłany przez naszą organizację do Paryża, poza spotkaniami z oficjelami polskiej emigracji na własną rękę stara się dotrzeć do przedstawicieli afgańskich partyzantów, którzy w owym czasie przeciwstawiali się zbrojnie radzieckiej inwazji. Andrzej stara się wybadać, czy możliwe są dostawy broni do Polski.

- Ten nasz proces z sygnaturą II NS 546/93 o mieszkanie prowadziła młodziutka asesor z Sądu Rejonowego Warszawa-Mokotów Anna Adamek - "Pikador" wspomina początki batalii - więc na sali rządził adwokat mojej byłej baby, a to taka stara, wyszczekana papuga, wypasiony TW z listy Wildsteina, kurde...

- Przestań z tą listą, bo tam było paru naszych kolegów z partyzantki.

- No, było, było... A u mnie co chwila policja z pałami, którą wzywała moja baba do awanturującego się po pijaku byłego męża. To znaczy do mnie. Kolekcjonowała dowody, a ja przecież niepijący jestem. Trzy składy orzekały. Ta mała Adamek, potem Sandomierska, która w tej chwili jest prezesem sądu w Pruszkowie, i pani Bułecka-Tykocin. Ta ostatnia coś kombinowała, to złożyłem wniosek o wyłączenie jej ze składu, ale się nie udało, więc na ostatnie posiedzenie w ogóle mnie nie wezwała. Wszystko odbyło się 24 stycznia 2005 roku. Przy pustej sali. I jeszcze sfałszowała protokół, bo napisała, że nikt się nie stawił, chociaż strony powiadomione prawidłowo. Ale nie powiadomiła. A po paru miesiącach dostaję postanowienie, że wprawdzie mieszkanie jest moje, ale mam mojej byłej babie zapłacić 5 tys. zł jako ekwiwalent pieniężny za ruchome składniki majątku i 119 zł kosztów rozprawy. Nooo, w życiu!

- Co robisz?

- Piszę apelację. Odrzucają. Bo można tylko do siedmiu dni od ogłoszenia wyroku. Więc żądam uzasadnienia. Odrzucają. To wnoszę o przywrócenie terminu do wnoszenia apelacji. Znowu odrzucają. To piszę do sądu okręgowego...

- Zlituj się...

To z litości opowiada mi, że jak już miał ten swój karabin, amunicji wszędzie do cholery, to trzeba było jakiś użytek z tego zrobić, jakichś partyzantów zorganizować.

Tak w końcu lat 50. powstał jego oddział bez nazwy. Każdy z chłopaków coś przyniósł, jeden bagnet, inny lornetkę, ładownice, pasy, granaty, elementy mundurów, środek transportu w postaci pierwszej we Włoszczowie kolarki, a z hełmów szkopskich to tu każdy pies łańcuchowy żarł na co dzień. Hełm miał każdy chłopak z bandy. Potem był niemiecki walther P38, ruski nagan, a czeską slavię kaliber 6,35 Andrzej kupił na raty za 170 zł od kolegi Bogusia z Lelowa, z którym mieszkał w internacie technikum budowlanego w Częstochowie.

- Piękny pistolecik, nowiutki, gdzieś w domu chowany - zachwyca się "Pikador", a ręce same śmigają mu na niewidocznym suwadle, ryglu, kurku, pudełkowym magazynku, jak dobremu pianiście, któremu wcale nie jest potrzebna klawiatura, żeby w powietrzu i wyobraźni zagrać suitę na fortepianie. - Tylko amunicji nie mieliśmy do tego cacka, bo kompletnie nietypowa, więc tylko do zabawy w rozbierankę był, ćwiczenia moich chłopaków. Byłem dowódcą.

- Czym się zajmowaliście?

- Chodzeniem po lasach i strzelaniem, a wieczorami chodziliśmy po ulicach i darliśmy mordy, że komunie się nie damy. Gdyby to była wojna, tobyśmy byli wspaniałym oddziałem. Kazik Suder, Andrzej Piernik, Włodek Kotulski, ja, mój brat Felek... Przewinęło się 11 chłopaków.

