Gazeta Wyborcza - 08/11/2004

 

 

PIENIĄDZE ALBO ŻYCIE

 

 

JACEK HUGO-BADER

DŁUGOPOLACY

 

 

Bierze na gębę. Jeździ samochodem żony. Nagrywa rozmowy. Kupuje na raty. Idzie na strych z liną. Oto polski dłużnik

 

Zatrzymałem się przed światłami. Z renówki, która stanęła obok, wychylił się ostrzyżony na żarówę mężczyzna. Wrzucił mi do samochodu zaklejoną kopertę. Na następnych światłach zajrzałem do środka.

W kilka sekund koszula przykleiła mi się do pleców. Na zdjęciu była moja córka. Olcia stała przed domem naszych przyjaciół w małym miasteczku pod Stuttgartem. Zdjęcie zrobione było z oddali.

W panice zacząłem kombinować, jak to wszystko odkręcić. Skąd skurwiele mogli wiedzieć, że córkę wysłałem na wakacje aż do Niemiec?! Specjalnie wybrałem taki termin, kiedy wszyscy domownicy się rozjadą. Nawet psa oddałem do rodziców. Byli jednak cwańsi.

Tacy cwani, a nie zorientowali się, że to ja napuściłem ich na samego siebie.

Gra wstępna

Kiedy chodziłem do nich jako dziennikarz, udawali świętych, zapewniali, że brzydzą się przemocą, nie stosują żadnych bandyckich ani ubowskich metod, ale kiedy przedstawiałem się jako Marcin Maciejewski - przedsiębiorca, od którego kumpel pożyczył 300 tysięcy i nie chce oddać, raptownie tracili dziewictwo.

Nie chodziłem do bandziorów, którzy czekają na podobne zlecenia w kilku warszawskich restauracjach, ale do legalnych firm windykacyjnych i kancelarii adwokackich specjalizujących się w odzyskiwaniu długów. Ich reklamy są w Panoramie Firm i książce telefonicznej. Mają biura w eleganckich miejscach Warszawy.

Wymyśliłem im zadanie najtrudniejsze z możliwych, sprawę, która w polskich sądach jest nie do wygrania. Mój kumpel, to znaczy Jacek Hugo-Bader, stawiał dom i pożyczył ode mnie pieniądze. Dałem mu 300 tysięcy na gębę, bez świadków i od roku nie mogę się ich doczekać. Kumpel mnie unika.

Pierwsza rozmowa kosztowała 250 złotych plus 22 procent VAT. (Na fakturze było napisane, że za "consulting").

Dzięki znajomemu detektywowi na wszystkie spotkania zabierałem urządzenie, które pokazywało, że tuż obok mnie pracuje inne urządzenie elektroniczne. Firmy windykacyjne lubią ukradkiem nagrywać swoich klientów. Tak na wszelki wypadek, gdyby dłużnik dostał zawału (tak jak ja niemal dostałem w samochodzie), a zleceniodawca zechciał wszystko zwalić na firmę, że wbrew ustaleniom działała zbyt gwałtownie.

Prawie każdy wierzyciel mówi, że mogą dłużnikowi nawet łeb ukręcić, byle on dostał swoje pieniądze. Ja też tak mówiłem. W świetle prawa to jest zachęta do przestępstwa, a nawet zlecenie zabójstwa.

Pierwsza czynność miała kosztować około trzech tysięcy.

Musiałem nakłonić mojego kumpla do przyjścia na spotkanie i tak z nim rozmawiać, by z jego ust padło potwierdzenie, że wziął ode mnie pieniądze. Korzystając z pluskwy albo mikrofonu kierunkowego, moi windykatorzy mieli nagrać to wyznanie.

Z takim dowodem w ręku miałem podpisać pełnomocnictwo do reprezentowania mnie w sądzie przez prawników firmy i umowę, że należy im się 15-30, a być może nawet 60 procent odzyskanej kwoty (nawet gdyby nie udało się wyszarpnąć wszystkiego).

Wybrałem firmę Katana Consulting s.c., bo nie chcieli zaliczki. (Katana to jest miecz samurajski). Podobało mi się, że zabierali się do roboty bez fabrykowania dowodów audio.

Myślałem, że tak jak wszyscy zaczną delikatnie, od wysyłania listów z wezwaniem do zapłaty, nękania nocnymi telefonami z pogróżkami, łomotaniem w drzwi, rozmów z sąsiadami. Potem na osiedlu pokazałyby się ulotki z moim adresem zapraszające do agencji towarzyskiej. Na ulotce byłby telefon i zdjęcie "bezpruderyjnej Aguni", w której rozpoznałbym własną żonę. Te same karteluszki zostałyby wetknięte za wycieraczki samochodów naszych rodziców.

To wszystko są techniki stosowane przez bandytów, a także przez wiele z 800 polskich firm windykacyjnych (w żadnym europejskim kraju nie ma tylu), które bardzo często dają dłużnikowi do zrozumienia, że wierzyciel poprosił o pomoc mafię.

Na pewno któregoś ranka znalazłbym na wycieraczce fekalia, a w skrzynce na listy kopertę z rybim łbem.

Po tym wszystkim planowałem rozwiązać umowę z Kataną (regulując wszystkie koszty), bo po fazie "argumentów" psychologicznych przychodzi kolej na argumenty dotkliwe materialnie.

Podpaliliby drzwi do mieszkania, wybili szyby w oknach, otruli psa, obsypali samochód ziarnem. Nim rano wstałbym z łóżka, gołębie wszystko by wydziobały, po czym samochód wygląda, jakby ktoś wypalił do niego z cienkiego śrutu. Następnie przerzuciliby się na dzieci. Ciągła jawna obserwacja nawet dla dorosłych jest nie do zniesienia, do tego SMS-y z groźbami do syna i świńskie do córki. Wreszcie w bagażniku zawieźliby mnie do lasu i kazali kopać grób...

Nie przewidziałem tylko, że Katana lubi ciąć koszty i po kilku telefonach przechodzą do konkretów z pominięciem gry wstępnej. Zaczęli od zdjęcia.

 

CHUDZIAKI

Dwa rozdziały, z których dowiadujemy się, jak można wpaść w długi. Raczej dla czytelników, którzy lubią się wzruszać

 

Człowiek-demolka

 

- To tak, jakby oblazły cię mrówki - mówi Tomasz Wojewódzki łamiącym się głosem. - Jedna cię ugryzie, to nie ma problemu, potem dwie-trzy, trochę boli, ale można wytrzymać, ale jak zaczyna kąsać całe stado, to cię zagryzą na śmierć. Właśnie tak go zdołowali.

Byli jak bracia z "Pogody dla bogaczy". Różnili się wszystkim. Tomkowi wszystko się udawało, młodszy Jarek czegokolwiek się dotknął - kończyło się katastrofą.

- Ja byłem ten lepszy i mądrzejszy - mówi Tomek. - Chodziłem do technikum, a brat do zawodówki. Ja nawet byłem ładniejszy! W wojsku też mu się nie udało, bo skakał do okopu i połamał nogi. Potworny pechowiec! Jego teść umarł, kiedy brał ślub! Sto lat, toasty, a teściowa brata urządza lamenty. Jaki ślub, takie potem życie miał.

Jeden prowadzi dużą firmę handlową, drugi był robotnikiem u kamieniarza. Tomek nie chciał zatrudniać Jarka u siebie, bo wiedział, że u brata nic nie będzie robił.

