Gazeta Wyborcza - 19/07/2001

 

 

JACEK HUGO-BADER

LUBE, LUBE CHŁOPAKI Z LUBERCÓW

 

 

We Włoszech mafia zrodziła się na Sycylii, a w Rosji w Lubercach. Strzygą łby do gołej skóry, więc Rosjanie mówią o nich britogołowyje - łysi

 

Stolica jest tuż obok. Luberce przytulają się do Moskwy, jak do Warszawy przytula się Wołomin albo Pruszków. Pod peronem bazar. Na stoisku z kompaktami ryczą głośniki. Kola Rastorgujew, lider zespołu Lube, śpiewa swój pierwszy wielki przebój, zarazem ostatni przebój Związku Radzieckiego. Utwór, album i grupa Lube powstali, kiedy Kraj Rad był na ostatnich nogach. Już nigdzie tej dwunastoletniej piosenki nie słychać, tylko w Lubercach.

 

Idę przed siebie, mam 20 lat,

Tuż za mną kołchoz Radziecki Świat,

A za kołchozem miasto moje,

Miasto i ja dwa gieroje.

Ja będę żył po nowemu,

Będziemy żyli po nowemu,

Ach Lube, Lube, ach Luberce moje.

 

Pogrzeb kimura

Żyli po nowemu, nie po radziecku - z fasonem, a potem z fasonem urządzano im pogrzeby.

To był "wypadek". Tak ustaliła milicja. Ciężarówka rozgniotła na autostradzie samochód, którym jechali Roman i Siergiej Lichowowie. Dwudziestoletni Roman, syn Siergieja, zginął na miejscu, a kiedy po miesiącu jego 41-letni ojciec zaczął do siebie dochodzić, pielęgniarka podała mu dożylnie środek do dezynfekcji klozetów, który trzymała w butelce po płynie fizjologicznym.

Koledzy urządzili mu pogrzeb, jakiego Luberce jeszcze nie widziały. Po nabożeństwie żałobnym w cerkwi Świętej Trójcy przez miasto ruszył kondukt kilkudziesięciu luksusowych samochodów, które prowadzili ubrani na czarno (chociaż na co dzień wielu chodzi jeszcze w dresach) barczyści mężczyźni ostrzyżeni na łyso. Rosjanie nazywają takich britogałowymi (łysogłowymi) albo - krócej - britkami. Oni sami mówią o sobie krutyje - ostrzy, gwałtowni, srodzy.

Menty (po rosyjsku - gliny) pochowały się po dziurach, a kolumna pojazdów przez wiele godzin krążyła po mieście. Przed każdym skrzyżowaniem kilka limuzyn stawało w poprzek, tamowało przejazd, a kondukt sunął dalej.

Tak Siergiej Lichow przyjmował ostatni hołd. Pokazywał miastu, kto tu rządzi. Ostatni raz brał je pod siebie, cwelował, gwałcił, bo miasto jest jak dziwka, którą alfons co jakiś czas musi zaliczyć albo chociaż dać po mordzie, żeby wybić z głowy humory.

We Włoszech mafia zrodziła się na Sycylii, a w Rosji - właśnie w Lubercach.

Kimur to po rosyjsku idol, bożek, bożyszcze. Gangsterzy tak mówią o swoich bossach. Siergiej rządził połową miasta, teraz leży z synem w jednym grobie na starym lubereckim cmentarzu przy głównej bramie. Obok pochowany jest Mikołaj Szmakow, "zasłużony mistrz sportu ZSRR", były mistrz świata w zapasach, który dziwnym przypadkiem utopił się w przeręblu. A dalej inni.

Tutejsi ludzie nazwali to miejsce "aleją zasłużonych". Wszystkie nagrobki podobne: czarny granit, krzyż. Mieli 30-40 lat. Większość zginęła w 1993 albo w 1996 roku. Na płycie Giennadija Dymitriewa inskrypcja: "Kochanemu tacie, słodkiemu mężowi, drogiemu człowiekowi - Marina, żona", u Władimira Zujewa: "Kochamy ciebie ze wszystkich sił, ty razem z nami wiecznie będziesz żył". Przyjaciele Romana i Siergieja Lichowów kazali wyryć w kamieniu: "Przyjmij, Chryste, dusze niewolników twoich".

Na płycie u Walerki Łoginowa rodzice kazali dopisać: "Syneczku, wybacz nam, że nie potrafiliśmy uchronić twojego życia - mama i tata". Starszy mężczyzna roztrzęsionymi rękoma próbuje naprawić nagrobną plastikową lampkę na baterie.

Pomogłem nieznajomemu zmienić bateryjkę. Wasyl Łoginow był akrobatą. Ma zaledwie 55 lat, ale wygląda jak starzec, jakby runął właśnie z trapezu na arenę, jakby nie było w nim jednej całej kości - obwisły, pomięty. Walerka był jego jedynym dzieckiem. Miał 25 lat, trenował judo, właśnie obronił dyplom w Akademii Wychowania Fizycznego.

- Pogadamy? - zapytałem.

- Jeszcze nie teraz. Nie mogę. Taki ból, taki straszny ból... Już pięć lat...

Podreptał w stronę cmentarnej bramy. Przeszedł dziesięć kroków, zatrzymał się, wrócił, wygrzebał z kieszeni jeszcze jedną bateryjkę i położył na płycie. - Jakbym jutro nie przyszedł, to będziesz miał na zmianę - powiedział w przestrzeń i poszedł.

Później się dowiedziałem, że Wasyl Łoginow też był w lubereckiej mafii, był nawet starszym w brygadzie Tytan. To on wciągnął syna do tej roboty.

Waleremu poderżnęli gardło na progu jego własnego mieszkania. Podobno zrobili to ludzie z Luberców. Żaden zresztą z pochowanych w alei zasłużonych nie umarł śmiercią naturalną. Zwozili ich na rodzinny cmentarz z całej Rosji, a jednego nawet z Nowego Jorku.

Co roku w dniu urodzin kimura schodzą się przy grobie wszyscy jego ludzie, popiją, pojedzą, pogadają - święto gruppirowki.

Jak dotrzeć do kimura, starszego, bandyckiego autorytetu? Po kilku dniach beznadziejnych poszukiwań postanowiłem dać ogłoszenie w miejscowej gazecie. "Polski dziennikarz pisze artykuł o Lubercach. Szuka kontaktu z byłymi luberami, z lubereckimi gruppirowkami. Czeka 25 maja w hotelu Leningrad pod telefonem 7054613". Miałem pecha. Ogłoszenie było, ale tylko jego pierwsza połowa. Najważniejsza informacja, jak mnie szukać, zaginęła w redakcyjnym bałaganie.

ALBUM I - ATAS!

Na włam idzie się we trzech. Dwóch obrabia chałupę, a trzeci stoi na świecy. Kiedy pojawią się menty, obstawa krzyczy "atas!" - w nogi! Słówko z blatnego, czyli bandyckiego języka.

"Atas!" to tytuł pierwszego albumu grupy Lube. Kiedy zespół powstawał w lutym 1989 roku, radziecka estrada zapchana była plastikową, jak mówią w Rosji, muzyką dance. W największym hicie albumu - "Atas!" - brawurowym przeboju w trudnym do przetłumaczenia żargonie, słowo to wykrzykiwane jest 32 razy.