I na oko nawet tacy sami jak chłopaki z lat prawdziwej wojennej partyzantki, nawet tak samo staromodnie ubrani, prowincjonalnie, trochę wsiowo, w beretach, płaszczach, marynarkach... Żadni tam warszawscy bikiniarze, ale lubią robić sobie zdjęcia. Andrzej ma cały album fotografii z leśnych ćwiczeń, musztry, inscenizowanych rozstrzelań... Magazyn amunicji mieli na miejskim cmentarzu. Dzisiaj to kamienna pustynia, ale w latach 60. był jak puszczański matecznik pełen starych drzew, akacjowych chaszczy, kołtunów czarnego bzu i dzikiej róży.

- Mieliśmy skrytkę w kwaterze z I wojny światowej z rzędami żelaznych krzyży z napisami "Rüs Krieger", gdzie wszyscy, co przyszli na cmentarz odwiedzić swoich bliskich, chodzili się odlać i robić kupę - opowiada "Pikador" i jak wariat z padaczką przeskakuje do sprawy podziału majątku z byłą żoną. - Która wisi do tej pory. Sprawa, a nie baba. Sąd kazał mi jej zapłacić, ale ona już tego nie wyegzekwuje. Zgromadziłem 18 różnych dowodów o przestępstwie sądowym na moją niekorzyść i, mówiąc skrótowo, ciągle pisałem, pisałem i pisałem nowe odwołania, aż komornik nie wyrobił i wreszcie odstąpił od egzekucji. Ta sprawa jest tak zagmatwana, że nawet ja, który z tej sprawy żyję już ponad 20 lat, gubię się w papierach.

- A twoja żona? Była.

- Wyprowadziła się w 1996 roku. Do swojej matki, która ma 70 metrów na Mokotowie. Wzięła tylko to, co przyniosła: biurko, komodę i ten piękny zegar ze złocistym cyferblatem, ciężarami, rzeźbionymi balasami i wahadłem. Biurko też bardzo ładne, ogromne, cyzelowane, że można by do ministerstwa wstawić i by nie szpeciło.

Kontynuacja - 29 nazwisk

Od orzeczenia wyroku nakazującego Andrzejowi wypłacenie byłej żonie 5 tys. zł i pokrycie kosztów sądowych "Pikador" prowadzi wojnę, której opis rozpoczyna się tak: "Padłem ofiarą zaplanowanego przestępstwa zrealizowanego przy aktywnym udziale sędziów i asesorów Sądu Rejonowego dla Warszawy-Mokotowa". To pierwsze słowa pisma, które wysłał do prokuratora generalnego, ten przekazał je do prokuratury apelacyjnej, apelacyjna do okręgowej, a okręgowa do rejonowej na warszawskiej Woli.

- Tam szefową jest baba, Czarnomorska się nazywa, a zastępcą jest Cisak - "Pikador" to wszystko mówi z pamięci. - Ci już nie mieli jak się wymigać, bo niżej nie ma nikogo. Po trwających cztery lata czterech postępowaniach wyjaśniających, we wrześniu 2012 roku, odmówili wszczęcia śledztwa, za to zniszczyli wszystkie dowody przestępstwa sądowego, które zgromadziłem.

- Po co mieliby to robić?

- Moja była baba powiedziała kiedyś, że jej dowody i papiery są z Narodowego Banku Polskiego. Daje łapówki. Tym z sądu na Mokotowie pewnie te 5 tys., które oni potem w wyroku kazali mi jej zapłacić. Zwrócić jakby.

"Pikador" wręcza mi kopię trzykartkowego listu wystukanego na maszynie do pisania.

 

"Pan Bronisław Komorowski
Prezydent Rzeczpospolitej Polskiej
Wnioskodawca: Andrzej Kuzincow
02-264 Warszawa
ul. Szałamowa 13 m. 33

Dotyczy: Odpowiedź na pismo Kancelarii Prezydenta R.P.

Ogólnikowy charakter odpowiedzi pozwala sądzić, że moje zarzuty i wnioski dotyczące postępującego rozkładu władzy państwowej zostały przez Pana Prezydenta zakwalifikowane jako materiały do kosza na śmieci.

Przypominam: Ujawniłem i dowodowo udokumentowałem fakt, że w Sądzie Rejonowym dla Warszawy-Mokotowa działa bezkarnie zorganizowana grupa przestępcza złożona z sędziów tego Sądu, pozorując dla celów przestępczych funkcjonowanie wymiaru sprawiedliwości.

