Gazeta Wyborcza - 10/11/1999

 

 

JACEK HUGO-BADER

STOJĘ POD KLAPĄ I CZEKAM

 

 

Sprawa Joli Brzozowskiej - trzy dożywocia. Sprawa dealerów GSM - dożywocie. Sprawa Tomka Jaworskiego - dwa dożywocia... - Sędzie, k..., myślą, że ludzie jak żółwie po sto lat żyją - komentuje Ryszard z celi we Wronkach

 

Sam po sobie przekonałem się - mówi Ryszard Stelter (nazwisko prawdziwe) - że jedząc różne produkty, zmieniam kształt pogody naszej. Na przykład, jak zjem kwaśne ogórki, prawie zawsze pada deszcz.

- A nie pomyślał pan - ja mu na to - że kiedy u was we Wronkach leje, nikomu się nie chce jechać na warzywniak, tylko wyciągają z piwnicy beczkę ogórków.

We Wronkach jest jeden z największych i najcięższych kryminałów w Polsce. Trzymają tu recydywistów.

Świat Ryszarda Steltera niemożliwie się skurczył. Jakby go wciągnęła czarna dziura z kosmosu. Maleńka, jednoosobowa cela, korytarz, spacerniak, widok za oknem (komin kotłowni, dach sąsiedniego pawilonu z kołtunami drutu kolczastego, w rynnie chwaściory). Niczego więcej nie ma. Nawet pogoda kształtuje się tutaj, a nie nad Azorami.

- Napisałem o tym książkę. Miała trzysta stron. Wysłałem ją do wydawnictwa, ale nie odpowiedzieli. Chciałem do nich napisać, żeby oddali, ale nie mam na znaczki. Nikt do mnie nie przyjeżdża, nie przysyła listów ani paczek. Z papieru czystego sobie poczyniłem koperty i kartki do pisania, ale starych znaczków używać nie będę. Bo je można umyć mydełkiem, żeby stempla nie było, ale posądziliby mnie o oszustwo i dołożyli trzy miesiące do wyroku.

- To siedziałby pan do końca roku 2033 i jeszcze trzy miesiące.

Czas też mu się skurczył. Wszystko pomniejsza. Swój wyrok, wiek, czas trwania spaceru, a zegarek, choć na chodzie, ma tylko jedną wskazówkę, i to bezwładną.

Ryszard Stelter od siedmiu lat siedzi w jednoosobowej celi, dużo mniejszej od kolejowego przedziału.

- Przekonałem się - szlocha Ryszard - że samotność to jest straszny ból całego ciała. Taka cicha, powolna i bolesna śmierć.

DOŻYWOCIE

We wrześniu tego roku w polskich aresztach i zakładach karnych przebywało 54 228 więźniów. 36 osób odbywało karę dożywotniego więzienia, 823 osoby - 25 lat pozbawienia wolności. Jeszcze rok temu dożywotniaków było tylko 16. Karę dożywotniego więzienia wprowadzono w kraju nowelizacją kodeksu karnego. Można ją orzekać od 1 stycznia 1996 roku. Dożywocie zastąpiło u nas karę śmierci, której nie wykonuje się od roku 1988 (jednak w ciągu dziewięciu następnych lat cztery osoby na nią skazano), a w nowym kodeksie karnym, z czerwca 1997 roku, w ogóle została zlikwidowana.

Ludziom siedzącym w więzieniach z wyrokami śmierci zamieniono kary na dożywocie.

Wprowadzenie nowej kary to obrona przed beznadziejnymi przypadkami, czyli sprawcami niepoprawnymi. Tak ich określa antropologiczna koncepcja typów sprawców, z którą wielu współczesnych uczonych się nie zgadza. No bo jeśli "zwykli" gwałciciele tracą impet około pięćdziesiątki, to zabójcy seksualni są niepoprawni, charakteryzują się ogromną "powrotnością" do przestępstw. Przekracza ona 90 procent. Wtedy najsurowsza dotychczas kara więzienia, czyli 25 lat, często nie wystarcza. Kara dożywocia pozwala skazańca wykluczyć ze społeczeństwa na zawsze. Wystarczy nie udzielić warunkowego przedterminowego zwolnienia, które przysługuje dożywotniakom po odsiedzeniu co najmniej 25 lat.

Pytałem wielu naczelników zakładów karnych, czy jest jakiś wzorzec dożywotniaka, choćby jedna cecha, która ich wszystkich łączy. Nie ma czegoś takiego. Bo co może mieć wspólnego Piotr Wałowicz (nazwisko przekręciłem) - łódzki elegant, pnący się po szczeblach mafijnej kariery, który po Piotrkowskiej rozbijał się srebrnym audi, przyjaźnił się z gwiazdami polskiego kina, kocha filmy Kieślowskiego, a w więzieniu założył fanklub Widzewa Łódź - z więziennym pariasem Ryszardem Stelterem, nietykalnym (można go dotknąć najwyżej końcem buta, wymierzając kopniaka), który zbiera pety na spacerniaku, nie zna nowych polskich pieniędzy, a do snu czyta technologię betoniarstwa?

Mają jednak coś wspólnego. Są mordercami. Zbrodniarzami. Dokonali zabójstwa kwalifikowanego, zamierzonego. Boją się tej kary.

Na początku tego roku młody morderca popełnił samobójstwo, żeby uniknąć kary dożywotniego więzienia. Nieco później, w maju, w płockim więzieniu odebrał sobie życie głośny swego czasu zabójca z Krośniewic. Poszarpał sobie żyły wkładem do długopisu po otrzymaniu drugiego z rzędu wyroku 25 lat pozbawienia wolności.

CHŁOPCY

Wojtek - biały raj

W końcu lat 30. premierowa Składkowska zorganizowała w modlińskim garnizonie "Biały raj dla dzieci". To była ochronka dla dzieci panów oficerów, którzy przegrali wszystko w karty, stracili honor i palnęli sobie w łeb. Kierowniczką ochronki została Ada Kępińska (nazwisko przekręciłem), żona wysokiego oficera wojskowej prokuratury. Przed samą wojną małżeństwo przenosi się do Poznania. Po wejściu Niemców on musi się ukrywać. Szukają go. Pani Ada traci na gestapo wszystkie zęby. Puszczają ją jednak i w roku 1942 rodzi drugiego syna, Wojtka, który po ostatnim sanacyjnym premierze dostaje na drugie Sławoj.

Nie minęło kilka tygodni i ojciec Wojtka ucieka do Anglii. Wraca po wojnie z gabinetem premiera Stanisława Mikołajczyka i już w roku 1947 razem z nim znowu ucieka. - W całym swoim życiu - wspomina Wojciech Kępiński - widziałem ojca przez godzinę, kiedy wpadł do nas pożegnać się przed ucieczką.

Pani Ada była nauczycielką, ale dorabiała szyciem. Młodszy synek był maminym pieszczoszkiem. Uczył się w szkole muzycznej w klasie fortepianu, grał na ksylofonie. Jesienią 1960 roku, wieczorem, przyszedł do domu z Mirką i powiedział, że dziewczyna musi tu zostać, bo matka wyrzuciła ją z domu, a tak w ogóle to on ją kocha nad życie i będzie się z nią żenił. Miał 18 lat, jego ukochana rok mniej i potwornie zszarganą reputację.

- Matka krzyczała, że to ladacznica, zarażona, dno społeczne... Była wulgarna, a przecież nigdy nie używała takich słów. Taka dystyngowana.

- Mirka była prostytutką? - pytam.

- To może za dużo powiedziane, ale lubiła lekkie życie, smarkula. Nigdy nie widziałem matki w takim stanie, tak rozjuszonej. Co miałem zrobić z Mirką? Stała pod domem, a pogoda paskudna, jesień...