- A wywalisz brata z roboty, to jak spojrzysz matce w oczy? To już wolałem ustawić go na swoim. Pomogłem mu założyć firmę, mały punkt handlowo-usługowy z kosiarkami i piłami.

Jarek wziął kredyt, kupił starego forda na raty, narzędzia, komórkę. Przez rok szło mu całkiem dobrze.

- Pięć-dziesięć tysięcy to nie jest dużo - mówi Tomek - ale on był w głowie przygotowany na 800 zł. Tyle się u nas zarabia w Ostrowcu. Lekko oszalał, prezenty dla żony, dzwonił bez opamiętania... Brał nowe kredyty, pożyczał od ludzi. Problemy się zaczynają, kiedy przestajesz płacić rachunki. Wyłączają ci telefon i straszą sądem, to ich olewasz i bierzesz telefon od innego operatora. Trzeci nie chciał dać, to brat wziął na ojca, ale wszystko zaczęło się walić. Co mógł, ukrywał przed rodziną, bo każde ponaglenie z ZUS-u, z banku, ze skarbowego to straszna awantura w domu. Brat mieszkał z żoną u naszych rodziców.

Jarek nie chodził do pracy, żeby przed furtką przejmować od listonosza korespondencję. Zaczął pić. Firmie windykacyjnej Włócznia z Lublina, która wykupiła wierzytelności jednej z telefonii komórkowych, był winien 560 zł. Dzwonili albo przysyłali list prawie codziennie. Pisali, że okleją okolicę plakatami, jaki z niego kanciarz.

Największe długi Jarka spłacili rodzice. Wzięli kredyt, co mogli, zanieśli do lombardu.

- Ja też mu pożyczyłem mnóstwo pieniędzy - mówi Tomek - ale wreszcie powiedziałem, żeby mi zszedł z oczu.

- Pewnie pan powiedział "spierdalaj".

- No tak. Miałem wtedy straszny okres. Na spłatę leasingów nie miałem, a ten pożycza ode mnie kamerę i zastawia w lombardzie. Potem rozbił samochód po pijaku. Okazało się, że samochód był kradziony. Znowu się sypnęły wezwania do sądu: w sprawie wypadku, w sprawie samochodu, odszkodowania dla ofiar i te co zawsze. Z ZUS, ze skarbówki, z banków, Włóczni, od Kruka i Kaczmarskiego. Katastrofa! Cały plik każdego dnia. Zaszczuli go tymi listami. Załatwili korespondencyjnie. Czuję się winny, bo 30-letniego faceta chciałam usamodzielnić, a ten czego się nie dotknął, to spieprzył. Jak ktoś w cętki się urodził, to w cętki umrze.

Tylko jedna, jedyna rzecz w życiu mu się udała.

Śpiewaczka na długi

Pani Magda pokazała mi miejsce na skórzanej kanapie, które przez lata wysiedział jej mąż. Nie chciała, żebym je zajął.

- Strasznie się kochaliśmy - opowiada. - Kiedy się rozwiedliśmy, wszyscy myśleli, że to jest rozwód fikcyjny z powodu spraw majątkowych.

Bernard Chudziak prowadził z Henrykiem, przyjacielem ze studiów, firmę budowlaną w Warszawie. Zatrudniali ponad sto osób. Problemy zaczęły się od Rogalskiego, dilera opla, który nie zapłacił im za budowę salonu na ulicy Piłsudskiego w Warszawie. Kredyt, który wzięli na tę budowę, spłacali nowymi kredytami i pieniędzmi z innych budów. Chcieli ratować firmę, utrzymać zatrudnienie. Mieli ponad milion złotych długów.

- W połowie sierpnia 2001 roku wróciłam z Martą, naszą córką, z wakacji, a mąż mówi, że stracimy dom, bo muszą ogłosić upadłość. Dom był zabezpieczeniem któregoś z kredytów. Nasz ukochany dom, dorobek życia. Byliśmy zrozpaczeni. Przyszło Boże Narodzenie. Dostałyśmy od męża kolczyki. Marta przypadkowo rzuciła okiem na rachunek od jubilera. Był wystawiony na trzy pary.

- Babska czujność...

- Wszystko powiedział. To artystka. Śpiewaczka operowa. Trzy lata ode mnie młodsza. Bernard mówił, że bardzo ją podziwia, bo tak świetnie sobie radzi, sama prowadzi dużą firmę. Jest bogata i we wszystkim mu pomoże, bo zna prezydenta miasta. Dzięki niej zdobędzie zamówienia i zacznie budować. Nigdy nie powiedział, że ją kocha.

- Był atrakcyjnym mężczyzną?

- Tak - przytakuje pani Magda - ale kłopoty bardzo go postarzyły. Zmarszczył się, zgarbił. Kazałam mu się wyprowadzić. Odjeżdżał dzień przed sylwestrem. Ja ryczałam w oknie na parterze, Marta w oknie na piętrze, a on w samochodzie pod domem.

- Nie uciekał szczęśliwy?

- Nie. W Nowy Rok był z powrotem. Potem były dwa szalone miesiące. Bardzo agresywnie o siebie zabiegaliśmy. Całe noce nie spaliśmy, żeby rozmawiać i się kochać. Zaborczo, jakby ostatni raz w życiu. Tak było do marca.

W tym czasie Bernard Chudziak miał nową firmę budowlaną, ale nie szło mu dobrze. Nie mógł spłacać długów.

- Któregoś dnia wrócił do domu pijany - opowiada pani Magda. - Rzucał się, szalał, mówił, że go zdradzam. Chciał mnie dusić. Nie był pijakiem, ale następnego dnia nie poszedł do pracy i pił samotnie trzy dni. Nigdy taki nie był. Czwartego dnia zgodził się pójść do psychiatry.

W tym czasie Henryk, przyjaciel i wspólnik Bernarda, leżał w klinice psychiatrycznej na ulicy Sobieskiego. Depresja dopadła go kilka miesięcy wcześniej, kiedy upadła ich firma. Lekarz, który go leczył, także u Bernarda rozpoznał głęboką depresję. Nie chciał zostać w szpitalu. Leczył się w domu. Poprawiło mu się i w kwietniu znowu się wyprowadził. W październiku 2002 roku rozwiódł się aksamitnie z panią Magdą, a w styczniu następnego roku wziął ślub ze swoją śpiewaczką, która ogłosiła, że jest w ciąży.

- Ale nie wyglądał na szczęśliwego - wspomina pani Magda. - Smutny i przygnębiony, potwornie zmęczony. Wyglądał jak samobójca, który zerwał się ze sznura.

 

SZWINDLE I

Dwa rozdziały, w których więcej będzie o pieniądzach i przekrętach niż o ludziach. Raczej dla czytelników, których przy czytaniu gazet szlag nie trafia

 

Pożar w masarni

 

- Dwa tygodnie bym potrzebował, żeby stworzyć pozorny twór, który będzie wyglądał jak potężna międzynarodowa korporacja budowlana - opowiada Adam Kniewski, członek zarządu polskiego oddziału londyńskiej kancelarii windykacyjnej Havis. - Będzie wielkie biuro z salami konferencyjnymi, komputerami, dywanami, samochodami, a wszystko za darmo, bo wzięte na kredyt albo w leasing. Potem bym założył konta bankowe, zatrudnił pracowników i wystartował w przetargach. Oczywiście bym wygrał, bo moje oferty byłyby najtańsze. Po podpisaniu kontraktów rozpocząłbym inwestycję, zgarnął kasę i odparował. Nic by nie zostało. Nawet jedno krzesło w biurze. Najwięcej podobnych historii jest w budownictwie.

