Gazeta Wyborcza - 13/10/2003

 

 

JACEK HUGO-BADER

Noc w trumnie

 

 

W styczniu tego roku zamieściłem w "Gazecie Wyborczej" ogłoszenie ze zdjęciem Miastowskiego sprzed 20 lat: "Do Sławomira M. Szukam Pana od dawna. Proszę się do mnie odezwać". 20 lat temu, kiedy na powielaczu drukowałem rozesłany za nim list gończy, wyobrażałem go sobie jako szuję absolutną

 

Sławek urodził się w złym momencie. Kwiecień 1944 roku. Poznał głód, zanim zaczął chodzić i mówić.

Mieszkał z rodzicami w Wilnie. Matka znikała na całe dnie, żeby zdobyć coś do jedzenia, ojciec, porucznik Armii Krajowej z powiatu oszmiańskiego, ukrywał się przed bolszewikami w skrytce pod piecem, więc mały Sławek prawie cały czas był sam. Do zabawy i oszukania głodu dostawał skórę od wędzonego boczku. Rodzice się bali, że ją połknie i się udusi, więc przywiązywali ją na sznurku do łóżeczka.

Wyjechali z Litwy i zamieszkali w Łodzi, a potem w Warszawie. Sławek rósł na łobuza. Ciągłe rozróby, wagary, wstyd i utrapienie dla rodziców. Miał 14 lat, kiedy zbałamucił niańkę swego brata, Romka. Straszył ją, że opowie rodzicom, jak wynosiła z ich domu rodzinną zastawę.

- Niemal od dziecka był strasznym kobieciarzem. Zabiegał o względy otoczenia i poklask za wszelką cenę - mówi pani Ewa, jego pierwsza żona. - Był potwornie zakompleksiony, a to zdobywanie kobiet było sposobem na podniesienie swojej wartości. Są kobieciarze, którzy uwielbiają kobiety, uwielbiają seks i miłość z takimi mężczyznami jest wydarzeniem, a Sławek był sportowcem. Zaliczał na ilość.

Pani Ewa jest socjologiem. Przeżyli razem dwa lata.

- Te kompleksy wyniósł z domu - mówi. - Kiedy miał dziesięć lat, pojawił się brat, Romek, ukochany syn rodziców, dziecko szczęścia, któremu wszystko się udawało.

Sławek został rodzinnym brzydkim kaczątkiem. Szczególnie z ojcem, oschłym i gburowatym pułkownikiem Ludowego Wojska Polskiego, nie mógł się dogadać. Z każdym rokiem coraz gwałtowniej manifestował swoją obecność na świecie. Nadmiernie aktywny, nadmiernie dynamiczny, żył, jakby szukał guza.

Tak rozpoczęło się pokręcone życie Sławomira Miastowskiego, najbardziej tajemniczej i ponurej postaci polskiego podziemia solidarnościowego lat 80.

Szukanie

Nie odpowiedział na moje ogłoszenie w gazecie. Szukałem go długo i zawzięcie, aż dostałem wiadomość, że w lecie 1997 roku, cztery lata po swoim zniknięciu, został na Ukrainie zastrzelony przez ruską mafię. Napisałem o nim reportaż, używając czasu przeszłego. Miał się ukazać w końcu sierpnia, na solidarnościową rocznicę, ale kilka dni wcześniej w moim komputerze pojawiła się wiadomość: "Jeśli szuka pan Miastowskiego, niech pan do mnie przyjeżdża do Poznania. Wczoraj się z nim widziałem. Janusz K.".

- Pan się go nie boi? - zapytał Janusz, autor listu, kiedy następnego dnia spotkaliśmy się w poznańskiej kawiarni. - Wygląda na bardzo zdesperowanego. Mam wrażenie, że w obawie przed zdemaskowaniem mógłby zrobić coś bardzo gwałtownego. Ma w domu dziwną skrzynię, nie zdziwiłbym się, gdyby trzymał w niej broń. Przyjechał do Polski w lipcu 1997 roku. Upał, a on w zimowych butach, jesionce, z jedną walizką przewiązaną paskiem. Oberwany, zarośnięty, samotny.

- To wtedy mieli go załatwić na Ukrainie - skojarzyłem.

- Pewnie sam to wymyślił. Wrócił do Polski i zaszył się na prowincji. Jest mi winien kupę forsy. Próbuję coś odzyskać, ale jak pan się u niego pojawi, może znowu prysnąć. Potrzebuję jednego tygodnia, a potem niech pan z nim robi, co chce.