Albert - git-człowiek

Albert Kiełczyński (nazwisko prawdziwe) jest o 13 lat młodszy od Wojtka, ale jego historię trzeba także zacząć od niemieckiej okupacji. Jego dziadek, Zdzisław Kiełczyński, był przedwojennym komunistą i podpułkownikiem Batalionów Chłopskich. Bardzo się zasłużył w ratowaniu ludności żydowskiej. Potem był w Ludowym Wojsku Polskim. W roku 1957 jest prezesem Związku Inwalidów Wojennych. Pracuje w "Trybunie Ludu". Wylatuje z partii w ramach rozprawy z rewizjonistami. Pomagają mu ludzie, których uratował w czasie okupacji. Nie jest Żydem, ale razem z żoną, czeską Żydówką, wyjeżdża do Izraela. Pracuje tam w ministerstwie rolnictwa.

Jego syn, ojciec Alberta, także wyjeżdża. Albert ma wtedy dwa lata. Zostaje w Polsce, bo matka nie chce wyjeżdżać. Kilkanaście lat później matka umiera; Albert jest zupełnie sam. Wychowuje go warszawska ulica. Mało kto potrafił dorównać mu na pięści. Do dzisiaj nosi pod lewym okiem gitowskiego cyngwajsa z tych czasów. Ta wytatuowana kropka to znak, że jest w porząchu człowiekiem. W roku 1973, w dzień po osiemnastych urodzinach, wsiada w pociąg do Wiednia. Jedzie do ojca. Przyjmuje izraelskie obywatelstwo.

- Przyjechałem - opowiada Albert Kiełczyński. - Jestem u ojca w domu i jem śniadanie. Biorę kawałek chleba, smaruję masłem, kładę trzy plasterki szynki, ale takie cieniutkie jak żyletka, bo chyba trzeba poczuć, co się je, a jego nowa żona na mnie, czy ja się nie wstydzę, żeby tak grubo walić? Ojciec nie stanął po mojej stronie, więc cały talerz poleciał jej na mordę. Już parę dni wcześniej prosiłem ojca, żeby kupił mi taki malutki magnetofonik za 20 dolarów, to powiedział, że muszą oszczędzać, a właśnie kupił jej francuskiego kabrioleta. Mieli piękne mieszkanie, dwa samochody, kosztowności. Ojciec był artystą malarzem.

Zemścił się. Kiedy wyjechali na weekend, wyczyścił mieszkanie z cennych przedmiotów. Zabrał samochód i trzy tygodnie szalał w kurortach. Ojciec doniósł na niego policji, ale nic mu nie zrobili, bo ukradł tylko te przedmioty, które ojciec kupił na jego nazwisko; jako emigrant przez trzy lata miał ogromne zniżki.

W roku 1974 zgłosił się do wojska, chociaż nie musiał, bo jest katolikiem. Służył trzy lata.

Jurek - trzy paragrafy

Kiedy Albert w roku 1973 wyjeżdżał z Polski, Jurek Łojewski (nazwisko przekręcone) akurat się żenił. Miał ledwie 20 lat. Koledzy brykali, a on - żona, dzieci, praca, zasadnicza służba wojskowa i mieszkanie u teściów. Nie mógł znieść ich kontroli. Oni uwielbiali rzeczy pożyteczne, nienawidzili czystej przyjemności. Po pięciu latach małżeństwa dał nogę. Szumiał za wszystkie czasy. Minęły dwa lata i miał nową kobietę. Ciągle szalał. Uciekli z rodzinnego Kościana do Poznania. Postanowili się pobrać. Już chciał wyhamować, ale nie mógł. Dostali czynszowe mieszkanie. Irena wzięła w pracy pożyczkę na remont, a on z tą forsą na dansing i obudził się na jakiejś melinie - bez grosza.

W kącie stała rurka od zlewu. Chwycił i walił na oślep. Poturbował trzy osoby. Dostał pięć lat. Od razu trzy paragrafy: napad, pobicie, kradzież zuchwała.

- Ja to nawet poczułem ulgę, jak mnie zamknęli - mówi Jerzy Łojewski - bo już myślałem, że wybuchnę.

Irena przyjeżdżała do niego do Rawicza na widzenia. Musiała wynająć jeden pokój, bo było jej ciężko. W roku 1982 załatwiła mu przepustkę losową, bo musiał się zameldować ze względu na metraż.

Siedzi Jurek przy stole i pierwszy raz od dwóch lat je kolację ze swoją kobietą. - Pić nie szło - opowiada - bo gorąc jak cholera. Najwyżej po dwie setki. Akurat kroiłem nożem pomidory, kiedy wszedł ten kozak, któremu Irka wynajmowała pokój.

Rysiek - trochę romantyk

Ojciec Ryśka Steltera pracował w porcie szczecińskim w stacji pomp, matka w spółdzielni krawieckiej Elegancja na portierni, ale sprzątała też u ludzi, bo mieli w sumie szóstkę dzieciaków.

W roku 1982 Rysiek ma 24 lata. Mieszka z rodzicami. Tego roku, latem, pojawia się u nich Teresa Marciniak.

- Kto to? - pytam Ryszarda.

- To taka wszechdajka. Ja miałem takie miękkie serce, bo nie jestem jakiś potwór, który mógłby zrobić komuś coś strasznego. Nie miałem dziewczyn, bo byłem nieśmiały. Kiedy siostra, Ewunia, ją przyprowadziła do mieszkania, ubranie miała porwane, umalowanie na oczach i ustach pomazane i mówi, że ktoś zrobił jej krzywdę, i że nie ma gdzie mieszkać. Dałem jej tysiąc złotych, bo pracowałem na budowie, a Ewunia dała jej jakieś ubranie. Poszła się kąpać, a ja do swojego malutkiego, przejściowego pokoiku. Położyłem się. Jeszcze wziąłem książkę.

- Jaką książkę.

- To była technologia produkcji, bo ja wszystkie tynkarskie książki czytałem. Poczytałem do jedenastej w nocy i ona przyszła sama, ta Teresa, w szlafroku mojej siostry i po prostu się wepchała do mnie do łóżka. Byłem taki zdezorientowany, bo ja jestem takim trochę romantykiem, lubię zapoznać dziewczynę z imienia i nazwiska - i dopiero, a nie tak. I w ten sposób u nas pozostała. Wepchała się. Strasznie dużo piła. Wszystkie pieniążki mi zabierała. Ja nie piłem. Może czasem seteczkę albo pięćdziesiątkę z okazji.

Piotrek - przepych miłości

Piotruś Wałowicz ma 20 lat, kiedy zakochany po uszy żeni się z Małgosią, dwa lata młodszą od niego. Oboje są jedynakami. Nawet do głowy im nie przyszło, żeby usunąć ciążę. - To jest owoc naszej miłości - mówili rodzicom.

- Mnie wszyscy zawsze kochali nad życie - opowiada Piotr. - To był przepych miłości, chociaż nie chciałem się uczyć i mam tylko cztery semestry ekonomika, ale za to zawsze miałem wysoką klasę, zachodni styl. Dobre ciuchy, garnitury, woda, niepolska wódka, dyskoteki...

Jest też dwupoziomowe mieszkanie na łódzkich Łagiewnikach i eleganckie audi, ale Piotr nim nie jeździ. Gdyby zrobił prawo jazdy, to by znaczyło, że ma zdrową rękę, może iść do wojska. Czekał, żeby mieć 27 lat, kiedy będzie nieosiągalny dla armii. Wóz prowadził ojciec albo przyjaciel, Darek Kminkowski.

Rodzą się Emil, Krystian, Zuzia. - A ja cały czas zakochany po uszy - mówi Piotr. - Już o siódmej rano cała trójka była u nas w łóżku. Kitłasili się, nurkowali w pościeli, a ja po mleczko, bułeczki, śniadanko, do pracy się nie śpieszę...