Pierwszy raz radziecki naród usłyszał grupę Lube w telewizyjnym programie Ałły Pugaczowej "Urodzinowe spotkania". To ona przebrała ich na tę okazję w legendarne majki, podkoszulki w biało-niebieskie paski, które nosiło się pod mundurem w radzieckiej flocie i wojskach lądowych. Majki występowały w dwóch wariantach: z długim rękawem i na ramiączkach. Po drugiej wojnie ukochały je najpierw radzieckie żuliki, potem reszta narodu. Kilka razy do roku wszystkie parki kultury i wypoczynku, jak długi i szeroki Kraj Rad, zapełniały się spitym pasiastym tłumem. Tak obchodziło się święto desantnika, czołgisty, marynarza, artylerzysty, pogranicznika...

Przeboje grupy ubierającej się coraz chętniej w rozmaite mundury stały się niemal pieśniami narodowymi. Jeszcze dzisiaj, po 12 latach, Lube nie może zejść ze sceny, dopóki nie zaśpiewa "Atas!".

Buciory "żegnaj młodości"

Nikt nie wie, dlaczego w 130-tysięcznych Lubercach w latach 70. setki i tysiące 15-18-latków cały wolny czas zaczęły spędzać w piwnicach. Nazywali je kaczałkami, od słowa kaczat' (pompować), bo nic innego tam nie robili, tylko pompowali, ćwiczyli, budowali muskulaturę. Nie palili, nie pili, dziewczyny omijali z daleka. Liczyło się tylko ciało, mięśnie i siła. Dźwigali zrobione własnoręcznie ciężary z wyszabrowanego na złomowiskach żelastwa. Ale były też piwnice bokserskie i dla karateków. W najlepszym okresie w Lubercach było ponad sto kaczałek, w których trenowało po 20-30 chłopaków.

W 1980 r. w Moskwie odbyła się olimpiada. Uczniowie i studenci dostali polecenie udania się na wakacje - jak najmniej kontaktów z cudzoziemcami. Kontakty jednak były. Pojawiły się nieosiągalne wcześniej dżinsy, guma do żucia, kasety z zachodnią muzyką, a jeszcze bardziej głód tych towarów. Potem zaczęli pojawiać się hippisi, punki, metalowcy, breakerzy, naziści, rockowcy, wyznawcy Kriszny. Wrzucono ich do jednego worka o nazwie "nieformały". Władza patrzyła na nich z odrazą.

Potem Związek Radziecki zaczął słabnąć - rozpoczęła się pierestrojka i świat - a ściślej Moskwa - poznał luberów. To też były "nieformały", ale agresywne i jako jedyni nie mieli żadnego związku z zachodnimi subkulturami. Poza tym, że je tępili.

Na początku 1987 roku podrośnięci chłopcy z lubereckich piwnic wyszli na powierzchnię. To, co w pojedynczych egzemplarzach nie zwracało na siebie uwagi, w masie przeraziło. Wszyscy potężni, zbijali się w grupy po kilkudziesięciu i ruszali na Moskwę.

- Robiliśmy zaczistkę inostrannych - mówi Misza. - Urządzaliśmy polowania na tych hippów, punków, wszystkich długowłosych... W dni wolne zbierali się w Parku Kultury i Wypoczynku im. Gorkiego. Tam ich dopadaliśmy.

Misza to chłop wielkości transatlantyku. Stary, trzydziestoletni żul. Poznałem go na stacji kolejowej w Lubercach. Chciał mnie huknąć w zęby, bo zrobiłem mu zdjęcie. Był luberem, teraz jest pijaczkiem i drobnym bandytą, którego można wynająć do brudnej roboty. Kiedyś w centrum miasta rozebrał mi się do majtek, żeby policzyć wszystkie blizny po nożach. Było dziewięć szytych i jeszcze sześć innych.

- Tłukliśmy ich, ile wlezie, obcinaliśmy długie włosy, zabieraliśmy ubrania - opowiada zachwycony Misza. - Oni byli nie nasi, nieradzieccy. Brali narkotyki, słuchali zagranicznej muzyki, mieli pieniądze, rodziców na stanowiskach, zagraniczne ciuchy. A u nas była zasada "nic importowanego". U nas złotej młodzieży nie było. Tylko zdrowy, proletariacko-inżynierski trzon.

Władza patrzyła ze zrozumieniem i aprobatą na poczynania luberów. Mieli być spontaniczną odpowiedzią młodzieżowego aktywu na ruchy z Zachodu, które chciały miłości, wolności, swobody.

Luberów można było poznać nie tylko po nadprzyrodzonych rozmiarach. Chodzili w niezgrabnych, robociarskich portkach z elanobawełny. To były dwie proste rury po 30 centymetrów szerokości i koniecznie w kratkę. Do tego "balonówka" - gruba granatowa kurtka od deszczu z zamkiem błyskawicznym, jakby puchówka, ale z watoliną. I buty "żegnaj młodości", ciężkie, filcowane sapogi, jakie nosili jeszcze ich dziadowie.

Tatiana Trifonowna pracowała w tym czasie w atelier nr 15 na Oktiabrskim Prospekcie w Lubercach. Jest krawcową. - Rocznie szyłam sama trzysta par takich spodni - opowiada - a w naszym atelier było 14 krawcowych. Nigdy nie mogłam zrozumieć, że w tym czasie wszystkiego już brakowało, ale nigdy tej kraciastej elanobawełny. Materiały były z centralnego rozdzielnika, wszystkiego dawali ciut-ciut, a tego - ile chcieliśmy.

Ostatnia kaczałka

Z ponad setki piwnicznych kaczałek do dzisiaj przetrwała tylko ta jedna, w straszliwe zaniedbanym i brudnym bloku z lat 50. na Oktiabrskim Prospekcie 371. Dzisiaj jest to klub Tytan, ogólnodostępna siłownia cuchnąca męskimi podkoszulkami - bo jak tu porządnie wywietrzyć piwnicę?

Kiedyś odwiedziła ich Selena, miss Ameryki, piękna czarnoskóra kulturystka, i aż się za głowę złapała - po pierwsze dlatego, że przy wejściu uderzyła głową w sklepienie, potem buchnął w nią ten zapach, wreszcie popatrzyła na jedyną żarówkę pod sufitem. - A co jecie? - zapytała, bo wcześniej była w sklepie.

Chłopaki wybuchnęli śmiechem i nic jej nie odpowiedzieli.

- Żeby ona widziała sklepy w radzieckich czasach - mówi Anatolij (Tola) Klujkow, który od 27 lat prowadzi tę kaczałkę. - Jemy, jak jemy, śledzik, piwko, musztarda, cebulka i chlebuś. Normalne sowieckie przysmaki, ale co jej będę tłumaczył. W takich warunkach wychowaliśmy w tej piwnicy mistrza Europy, mistrza ZSRR.

Pierwsza kaczałka powstała w 1966 roku. Tola miał 16 lat i był jednym z założycieli. Należy do pierwszego pokolenia luberów. Starsi koledzy skombinowali mu butelkę wódki, za którą w zakładach Montaż-Automatyka kupił żelazne sztangi, koła kolejki wąskotorowej, pocięte szyny. Przydźwigali to na ulicę Mira 7. Tam była pierwsza piwnica. Tam rozpoczęła się historia luberyzmu, a więc i rosyjskiej mafii.

Do obecnej piwnicy przenieśli się w 1973 roku, kiedy jedna po drugiej zaczęły powstawać następne kaczałki: Atleta, Hantel, Wyższa Szkoła (bo koło przystanku autobusowego o tej nazwie), Moskwicz, Narcyz...