(...)

Udokumentowałem fakt, że prokuratorzy z Prokuratur: Generalnej, Apelacyjnej, Okręgowej i Rejonowej, a wcześniej Prokuratury Krajowej, poczynając od maja 2009 roku, skutecznie blokują ustawowo zagwarantowaną możliwość rozpatrzenia i procesowej oceny dowodów sądowego przestępstwa. W sensie formalnym jest to pomocnictwo w przestępstwie. (...)".

 

- Jednak ani prezydent, ani prokurator generalny, ani żaden sąd nie chcą się tym zająć - mówi pogodnie Andrzej. - Parlamentarzyści, do których pisałem, nawet nie odpowiedzieli, to w zeszłym roku rzucam sprawę za granicę.

Pismo do biura praw człowieka Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie zatytułowane "Rzeczpospolita Polska - państwo zdemoralizowanej władzy, bezprawia i pozorowanej demokracji" ma dziesięć stron, dwie pełne teczki z załączonymi dokumentami i 29 nazwisk polityków, sędziów i prokuratorów, na których "Pikador" się skarży. Andrzej pęka ze śmiechu, kiedy opowiada, z jakimi przygodami wiązało się oddawanie tego pisma adresatowi, bo wszyscy pracownicy biura, poczynając od portiera, stawali na głowie, żeby tego uniknąć, zniechęcić go. - Ja już przekroczyłem ten etap, kiedy się wkurwiałem - mówi były konspirator. - Teraz się tylko śmieję.

Śmieje się nawet, kiedy opowiada, jak w 1961 roku bezpieka rozbiła jego oddział partyzancki, co mogło przecież skończyć się tragicznie. Mojego ojca za takie same zabawy z bronią wsadzili do kryminału, chcieli mu przyładować ćwiarę, jak w polskich zakładach karnych mówi się o wyroku 25 lat więzienia. Był prawie w tym samym wieku co "Pikador", tyle że mojego ojca złapali trzy lata po wojnie, a Andrzeja - 16. Z każdym rokiem komunistyczny reżim miał coraz mniej kłów.

Wpadli przez Andrzeja, który z internatu w Częstochowie napisał do brata list, jak na zimę zakonserwować i ukryć w lesie ich karabin. Bał się, że list przejmą rodzice, więc napisał do brata na adres jego szkoły.

- Zwinęli mnie w gabinecie dyrektora mojej szkoły, który wezwał mnie do siebie z lekcji - opowiada Andrzej.

- Tłukli?

- Nie. Żaden z nas nie dostał nawet wyroku, bo żaden nie był pełnoletni. My nawet nie powylatywaliśmy ze szkół. Prawie wszyscy chłopcy trzymali się bardzo dzielnie, nie sypali, więc nie wszystkich zgarnęli. I straciliśmy tylko karabin.

- Co z pistoletami? - pytam.

- Nie bądź taki ciekawski - "Pikador" na to. - Przetrwały.

- Mieliście jakieś plany bojowe?

- Jasne. Bardzo wybuchowe. Innym razem ci opowiem. Bezpieka obeszła się z nami bardzo łaskawie, bo ich nie poznała, poza tym to bardzo małe miasteczko, 4 tysiące mieszkańców wtedy, jedna szkoła, jedno przedszkole, jeden kościół i z pięć sklepów. Tutaj ubek nie jest anonimowy, tutaj go wszyscy znają, z jego synem chodzę do klasy, z jego babą kobity spotykają się w piekarni, w warzywniaku. Skurwysyństwa nie może uprawiać do końca.

Poza tym to od zawsze superprawicowe miasto z rondem Przemysława Gosiewskiego i rondem Narodowych Sił Zbrojnych, miasto zadziorne, niepokorne i, jak pamiętamy, całkiem pewnie nieźle uzbrojone. Każdy włoszczowski ubek to wie, zna ojców wszystkich chłopaków, ich partyzanckie rodowody. Więc się miarkują.

- Naszą sprawę prowadził kapitan Jan Talarski, szef powiatowej bezpieki - opowiada Andrzej. - Jego gęba wydawała mi się znajoma. Musiałem go znać. Teraz leży na włoszczowskim cmentarzu, ale nie pod krzyżem. I żadne tam prośby o modlitwę, "Jezu, ufam tobie". Nic kompletnie. A nasz oddział po jakimś czasie się odrodził i po staremu w naszym lesie spędzaliśmy wszystkie niedziele, święta, ferie zimowe i wakacje.