- To z czego żyliście?

- W Borkach nad Zalewem Sulejowskim teściowa ma elegancki ośrodek wypoczynkowy. Na wszystkie wakacje, weekendy z Gosią jeździliśmy. Ona w kuchni porządziła, ja za wodzireja robiłem albo przy barze. Na sylwestra w smokingu witałem gości, pilnowałem didżeja, żeby nie krochmalił, a babcie w kolejce się ustawiały, żeby dziećmi się zająć.

ZBRODNIA

Wojciech - kupon totalizatora

Tak więc rozdygotana pani Ada powiedziała synowi, że nigdy nie pozwoli, żeby noga tej ladacznicy przestąpiła próg jej domu, a on umierał z miłości. Była jesień 1960 roku.

- Ocknąłem się jako morderca matki - wspomina Wojciech Kępiński. - Siedziałem na podłodze i płakałem, a Mysza, moja suczka spanielka, lizała mnie po pysku. Przyszła Mirka. Chcieliśmy truć się gazem, ale Mysza zaczęła strasznie szczekać, więc zakręciliśmy kurki. Kiedyś uratowałem jej życie. Znalazłem ją w śmietniku z połamanymi łapami, to teraz chciała się odwdzięczyć.

Kilka dni mieszkają razem w domu. Matka w tapczanie, a oni kochają się, kochają do upadłego. Chociaż parę dni szczęścia załapać, nim się wyda.

Kiedy się wydało, cały Poznań zastygł z przerażenia. Sprawa była bardzo głośna i oczywista - udusili wspólnie, do tego on - sanacyjny pieszczoch i bananowiec. Należało surowo ukarać. Wszystko odbyło się w trybie doraźnym. Tydzień i rusza rozprawa, a tu raptem nieprzyjemny zgrzyt. Wojciech mówi, że to on zabił, a Mirka, że ona.

- Mój adwokat mnie straszył, że przestanie mnie bronić, jeśli wszystko będę brał na siebie - mówi Kępiński. - On wykombinował sobie taką linię obrony, że to niby Mirka. Nie zgodziłem się.

Po czternastu dniach od zabójstwa Wojciech dostaje karę śmierci. Potem rewizja nadzwyczajna w Sądzie Najwyższym i znowu kara śmierci.

- Nawet się nie zdenerwowałem, kiedy mi ten wyrok odczytali. Wróciłem do celi i zagrałem z kolegą w szachy. Przeraziłem się, kiedy w drzwiach stanął sanitariusz ze strzykawką. Byłem pewien, że chcą mnie uśpić, a potem zaciągnąć pod linę. A to był tylko środek uspokajający. Zawsze tak robią, jak komuś wlepią kaesa, ale ja nie potrzebowałem. Grałem sobie w szachy i byłem lepszy.

Dyrektor więzienia i adwokat namawiali go, żeby napisał do Rady Państwa o ułaskawienie. - Napisałem - mówi Wojciech Kępiński - ale z taką nadzieją, jak się wypełnia kupon totalizatora. Czekał na egzekucję.

Pół roku później zamieniają mu karę śmierci na dożywocie.

Dziesięć lat później kara dożywocia zostaje zlikwidowana. Zamieniają mu wyrok na 25 lat.

Albert - kiepska alternatywa

Zaraz po wojsku, w roku 1977 Albert Kiełczyński dostaje cztery lata za napad rabunkowy z bronią w ręku.

- To było zwykłe włamanie do willi bogatego ginekologa, ale mnie zaskoczył, więc go stłukłem.

- Dlaczego pan zrobił ten włam?

- Bo ja złodziej jestem z zawodu. Mnie fascynuje przestępczość. Lubię kraść, rabować, napadać... Lubię ten strach jak na wojnie. To jest cudowne.

- A gdyby zamiast tego ginekologa weszła jego żona?

- To by oberwała.

- Zrobiłby pan krzywdę kobiecie?

- Kiedyś dostałem cynk, że jakaś bardzo bogata rodzina z eleganckiej dzielnicy podjęła pieniądze z banku, bo emigrowali do Stanów. Wpadłem do nich w nocy, kiedy kobita była sama, ale nie chciała suka powiedzieć, gdzie schowali pieniądze. Musiałem ją przekonać.

- Żelazkiem?

- Nie. Związałem ją, tłukłem, chlasnąłem nożem po gębie... Pan wie, że faceci bardziej boją się pistoletów, a kobiety noży? No więc tłukę ją, a ona nic, więc biorę dzieciaka, leżało w łóżeczku, przykładam nóż i do niej: "Gadaj, bo poderżnę dziecku gardło". Ona wyje, lamentuje, błaga, pełza na kolanach, przysięga, że jeszcze w banku. Uwierzyłem jej, a później się dowiedziałem, że pieniądze ukryte były w kontakcie. Ja dziecku krzywdy nigdy bym nie zrobił, ale skąd ona mogła to wiedzieć? Jak ona mogła narażać taką małą istotkę. Żałuję, że jej chociaż nie zgwałciłem, żeby poczuła, szmata, co to ból.

Po odsiedzeniu wyroku za ginekologa Albert znowu zgłasza się do wojska, bo wybucha wojna w Libanie. Jest rok 1982.

- Po wejściu do każdego miasta komendant kazał przeczesywać domy w poszukiwaniu terrorystów i broni, ja z kumplem szukałem, gdzie mieszka złotnik, jubiler czy zegarmistrz. Wpadaliśmy, wybijaliśmy właścicieli i braliśmy forsę i fanty. 120 tysięcy dolarów zarobiłem na tej wojnie.

- To jest pan zbrodniarzem wojennym.

- E tam. To jest zwykły łup, prawa wojny. Trzeba było ich zabijać, bo później jakaś ONZ dostałaby nasze rysopisy i wpadamy. Tych dwóch handlarzy narkotyków też musiałem stuknąć. To było w południowym Libanie, w mieście Cydon. Umówiłem się na kupno większej ilości heroiny, potem załatwiłem dostawców, a towar sprzedałem innym handlarzom.

Po wojnie kupuje mieszkanie w Tel Awiwie, resztę przepuszcza i wpada. Dostaje 12 lat za napad. Wychodzi po ośmiu i w styczniu 1992 roku wraca do Polski. - To był raj dla takich jak ja. Tu łatwiej było obrabować bank, niż w Izraelu ukraść kurę z kurnika. Tam na miejsce przestępstwa policja przyjeżdżała po kilku minutach, tutaj po godzinie.

Co kilka miesięcy robi skok na hurtownie, biura firm, bogate wille. Zrabowany towar upycha paserom na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie. Wchodził z bronią, terroryzował ludzi, a oni mu dawali, co chciał. Aż wreszcie pod Wałczem trafił na twardziela. - Postrzeliłem go w dwa kolana - mówi Albert Kiełczyński. - Najpierw w jedno, ale nie chciał powiedzieć, gdzie ma te monety, bo to był kolekcjoner, to potem walnąłem go w drugie i dopiero jak wsadziłem mu lufę w usta - powiedział. Dostałem za niego siedem lat.

Trzeci swój wyrok odsiaduje w Łodzi. Tam się okazuje, że ma raka płuc. Lekarze dają mu sześć miesięcy życia, jeśli się nie podda operacji i 30 procent szans, że operacja się uda.

- To kiepska alternatywa. Postanowiłem jednak pożyć fajnie przez te pół roku, pokraść, pobawić się i umrzeć.

W roku 1995 wychodzi z zakładu karnego na przerwę w karze dla podratowania zdrowia. Miał iść na operację, ale pojechał do Poznania i zniknął.