- Poszliśmy do tych dzieciaków z Narcyza - opowiada Tola. - Powiedzieliśmy, że to nazwa dobra dla pedałów, bo Narcyz to był chłopak, co się w sobie zakochał. Palnęli się w czoło i zmienili nazwę na Muromiec (ten, co kruszy mury, od bohatera rosyjskiej bajki).

W Tytanie wyrósł Sierioża Zajcew, idol wszystkich luberów. Był ostatnim mistrzem ZSRR i pierwszym mistrzem Rosji w kulturystyce i trójboju siłowym. - Podnosił 330 kilogramów - chwali się Tola. - Mógł być wodzem luberów, kimurem, ale był tępawy i wcześnie zginął.

ALBUM II - KTO POWIEDZIAŁ, ŻE ŹLE ŻYLIŚMY?

W narodzie grupa Lube uchodziła za kapelę pokolenia luberów, ich głos, sumienie. Drugi album zatytułowany "Kto powiedział, że źle żyliśmy?" jest o życiu w Związku Radzieckim, które nie było takie złe. Teksty napisał poeta o jesieninowskim smutku w oczach - tak mówią o Aleksandrze Szagunowie, ale to nie są wiersze, tylko psychoterapia, zabawa w skojarzenia. Szagunow strzela seriami słów jak pepesza: bania, wódka, harmonia, łosoś albo: baby, konie, droga, dal. Do tego dochodzi spokojna muzyka rockowa z elementami ludowymi i cerkiewnymi, więc wszystkim to się podoba: młodym i starym, białym, czerwonym i czarnym, kudłatym i łysym. To jest po prostu muzyka, która nijak nie może się nie podobać - wystarczy być Rosjaninem.

Największy przebój z tego albumu skierowany jest do Ameryki.

 

Nie rżnij głupa, Ameryko.

Przykro mi to mówić, cóż -

Musisz oddać naszą Alaskę,

Oddajże rodzinną - już!

 

W 1992 roku przebój ten wykorzystują w swojej kampanii wyborczej rosyjscy komuniści. Kilka razy dziennie widzowie, oglądając Giennadija Ziuganowa, i jego towarzyszy słuchają grupy Lube.

Spece od czarnej reklamy

Któregoś wieczoru przed północą zapukali do moich drzwi w hotelu Leningrad. - Dawałeś ogłoszenie, że szukasz luberów - powiedział jeden z nich, bardzo elegancki, ubrany na czarno.

- Tak, ale nie było napisane, gdzie mnie szukać.

- Dlatego przyszliśmy.

- Jak mnie znaleźliście?

- A co to za problem? - uśmiechnął się ten szykowny.

W Moskwie musi być centralny rejestr gości hotelowych, dostępny dla milicji i Federalnej Służby Bezpieczeństwa, ale - jak się okazuje - także dla gangsterów.

Elegancki powiedział, że nie będzie rozmawiał ze mną w hotelu. Zeszliśmy do jego samochodu. To był ogromny, terenowy mercedes ME 430. Gość włączył silnik i klimatyzację, chociaż było zimno jak diabli.

Ma na imię Sierioża, ale używa paganiały (ksywy) "Siery", to znaczy "Szary". Był luberem, uchodźcą z bokserskiej sekcji klubu Spartak. Wolał trenować z chłopakami w piwnicy. Ma 40 lat. Należy do tego pokolenia luberów, które weszło w wiek poborowy podczas wojny w Afganistanie. Byli potężni, silni, wysportowani, więc prawie wszystkich brali do specnazu, oddziałów specjalnych, które najbardziej ucierpiały podczas tej wojny. Z 25 chłopaków, którzy ćwiczyli w jego kaczałce, 16 było na froncie. Pięciu nie wróciło. "Siery" był ranny. Do chuligańskiej reputacji przypiął bojowy order.

- Chłopaki z naszej piwnicy trzymali się w kupie - opowiada. - Indywidualizm był źle widziany. U nas zawsze panowały bardzo swojskie, wiejskie zwyczaje. Wszystkie święta, urodziny obchodziło się z sąsiadami. Na przyjęcia do rodziców przychodzili ludzie w kapciach z całej klatki schodowej. Każdy przynosił swoje krzesło, flaszkę w prezencie i trzy goździki. Podstawową komórką społeczną była rodzina, a zaraz po niej klatka schodowa. Ludzie pożyczali sobie pieniądze, wspólnie wychowywali dzieci, a jak ktoś obcy pobił dzieciaka na podwórku, baby w szlafrokach z całej klatki biegły ratować. Więzi sąsiedzkie zastąpiły nam więzi rodzinne, które zostały zerwane z racji wielkości Związku Radzieckiego. Ja mam brata stryjecznego w Chabarowsku. W życiu na oczy go nie widziałem. Chłopaki z klatki to moi bracia rodzeni. A chłopaki z bloku to, powiedzmy, bracia przyrodni. Już żaden chłopak z tej piwnicy nie mieszka w Lubercach. Osiedlili się w Moskwie i Charkowie na Ukrainie. Właśnie tam wyspecjalizowali się w kampaniach wyborczych. "Siery" nazywa je partyzanckimi kampaniami.

- Jesteśmy cziornymi piarszczikami - ryczy ze śmiechu. - Spece od czarnej reklamy. W byłym Sojuzie nic tak nie pomaga kandydatowi jak zamach na jego życie. Wystarczy rzucić granat pod drzwi jego sztabu, w którym on się nigdy nie pojawia, a w całym obwodzie gazety będą trąbiły o zamachu na naszego ukochanego kandydata. A nasz naród wie - jak kogoś chcą ubić, to znaczy on dobry, uczciwy.

"Siery" najbardziej lubi pracować ze staruszkami. - Oni są najlepsi, bo najdłużej żyli w Kraju Rad, są bojaźliwi, łatwowierni i biedni.

W mieście, w którym wypadło mu pracować, zaczyna od organizacji weteranów walki i pracy, do których należą wszyscy emeryci. Tam za drobną łapówkę dostaje adresy staruszków i cała brygada rusza w teren. Jak drzwi otworzy młody człowiek, przepraszają za pomyłkę, jak staruszek, mówią, że są ankieterami i pytają, na kogo będzie głosować. Jak na Kuczmę, to w porządku. Jak na innego, mówią, że w bloku, w którym urzędujący prezydent nie wygra, będą podnosić komorne albo wyłączą gaz.

- W ostatnich wyborach robiliśmy dla Kuczmy - mówi "Siery". - Połowa ludzi się nie nabierze, ale druga połowa zagłosuje jak trzeba.

Potem pojechałem z "Sierym" do Bykowa pod Moskwą, gdzie jest jego główna siedziba. To się nazywa Centrum Indywidualnego Rozwoju. Mają tam wielki kompleks sportowy z krytym basenem, halami, kortami, siłowniami, gabinetami kosmetycznymi i odnowy biologicznej, eleganckimi sklepami, restauracjami i salami bilardowymi. Dumą mojego gospodarza jest jednak prywatna szkoła Możliwość, w której uczą się dzieci od przedszkola do końca szkoły średniej. Szkoła własnymi autobusami codziennie przywozi dzieciaki na zajęcia, a wieczorem odwozi do domu. Miesiąc nauki kosztuje 650 dolarów.

Mafia już nie zabiera przedsiębiorcy pieniędzy w zamian za ochronę. Przeciwnie. Sama mu je wciska. Jak nie będzie chciał, to go zmuszą. Potem jeszcze mu dołożą. Chcą być jego udziałowcem, chociaż na maluteńki procencik. Z czasem inwestują, zwiększają swoje udziały, aż zdobywają większość. Tak zostają właścicielami legalnych interesów.