To tylko jeden z numerów, jakie mogą wykonać sprytni przestępcy. Wszystkie budowlane kanty polegają na produkowaniu monstrualnych długów.

- Budynek, w którym rozmawiamy, z łatwością bym wybudował za połowę jego wartości - mówi Kniewski.

Mechanizm oszustwa polega na wysysaniu krwi przez generalnych wykonawców. Już na etapie planowania budowy zakładają, że nie zapłacą podwykonawcom i dostawcom, czasem nawet 60-70 procent pieniędzy. Tak robią nawet wielkie, bardzo znane i niby poważne spółki akcyjne. Tak budują biurowce, hotele, centra handlowe.

- Prawie wszystkie supermarkety w Warszawie, głównie francuskie, po jakiejś części, zostały zbudowane z wykorzystaniem tego mechanizmu - mówi Kniewski.

W trakcie budowy generalny wykonawca powołuje nową spółkę-córkę, która bardzo podobnie się nazywa. To ona jest teraz wykonawcą, ona podpisuje kontrakty z podwykonawcami i dostawcami. Wreszcie forsa się kończy, spółka-córka plajtuje, przestaje płacić, ale inwestycja jest ukończona i inwestor ją odbiera.

Spółka-matka jest czysta, bo płaciła córce zgodnie z kontraktem zawartym między nimi. Komornik nie ma co zlicytować upadłej córce, bo ona nie ma nic. Wszystko, czego potrzebowała, wynajmowała za ciężkie pieniądze od swojej matki (bo chodzi o to, żeby jak najwięcej kasy przepłynęło do matki, a córka jest tylko po to, żeby generować koszty, a więc długi).

W zarządach obu spółek są ci sami ludzie, ale z punktu widzenia prawa to zupełnie inne podmioty, do tego w spółkach akcyjnych i z o.o. zarząd nie odpowiada osobistym majątkiem. Częściej jednak się okazuje, że w spółce-córce fikcyjnie dowodził tak zwany słup - emeryt, który w razie jakiejś obsuwy do końca życia będzie spłacał po sto złotych ze swojej emerytury.

Każda taka inwestycja kończy się upadkiem dziesiątków małych i średnich firm. Upadkiem Bernardów Chudziaków, dostawców betonu, stali zbrojeniowej, malarzy, posadzkarzy, których powalić na kolana może już jedna niezapłacona faktura na sto tysięcy.

- Na warszawskim rynku budowlanym 20-30 procent kontraktów wygląda podobnie - mówi Kniewski. - A procesy trwają latami. Małe, często rodzinne firmy nie mają siły, żeby walczyć z wielkimi korporacjami obstawionymi przez zastępy adwokatów, nie mówiąc o tym, że skarżący musi wpłacić do sądu wpis w wysokości ośmiu procent spornej kwoty.

Bernard Chudziak, który miał ponad milion złotych długów, nie miał 80 tysięcy, żeby się procesować ze swoimi dłużnikami.

W 2002 roku przedsiębiorca budowlany z Piekar Śląskich doprowadzony przez dłużnika do rozpaczy podpalił jego dom i masarnię, którą mu zbudował. W pożarze zginęła żona i dwoje dzieci masarza. On sam przeżył. Budowlaniec dostał najniższy z możliwych wyrok za zabójstwo. Osiem lat za zbrodnię w afekcie.

Egzekutorzy

- Miałem kiedyś klienta, który miesiącami wydzwaniał i nachodził z wekslem swojego dłużnika - opowiada Bogumił Zawadzki, szef agencji Secret Service. - Ten dłużnik to był wyjątkowy łobuz. Zawodowy dłużnik, który śmiał się chłopinie w nos.

Zawadzki był oficerem wojskowych służb specjalnych. Umówił się z łobuzem na negocjacje w jego domu. Był z dwoma współpracownikami. Łobuz zrobił kawę, znalazł nawet trochę gotówki na część spłaty. Położył ją na stole i na chwilę wyszedł do toalety.

Po kilkunastu minutach doszli do porozumienia. Pan Bogumił zbierał się ze współpracownikami do wyjścia, kiedy przez drzwi i okna wpadło do środka kilkunastu policjantów z brygady antyterrorystycznej. Powalili pracowników agencji na podłogę i skuli kajdankami. Wszyscy wylądowali na policyjnym dołku, a prokurator w tym czasie przygotował dla nich nakaz aresztowania na trzy miesiące.

- Łobuz zadzwonił z tego kibla na policję z błaganiem o pomoc - sapie ze złości pan Bogumił. - Mówił, że wpadła do niego mafia, że chcemy go wywieźć do Kampinosu, gdzie wykonamy wyrok za niepłacenie długów. Do tego łobuz miał szkorbut, czy coś takiego, i zęby same mu wychodziły, to wyrwał sobie jednego i pokazuje policji, jak go skatowaliśmy. Potem się chwalił żonie, że ma dłużnika z głowy, bo wsadził windykatorów do pudła. Na szczęście kobita darła z nim koty. Poszła na prokuraturę i zeznała, jak łobuz kombinował. Od tego czasu do dłużników zawsze chodzimy z dyktafonami. Oni też nagrywają. Prowokują, ubliżają i czekają, aż człowieka poniesie i coś odpysknie. Potem lecą z tym do prokuratury.

W 1990 roku podczas weryfikacji 25 tys. pracowników Służby Bezpieczeństwa odejść z pracy musiało 3595 z nich. Weryfikacji nie przeszło także 3028 milicjantów. Większość znalazła zatrudnienie w branży detektywistycznej i w windykacji długów.

- A co z pańskim łobuzem od zębów? - pytam Bogumiła Zawadzkiego

- Powiesił się parę miesięcy później, nie oddając pieniędzy. Miał długi.

 

MOZART

Te cztery rozdziały musisz przeczytać, jeśli chcesz poznać wirtuoza - co ja piszę - prawdziwego Mozarta windykacji. Raczej dla czytelników, którzy się nie brzydzą

 

Kibel

 

- Jak pan wygląda? - zapytałem, bo umówiliśmy się na mieście.

- Jestem gruby i zadowolony - odpowiedział.

I podobny do porucznika Columbo. Nie na oko, rzecz jasna. Ma 40 lat i jest bardzo schludny. Ludzie, którzy widzieli go w akcji, mówią, że jest geniuszem, ale upierdliwym do granic wytrzymałości. Nigdy nie daje za wygraną. Złotówkę schowasz w wielkiej stodole, to ją zwietrzy i zabierze.

Robert Flanelak jest windykatorem samotnym.

- Postępowanie egzekucyjne to jest spektakl, który tworzę i w którym gram główną rolę - mówi. - Już sześć lat temu, rozpoczynając pracę w tym zawodzie (bo wcześniej byłem konserwatorem zabytków), odkryłem, że kiepska kawa wzmaga perystaltykę jelit, więc kiedy zjawia się u mnie w biurze dłużnik, panna Krysieńka natychmiast podaje dwie kawy. Dla mnie ulubioną Tchibo Exclusive i paskudnego, taniego zajzajera dla dłużnika, po którym natychmiast ma przesrane. Nim dopijemy, bez pytania o zgodę dostajemy następne filiżanki.