Pojawia się znowu w grudniu tego samego roku na głównej ulicy miasta. Południe. Wchodzi do Cafe Głos. Wyjmuje pistolet i pakuje w młodego mężczyznę cztery kule. Nikt nawet nie ruszył się od stolika. Już wychodził, kiedy przypadkowo zjawiło się dwóch policjantów. Zginęliby na pewno, ale Albertowi zaciął się pistolet.

To miało być zabójstwo na zlecenie - mafijne porachunki. Miał sprzątnąć "Świętego", ale zastrzelił "Zawiasę". Okazało się, że ma poważną wadę wzroku. Dostał dożywocie.

Jerzy - adio pomidory

Jerzy Łojewski siedzi przy stole w swoim mieszkaniu i je kolację.

- Kroję pomidory i ogórki, a ten Jurek - bo jemu też Jurek było - że jeden z nas jest oszukiwany. To ja go chlast nożem dwa razy. Chłopak się łapie za piersi i wybiega z domu, to ja całą złość na Irenie... I chlast, chlast. Dziecko się rzuca, żeby ratować matkę, a ja chlast... Irena miała jedenastoletnią córkę. Obie leżą. Wkładam portki, koszulę, bo w majtkach jadłem kolację, schodzę na dół, a tam już tłum ludzi i trup na chodniku.

To był rok 1982. Stan wojenny.

- Wtedy się nie patyczkowali - mówi Łojewski - a tu trup, kobieta i dziecko porżnięte, a ja recydywa... Dostałem 25 lat, ale zwisało mi, czy to będzie pięć, 25 czy 125 lat. Byłem sam.

To jeszcze nie koniec. Zaraz po rozprawie przyjeżdża do Jerzego Irena.

Ogólna sala widzeń. Niedziela. Tłum ludzi. Żony, dzieci, więźniowie, klawisze, a ona rwie bluzkę. Woła: "Zobacz, co mi zrobiłeś, bandyto!" i pokazuje pocięte piersi. Płacze, że tak go kochała. Zrywają się więc złodzieje, oszuści, łamignaty, bo przy żonach i dzieciach serca im zmiękły, lecą do Jurka przez całą salę i łapią za stołki. Klawisze rzucają się z pałami. Wszystkich zakuwają w kajdanki. Koniec widzeń! Tak się rozstali.

Ryszard - druga ćwiartka

20 czerwca 1983 roku Ryszard Stelter dusi siedmioletnią Agnieszkę, pakuje ją do kartonowego pudła, owija narzutą z łóżka, przewiązuje sznurkiem i wrzuca do kanału portowego.

Wcześniej brutalnie ją gwałci, powodując rozdarcie pochwy.

Działał z Teresą Marciniak.

Stelter dostaje 25 lat. Sąd Najwyższy zamienia mu wyrok na karę śmierci, a Rada Państwa w akcie łaski znowu na 25 lat.

Dzisiaj Ryszard Stelter ma 41 lat. Rozmawiamy o jego matce. Biła go bardzo. Bał się jej.

- I co się stało z tym strachem? - pytam go.

- On ciągle jest we mnie. Przez niego czasem jestem bardzo zły, wściekły, niedobry...

- A dlaczego ciągle boi się pan swojej matki?

- Bo traktuje mnie jak gówniarza - Ryszard zaczyna szlochać.

- Powiedz jej, że jesteś dorosły.

- To nie takie proste. Zaraz by mnie trzasnęła.

- A ile ona ma lat?

- Chyba 82. Jak mnie zamknęli, to już dawno była na emeryturze.

- A ile ma wzrostu?

- Metr pięćdziesiąt.

- A ile pan ma wzrostu?

- 175, ale zawsze była większa ode mnie.

- A ta Teresa Marciniak?

- Och, ta była jeszcze większa od mamusi. Wielka i gruba. Uda i tyłek jej się trzęsły jak galareta. A cyce... Ta jak mnie walnęła, to...

Po wyroku Ryszard Stelter siedzi w Rawiczu na oddziale "S" - specjalnym, gdzie trzymani są pedofile, przestępcy seksualni, kapusie, ci, których dla ich bezpieczeństwa trzeba odizolować od reszty więźniów.

- Posadzili mnie z takim karateką. Na siłę, bo ja mówiłem, że nie chcę. On ciągle się rzucał, kopał po ścianach, gadał o mękach, palach, cmentarzach, duchach i o pierdoleniu. On mnie miał przejebać z czyjegoś tam rozkazu. Siedem dni nie spałem. Bałem się, że mnie pierdolnie w nocy.

- Więc to pan go walnął.

- Nie. Po siedmiu dniach on złapał swoje rzeczy i wali w drzwi. Dali drugiego, małego. Miał takie duże uszy, odstające. Wyglądał jak diabeł i gadał, że widzi przez ściany.

- I wreszcie go pan walnął?

- Nie. Też kilka dni wytrzymałem. Nie spałem, umierałem ze zmęczenia, aż kiedyś była straszna mgła i on powiedział, że w nocy umrę.

27 stycznia 1992 roku Ryszard Stelter zgruchotał nogami głowę współwięźnia z celi. Dostał następne 25 lat.

Piotr - krótki film

W maju 1995 roku policja aresztuje Piotra Wałowicza. Ma 27 lat, trójkę dzieci i jest podejrzany o dokonanie siedmiu zabójstw z premedytacją.

W Łodzi trwa wojna gangów. Giną mafiosi, biznesmeni, dealerzy, właściciele kantorów... Policja mówi, że za okrągły milion dolarów Wałowicz miał wysadzić z rynku prochami samego "Popelinę" - szefa łódzkiego gangu narkotykowego.

Media zachwycają się jego elokwencją, skłonnościami przywódczymi, gwiazdorstwem, niewiarygodną energią, którą tryska nawet na ławie oskarżonych i w areszcie.

Łódzkie gazety zamieszczają wstrząsające opisy.

"19 czerwca 1993 roku uzbrojeni w dwa noże kuchenne, pod byle pretekstem wywieźli do Sitowej pod Opocznem dwóch mężczyzn, którzy handlowali fałszywymi pieniędzmi. Na miejscu wywabili z samochodu jedną z ofiar. Kilkadziesiąt metrów dalej zasztyletowali go. By ofiara nie krzyczała, jeden z napastników sypał jej piasek do ust. Potem zawołali drugiego mężczyznę i zabili go w ten sam sposób. Ciała zakopali na miejscu zbrodni".

Napastnicy to Piotr Wałowicz i jego przyjaciel Dariusz Kminkowski. Następne dwie ofiary mordują w mieszkaniu Kminkowskiego. Strzelają, rżną nożami, duszą psią smyczą.

"Dr. Jekyll i Mr. Hyde" - definiuje prokurator i żąda dla Wałowicza kary śmierci za cztery wykopane w lesie trupy.

- Wiedziałem, że do roku 2000 obowiązuje moratorium na karę śmierci, ale wcale nie byłem pewien, że mnie nie wyhuśtają. Ciągle dawali wyroki śmierci. To był koszmar. Jestem miłośnikiem kina i przed oczami znowu miałem "Krótki film o zabijaniu" Kieślowskiego.

Za cztery udowodnione morderstwa dostaje cztery dożywocia. Po raz trzeci w Polsce i pierwszy w Łodzi wymierzono tę karę. - Telewizja przerwała "Wiadomości", żeby podać mój wyrok - mówi z dumą Piotr Wałowicz.

WIEŻA

W Polsce pierwszy raz spotykamy się z karą dożywocia w postaci zamaskowanej kary śmierci. W XVII wieku skazywano bowiem na karę "wieży dolnej", w której siedziało się do śmierci. Oficjalnie kara miała trwać "rok i sześć niedziel", ale nikt tego terminu nie przeżywał.