ALBUM III - ZONA LUBE

Album "Zona Lube" (Strefa miłości) jest o miłości, a w Rosji to bardzo smutna i skomplikowana sprawa. Pieśń "Wyjdę nocą w pole z koniem" grupa śpiewa chórem, bez udziału instrumentów, jak w cerkwi.

 

Wyjdę nocą w pole z koniem,

Tylko jego przecież miałem.

Śpiewaj o tym złoty łanie,

Jak się w Rosji zakochałem.

 

Można nie znać rosyjskiego i nie lubić muzyki cerkiewnej, ale kiedy się słucha tej pieśni, chce się płakać. Widziałem na koncercie kobiety i mężczyzn, który składali ręce jak do modlitwy, śpiewali razem z grupą i płakali.

Tutaj jak jest miłość, zawsze muszą być łzy.

Odrażający drab

W końcu lat 80. w całym Związku Radzieckim czuło się ducha pierestrojki, a luberzy urządzali w Moskwie młodzieżowe pogromy. Władza patrzyła na nie przez palce.

W lecie 1988 roku do redakcji "Moskiewskiego Komsomolca" przyjeżdża Sierioża Zajcew, sportowy lider luberów, i namawia redakcję do patronatu nad pierwszymi od 20 lat zawodami kulturystycznymi. Organizatorzy uzyskują zgodę władz partyjnych, więc kulturystyka i karate są znowu legalne. Wcześniej były zakazane. Rozegrany w lubereckim Pałacu Sportu turniej o nazwie Luber 88 zwycięża Sierioża Zajcew.

W tym samym czasie, w lecie 1988 roku, dochodzi do słynnej bitwy koło kawiarni Pory Roku w parku Gorkiego. Wydarzenie było głośne, bo z grupą 50 luberów nie starli się ich tradycyjni wrogowie, to znaczy hipisi albo punki, ale pluton OMON-u. Milicjanci wyparli chuliganów ostrzeliwujących się kamieniami, ale park Gorkiego dla nikogo nie był już bezpieczny. Luberzy terroryzowali wszystkich bez różnicy. Koncerty raczkujących dopiero w ZSRR grup rockowych, które ściągały do Zielonego Teatru w parku tłumy młodzieży złaknionej zachodniego ducha, regularnie kończyły się potwornymi bijatykami. W biały dzień milicja musiała oczyszczać i zamykać park dla spacerowiczów.

Potem luberzy polubili także place Majakowskiego i Puszkina, skąd przedsiębrali wyprawy na Majakowkę - tak nazywa się miejsce między restauracją Sofia a hotelem Mińsk, gdzie koncentrował się nielegalny handel stolicy. Początkowo atakowali spekulantów z powodów ideologicznych. Tłukli ich i niszczyli dobytek, potem normalnie rabowali. Kradli deficytowe towary (dżinsy, gumę do żucia, coca-colę, pierwsze magnetowidy, sprzęt grający i walutę). Towar spekulantów sprzedawano na młodzieżowych imprezach, koncertach, dyskotekach. To już był reket, nazywany także wostocznym zaborem, czyli rabunkiem po rusku.

Na jesieni 1988 roku władze i wszystkie specsłużby wypowiedziały luberom wojnę. Z dnia na dzień zostali najbardziej nieformalnymi z "nieformałów". Zaczęło się tradycyjnie, od prasowej nagonki, tym razem na zamówienie moskiewskiego komitetu partii.

Zaczął "Ogoniok" - od reportażu z Luberców, moskiewskiej lumpenproletariackiej sypialni z brudnymi, szarymi domami, wąskimi ulicami i smutnymi, źle ubranymi ludźmi, którzy cały czas piją, a jak jadą do stolicy, to żeby coś ukraść na bazarze. Autor nazywa luberów debilami. Potem zaatakował ich "Moskiewski Komsomolec" i "Komsomolska Prawda". Pokazali zdjęcia czterech napakowanych, paskudnych typów bez szyi z łbami jak kowadła i podpisem, że to typowi luberzy. Rzeczywiście tak o sobie mówili, chociaż byli z Oriechowa, a z Lubercami łączyło ich to, że byli tu sądzeni za gwałt zbiorowy. Na koniec w "Sobiesiedniku" pokazali zdjęcie dziewczynki z sześcioma palcami u rąk. Był to dowód pijackiej degeneracji jej rodziców - luberów.

Kilka miesięcy później dziewczynka się powiesiła. Była pełną sierotą z domu dziecka w Lubercach. Jej ojciec, dowódca atomowego okrętu podwodnego, umarł na chorobę popromienną.

Nie wszyscy luberzy jeździli do Moskwy na zadymy, ale od kiedy gazety o tym napisały, do stolicy potrafiło zjeżdżać cztery-pięć band po kilkuset rozrośniętych chłopaków.

Do dzisiaj w Lubercach krążą legendy o "Sierym", "Diedie" i "Zajcu", którzy na oczach zdumionej milicji potrafili w kwadrans zebrać na miejscu zwanym Kresty trzystu zwolenników w kraciastych spodniach. Przywódca dzwonił do pięciu kolegów, każdy z nich do pięciu następnych i tak dalej.

Kresty to miejsce przed stacją kolejową, a "Died" ("Dziad") to Sasza Diedow, do dzisiaj jeden z najważniejszych kimurów tak zwanej spartakowskiej gruppirowki. "Sierego" już znamy, a "Zajca", Sieriożę Zajcewa, w 1993 roku zastrzeliła azerska mafia.

Młodzież z lubereckich szkół dostała od władz miasta pisemny zakaz wyjazdu do stolicy, którego przestrzegania pilnowały milicja, nauczycielskie patrole, komitety rodzicielskie, drużyny komsomolskie. Kolegia, na podstawie 206 art. kodeksu karnego, a więc za chuligaństwo, pakowały na 15 dni do aresztów setki luberów. Chłopaki zdobywali pierwsze więzienne sznyty.

Ta wojna trwała do 1990 roku i sama zgasła. Ruch łysych z Luberca, który wybuchł, kiedy władza radziecka zaczęła słabnąć, rozwinął się potężnie, umocnił i zorganizował dzięki oporowi tej władzy, zgasł razem ze Związkiem Radzieckim.

Jeszcze przez jakiś czas w Moskwie pojawiali się luberzy, ale to byli już ludzie z Oriechowa, Sołncewa, Puszkina, Żeleznodorożnego, Borysowa, Podolska, a nawet z Kazania. Nawet w Leningradzie byli luberzy na Ligowskim i Kondatijewskim Prospekcie.

Chłopcy z Luberca wydorośleli nieco, zajęli się poważnym bandytyzmem. Od "Mansura", legendarnego twórcy rosyjskiego reketu, nauczyli się profesji.

Najbardziej bandyckim miastem w Związku Radzieckim była Odessa. Zaraz potem Rostow nad Donem. Mówiło się nawet o rodzicach żulików, że "tata to Rostow, a mama Odessa". Ale współczesna mafia rosyjska urodziła się w Lubercach.

Miłość do kobry

Kto wie, czy to nie Władimir Grigoriewicz Menis jest sprawcą tak gwałtownej eksplozji luberyzmu, czy to nie on jest ojcem tej mafii. Władymir Grigoriewicz jest dyrektorem miejscowego technikum, ogromnej szkoły, do której chodził Jurij Gagarin i połowa miejscowych chłopaków. Jest okręgowym deputowanym.