- Po cholerę?

- Facet, któremu chce się kupę, jest na straconych pozycjach. Myśli tylko o jednym, a ja przechodzę do konkretów, do podpisywania zobowiązań spłaty...

- Ja bym wyszedł do toalety.

- Nie sądzę. Do mojego gabinetu dobiega stamtąd każdy szmer. Dłużnik to słyszy, bo panna Krysieńka ma obowiązek co chwila biegać za potrzebą. Czasami tak prowadzę negocjacje, żeby wywołać awanturę, żeby dłużnik przestał panować nad tym, co mówi. Bywa, że się z czymś wygada, a ja to wykorzystuję.

- Hiena.

- Tak. Kiedyś miałem takiego chama, który palił cygaro i dmuchając mi w twarz, mówił, żebym mu nie pierniczył o zobowiązaniach, bo on właśnie wybiera się na wakacje i marzy tylko, żeby zasiąść w swoim fotelu na tarasie i podziwiać zachód słońca nad jeziorem. Facet był uszczelniony po mistrzowsku. Żadnego majątku do egzekucji. Cwany był, ale jęzora za zębami nie umiał trzymać. Zawziąłem się i z mapą w ręku od Suwałk po Szczecin, gmina po gminie sprawdzałem ewidencję gruntów. Zajęło mi to dwa tygodnie, ale znalazłem chama pod Połczynem Zdrojem i nim skończył wakacje, razem z komornikiem zlicytowałem mu willę nad jeziorem z fotelem i resztą mebli.

Wrzód

- Moja egzekucja to najazd Tatarów - opowiada Robert Flanelak. - Poruszam niebo i ziemię, żeby być wrzodem na dupie dłużnika. Kiedy wyczuwam, że będzie stawiał twardy opór, radzę komornikowi wziąć asystę policyjną, bo miewałem już dyrektorów fabryk, którzy ogłaszali alarm bombowy albo rzucali się pod koła ciężarówek, kiedy wywoziliśmy maszyny. Ja załatwiam samochody, robotników do załadunku, sprzęt do cięcia krat, lewary, piły, dźwigi...

Wyszkowską Fabrykę Mebli obrabiało siedmiu komorników, w tym miejscowy, który miał 70 sądowych nakazów zapłaty. Zakład był okradany z każdej złotówki, stał na krawędzi bankructwa.

Robert Flanelak wpadł tam ze swoim komornikiem, mając do odzyskania dla swojego klienta zaledwie 300 tysięcy złotych. Bramę zatarasował ciężarówką, żeby niczego cichcem nie wywieźli, i zażądał otwarcia pomieszczenia kasowego, bo założył, że skoro fabryka od dawna ma pozajmowane konta bankowe, musi mieć duży obrót w gotówce.

Okazało się, że kasjerka pojechała na urlop z kluczami. Flanelak polecił przynieść piłę do cięcia krat, a wtedy w całym zakładzie wysiadł prąd, więc jego robotnicy pobiegli po palnik gazowy... Klucze się znalazły i komornik zajął 30 tysięcy w gotówce.

W międzyczasie w obronie zakładów interweniowali prezesi sądów rejonowego i okręgowego, miejscowy proboszcz i burmistrz Wyszkowa, który wrzeszczał na Flanelaka, że rozwala największego pracodawcę w mieście.

Wreszcie zarząd ściągnął z działki pod miastem sędziego w bermudach, który na poczekaniu wystawił postanowienie o wstrzymaniu czynności egzekucyjnej. Komornik zamknął sprawę, a za minutę rozpoczął następną, bo miał w teczce jeszcze pięć sądowych nakazów zapłaty, z którymi się nie zdradzał. Wtedy zarząd postanowił podburzyć załogę.

- Prezes klął się na rany Chrystusa - opowiada Robert Flanelak - że właśnie tego dnia mieli wypłacić ludziom część zaległych wynagrodzeń, ale zjawił się komornik z tym drugim chujem i wszystko zabrali.

Robotnicy windykatora ładowali na ciężarówki przygotowane do wysyłki meble, kiedy do magazynów wlała się zrewoltowana masa.

- I walą w naszym kierunku z żądzą linczu. "Będą bić", jęknął mój komornik, to wskoczyłem na podwyższenie jak Lenin w październiku (to była paleta z biurkami metr dwadzieścia w okleinie wiśniowej) i przemówiłem z ręką w kieszeni płaszcza od Pierre Cardina. "Gdzie jest zło ukryte? Gdzie czai się zło w tym zakładzie?" (a drugą ręką wskazuję na biurowiec). "Na szynkę mają, rozbijają się mercedesami, a swoim pracownikom za trud nie płacą... Weźcie sprawy w swoje ręce, tak jak ja wziąłem". Potem na kolanie napisałem im kilka pozwów pracowniczych do sądu. Lud odwrócił się na pięcie i poszedł do biurowca, gdzie poszarpał odzież na członkach zarządu, a po drodze zdemolował służbowego mercedesa, którego ja nie mogłem zająć, bo był leasingowany, to znaczy był własnością banku. To była fajna zabawa.

- Hiena - powiedziałem, ale nie udało mi się ukryć w głosie zachwytu.

- Ale zdarzało się, że dostawałem fangę w nos - mówi Flanelak - a robotnicy wywalali mnie za bramę jak szmatę.

Hiena

Po tygodniu zarząd Wyszkowskiej Fabryki Mebli zwrócił klientowi Roberta Flanelaka sto tysięcy złotych. Resztę pieniędzy windykator ściągnął z dłużników fabryki. To była jedyna udana egzekucja przed upadkiem zakładów.

- Kiedyś w czasie egzekucji dłużnik przy ludziach zlał się w gacie - opowiada Flanelak - potem je zdjął, zrobił kupę i wytarzał się w tym. Myślał, że tak uratuje 200 tysięcy. Na dodatek ja go do tego namówiłem. Powiedziałem, żeby udawał wariata. Chciałem, żeby odstraszył innych komorników i windykatorów, bo sam spokojnie chciałem go sczochrać.

- Hiena.

- No. I jak się wytarzał, konkurencja sobie poszła. Widziałem, że się bali. Z psychicznym nie wiadomo, czy nie opluje, nie obrazi, nie wydłubie oka...

- Uratował coś?

- Ani grosza. Wszystko mu zabrałem.

Kundel

Robert Flanelak jest niewiarygodnie skuteczny. Odzyskuje 94 procent długów. Dwa, działające także w Polsce światowe giganty windykacji, Dun & Bradstreet (najstarszy i największy na świecie) oraz Creditreform (najstarszy w Europie), które poza granicami naszego kraju uzyskują 70-procentową skuteczność, u nas zaledwie 30-40 procent spraw kończą powodzeniem.

Są dłużnicy, którym Flanelak wydziera pieniądze ze szczególną radością.