Formalnie karę dożywocia wprowadzono u nas w konstytucji majowej z 1791 roku - ustawa mówiła o "usunięciu człowieka spomiędzy żyjących". Kara ta weszła do praktyki prawa karnego na stałe (w 1807 r. Julian Ursyn Niemcewicz domagał się warunkowych zwolnień także dla przestępców dożywotnich, "którzy się poprawili"). W roku 1939 mieliśmy 724 dożywotniaków, w 1952 było ich aż 2052, jednak już w latach odwilży trzy czwarte zwolniono, bo to były ofiary komunistycznych represji. Kara ta trwała aż do końca roku 1969, kiedy to za przykładem radzieckim została zastąpiona 25 latami więzienia. Albowiem "u podłoża socjalistycznego ustawodawstwa karnego nie może trwać przekonanie o konieczności dożywotniej eliminacji człowieka". Polscy przeciwnicy dożywocia powoływali się na humanizm socjalistyczny, przy czym humanizm ów nie przeszkadzał im w utrzymywaniu kary śmierci i wykonaniu jej na jeszcze 154 nieszczęśnikach, zanim w roku 1988 ogłoszono moratorium.

"Każda kara ma służyć resocjalizacji" - zapisano w zmienionym dwa lata temu kodeksie karnym.

W nowym kodeksie już nie ma tego zdania, ale jest dożywocie.

Nikt w Polsce dobrze nie wie, jak powinna wyglądać kara dożywotniego więzienia. Co robić ze skazańcami przez tę wieczność, kiedy już po pięciu - dziesięciu latach w psychice uwięzionego mogą nastąpić nieodwracalne zmiany.

W przypadku dożywocia polski więzień o warunkowe zwolnienie może wystąpić po 25 latach. Jednak w rządowym programie na najbliższe dwa lata jest punkt, w którym proponuje się wprowadzenie kary dożywotniego więzienia bezwzględnego, czyli bez możliwości zwolnienia warunkowego. Bylibyśmy więc, obok Węgier, jedynym krajem europejskim z taką karą. Węgrzy wprowadzili nieskracalne dożywocie kilka lat temu, ale jeszcze na nie nikogo nie skazali. Penitencjaryści w Polsce są zgodni, że nikomu nie powinno się odbierać nadziei. Więźniowie powinni wiedzieć, że dobre zachowanie w zakładzie karnym się opłaca, w co oczywiście nie uwierzy człowiek, który resztę życia będzie musiał spędzić w zamknięciu. Sędzia Barbara Piwnik z warszawskiego Sądu Okręgowego jest przeciwniczką tej drastycznej kary. Nie widzi w niej żadnego lekarstwa na rosnącą przestępczość, natomiast za kilka - kilkanaście lat w zakładach karnych będzie trzeba utworzyć domy starców.

W roku 1976 Komitet Ministrów Rady Europy w swojej rezolucji zalecił, by każdemu skazanemu na dożywocie więźniowi zagwarantować badanie pod kątem możliwości udzielenia mu warunkowego zwolnienia "najpóźniej po 8 - 14 latach pozbawienia wolności".

Wśród krajów europejskich tylko w Norwegii, Hiszpanii i Portugalii nie ma kary dożywocia. Jest to najsurowsza kara, bo wyroki śmierci wykonuje się tylko w Turcji.

W Anglii na przykład, w której jest 4900 dożywotniaków (więcej niż w pozostałych krajach Europy Zachodniej razem wziętych), średnia długość odbywania tej kary wynosi 14 lat (w Szwecji siedem lat, we Włoszech - 21). Nie ma wyznaczonego minimalnego okresu odbycia kary. Zwolnienie może nastąpić w każdej chwili, a okres próby, kiedy to zwolniony może być w każdej chwili wezwany do powrotu do więzienia, trwa dziesięć lat. Angielskie prawo słynie z bardzo wysokiej jakości dozoru w tym okresie. Z wszystkich zwolnionych w ostatnich 25 latach angielskich dożywotniaków zaledwie co dwudziesty wrócił do zakładu karnego, na przykład za notorycznie złe parkowanie samochodu. Prawo wyspiarzy jest niezwykłe jeszcze z innego powodu: na dożywocie można skazać już dziesięcioletniego Anglika i siedmioletniego Irlandczyka (w innych krajach można na nią skazać dopiero 18-letniego przestępcę), co zresztą jest sprzeczne z Konwencją Praw Dziecka ONZ.

W Europie Zachodniej, a także Środkowej i Wschodniej, gdzie wszędzie w latach dziewięćdziesiątych wprowadzono dożywocie, kara ta faktycznie funkcjonuje jak normalne więzienie terminowe. Pozwala ona jednak w bardzo rzadkich przypadkach przetrzymać skazańca tak długo, aż sąd będzie miał pewność, że już nigdy nie popełni on przestępstwa.

Więźniowie różnie odczuwają dolegliwość kary. Młodociani najbardziej cierpią w pierwszych miesiącach wyroku, dorośli mężczyźni między szóstym a ósmym miesiącem, dla kobiet szczyt dolegliwości przychodzi przy końcu kary. Tak jest przy każdym wyroku. Najlepiej izolację od społeczeństwa znoszą więźniowie odsiadujący wyroki za ciężkie przestępstwa, szczególnie za zabójstwa, a im kara dłuższa, tym ostrze dolegliwości bardziej tępe.

Każdy długi, to znaczy więcej niż pięcioletni wyrok można podzielić na fazy w zależności od tego, jakich przysparza cierpień. Natychmiast po aresztowaniu przeżywa się szok pierwszych dni (fachowo - reakcja dezadaptacyjna). To może być stan apatii albo agresji i może trwać nawet kilka lat. Mija, kiedy skazaniec traci wszelką nadzieję na zmianę wyroku. Wtedy następuje długa faza pogodzenia się z losem, ułożenia sobie w miarę normalnego, jak na więzienne warunki, życia. Zagospodarowują przyznaną im w celi przestrzeń życiową, zasiedlają ją, starają się o pracę, zapisują do szkoły, wypożyczają książki, zaczynają hodować kwiatki.

Długowyrokowcy prawie zawsze są bardzo spokojnymi, zdyscyplinowanymi więźniami. Bo ile lat można szaleć? Żeby dotrwać jakoś do końca wyroku i zarobić jeszcze na warunkowe zwolnienie, trzeba ułożyć sobie przyzwoite stosunki ze strażnikami i współwięźniami.

W Polsce 25 lat siedzi się średnio 17 i pół roku. Każdy, kto jest na wylocie, przeżywa osobliwą więzienną euforię, niewiarygodny przypływ nadziei, że od tej chwili zmieni się całe jego życie, które będzie bajką. Wszyscy tak myślą, nawet ci, którzy już dziesięć razy wychodzili.

Długowyrokowcy po odsiedzeniu swojej "pajdy" prawie nigdy nie wracają do zakładu karnego. (Z dziesięciu innych sześciu wraca). Józef Korecki, wieloletni dyrektor zakładów karnych i autor książki o wieloletnich wyrokach, przebadał losy 190 byłych więźniów, którzy siedzieli z karą dożywocia lub 25 lat. Tylko 14 wróciło później do więzienia. Rzucają się na życie, przyśpieszają, jakby chcieli odrobić stracony w kryminale czas. Natychmiast się żenią. Przyzwyczaili się do opieki, więc łapią pierwszą z brzegu wdówkę lub rozwódkę, najlepiej z dachem nad głową i małymi choćby dochodami. Są dobrymi mężami, a potem ojcami. Dobrze pracują.

KARA

Piotr - białe noce

Piotr Wałowicz - po prostu yuppi, któremu się nie pofarciło. 31 lat, dożywocie i wygadany jak Hanka Bielicka.