Niezwykle imponuje mu siła, kły i pazury. Hoduje krokodyle na szkolnym korytarzu, a u siebie w gabinecie piranie i kobry.

W 1988 roku wstąpił do partii i za jednym zamachem został dyrektorem i przewodniczącym komitetu do spraw wychowawczych w moskiewskim obwodzie. Zorganizował w szkole wspaniałą salę treningową, do której ściągnął wielu luberów, także Sieriożę Zajcewa.

- Brałem wszystkich. Chuliganów, złodziei, kryminalistów... Kto tylko chciał. Potem proponowaliśmy młodzieży z piwnic, że damy im za darmo instruktorów. Mieliśmy kadry. W Lubercach jest Akademia Wychowania Fizycznego, w której uczą się tysiące studentów. Razem z Komsomołem wybraliśmy instruktorów spośród sztangistów i pięściarzy trzeciego i czwartego roku. Bardzo im to odpowiadało, bo wybrani dostawali dużo większe stypendia. Postarałem się, żeby każda kaczałka dostała instruktora.

- A potem wyciągnął ich pan na ulicę.

- To byli prości chłopcy, którzy niczego w życiu nie widzieli. To dzięki mnie wielu po raz pierwszy w życiu zobaczyło morze, bo ich wziąłem na obóz sportowy. A tę złotą młodzież, co wszędzie była, co roku na Krymie, w Ałtaju, w Bułgarii i jeszcze jej źle, to - mówiłem - lejcie w mordę i tyle.

- Pan akurat nie jest rudy, ale oni jak rudzielca złapali, to mordę obijali za to, że jest Żydem.

- Och! Krasawica moja słodka! - krzyknął Władimir Grigoriewicz i zerwał się z miejsca. Podbiegł do akwarium i przez szybę pocałował wielką kobrę, która wspaniale rozłożyła płaszcz.

ALBUM IV - KOMBAT

"Kombat", czyli komandir bataliona - czwarty album grupy Lube i największy rosyjski przebój od upadku Związku Radzieckiego. Weterani z Afganistanu i Czeczenii uważają, że to ich pieśń, chociaż grupa poświęciła ją 50. rocznicy Wielkiego Zwycięstwa. Pierwszy raz utwór poszedł w eter 9 maja 1995 roku, kilka miesięcy po tragicznym dla Rosjan pierwszym szturmie Groznego w grudniu 1994 roku, i został odebrany jako krzyk rozpaczy po tym, co się stało. Na okładce albumu jest tylko czerwona gwiazda, dokładnie taka, jaką rosyjscy żołnierze mają na czapkach.

W Dzień Zwycięstwa, 9 maja 2001 roku, widziałem, jak dziesiątki tysięcy ludzi, cały plac Czerwony, nabity głowa przy głowie, śpiewał "Kombata" razem z grupą Lube. Aż ciarki chodziły po krzyżu. Wszyscy znają słowa, jak hymn narodowy.

 

Kombat-ojczulek, ojczulek-kombat,

Ty serca nie chował za plecy rebiat.

Lecą samoloty i tanki goriat,

Tak bije nasz kombat, kombat!

Kombat-ojczulek, ojczulek-kombat,

Za nami Rosja, Moskwa i Arbat!

Ognia, baterija! Ognia, batalion!

Kombat, kamandujet on.

 

To jest kraj, który od zakończenia drugiej wojny światowej stale prowadzi jakąś wojnę, gdzie każdy mężczyzna był w wojsku, gdzie nawet w krótkich chwilach pokoju stało pod bronią pięć milionów żołnierzy, do tego półtora miliona sił mundurowych MSW, gdzie są miliony wojskowych emerytów i miliony chłopców, którzy już mają w kieszeni wojenne bilety (książeczki wojskowe) albo nawet bilety do Czeczenii. W tym kraju nie można nie oszaleć na punkcie kombata.

Generał Aleksander Lebiedź, weteran z Afganistanu, gdzie był kombatem, w 1996 roku wykorzystał przebój w swojej kampanii prezydenckiej. Przegrał jednak z Borysem Jelcynem, który w nagrodę za "Kombata" i występy dla wojsk walczących w Czeczenii przyznał Koli Rastorgujewowi, wokaliście grupy, tytuł zasłużonego artysty Federacji Rosyjskiej.

Majowe rozsłabianie

8 marca i 9 maja to dwa najważniejsze święta w Rosji i dni wolne od pracy. W maju jest lepiej, bo naród wylega na ulice, place, w parkach rozkłada się na trawie: kurica, ogórcy, jajca, kartoszki, stoliczna, pszeniczna, hurrra...

Naród to ubóstwia, ja też. Włóczę się po lubereckim parku od kocyka do kocyka, z ławki na ławkę, z murka na murek, zagaduję, przyjaźnię się, częstuję, pozdrawiam z dniem pobiedy.

Przy zepsutej karuzeli biesiadują milicjanci z żonami i dziećmi. Wyjściowe mundury, ale rozpięte, krawaty rozluźnione, czapki zawieszone na ogrodzeniu. Chcę im zrobić zdjęcie, ale nie pozwalają. Myślałem, że chodzi o to, że piją na służbie, jawnie, w parku, przy tłumie ludzi. Byłem w błędzie. Nie chcieli mieć zdjęcia przy kupie śmieci. Tło im się nie podobało. To dlaczego wybrali takie miejsce? Nie umieli odpowiedzieć.

Siergiej ma jeszcze przed sobą kilka godzin służby w parku, a już jest pod dobrą datą.

Ma 29 lat. Niski, krępy. Jest starszym sierżantem. To ostatnie pokolenie luberów. Akurat w 1990 roku, kiedy ruch luberów umarł, Siergiej skończył szkołę i wzięli go do wojska. Po powrocie razem z Iwanem, kumplem z kaczałki, zgłosił się w Lubercach do pracy w milicji. Z tymi warunkami fizycznymi zostali przydzieleni do plutonu specjalnego.

W marcu ich pluton wrócił z Czeczenii. Sto dni wojowali albo raczej stali na blokpoście, czyli umocnionym punkcie przed wioską Sary-jurt. Zajęli miejsce na skrzyżowaniu dróg, które za pomocą betonowych bloków, zasieków i min zamienili w małą twierdzę. Mieli na oku wioskę, z której ciągle ktoś ostrzeliwał drogę, ale zawsze gdy tam wkraczali, partyzantów już nie było.

- Szczególnie upierdliwy był jakiś snajper - opowiada Siergiej. - Odzywał się, kiedy szliśmy umyć się w strumieniu albo wieszaliśmy pranie na zasiekach... Lubił, ścierwo, walić w latrynę. Człowiek siedzi, a tu trzask po dechach, aż drzazgi lecą. Przez te trzy miesiące, jak tam siedzieliśmy, ranił dwóch naszych i ubił kierowcę, który przywiózł nam zaopatrzenie, a ile sprzętu naniszczył, samochodów. A jak rozwalił nam prądnicę, ścierwo, przez trzy tygodnie nie mieliśmy światła.

Czasami przychodziła do nich dziewczyna z wioski. Niebrzydka, siedemnasto-osiemnastoletnia. Przynosiła baraninę, ser owczy, mleko, cebulę, czasami świeży chleb i wódkę. Nie chciała pieniędzy, nawet dolarów. Wszystko na naboje wymieniała, ale nie na te krótkie, do kałasznikowa, tylko długie, do karabinu Diegtiariowa.