- Taki Wiesiek Huszcza - opowiada - były kasjer SdRP, na interesach z którym państwowe przedsiębiorstwo SPHW dostało w dupę 20 milionów. Kiedy wy pisaliście w "Gazecie", że facet wszystko schował i nic nie można odzyskać, ja go sczochrałem na grubą forsę, a na odchodne zostawiłem mu pięć dolców na piwo. Ostatnio prowadziłem egzekucję wydawnictwa Stella Maris działającego przy archidiecezji gdańskiej. Może jestem kundel przydrożny, ale miałem z tym dużo radości. Na początku byłem delikatny, ale jak zaczęli się uszczelniać, wjechałem na ostro. Wyrwałem któremuś z księży samochód spod tyłka, zająłem obrazy, antyki. Zostawiłem tylko stół, na którym został podpisany pokój oliwski.

- Odwołuję hienę.

- Bo po mojemu ten mebel to podróba.

Flanelak działał w imieniu dostawców papieru i banków, od których wydawnictwo wyłudziło 50 milionów złotych.

Od któregoś z księży Flanelak dowiedział się, że ksiądz ekonom archidiecezji ma zamiłowanie do eleganckich butów i samochodów. Rozumiał, że do samochodów, ale skąd namiętność do butów, skoro ich nie widać spod sutanny? Potem odkrył, że jak w Radiu Maryja trzymają forsę w torbach foliowych, tak w archidiecezji gdańskiej w kartonach po obuwiu. Udało mu się zająć jeden taki karton. Był w kasie pancernej. Kazał otwierać, a ksiądz kanclerz, że nie ma klucza, to złapał za telefon i dzwoni po palnik. Klucz się znalazł.

- Ile się mieści w takim kartonie?

- W tym, co ja drapnąłem, było 400 tysięcy - mówi windykator-artysta. - Na koniec zająłem samochody arcybiskupa, więc przynieśli mi całą forsę w zębach.

- Lubi pan swoją pracę - bardziej stwierdzam, niż pytam.

- Nie cierpię. Robię to dla pieniędzy. Egzekucje wytwarzają bardzo dużo złych emocji.

 

SZWINDLE II

Dwa rozdziały o dwóch niezwykle dziwnych mechanizmach: legalnym i nielegalnym. Raczej nie polecam czytelnikom, którzy kochają nasz kraj

 

Bandycki kredyt

 

Doliną Krzemową polskiej windykacji jest Wrocław. Tutaj działają największe firmy windykacyjne: Kaczmarski, Kruk, Ultimo. Tu króluje najsławniejszy komornik w kraju, któremu tak dobrze się powodzi, że samorząd korporacji komorniczej zabronił mu rozmawiać z dziennikarzami.

- Chodzi o to, żeby ludzie się nie dowiedzieli, że w naszym kraju można tyle zarabiać - mówi pan Ludwik, jeden z sześciuset polskich komorników, któremu w udziale przypadł lichy rewir w małym miasteczku na Podkarpaciu. - Do komorników w największych miastach co miesiąc wpływają sprawy na łączną kwotę od 25 do 40 milionów złotych. Nasze zawodowe pismo podaje, że średnia skuteczność w ściąganiu długów przez komorników wynosi 24 procent...

- Zaledwie co czwarty sądowy nakaz udaje się wam odzyskać?!

- Tak. Z każdej odzyskanej kwoty dla komornika jest 15 procent, ale nie więcej niż 65 tysięcy i nie mniej niż 170 złotych. Znam kolegów z Wrocławia, Poznania, którzy co miesiąc wyciągają 400 tysięcy! A ja zajmowałem się kiedyś obywatelem, który gdzieś nie dopłacił i miał 35 groszy zadłużenia. Do tego doszło 2,50 odsetek, 170 złotych dla mnie i zasądzone przez sąd 230 dla firmy windykacyjnej i ich adwokata. Człowiek musiał wydać 400 złotych, żeby wyjść ze sprawy.

- Czym zajmuje się prowincjonalny komornik? - pytam pana Ludwika.

- Prowincjonalnymi długami. Sprawy alimentacyjne albo grzywny sądowe, bo się obnażył w miejscu publicznym, po pijanemu leżał na drodze albo, co gorsze, prowadził rower. Najwięcej jest cywilnych spraw gospodarczych. Ludzie kupują telewizor na raty, potem tracą pracę, przestają płacić, ale zanim bank odbierze im telewizor, sprzedają go na życie. W moim rewirze mam ludzi, którzy mają kilkanaście takich spraw na jedną rentę. Biorą telefony komórkowe w promocji za złotówkę, lodówki, anteny satelitarne, komputery i sprzedają zaraz po wyjściu ze sklepu. Nic nie można im zrobić, bo są biedakami, którzy nic nie mają.

- To są długi wygenerowane przez banki kredytujące sprzedaż ratalną.

- Lukas, Provident, Żagiel... Narobili w kraju setki tysięcy takich dłużników, a dochód ciągną z tego bandyci, którzy w małych miasteczkach zajmują się lichwą. Łatwo ich znaleźć, bo to są te same typy, które handlują prochami. Pożyczają biedakom na życie, a kiedy ludzie nie mogą oddać, zmuszają ich, żeby na swój dowód kupili coś na raty. Potem to zabierają i tak regulują dług, a jak nieszczęśnik się opiera, łamią mu rękę. Tak wpadają emeryci, którzy będą to spłacać do końca życia.

Dyskonto Leppera

Znaczenie słowa "dyskonto" objaśnił mi Marek Stec, młody windykator z Olsztyna. Odzyskuje długi, które kupuje od wierzycieli, ale tylko tych firm, które nie mogą zbankrutować. Specjalizuje się w szpitalach.

- Ale kiedyś natknąłem się u pośrednika na duży dług Samoobrony - opowiada pan Marek. - Nie zapłacili firmie reklamowej ze Śląska za kampanię wyborczą do Sejmu. Baloniki, billboardy, plakaty... Nikt nie chciał tego kupić, a ja pomyślałem, że partia Leppera chyba nie upadnie. Wierzyciel Samoobrony stał na granicy wytrzymałości finansowej, więc dał spore dyskonto, to znaczy chciał ode mnie dużo mniej, niż wynosił dług. Kupiłem to i pojechałem do Warszawy podpisać z panem Andrzejem ugodę. Odpuściłem mu odsetki, więc się dogadaliśmy. Zapłacili w ratach z pieniędzy, które dostali z budżetu za kampanię wyborczą. Interes zrobiłem ja, Samoobrona, pośrednik...

- Tylko wierzyciel był do tyłu.

- On zawsze traci, ale dostał jakieś pieniądze i przetrwał. Zawsze warto nie zapłacić faktury, nawet jeśli masz forsę. Z windykatorem się dogadasz. Jak dłużnik chce płacić, tylko stęka, że ma problemy, to windykator rozłoży na raty, trochę daruje.

- Znam takich, którzy żądają pełnej kwoty i odsetek.

- To ci, którzy chcą przejąć firmę. Prowadzą złośliwą windykację, żeby ją zarżnąć. Ja tak robię, kiedy dłużnik nie chce płacić, a wiem, że ma z czego.

- Jak duże bywają dyskonty? - pytam.

- Ja kupuję za 80 procent "kwoty głównej" i więcej.

Część polskiego rynku wierzytelności opanowana jest przez śmierdzące układy mafijno-postkomunistyczne. Kopalnie, huty, spółki węglowe, wszystkie państwowe molochy żyjące dzięki dopłatom z budżetu państwa zawarły pakt, że za nic nie płacą.