Sąd apelacyjny utrzymał w mocy wyrok pierwszej instancji, ale mecenas Andrzej Kern próbuje jeszcze uzyskać kasację wyroku w Sądzie Najwyższym.

- Nie poddam się nigdy - mówi Piotr Wałowicz. - Jak się nie uda, odwołam się do trybunału w Strasburgu.

Siedzi już cztery i pół roku i nie radzi sobie z szokiem wywołanym przez aresztowanie. Jest ciągle w pierwszej, najboleśniejszej fazie odsiadki.

- Najgorsze są te klapy [chodzi o drzwi od celi]. Całe noce nie śpię i czekam, kiedy klapy zaczną walić, a zasuwy zgrzytać. Wcześniej siedziałem z facetem, który miał telewizor z Canal plus, to godzinami sport katowałem, a na sprawie zasypiałem. Teraz jestem na prochach. Lekarz zapisał mi świństwa uspokajające, więc czasami udaje mi się zasnąć, a wtedy śni mi się moja Małgosia. Nieraz po trzy razy w ciągu nocy do mnie przychodzi. Budzę się, zasypiam, a ona znowu wraca... Czasem jej mówię: "nie wracaj już, bo muszę się przespać, odpocząć", a ona wraca i ma pretensje: "a nie mówiłam ci..." Wstaję zmęczony. Po apelu lecę do telefonu. Dzwonię do domu, a ona mówi, że miała zły sen i właśnie miała dzwonić. I znowu nie mogę się dogadać, bo dzieci wyrywają sobie słuchawkę, matka płacze, ojciec krzyczy, żebym walczył... Wszystko bez składu, szarpane, a stąd 25 impulsów do Łodzi to aby chwilka i karta skończona. To kosztuje parę złotych, a mnie potrzebne są jeszcze: ciuch, jedzenie, witaminy, bo to tutejsze żarcie, te śledzie z beczki... Jak siedziałem w łódzkim areszcie, to żona starała się dostarczyć, co trzeba. Ja ubóstwiam włoskie jedzenie, spaghetti bolognese, ale teraz to ewentualnie gotowce Knorra. U oddziałowego na dyżurce gotuję makaron na maszynce, sos ze słoika, ale już tak mi nie smakuje. Nie ten klimat, nie ci ludzie, nie ma ciepła. O czym ja mam z nimi rozmawiać? Że byłem z żoną na wakacjach na Krecie? Kiedy dla niego całe życie to trzy paski adidasa na dresie. My tu mamy kino. Czasem coś miłosnego dają, to potem tak mi brakuje bratniej duszy, wracam do celi, a tam ten mój współwięzień. No i co z tego, że mój rówieśnik? Miał 17 lat, jak zabił i poszedł siedzieć. Co on wie o życiu? Ale nie chcę siedzieć z krótkoterminowymi, bo oni cały czas gadają o wolności i o babach.

- Małżeństwa długoterminowych prawie zawsze się rozpadają.

- Wiem - zamyśla się. - Dzień przed każdym widzeniem mam gorączkę.

Ryszard - wyspa skarbów

Ryszard Stelter siedzi we Wronkach w pojedynce, bo za to, co zrobił z Agnieszką, każdy szanujący się złodziej i bandyta powinien go lać i cwelować (gwałcić) przy każdej okazji. Mógłby siedzieć z drugim takim jak on, ale nikt nie chce. Przecież już zabił kumpla w celi. Ma 41 lat. Wyrok kończy mu się w roku 2033. Nie ma co liczyć, żeby ktoś się odważył wypuścić go na przepustkę albo warunkowe zwolnienie. Żaden sędzia penitencjarny nie weźmie na swoje sumienie trzeciej ofiary.

- Co pan robi cały dzień?

- Wstaję na apel, jem śniadanie i kładę się. Myślę, gdzie są moje papieroski. Kiedy już wiem, gdzie są, to sobie zapalę. Jak nie mam, to stoję pod klapą i czekam. Godzinkę, dwie, trzy, a jak ktoś będzie przechodził, to spytam, czy nie ma zapalić... Ale nigdy nie mają. Potem spacer, jem obiad, coś sobie porobię i czekam do kolacji. Po kolacji idę spać.

Ryszard Stelter ma czarne zęby i żółte palce. Nie ma własnych ubrań. Chodzi w więziennych łachmanach. Wszystkie zakamarki jego odzienia są niemożliwie załadowane. Wszystko co można podnieść - podnosi i chowa. Jego cela o wymiarach trzy i pół na półtora, w której spędza samotnie 23 godziny na dobę, to wyspa skarbów.

Najcenniejsze rzeczy ma zawsze przy sobie. Wszystko załadowane w worki foliowe.

Z prawej kieszeni bluzy wyciąga "precjoza", prezentuje i głośno nazywa, jakby oddawał je do więziennego depozytu: - Pilniczek do paznokci w pochewce własnej roboty, trzy witaminki, szczypta herbaty, deczko cukru, dwie tabletki od bólu, pasek do zegarka sam wyciąłem ze skórki, a klamerkę zrobiłem ze spinacza biurowego...

- Długo pan to robił?

- A z pół roku. Dużo sznurka też mam, wszystko do szycia, z bursztynu wisiorek... Pan se weźmie.

Z lewej kieszeni bluzy wyciąga kilkanaście zapalniczek. - I nóż własnej roboty z blaszki po puszce od konserw w pochewce ze skórki własnej roboty, ołówek z gumeczką do pisania, breloczek z plastiku, fifka w pochewce ze skórki.

I bardzo dużo innych fifek bez pochewek. W fifce wygodnie dopala się pety.

W paczce po papierosach skręty własnej roboty. Maleńkie papierosiki długie na pół palca, cienkie jak słomka. Nie są skręcone ze zwykłego papieru, tylko z bibułki, która wyścieła paczkę papierosów. Zbiera pety na spacerniaku. Każdy papierosik ma czerwony napis długopisem: "popularne".

Pod bluzą koszula flanelowa. W kieszeni na piersi okładka do dowodu osobistego, osiem długopisów, dwa flamastry i grzebyk.

Pod koszulą pulowerek. Za pazuchą w wielkim worku foliowym kilkanaście suchych piętek chleba.

- Dlaczego pan z tym wszystkim chodzi?

- Nie wiem. Może mi odbiło trochę po tym wszystkim z samotności.

I nagle mówi to tak przytomnie i smutno. Bo wcześniej chwilami był pogodny i wesoły, jakby ten świr był jego ratunkiem przed czymś jeszcze gorszym.

Płacze.

- Może w ten sposób wydaje mi się, że nie jestem sam. Ja już nie mogę wytrzymać. Powolutku umieram. Już kiedyś umarłem. Nie żyłem. Wyszedłem z ciała. Była piękna pogoda. Leżałem z głową przy oknie i nagle widzę swoje ciało leżące tak, jak się położyłem. Uniosłem się na rękach i widzę na niebie postacie trzech mężczyzn. Takie potężne istoty ubrane na biało. Mieli potężne brody. Patrzyłem pod słońce, patrzyłem, a ten środkowy był przykuty nad głową do pala. Głowę miał zwieszoną. Łzy mi leciały. Widziałem ich, swoje ciało... Powiedziałem: "Ratuj mnie! Ratuj, bo ja umieram".

Albert - lody czekoladowe

W płockim więzieniu czekały mnie negocjacje. Dyrektor zgodził się na widzenie z Albertem Kiełczyńskim, ale tylko w obecności ochrony, bo to więzień niebezpieczny. W całej Polsce jest takich 140. Siedzą w jednoosobowych celach rewidowanych kilka razy dziennie. Nie mogą się widzieć z innymi więźniami nawet podczas spacerów, na które eskortowani są w kajdankach przez trzech funkcjonariuszy. Nie mogą mieć własnych ubrań. Nie chodzą nawet do biblioteki. Zamawiają książki ze spisu.