- Mój Boże. Generałowie czołgami handlują, to my nie mogliśmy nabojami?

 

A na wojnie, jak na wojnie:

Naboje, wódka, machorka - w cenie.

A na wojnie - nielekki czas,

Czasami ty, czasami nas.

 

- Siergiej zaśpiewał pierwszą zwrotkę "Kombata". Wyraźnie się rozsłabił. - Miałem tam tego mojego Iwana, z którym się razem zgłosiliśmy. Lubiłem go, chociaż straszny brudas był i bałaganiarz. Raz w nocy na służbę wziął moją kurtkę, a wieczorem dostał od snajpera kulkę w szyję. Duża rana, dużo krwi, ale mógł się wylizać. Wzywamy śmigłowiec, no i w szpitalu w Mozdoku robią mu transfuzję. Wpakowali mu krew mojej grupy. A on miał inną. Był w mojej kurtce. Każdy ma wydrukowaną na kurtce swoją grupę.

Jedna tura służby trwa sto dni. Właśnie się kończyła, kiedy czeczeńska dziewczyna od nabojów przy ich stanowiskach weszła na minę. Widzieli ją, krzyczeli, żeby nie schodziła z drogi, bo tam miny. Sami je zakładali. Zginęła na miejscu. Załadowali ją na transporter i zawieźli do wsi. Ludzie pokazują, gdzie mieszka.

- Wnoszę ją z chłopakami do chałupy i od razu widzę, że w kącie stoi karabin snajperski i torba plastikowa CUM, Centralnego Uniwermagu w Moskwie, w której ostatnio daliśmy suce naboje. Ja myślałem, że ona gdzieś odsyła tę amunicję, że tu jacyś bandyci przychodzą po odbiór, a to ona sama z młodszym bratem prowadziła z nami tę wojnę.

O puchar "Mansura"

Siedziałem z Tolą Klujkowem w jego instruktorskim kantorku w klubie Tytan. Byli też jego koledzy, potężne, britogołowe chłopiska w dresach z żółtymi lampasami. Kola jest starszy od nich o jakieś 20 lat. Przyjmował ich do piwnicy, rozbudowywał im muskulaturę, potem byli w jednym kolektywie, jednej brygadzie - podstawowej komórce mafijnej. Po odejściu Wasyla Łoginowa (poznałem go na cmentarzu), który wycofał się w 1996 roku po śmierci syna, nie mieli już starszego. Rządzili wspólnie, chociaż kasę trzymał "Kluj" - taką paganiałę, czyli przezwisko, ma Tola.

W zeszłym roku także Tola wycofał się z bandyckich interesów. Pracuje tylko jako trener w Tytanie, kuźni bandyckich kadr, i we własnej siłowni, którą prowadzi na miejscowym stadionie.

Pijemy z Tolą i jego wspólnikami portwajn za 28 rubli (4 zł) butelka. Ohydny bełt, podobny w smaku do naszej alpagi, ale 18-procentowy. Już dawno minęły czasy, kiedy luberzy zdrowo się prowadzili. Piją, palą, ćpają, zapuszczają brzuch. Niewielu trenuje.

Od 1990 roku luberzy byli już tak świetnie zorganizowani, że sami organizowali zawody kulturystyczne i siłowe Luber 90, a potem Luber 91, Luber 92 - o randze mistrzostw kraju. Zjeżdżali siłacze z całego ZSRR, bo była ogromna pula nagród, na którą zrzucały się wszystkie lubereckie brygady. Oficjalnym organizatorem był Sasza Smirnow, już nieżyjący luberecki kimur, i Kooperatywa Tytan, a więc spółka, która była przykrywką dla brygady Toli. Ochronę zawodów zapewniało KGB.

Z upływem lat, kiedy rodziła się bandycka tradycja, punktem honoru szanujących się brygad było mieć swoje własne zawody poświęcone pamięci zasłużonego gangstera. Brygada "Mansura" ma więc co roku między 25 a 27 maja turniej tekwondo, który stanowi mistrzostwa Moskwy w tej sztuce walki. Brygada "spartakowska", jedna z najpotężniejszych w mieście, zawsze 7 kwietnia organizuje w Lubercach turniej Kapitonowa, ich dawnego kimura, który był bokserem. "Spartakowcami" dowodzi teraz "Kuzia", Wołodia Kuzniecow.

W Lubercach są dwie mafijne gruppirowki (w dwóch częściach miasta przedzielonych torami), które sami gangsterzy nazywają "systemami". W każdej gruppirowce jest około dziesięciu brygad, a w każdej z nich 10-15 stałych gangsterów i gromadka pomagierów. Większość brygad ma starszych, którzy rządzą.

- Po naszej stronie miasta - mówi Tola - najważniejszy jest Sasza "Raul", chociaż nigdy nie był w więzieniu. Jeden z najstarszych luberów, młodzieżowy lider, sztangista, judoka, nasze centrum mózgowe. Ma 55 lat.

Wszyscy zaczynali w 1989 roku od reketu. Brygada Toli wyciągała w tydzień po 5-10 tysięcy dolarów. To były wtedy astronomiczne pieniądze. Były jednak tygodnie, że do kasy spływało 50 tysięcy i więcej. Ściągali haracze ze sklepów, restauracji, bazarów, firm importowych, ale także z właścicieli miejskich autobusów i taksówkarzy. Każda brygada stara się mieć człowieka, który prowadził kiedyś interes. On ich przygotowuje fachowo, mówi, ile można ściągnąć z każdej firmy. Kiedy trafiają na firmę, która już płaci za ochronę, spotykają się z nimi i ustalają, kto jest mocniejszy, kto ma wziąć tę firmę "pod siebie". Jeśli nie dogadają się między sobą, spotykają się starsi obu brygad. Jeśli i oni nie dojdą do porozumienia, idą do kimurów, bandyckich autorytetów. Potem są razborki (bijatyki-porachunki), striełki (strzelaniny), nawet między brygadami z jednej gruppirowki.

- Nigdy nie chodziliśmy z bronią - mówi Tola. - W Rosji zawsze może człowieka zatrzymać milicja. Szczególnie jak się ma taką mordę jak moi koledzy. Sprawdzą cię, zrewidują i wpadasz. Z bronią się jeździ tylko na striełki.

Podczas ostatnich wyborów blatnyje, czyli przestępcy, próbowali wybrać w Lubercach swojego mera. Zabrakło im odrobiny głosów.

- Jak już człowiek ma pieniądze - filozofuje Tola - samochód, dom, daczę, na wszystko mu starcza, zaczyna do władzy leźć, tym bardziej że z czegoś trzeba żyć, bo tradycyjny reket odchodzi. To już trzy-cztery lata jak milicja i służba bezpieczeństwa bierze wszystkie firmy pod siebie. Oni dają ochronę.

- Od tego są - ucieszyłem się.

- Co ty. Oni za pieniądze! Milicjant zarabia 50 dolarów, to też musi kombinować. Oni robią dokładnie tak jak my, tylko mają większe możliwości. Stoi w sklepie z bronią, zupełnie jawnie, spokojnie i kto wie, czy jest służbowo, czy prywatnie? Oni potrafią z nami walczyć. Przyjeżdżają na striełki z blatnymi. Normalne reketiery. Kto z nas miał jakieś pieniądze zaoszczędzone i był mądry, otwierał sklepy, restauracje, inwestował w transport.