Cała Polska wiedziała, że są potwornie zadłużone, i nikt się nie czepiał, a chodziło o to, żeby te długi powstawały i żeby mogły je kupić zaprzyjaźnione firmy windykacyjne. To były zwykłe grupy przestępcze albo ubowskie odpady zarejestrowane jako agencje zarządzania wierzytelnościami.

Kopalnie i huty uprzedzają dostawców energii elektrycznej, drewna szalunkowego, pasów transmisyjnych, wody, stali, że będą mieli zapłacone, pod warunkiem że ich długi przejdą przez zaprzyjaźnionych windykatorów. Najczęściej kupują z 20-40-procentowym dyskontem (o tyle taniej!), następnie bez udziału sądu, na zwykłe żądanie zapłaty, molochy oddawały windykatorowi 100 albo żeby lepiej wyglądało, 98 procent należności. Z czego oddawały? Na przykład z dotacji państwowych. Potem następował podział dyskonta między windykatorów i szefów państwowych molochów.

Mechanizm ten funkcjonuje kilkanaście lat, ale żaden minister skarbu albo gospodarki nie czepiał się kopalń, że same nie kupowały swoich długów za 60-80 procent. (Dłużnik tak samo jak windykator może kupić swoje długi na giełdzie).

 

TWORKI

Cztery rozdziały poświęcone najbardziej kontrowersyjnemu egzekutorowi (do tego na wariackich papierach) i ofiarom czarnej listy, którą stworzył. Raczej dla miłośników horrorów

 

Rzetelny inaczej

 

Marek Stec najchętniej kupuje długi szpitali, ale nie mógł odmówić stałemu klientowi, który poprosił, żeby pomógł mu odzyskać pieniądze. Miał windykować windykatora, sławę w tej profesji, osobę obecną na pierwszych stronach gazet. Stec musiał wyrwać z kancelarii Jachnicki Inkaso 70 tysięcy złotych.

- Na oko było widać, że to nieściągalna wierzytelność - mówi Stec. - Tomasz Jachnicki wziął od mojego klienta zaliczkę za odzyskanie trzymilionowego długu. Potem miał oddać albo wierzytelność, albo zaliczkę. Sprawa ciągnie się od lutego, a pieniędzy nie widać. Zgodziłem się rozpisać mu to na raty, ale nawet pierwszej nie zapłacił. Od wszystkich bierze zaliczki, ale dawno nie spotkałem firmy, której wykonałby zlecenie, a jego listy referencyjne w internecie są zmyślone. To windykator rzetelny inaczej i coraz częściej mówi się w branży, że jest dziabnięty albo załatwił sobie wariackie papiery, bo od psychicznego nie odzyska się pieniędzy.

Czarna lista

Tomasz Jachnicki ma 39 lat, ale wygląda na dużo mniej. Mały, chudy piegus w szarym polo. Pod pachami wielkie zacieki od potu.

- Biorę leki - mówi, składając bardzo małe blade ręce.

Leciutko się jąka.

- Z windykacją jest jak z leczeniem nowotworów - mówi. - Co z tego, że czasem bierze się za to najlepszy fachowiec, profesor światowej sławy, skoro pacjent ma raka złośliwego z przerzutami do mózgu! Ode mnie też klienci żądają cudów. A ile razy odzyskałem pieniądze i nie dostałem mojej prowizji! Jak muszę windykować swoich klientów, to dostaję takich stanów, proszę pana, że mam ochotę tym walnąć!...

Jest prawnikiem. Zrobił aplikację prokuratorską, ale wolał założyć własną kancelarię. Właśnie się przeniósł z eleganckiego Mokotowa na robotniczą Wolę. Tutaj czynsz jest dziesięć razy mniejszy niż w biurowcu obok Galerii Mokotów.

O Jachnickim zrobiło się głośno w 2000 roku, kiedy na jego stronie internetowej została opublikowana "czarna lista dłużników". Wpisywał na nią dłużników swoich klientów, od których nie mógł odzyskać pieniędzy. Sam strach przed umieszczeniem na liście sprawił, że był skuteczny. Klienci walili drzwiami i oknami. Stał się gwiazdą brukowców, w których prowadził wojny z dłużnikami o znanych nazwiskach. Cała Polska powiatowa podniecała się jego pojedynkiem z aktorką Adrianną Biedrzyńską, którą umieścił na liście.

Założył przedstawicielstwa w Berlinie, Nowym Jorku i Moskwie. W "Rzeczpospolitej" ukazały się reklamy, w których chwalił się, że odkąd nawiązał współpracę z Rosjanami, jego skuteczność wzrosła do 80 procent. Dał sygnał, że zatrudnia Ruskich. To były złote lata. Konkretnie dwa. (Niech będzie dwa i pół).

Wiele kancelarii zaczęło prowadzić podobne listy, ale tylko Jachnicki umieszczał na nich poza firmami także osoby prywatne, zdradzając ich imiona, nazwiska, adresy. Naruszał w ten sposób ustawę o ochronie danych osobowych.

- No i zaczął mnie ścigać generalny inspektor danych osobowych, sądy cywilne, policja i prokurator - pan Tomasz wyciera czoło papierowym ręcznikiem. - Mam sprawę karną o oszczerstwo i tyle pozwów od dłużników, że nie wychodziłem z sądu. Pozywali mnie o miliony, które niby stracili przez umieszczenie na liście, bo akurat byli w trakcie finalizowania lukratywnego kontraktu. Wpakowałem do internetu 500 złodziei, którzy nachapali krocie. Niech z tej liczby 10-20 zagnie parol na człowieka, to żyć się odechce. A to nie są płotki. Znane artystki, ludzie z listy najbogatszych "Wprost", ludzie mafii, Lepper, establishment SLD...

- Boi się pan.

- Jeżdżą za mną, śledzą, telefony z pogróżkami, napady... Ciągle oglądam się za siebie, zmieniam miejsce zamieszkania. Bez ochrony się nie ruszam. A wie pan, jakie to są koszty? A jak to się odbiło na moim zdrowiu psychicznym.

- Więc ze ścigacza...

- Stałem się ściganą zwierzyną. A ile razy trafiałem na wpływy Pruszkowa, na ludzi związanych z grupą otwocką. Wtedy się wycofuję, bo chcę żyć. Z nimi można negocjować, oni nawet zrozumieją i pomogą, ale wcześniej czy później zażądają, żebym się odwdzięczył i dał im jakiś dług do odzyskania, na którym zarobią.

Po burzy, którą wywołał, Jachnicki dla świętego spokoju przenosi swoją listę na serwer amerykański. W Stanach Zjednoczonych takie listy są legalne.

- Wszystkich dłużników sprawdziłem setki razy - mówi rozgrzany do czerwoności windykator. - Musiałem mieć pewność, że nie wciągam na listę ludzi, którzy wpadli w tarapaty. Są tam tylko oszuści. Nie płacą, bo nie chcą.

Sześć na osiem

Pan Sławek z Serocka pod Warszawą nie wiedział, że jest na jakiejś liście.

- Ale ona jest na serwerze amerykańskim... - próbuję tłumaczyć.

- Jeeezu! Sławek, cholero, coś ty narobił?! Na czym amerykańskim jesteś?! - jego małżonka podniosła larum, jakby serwer był modelem krzesła elektrycznego.

Pani Wiesia jest położną w Legionowie. Zarabia 735 złotych. Pan Sławek ma firmę budowlaną, w której zatrudnia dwóch pracowników. Mieszkają z rodziną siostry pani Wiesi u jej rodziców. Osiem osób w domeczku sześć na osiem metrów. Na podwórku passat z '83 roku.