- Co to za rozmowa przy świadkach - narzekam. - Skujecie go na plecach i wystarczy.

- To on ręce przełoży do przodu i sobie poradzi. To jest superbandzior, terrorysta, płatny zabójca, któremu na niczym nie zależy, bo ma dożywocie i raka w płucach. Kiedyś znaleźliśmy u niego w celi metrową maczetę.

Wreszcie zgodzili się na rozmowę bez świadków, ale w tygrysówie. Cela 805 ma fragment oddzielony kratą. On miał w kajdankach siedzieć w tej klatce.

Kiełczyński ma ksywę "Izraelczyk". Jest obywatelem Izraela. 44 lata, twarz ziemista, pociągła, ale oczy żywe, błyszczące. Włosy długie, pozlepiane, założone za uszy. Więzienny drelich czyściutki, nienagannie odprasowany. Na piersi czerwoną nitką wyszył chiński hieroglif - milcząca godność. Już dwa lata z nikim nie rozmawia. Kapelana przegania, do wychowawcy nie chodzi. On także, rzecz jasna, po tylu wyrokach bardzo łatwo przystosował się do więziennego życia. Dożywocie nie zrobiło na nim żadnego wrażenia.

- Mogę umrzeć w każdej chwili. Śmierci się boję jak każdy, ale się nie mażę. Trzymam się. Jestem twardy.

- Dlaczego przyjął pan to zlecenie zabójstwa w Poznaniu?

- To nie było zlecenie. Ten facet był mi winien za dwa kradzione samochody. Migał się, nie przychodził na spotkania, odkładał telefony, to się wkurzyłem i pomyślałem, że dla przykładu odstrzelę jednego, bo inni też byli mi winni. Zabijanie jest jak narkotyk. Jak na wojnie zabijesz raz, drugi i później jeszcze, to potem jesteś od tego uzależniony jak od kokainy. Można to polubić. Jak dłużej nic nie zrobisz, to czegoś ci brakuje.

- Jakie ma pan sny?

- Najzwyklejsze. Nie mam koszmarów sennych, wyrzutów sumienia. Ostatnio śniły mi się wieloryby. Byłem nad morzem, a one podpłynęły do plaży i rozmawiały ze mną.

Albert Kiełczyński wystąpił o ekstradycję do Izraela i ma na nią szansę. Woli tam odsiadywać dożywocie i poddać się operacji. Nie wierzy w polskie szpitale i lekarzy, a poza tym tam lepiej karmią, spacerniak jest otwarty przez cały dzień, prysznic w każdej celi, i nie siedziałby w pojedynce. Tu na pierwszą przepustkę wyjdzie najwcześniej po 15 latach. To będzie godzinny spacer z wychowawcą "poza terenem". Tam po ośmiu latach co dwa miesiące może dostać trzy dni.

- Sprzedałbym mieszkanie i pokosztował jeszcze życia. Dobry hotelik, dyskoteki, dziewczynki...

Albert ma już przerzuty do krwi i na pęcherzu moczowym.

- Ma pan jeszcze jakieś marzenia?

- Zjadłbym lody czekoladowe.

Jerzy - na wylocie

- Prędzej śmierci bym się spodziewał niż czegoś takiego - opowiada 47-letni Jerzy Łojewski, który za zabójstwo rywala, pokaleczenie narzeczonej i jej dziecka odsiaduje 25 lat. - Był maj 1993 roku. Siedziałem już prawie 14 lat, zacząłem właśnie myśleć, co mam zrobić z tym zasranym życiem, kiedy Irena przysłała list.

- Jaka Irena?

- No, ta moja dawna narzeczona.

- Ta, którą pociął pan nożem?

- Tak. Pisała, że próbowała ułożyć sobie życie, że miała dwóch facetów, ale to zawsze nie było to i że od pięciu lat jest sama. Tak naprawdę, to ona też cały czas była we mnie głęboko. Ciągle mi się śniła. Nawet nie ta straszna scena, kiedy w amoku chlastałem nożem wokoło, ale że potrzebuje mojej pomocy, tak jak wtedy, kiedy się nią zaopiekowałem, bo miała tylko dzieciątko i to co na sobie. Widziałem ją we śnie, jak stoi w półbutach na mrozie i mówi do mnie, że gdybym z nią był, to na pewno bym jej kupił kozaki na zimę. Potem do mnie przyjechała na widzenie, dostałem przepustkę, drugą, a na trzeciej się pobraliśmy.

- A z tym facetem, któremu pan sprzedał kosę, rzeczywiście coś kręcili?

- Coś tam było, ale my już do tego tematu nie wracamy.

- A ta jej córka?

- Kasia? Kiedy była mała, mówiła do mnie "tata", potem - jak znowu zacząłem spotykać się z jej matką - mówiła "wujek", "dziadek", a niedawno byłem na jej ślubie. Podała mi rękę. Dzisiaj znowu wróciła do formy "tata".

Pan Jerzy pracuje w więziennym zakładzie produkcyjnym. Jest ustawiaczem automatów tokarskich. Wszystkie pieniądze wysyła do domu, spłaca pożyczkę, bo żona wzięła w pracy pięć tysięcy. Dorabiają się jak nowożeńcy, bo kiedy Kasia wychodziła za mąż, oddali jej wszystko, tak że zostały gołe ściany.

Jerzy Łojewski odsiedział 17 lat. Pracuje społecznie i zarobkowo jak szatan, do więziennej podkultury nie należy, więc są podstawy do przedterminowego zwolnienia. Pięć razy już prosił. Mówi, że jest na wylocie. To ostatnia, euforyczna faza odsiadki.

- Śni mi się normalne życie, to, którego sobie posmakuję na przepustkach. Ustawianie mebli, malowanie, porządki na strychu, w piwnicy, zmywanie klatki schodowej... To są bardzo przyjemne sny. Rano budzę się do pracy bardzo zadowolony.

Kiedy pan Jerzy jedzie na przepustkę, nawet tę czternastodniową (w roku przysługuje mu 28 dni), po wejściu do domu w pierwszej kolejności przygotowuje się do powrotu.

- Robię zakupy i wszystko, co mam zabrać ze sobą do więzienia, pakuję do samary, to znaczy do torby. Ta torba na mnie czeka.

Załadowany plecak, walizka albo torba, to bardzo pospolita więzienna choroba, szczególnie długoterminowych. Wielu ma taką torbę nawet kilka lat po wyjściu na wolność. Gdzieś tam w szafie zawsze czeka pakunek, a w nim paczka herbaty, kawa, papierosy, szczoteczka do zębów, bielizna...

- Ja już odcierpiałem swoje - mówi rozluźniony pan Jerzy. - Jestem w bardzo dobrym okresie swojego życia. W najlepszym. Jestem poustawianym facetem.

Wojciech - trzy golasy

- Naiwniak - szydzi Wojciech Kępiński. - Całe życie będzie płacił. Prawie 16 lat minęło, jak wyszedłem z pierdla, to wiem, co mówię i jeśli mógłbym cofnąć czas, to chciałbym, żeby mi wykonali ten wyrok śmierci. To nieludzkie trzymać człowieka tyle lat w więzieniu, a już na pewno nie powinno się to wlec za nikim po wyjściu. Nic nie mogę, nikomu nie jestem potrzebny. Jestem skazany na samotność. Jak tu się z kimś związać i powiedzieć, że zabiłem własną matkę? A ukrywać coś takiego...