Każda brygada 15 procent swojego dochodu oddaje starszym gruppirowek. Starszy może zażądać nawet 20 procent, bo są większe wydatki. To są pieniądze na utrzymanie całej firmy, na gangsterów, którzy siedzą w aresztach i obozach. Z tych pieniędzy wspiera się też cerkiew, inwalidów wojennych, organizuje zawody sportowe, wynajmuje salę, sędziów, funduje nagrody, puchary...

Następne zawody dla siłaczy będą we wrześniu w ich ulubionej restauracji Ruś.

ALBUM V - PIEŚNI O LUDZIACH

Rosyjska dusza jest jak spaniel, który, nawet jak jest mu wesoło, ma mordę rozpaczliwie smutną. W albumie "Pieśni o ludziach" z 1997 roku grupa Lube nie zaśpiewała ani jednego pogodnego utworu.

9 maja na placu Czerwonym słuchałem koncertu grupy z czeskim dziennikarzem, który mieszka w Moskwie od rozpadu ZSRR i świetnie mówi po rosyjsku. Największy przebój z albumu o ludziach to "Tam za tumanami" (za mgłą).

 

My dopłyniemy, oczywiście, dopłyniemy

I uśmiechniemy się, i dzieci ucałujemy.

Tam za tumanami, wiecznymi, pijanymi

Tam za tumanami pieśni dośpiewamy.

 

- Nic nie rozumiem - powiedział Waszko (też przecież Słowianin, tylko habsburski) - ale jak nie pójdziemy na wódkę, wpadnę w depresję.

Kradziona Ewangelia

Ojciec Władimir Gamaris, proboszcz głównej w Lubercach cerkwi pod wezwaniem Świętej Trójcy, ma 47 lat. To on z wielką pompą odprowadzał na miejsce wiecznego spoczynku Siergieja Lichowa, legendarnego lubereckiego kimura.

Wielki, łagodny, bardzo powolny. Jeszcze 22 lata temu ojciec Władimir był najsilniejszym człowiekiem w Lubercach, Moskwie, a nawet w całym obwodzie. Był sztangistą wagi superciężkiej. Trenować zaczął w kaczałce, potem w klubie Spartak Luberce. Dzięki swojej niespotykanej sile był młodzieżowym liderem.

Jego parafia jest bardzo bogata. Cerkiew wprawdzie drewniana, ale piękna, z początku minionego wieku, wokół bogate, murowane budynki parafialne. Karmią tutaj setki ubogich. Każdy, kto przyjdzie, choćby ateista, dostanie solidny posiłek. Goście ojca Władimira jedzą w sali przy kuchni, pozostali w następnym pomieszczeniu. Brudni, śmierdzący i zawszeni włóczędzy siadają przy stołach na dziedzińcu. Podaje mateczka - żona ojca Władimira.

Gospodarz zaprasza mnie na obiad. Mateczka przynosi mężowi zawiniątko z czerwonego aksamitu, w którym są wspaniałe srebrne sztućce - prezent od parafian. Ja dostaję łyżkę i widelec z aluminium.

- Codziennie wydajemy dwieście obiadów - mówi duchowny. - Wszystko z ofiar dobrych ludzi. Jedni przynoszą produkty, inni pieniądze, jeszcze inni fundowali materiały budowlane, kiedy się budowaliśmy, a "Siery" dał nam samochód. On miał interes i czarnego wspólnika w Afryce. Kupili barki, którymi wozili towary po rzece Kongo, ale kiedyś barki zniknęły. Zniknęły też wszystkie pieniądze i murzyński wspólnik. "Siery" został bankrutem. Jedzie do Afryki, a potem dowiadujemy się, że poderżnęli mu tam gardło. Odprawiłem za niego nabożeństwo żałobne, na którym byli wszyscy jego przyjaciele, a tu pięć dni temu zjawia się u mnie "nieboszczyk". Wznoszę ręce do Boga, "toż ja się za spokój twojej grzesznej duszy modliłem", a on: "bez nerwów, Wołodia, mam dla ciebie nową wołgę".

- No i tak się ojciec z nimi zadaje - ja na to. - Przecież to krutyje, bandyci.

- A kto pierwszy wszedł do raju? Bandyta! Rozbójnik ukrzyżowany z razem z naszym Panem Jezusem Chrystusem. To ja mam wyganiać kogoś, kto przychodzi się do mnie pomodlić albo popracować na naszej budowie? Kopali doły, nosili cegły, ganiali z taczkami. U tych ludzi jest światło w duszy. Chrzczą się, spowiadają, na Wielkanoc w procesji noszą sztandary. Są w każdą niedzielę. Stoją w grupie. Widać, że między nimi są silne więzi. Młodzi tacy, napakowani, z żonami, dziećmi, bogato ubrani.

To właśnie z ich powodu ojciec Władimir powiesił na drzwiach cerkwi tabliczkę z napisem: "Do chramu zabrania się wchodzić kobietom w minispódniczkach, spodniach, bez nakrycia głowy i umalowanym".

Ojca Władimira wychowywała tylko matka. Była nauczycielką matematyki, dyrektorką miejscowej szkoły i bardzo aktywną działaczką KPZR. W latach 70. razem z innymi dyrektorami musiała zaliczyć seminarium ateistyczne. Na zajęciach wykładowcy puścili po sali Biblię do obejrzenia, modlitewniki, Listy apostolskie i inne święte pisma.

- Ludzie to złapali i do teczek - opowiada ojciec Władimir. - Powiedzieli, że zapoznają się w domu i jutro odniosą. Nawet połowa nie wróciła. Wykładowcy błagali: "Towarzysze, tak nieładnie, oddajcie Ewangelie". Ale nie zapisali, komu dali. Tak zaczęliśmy czytać z matką kradzioną Ewangelię, potem zaczęliśmy chodzić do cerkwi, potem ja poszedłem na studia, a mama oddała legitymację partyjną. Trzy lata po studiach wstąpiłem do seminarium, a mama pojechała do Kijowa i wstąpiła do Pokrowskiego monastyru. Była mniszką 14 lat, aż do śmierci. Ale o krutych to niech pan nie pisze, że to jakaś banda. To by było niesprawiedliwe. Pan wie, że oni wymierzają sprawiedliwość. Nasz system sądowniczy bardzo słaby, powolny, skorumpowany, więc jak ktoś czuje się poszkodowany, idzie do nich.

Cerkiewnikowi ojca Władimira rozbili mercedesa. Cerkiewnik nie wzywał milicji, bo winowajca obiecał zapłacić 1,5 tys. dolarów za szkodę, a potem zniknął, nawet pracę porzucił. Cerkiewnik poszedł do krutych, oni przeprowadzili swoje dochodzenie i znaleźli oszusta. - Powiedzieli, że włączyli mu licznik. Dziesięć procent za każdy dzień zwłoki. To jest okropne. Wszyscy się boją włączania licznika. Tego nie można zlekceważyć, bo mogą głowę urżnąć. Bardzo jest dużo u nas oszustw mieszkaniowych. Z tym też wszyscy do nich idą. Mieszkam tu od urodzenia, siedemnaście lat jestem duchownym w tej cerkwi i nigdy nie słyszałem, żeby oni wystąpili po stronie winowajcy.

Schludni, łysi, swoi

- Kiedy w takim zaniedbanym środowisku jak Luberce wyrasta bardzo potężny i silny człowiek, ma przed sobą dwie drogi. Zostaje siłownikiem - wojskowym, milicjantem, ochroniarzem - albo wybiera karierę kryminalną.