- Wyjeżdżałeś kiedy nad morze, w góry? - pytam "Pikadora".

- Tylko jeden raz w życiu - on na to. - Bo wiesz, trzeba było zapierdalać, forsa była potrzebna, kurczę, potem "Solidarność", bezpieka w chałupie... Jeszcze w małżeństwie, za komuny, nad morze z dzieckiem do Rewala pojechaliśmy.

- To ty masz dziecko?!

- Córkę. Joannę. Widzę ją ciągle, jak stoi i płacze, bo na jej oczach rozpierdala się rodzina. Myślałem, że moja była baba się opamięta, ale ona jakby amoku dostała. Prawdziwego amoku, kurde! Wściekła się, że nie chciałem dać jej tego rozwodu, i zamieniła dom w piekło. Ciągłe draki, awantury, tłuczenie po nocach talerzy, policja... Córka nie chciała zeznawać w sądzie przeciw żadnemu z nas. Miała 14 lat, gdy wreszcie dostaliśmy rozwód, a potem każde z nas, cała trójka, żyła oddzielnie w swoich pokojach, ale pod jednym dachem. Taki stan trwał bardzo długo. Wyprowadziła się w 1998 roku, dwa lata po swojej matce. Nie widziałem jej już z pięć lat.

Andrzej nie wie nawet, gdzie mieszka ani gdzie pracuje. Raz albo dwa razy do roku dzwonią do siebie na święta albo wysyłają SMS-y z życzeniami.

Emerytura - całkiem nowa gra

- Dobrze pamiętam lata 80. - zaczyna Joanna łamiącym się głosem i milknie na bardzo długo.

Odjeżdża gdzieś myślami. Zawiesza się.

- Pamiętam ubeków w naszym domu, roztrzęsioną mamę. Potem pamiętam kuratora, który wypytywał o rodziców i straszył, że jak nie będę z nim rozmawiała, to mnie zamknie do poprawczaka. Ale zupełnie nie pamiętam, żebym właziła kiedyś do rodziców pod kołdrę, żeby mnie kto miział, kitłasił, całował po brzuchu... Albo wziął na barana. Myślę, że jak skończyło się to wszystko, ta cała wasza konspiracja, ta wasza wojna, to ojciec wymyślił sobie całkiem nową grę. Nowe podchody, partyzantkę. Wymyślił nową wojnę.

Andrzej pięć lat temu poszedł na emeryturę. To znaczy osiągnął wiek emerytalny i odszedł z pracy, ale nie załatwił żadnych formalności i nie pobiera pieniędzy, które, jak na polskie warunki, nie byłyby takie małe - pewnie ze 2,5 tysiąca na rękę. "Pikador" nie wystąpił o emeryturę, bo gdyby na jego koncie pojawiły się pieniądze, natychmiast zostałyby zajęte przez komornika. Chodzi o 5 tysięcy, które według sądu powinien zapłacić byłej żonie z tytułu podziału ich majątku, i 119 złotych kosztów rozprawy.

- Andrzeju! - chyba trochę się uniosłem. - Jakbyś został emerytem, od pięciu lat, lekko licząc, dostawałbyś 30 tysiaków rocznie, a to by było razem 150 tysięcy. Oddajesz komornikowi tę piątkę, plus 119 złotych dla sądu, i jesteś 145 tysięcy do przodu! Wreszcie byś nie biedował.

- Zgadza się, ale nie dam tej piątki. Ani 119 złotych. W jednym z pism do sądu na Mokotowie napisałem, że nawet gdyby moje koszty wycenili na 1 grosz i on zostanie rozłożony na raty, to ja i tak nie zapłacę.

- Nie szkoda ci życia?

- Dlaczego ma być szkoda? - dziwi się "Pikador". - Gdyby nie problem z córką, to wcale nie uważam mojego życia za przegrane... Chociaż z upływem lat narasta we mnie poczucie wstydu, że przyłożyłem rękę do budowy tego, co powstało na gruzach PRL-u.

 

Nazwiska sędziów i prawników zostały zmienione