Wojciech Kępiński ma dzisiaj 57 lat. Wyszedł na warunkowe zwolnienie po prawie 18 latach, w roku 1978. W mieszkaniu po matce byli jacyś obcy ludzie, poszedł więc do urzędu miasta. "Puknij się w głowę człowieku - mówi urzędniczka. - W Poznaniu 80 tysięcy ludzi czeka na mieszkanie..."

- Poszedłem do pracy w zoo jako pielęgniarz - opowiada pan Wojciech. - Najpierw musiałem się zarejestrować w przychodni zdrowia. Pielęgniara w okienku patrzy w moje dokumenty, wystawia łeb przez dziurę w szybie i na cały głos przy tłumie ludzi: "Kępiński, to ten co zabił matkę?". Myślałem, że uduszę flądrę. Tak było na każdym kroku. Potem w zoo trzeba napisać życiorys. No to piszę, że siedziałem z artykułu 148, a ona, że mam napisać precyzyjnie. Potem przyłaził kurator. Sprawdzał, dopytywał się, opowiadał, tyłów narobił.

Pan Wojciech zajmował się zwierzętami kopytnymi, hipopotamem, słoniem, a potem przeszedł do drapieżników.

- Mirkę spotkałem przypadkowo na placu Wolności. To był akurat dzień jej imienin.

- Trochę dużo tych przypadków - ja na to.

- Parę miesięcy później wzięliśmy ślub. Uważałem, że powinienem się nią opiekować. Chyba nie była prostytutką... A może była. Potem widziałem, że zadawała się z marginesem, złodziejami, że piła... Miała małżeństwo podczas mojej odsiadki, ale bez dzieci i tylko rok trwało. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że ma raka. To się wydało zaraz po ślubie. Była bardzo ładna.

W zoologu Bella urodziła trzy tygrysiątka. Jednego, Rabina, odrzuciła, bo był bardzo słaby, ale pan Wojtek podrzucił go pod opiekę szczennej suczce, którą wziął ze schroniska.

- Jak pan ją nazwał?

- Mysza. Jak ta spanielka, która nie pozwoliła nam otruć się gazem.

Rabin wyrósł wspaniale. Kiedyś zachorował na biegunkę i pan Wojciech robił mu zastrzyk, a on odruchowo pacnął łapą na odlew i mocno poturbował opiekuna. Po tym wypadku pan Wojciech mógł zdradzać strach, a z drapieżnikami to nieszczęście gotowe. Przenieśli go na nocną zmianę.

- A ja ze względu na Mirosławę wolałem w nocy być w domu. Poszedłem na tramwaje. Byłem motorniczym, a ona nie pracowała, więc ze mną jeździła, ale szybko jej się znudziło. Kupiłem jej spaniela. Mysza się nazywał.

Wraca kiedyś z pracy, a tu kupa na dywanie, pies wyje, żony nie ma. Sąsiadka mówi, że baluje na Dębiance. Pan Wojciech znajduje ją w męskim towarzystwie w obskurnej spelunie przy wódzie. Szarpanina, mordobicie, draka na całego. Wpada milicja i wszystkich zwija. Warunkowe zwolnienie przepada. Pan Wojciech wraca do więzienia na siedem lat, które przedtem mu darowali.

- Mirosława popełniła samobójstwo rok przed moim wyjściem. Otruła się gazem, ale to jeszcze nic. Gaz się przedostał i w mieszkaniu obok zginęła córka sąsiadów. Dzień wcześniej zdała maturę. Już nie wróciłem do tego mieszkania. Jak bym tym ludziom spojrzał w oczy?

Wychodzi na wolność w roku 1983.

Pracuje w domach pomocy społecznej, najpierw ze staruszkami, później z dziećmi upośledzonymi umysłowo. Umie grać na pianinie.

- Kradli w tych domach, ubliżali tym staruszkom, a jak broniłem, to mi od razu - morda w kubeł bandyto, ty matkę zabiłeś... Jak gnałem salowe, że kawę piją, a na korytarzu leży kupa, to mi mówiły, że w kryminale sam musiałem sprzątać. Od staruszków mnie wyrzucili, bo wziąłem w obronę 80-letniego dziadka, co go chcieli dać na leczenie odwykowe. A może on już umrze za miesiąc? Dla dzieci załatwiłem 120 par butów z jakimś felerkiem od producenta. Połowę rozkradli, a jak protestowałem, to mnie wylali, żebym nie rżnął uczciwego.

Stracił służbowe mieszkanie. Miał zawał. Leczył się w zakładzie dla nerwowo chorych. Teraz jest nocnym i dziennym stróżem na budowie. Mieszka w baraczku przy bramie. Metraż więziennej celi. Łóżko, kaloryfer, maszyna do pisania, telewizor, stolik, dwie lodówki, jedna przerobiona na szafkę. Ściany wyklejone dużymi blondynami z wielkimi cycami.

- Ale nie będzie widać, bo na zimę ociepli się styropianem.

Pan Wojciech ma urodę indiańskiego wodza. Ostry, mocny nos, bardzo ciemna, opalona twarz, długie włosy, błyszczące oczy. Szczupły, młodzieńczy w ruchach.

Pod nogami plącze się Mysza. Tym razem to mały kundel.

- Mam taki jeden sen, który mnie męczył przez 21 i pół roku, kiedy siedziałem w kryminale - mówi Wojciech Kępiński. - Pływam w zielonej wodzie oceanu razem z Gomułką, Cyrankiewiczem i Spychalskim. Ten sen miałem najczęściej w okolicach 1 maja i 22 lipca, kiedy całe więzienie aż się trzęsło od plotek o amnestii. Amnestyjne marzenia to straszna choroba więzienna, a oni decydowali. No i ten sen został mi do dzisiaj. Chyba mam jakiegoś fioła. Śnią mi się te golasy w morzu. Rano się budzę, patrzę w kalendarz, a to 22 lipca.

GRZECHÓW ODPUSZCZENIE

W Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich leży list:

"Nazywam się Skowronek Henryk s. Bolesława. Mieszkam we wsi Kania na Podlasiu. Mam 72 lata. W 1945 roku na wiejskiej zabawie w naszej wsi będąc po spożyciu alkoholu zabiłem milicjanta z naszej wsi kaprala Wasiaka Józefa dłutem który był na służbie i był mi bliżej znanym bo znaliśmy się z ministrantów. Ja i on mieliśmy 18 lat a ja dostałem karę dożywotniego więzienia z której odsiedziałem 25 lat bo różni wychodzili wcześniej ale nie taki co milicjanta zabił ale najsampierw taki co matke zabił i ojca. Ale ja się nie skarżę że długo siedziałem bo grzech straszny nam na sumieniu tylko skarżę się Panu Rzecznikowi Praw Obywatelskich że jest przecież zatarcie win po dziesięciu latach a ja na nagrobku u Wasiaka Józefa już 54 rok jestem na którym napisane jest: tu leży Wasiak Józef zamordowany 1 VIII roku 45 przez Skowronka Henryka z naszej wsi. Ja się pytam Pana Rzecznika jak długo mogą mnie trzymać na tym kamieniu i wstyd przynosić moim dzieciom które niczego nie są winne bo nawet nie znały poszkodowanego Wasiaka Józefa. Prosiłem brata tego milicjanta któremu jest Ludwik żeby zdjął moje nazwisko to powiedział że jak jeszcze raz przyjdę to psy spuści. To ja mówię Panu Rzecznikowi że nie mogłem dłużej patrzeć na ten grób i sam młotkiem bardzo elegancko moje nazwisko zdziabałem za co wsadzili mnie do aresztu za pohańbienie grobu. Niech mnie teraz ktoś od Pana Rzecznika Praw ratuje bo ja nie mogę całe życie cierpieć jak mi sam Pan Jezus 50 lat temu na spowiedzi Świętej odpuścił".