Tak uważa Aleksiej Lewinson, znakomity rosyjski socjolog. Jest zdziwiony, że do tej pory nikt w Rosji nie badał zjawisk związanych z ruchem luberów.

- To zresztą nie żaden ruch, ale zwykłe chuligańskie gangi, jakie znamy z ulic Nowego Jorku i innych miast świata. Mieli wszystkie atrybuty organizacji: mundury, dyscyplinę, hierarchię, silną gotowość do przemocy i populistyczną ideologię. Byli czyści, schludni, łysi i swoi, a wrogowie byli oberwani, brudni, kudłaci i obcy. Luberzy to idealny materiał dla powstania zorganizowanej przestępczości. Byli pierwszą uniwersalną grupą, a więc nie etniczną, która miała socjalny i ideologiczny program. Program antyzachodni, nacjonalistyczny, radziecki, swojski. Grupa Lube o bardzo męskim, twardym, wojskowym, ale nostalgicznym i religijnym wizerunku świetnie im się w ten program wpisuje. Z naukowego punktu widzenia trzeba przyznać, że w byłym ZSRR najpierw powstała mafia na Północnym Kaukazie, gdzie zawsze były bardzo silne więzi terytorialne, klanowe. Potem byli luberzy, gruppirowka kazańska, oriechowska, soncewska i następne.

- Jaka jest specyfika rosyjskiej mafii?

- Taka, że dzielimy świat terytorialnie. Włoscy gangsterzy zajmują się określonymi branżami: alkoholem, przemytem, papierosami, hazardem, prostytucją, narkotykami... U nas Petersburg we władaniu mają ci z Kazania, Moskwę - miejscowi i luberzy, Smoleńsk - oriechowscy... Jeszcze jeden wyróżnik: rosyjska mafia wychodzi z kryminalnej sfery i wchodzi we wszystkie możliwe miejsca, jakie stwarza przebudowujący się kraj. Jako ludzie z kapitałem mieli fenomenalne możliwości legalnego inwestowania. Weszli w naftę, gaz, złoto, budownictwo, transport, inwestują w ziemię, a nawet w oświatę.

Mafia potrzebowała tożsamości. Chcieli być gdzieś, być kimś. Bohater "Ojca chrzestnego" powiedział wreszcie sobie, ojcu i braciom, że jest Amerykaninem. Powiedział, że będzie walczył w obronie Ameryki. Mafie z Kraju Rad też potrzebowały być jakieś, więc "zostały" Rosjanami, a Rosja to Cerkiew prawosławna, armia, mundury, pieśni narodowe, grupa Lube...

ALBUM VI - PERONY

Ostatni album grupy ukazał się w 2000 r. Miał być podróżą po bezkresnej Rosji, ale wybuchła druga wojna czeczeńska i do dziś cały kraj chce słuchać tylko pieśni "Sołdat" i "Kochać się można po wojnie". To przeboje, które królują niepodzielnie we wszystkich stacjach radiowych.

 

Jeszcze przy księżycu ruszyła nasza rota

Ruszyła, by zwyciężać i żeby nie umierać.

Ty daj im już zapalić, tawariszcz starszy sierżant

Ja wierzę w duszę twoją, sołdat, sołdat...

 

Na koncerty ludzie przychodzą z narodowymi chorągiewkami. Rodzice przyprowadzają dzieci, dziadkowie przychodzą dla wspomnień, pijaczki chcą słuchać pieśni zastolnych (biesiadnych), a łysi blatnych.

Znam jednak Rosjan, którym nie podobają się, i to tylko z powodów ideologicznych, pieśni grupy Lube. - Bo to agresywnie nacjonalistyczna muzyka, która bardzo mocno wspiera władzę.

Terapia na zimno

Wpraszałem się do Toli Klujkowa do domu kilka razy, a on zawsze zapraszał mnie do kantorka w klubie Tytan. Czułem, że u niego w domu jest jakaś niedobra tajemnica.

- Skromny bakał, ale z wielką duszą - powiedział, stawiając przede mną szklaneczkę. - Jedni piją rzadko, ale za to dużo, a ja piję często, ale za to dużo... To tylko ostatnio. Siedzę tutaj, widzisz, Jacek, bo w chałupie nie mogę zdzierżyć. Ten mój Wowka, syn, tak bardzo chciał do nas przystać, do naszej brygady, a ja mu nie dałem. Bałem się, bo się napatrzyłem na Łoginowa. Jak mu syna ubili, w dzień i w nocy głaszcze zdjęcie na pomniku. Powiedziałem Wowce: będziesz u mnie ćwiczył, ale do brygady nie wejdziesz. Ty wiesz, jak ja go napakowałem? Miał 13 lat i wyciskał 90 kilogramów. Do wojska go wzięli, akurat jak druga wojna czeczeńska wybuchła.

- Pewnie był w specnazie.

- Gdzie tam. Od razu by go do Czeczenii wzięli. W strojbacie, w roboczym batalionie. Wiesz, ilu tam naszych chłopaków poległo. Worek pieniędzy musiałem zapłacić, żeby mi go tutaj w Moskwie przy łopacie zostawili. No i po tym wojsku jak zaczął fruwać, nic tylko na dyskotekach, co chwila przychodzi i "tata, daj 200 baksów", i anim się obejrzał, chłopak od pół roku heroinę grzeje. Wpadł w taką kompanię. Kupiłem mu na 22. urodziny złoty łańcuch na szyję. O, taki gruby. Po dwóch dniach łańcucha nie było, to już wiedziałem. Kraty w moim pokoju w drzwiach i w oknie wstawiłem, na klucz zamknąłem. Już pół roku wytrzymałem. Bez żadnych terapii go leczę, na zimno, tylko na treningi go biorę do klubu. Straszne głody ma, cierpi, to mu piwo Baltikę kupuję, "9", bo mocniejsze.

- Jego ktoś od was musiał na igle posadzić - mówię.

- U nas w Lubercach narkotykami zajmują się Cyganie. Nasze brygady od sportowców pochodzą. U nas nie wolno robić w prochach. Sami biorą, wielu się przekręciło od przedawkowania, ale dzieciaków na igle sadzać nie wolno... No, tych naszych, bo te brygady, które pojechały do Stanów, do Niemiec czy choćby do Moskwy, robią i w narkotykach, ale w hurcie. Transportują z Afganistanu, z radzieckiej Azji Środkowej, przez Kazachstan, Rosję, Polskę do Niemiec i dalej.

Siła ducha

W maju ojciec Władimir zorganizował w mieście wielką akcję "Młodzież przeciw narkotykom". Pomagała miejscowa administracja, milicja, nauczyciele przyprowadzili młodzież. Dwanaście tysięcy dzieciaków zebrało się na stadionie Torpeda.

- Ja jestem już stary - mówi ojciec Władimir - nie umiem mówić językiem młodych. Poprosiłem, żeby krutyje przyszli, i oni to wzięli na siebie. Podchodzili do mikrofonu i mówili do młodzieży, że tylko sport, że narkotyki to śmierć, że wielu ich przyjaciół od tego umarło i jeśli chcą osiągnąć tyle co oni, to tylko dzięki ciężkiej pracy, ćwiczeniom i sile ducha.

Chyba wszyscy byli. Prawie dwie setki potężnych ludzi. Siedzieli w kupie. Eleganccy jak na procesji, ubrani na czarno. Aż miło było na nich popatrzeć.