Pan Sławek ma 40 tysięcy długu za materiały budowlane wzięte z hurtowni.

Dziewięć lat temu rozpoczął budowę domu. Przykrył dachem i stanął.

Słodka Adrianna

Dzięki burzy, którą Tomasz Jachnicki wywołał publikacją swojej "czarnej listy dłużników", została zmieniona ustawa o ochronie danych osobowych. Już można publikować dane osób prywatnych, pod warunkiem że mają wyrok sądu, ale bardzo wielu dłużników z listy Jachnickiego go nie ma. Na przykład Adrianna Biedrzyńska, od której dostałem postanowienie o umorzeniu śledztwa prowadzonego przez warszawską prokuraturę.

Jachnickiemu postawiono zarzut naruszenia ustawy o ochronie danych. W uzasadnieniu postanowienia prokurator napisał, że podejrzany "odmówił złożenia wyjaśnień, podając, iż od 4 lat leczy się psychiatrycznie".

Zarządzono badania, które wykazały, że stan psychiczny Jachnickiego "znosił jego zdolność rozpoznania znaczenia czynu i pokierowania swoim postępowaniem".

- Z tym leczeniem to prawda? - pytam go.

- Tak. To przez ciągły stan zagrożenia. Lekarze powiedzieli, że jak będę się tak szarpał, to źle skończę.

- Tworki.

- Właśnie. Tworki to śmierć.

 

KRUK

Dwa rozdziały o wielkiej fabryce pieniędzy, ale nie jest to bank ani drukarnia banknotów. Raczej dla czytelników wrażliwych na sprawy społeczne

 

Krzywda ludzka

 

Piotr Krupa jest prezesem i współzałożycielem spółki Kruk z Wrocławia. Ma 32 lata. Kiedy powiedział matce, czym będzie się zajmował, kobieta podniosła lament, że jej syn będzie żył z ludzkiej krzywdy.

Zajmują się głównie windykacją masową. Ich klientami są banki, telewizje, telefonie, dostawcy wody mineralnej... Z Jacka Hugo-Badera ściągnęli mandat od kanara.

W zeszłym roku zajmowali się 1,2 miliona dłużników, którzy byli winni swoim wierzycielom ponad miliard złotych. Krukowi udało się odzyskać z tego około 200 milionów. To jest 20 procent skuteczności. Żeby osiągnąć ten wynik, musieli wysłać listownie 2,5 miliona wezwań do zapłaty, dwustu telefonistów (najczęściej studentów prawa miejscowego uniwersytetu) musiało przeprowadzić prawie trzy miliony rozmów telefonicznych.

Wiele jest nagrywanych.

Dzyń, dzyń...

- Halo.

- Pani Celestyna? Firma Kruk. Miała pani do mnie oddzwonić. Czy z panią w ogóle można się jakoś umawiać? Jak można załatwiać tak sprawy?

- Proszę mi dać jeszcze pięć dni.

- Pani nie wykazuje żadnej inicjatywy w sprawie spłaty tego zadłużenia. Żadnej! Ja dzwonię, a pani nie oddzwania.

- Ja nie mogę teraz rozmawiać... Jestem w pracy.

- To niech da mi pani telefon do domu.

- Nie mam w domu telefonu.

- No, to jest pani problem, a nie mój. Pani ma zadłużenie tysiąc złotych i ja tę sprawę tak czy siak załatwię. Chce pani, żebym to oficjalnie załatwiła?

- Nie, nie. Tylko nie oficjalnie.

- Pani w Philipsie pracuje? To proszę mi wierzyć, że w Philipsie będzie zostawiona informacja, że firma windykacyjna do pani wydzwania... Jeżeli tak chce pani to załatwić.

- Nie. Na pewno nie.

- Ale pani nic nie wpłaca. Pani ze mną nie współpracuje! Czy ja mam sięgnąć po takie środki, żeby pani zrozumiała, że my naprawdę nie żartujemy?

- Nie. W przyszłym tygodniu wpłynie pierwsza wpłata.

- Który dzień?

- We wtorek.

- To jest dziesiąty. Ile?

- Około 200 złotych.

- Umawialiśmy się na 400.

- Ale nie dam rady więcej.

- No to 300. 300 to jest minimum. 200 mnie nie interesuje. 300 złotych.

- Postaram się.

- Pani się postara czy wpłaci? Bo to jest duża różnica.

- Wpłacę.

- Numer konta pani ma. Ja we wtorek do godziny dwudziestej chcę dostać od pani faks z dowodem wpłaty. Jeżeli nie, to naprawdę zaczynamy załatwiać sprawę inaczej. Będę po prostu bezwzględna dla pani. Proszę bardzo! We wtorek czekam na faks, na 300 złotych. Do widzenia.

- Do widzenia.

 

BANDYCI

Dwa rozdziały o tych, którzy przeszli na ciemną stronę mocy. Raczej dla czytelników o silnych nerwach

 

Faktura gangstera

 

- Kiedyś walczyłem z facetem, który robił w poligrafii - opowiada Witold Jerzy Skober, młody prawnik prowadzący kancelarię windykacyjną w Konstancinie. - Miałem do odzyskania półtora miliona złotych. To była ciepła klucha uzależniona od brutalnego ojca. Ludzie nazywają go Małym Brzostkiem, bo ojciec, zwany Dużym Brzostkiem, jest burmistrzem ich miasta.

Starszy Brzostek, PZPR-owski dygnitarz, w czasach PRL-u był dyrektorem koncernu przetwórstwa owoców na południu Polski, gdzie rządził jak chiński mandaryn. W nowej Polsce był posłem SLD. Prokuratura zarzucała mu współpracę z zorganizowaną grupą przestępczą, która miała prać brudne pieniądze.

- No i Brzostek nasłał na mnie podejrzanego typa - mówi pan Witold Jerzy. - Zaproponował spotkanie w Jankach przed Ikeą. Poszedłem, bo byłem ciekaw go zobaczyć. Był zimny dzień, wichura, ludzie chowają się w środku, a ten siedzi samotnie w ogródku i wcina podwójnego hamburgera. Ogromny. Wygolony. Obie łapy wytatuowane. To był bandyta z Pruszkowa. Powiedział, że nie mogę wyciągać kasy od Brzostka, a ja na to, że nawet jakbym nie mógł, to po mnie przyjdzie następny windykator, a on wszystkich nie zabije. Widziałem, jak we łbie kłębią mu się myśli. Sapał, marszczył czoło i wymyślił, żebym zadzwonił do Brzostka i powiedział, że jestem po rozmowie i już nie będę go dręczył, a po dwóch tygodniach mogę zacząć znowu. Zrobiłem, jak chciał bandzior.

- Fantastyczny układ! - cieszę się.

- Bandzior wziął forsę za usługę, bo powiedział, że Skober, czyli ja, zlał się w gacie ze strachu. To było 13,5 tysiąca złotych.

- Skąd pan wie?

- Widziałem umowę-zlecenie na tę robotę - mówi Witold Jerzy Skober. - Brzostek prowadził firmę i lubił wszystkie wydatki wkładać w koszty, to mafia wystawiła mu fakturę VAT-owską za windykację. Oni rzeczywiście prowadzili w Pruszkowie legalną zarejestrowaną firmę windykacyjną z NIP-em.

Kiepski interes

Bandyci są najskuteczniejsi w windykacji, bo wsadzą dłużnikowi lokówkę w odbyt albo przewiercą kolano wiertarką i nie wybrzydzają w przyjmowaniu zleceń. Biorą nawet odzyskiwanie pożyczek zawieranych na gębę i w cztery oczy. Bardzo często nie oddają klientowi odzyskanych pieniędzy, a jeszcze go szantażują, że wydał bandytom zlecenie.

Wiele zarejestrowanych firm windykacyjnych to przykrywki dla grup przestępczych.

Korzystanie z usług mafii to bardzo ryzykowna gra. Wyślesz do kogoś bandytę, ten wyśle do ciebie okrutniejszego. W ostatnich latach korzystają z nich prawie wyłącznie ludzie, którzy nieuczciwie zrobili pieniądze, dorobili się na przemycie, wyłudzaniu kredytów, towarów...

Wielkim atutem grup przestępczych jest to, że tylko one potrafią wycisnąć pieniądze z dłużnika, który ich nie ma.

Zakładają na niego hurtownię, do której nabiorą towarów z odroczonym terminem płatności na równowartość długu, a potem to zabiorą. Jeśli dłużnik się opiera, za każdy dzień wahania ucinają mu ogrodniczym sekatorem jeden palec.

Oficer wydziału kryminalnego Centralnego Biura Śledczego powiedział mi, że jeszcze dwa-trzy lata temu proceder ten był wielką plagą. Przestępcy nie pozostawiali po sobie żadnego śladu. Nawet dłużnik znikał, a bywało, że tracił życie.

Jednak nie ma grup przestępczych, które specjalizują się tylko w windykacji. Przestępczość zorganizowana ma to do siebie, że gangsterzy zajmują się wszystkim, co przynosi dochód. Często się przebranżawiają. Skończył się interes spirytusowy, to wzięli się za papierosy, potem za samochody, ściąganie haraczy, a dzisiaj najchętniej produkują i sprzedają amfetaminę.

Odzyskiwanie było zajęciem mafii w latach boomu gospodarczego lat 90., dziś to margines. Bardzo rzadko nawet kupują długi na giełdach wierzytelności. Wierzyciele się nauczyli, że nie wszystkim warto sprzedawać.

 

ODJAZDY

Pięć ostatnich rozdziałów, które koniecznie trzeba przeczytać, żeby poznać obecne i przyszłe losy głównych bohaterów

 

Ogłoszenie

 

Bernard Chudziak odszedł od swojej ukochanej żony i córki i związał się ze śpiewaczką operową. Wszystko przez długi. 4 września 2003 śpiewaczka urodziła mu córkę Wiktorię, a 20 października wyszedł z domu i nie wrócił. Były Zaduszki, kiedy znaleźli go wędkarze. Wisiał na drzewie w Nieporęcie nad Zalewem Zegrzyńskim, w miejscu, w którym z pierwszą żoną i córką lubił łowić ryby.

Pani Magda, była żona Bernarda, walczyła o dom. Pożyczała od rodziców, dalszych krewnych, sprzedała rodzinną willę w Otwocku, ale wszystkiego było mało. Ciągle na hipotece domu wisi prawie ćwierć miliona złotych długu.

Dała ogłoszenie. Naszą rozmowę co chwila przerywają telefony. Ludzie umawiają się na oglądanie domu.

To bardzo atrakcyjna, ciepła kobieta. Wygląda na silną osobę.

- Ale w środku dzieją się rzeczy straszne - wyprowadza mnie z błędu. - Od dwóch lat jestem na doksepinie. Trochę łagodzi depresję. Pozwala spać.

Umowa

Nie przewidziałem, że firma windykacyjna Katana Consulting s.c., którą napuściłem na samego siebie, ma współpracownika w Niemczech. Do dzisiaj nie doszedłem, skąd wiedzieli, że moja córka spędzała tam wakacje.

Rozwiązanie z nimi umowy kosztowało mnie trzy tysiące.

Nałóg

- A finansowo chociaż pan się zabezpieczył? - pytam Tomasza Jachnickiego, autora "czarnej listy dłużników".

- Mam poważne problemy z forsą. Przeinwestowałem. Biura w Moskwie, Stanach... Kupę pieniędzy poszło. Ale znajdę sobie jakąś pracę w zaciszu, obsługę prawną dla kilku firm, to się wyliżę, uspokoję stargane nerwy, bo nawet rodziny nie mogę założyć. Jak tu mieć żonę, dzieci, jak człowiek taki rozdygotany.

Jeszcze w tym roku Tomasz Jachnicki chce wycofać się z zawodu.

- Niedawno zacząłem palić - wyznaje.

Dryf

Robert Flanelak, Mozart windykacji, też ma dość swojej roboty.

- Chociaż ona daje kopa adrenaliny, satysfakcję...

- Co? - przerywam. - Szarpanie ludzi, którzy są na dnie?!

- Wierzyciele też są blisko dna. Nie mam dylematów moralnych. Nie biorę czegoś, co mi się nie należy. Egzekwuję postanowienia sądu!... Tyle że to nie daje radości, więc niedługo zacznę produkować pontony wędkarskie klasy Narwal. Nie będę zbijał kokosów, ale będę miał radość. Na takich pontonach już przed wojną pokonali Amazonkę. Są fantastyczne. Bardzo stabilne i nie wpadają w dryf.

Centymetr

Jarek Wojewódzki z Ostrowca Świętokrzyskiego, który do czegokolwiek się w życiu dotknął, to spieprzył, niemal codziennie dostawał od wierzycieli monity i wezwania do zapłaty. Mówił żonie, że im więcej ich dostaje, tym ma większy dół. I więcej pije. Ale 15 września zeszłego roku nie wypił nawet kropli, chociaż miał 300 złotych, bo wziął od klienta zaliczkę. Siedział w Leśnej, knajpie koło miejskiego szpitala. Pił polo-coktę i pisał na samoprzylepnych żółtych karteczkach:

- Mieciowi oddać 300 złotych za nierozliczoną naprawę.

- Marianowi 2000.

- do ZUS-u trzeba zapłacić 1 tys.

- za telefon...

Potem postawił poziomą kreskę i podliczył. Było 5470 złotych. Niżej napisał, że z jego polisy da się pokryć te długi. Prosił Boga i bliskich o wybaczenie.

Zapłacił za polo-coktę i wyszedł. Skręcił w stronę lasu. Przeszedł pół kilometra i zatrzymał się przed ogrodzeniem miejskiego szpitala.

Wchodził na pochyłe drzewo i strasznie się denerwował, żeby chociaż tego nie spieprzyć jak wszystkiego w jego życiu.

Niewiele. Bardzo niewiele brakowało. Wisiał zaledwie centymetr nad ziemią, kiedy znaleźli go trzy dni później.

- Dwa lata rodzina spłacała długi brata - krzyczy Tomek - na które poszło przynajmniej ze sto tysięcy, a ten się powiesił za 5470! Nie mogę tego zrozumieć! Tylko ta jedna, jedyna rzecz w życiu mu się udała.

- Starczyło pieniędzy z polisy?

- Skąd! To jakieś grosze były. Trzy tysiące. Żył i umarł jako dłużnik. Nawet na pogrzeb nie starczyło.