Siedem dni później stałem w małym parku i obserwowałem jednorodzinny dom po przeciwnej stronie ulicy. Na schodach siedział jegomość w krótkich portkach, sandałach i skarpetkach. Odpoczywał. To jest Sławomir Miastowski? To jest facet, który kompletnie mnie opętał, o którym prawie od roku nie mogę przestać myśleć? To jego poszukuję przez gazetę i pracowników służb specjalnych dwóch państw? Straszny, 59-letni normals ze śmiesznie wielkim, muskularnym torsem na cienkich nogach. Duże brzuszysko, siwa, mocno przerzedzona czupryna, ale gdy podszedłem bliżej, spostrzegłem, że czas obszedł się z nim łaskawie. Zobaczyłem bardzo sympatycznego pana z niebieskimi diabłami w oczach, ale zaniedbanego: brudne pazury, tłuste włosy, końce trzech palców ucięte krajzegą. W skrzynce na kwiaty wybujałe chwaściory, rozwalony płot, drzwi utkane szmatami i zasmarkana dziewczynka w majtkach.

Przypalał papierosa zapalniczką, kiedy podszedłem i zapytałem: - Sławomir Miastowski?

Co za nerwy! Facet od dziesięciu lat ucieka, a płomyk nawet nie drgnął! Nawet cienia zmieszania, niepokoju. Najwyższe zawodowstwo!

- Pamięta pan 1989 rok? - zaczął spokojnie po kilku słowach powitania. - W Teatrze Wielkim w Warszawie urządzili koncert z jakiejś okazji, na balkonie pierwszy raz razem siadają Glemp, Wałęsa i Jaruzelski. Ja byłem wtedy w fatalnym stanie ducha, nie byłem na tym koncercie, a przecież gdyby nie ja, oni nie mogliby razem siedzieć, bo być może odgradzałaby ich rzeka krwi.

- Co pan gada?! - aż mną zatrzęsło.

- Ja to tak wszystko z patriotyzmu.

Nie chciał ze mną rozmawiać, ale nie miał wyboru. Powiedziałem, że napiszę, gdzie go odnalazłem, a jeśli udzieli mi wywiadu, będę musiał zachować to w tajemnicy.

Usiedliśmy w ciasnym salonie. Jeszcze 20 lat temu źle by to dla mnie się skończyło, a teraz siedzimy przy jednym stole i spokojnie rozmawiamy. Cała noc, siedem godzin z największym wrogiem w jednym pokoju - ja i człowiek, w którego życiu przez dziesięć miesięcy poszukiwań nie znalazłem jednego jaśniejszego punkcika. Nad ranem się czułem, jakbym spędził noc w trumnie.

Rozpędzanie

W 1969 roku więzienny psycholog napisał o Sławku, że kiedy chłopak uruchamia jakąś życiową machinę, nie potrafi nad nią zapanować. Ta machina wciąga go w tryby, miażdży i wreszcie pożera.

- Studiowaliśmy prawo na Uniwersytecie Warszawskim i działaliśmy w międzywydziałowym kole penitencjarnym - opowiada doktor Anna Walczak-Żochowska, wykładowca na wydziale prawa tej uczelni. - Pod kierunkiem profesora Czesława Czapowa prowadzone były badania socjologiczno-pedagogiczne warszawskiej chuliganerii. Sławkowi fantastycznie się to udawało. Był czarującym, niezwykle koleżeńskim chłopakiem z wielkim talentem do rozgrywania ludźmi. Te badania miały być obserwacją uczestniczącą, ale Sławek posunął się za daleko. Wybrał się ze "swoją" bandą na włam do mieszkania, ale zostali złapani. Poszedł z nimi siedzieć.

- Dlaczego profesor go nie wybronił?

- Nie mam pojęcia. Bardzo żałowaliśmy Sławka.

Cztery miesiące siedział w areszcie. Dostał wyrok w zawieszeniu. Wrócił na studia. Wyrokowiec, pospolity kryminalista studiujący w Polsce Ludowej prawo! Nikt nie wie, jak sobie załatwił powrót na uniwersytet. Zyskuje na nim sławę gieroja, który się poświęcił sprawie resocjalizacji przestępców. Szczególnie zachwycone były koleżanki.

- Poszedł pan na współpracę z bezpieką - zgaduję.

- Nie. Kilka lat wcześniej - mówi Miastowski. - Na początku studiów.

- Więc trafił pan do kryminału już jako agent bezpieki. Cały ten skok, proces i odsiadka to był pic na drążku. Był pan więziennym szpiclem?

- Obserwowałem, rozmawiałem, za zgodą naczelnika aresztu śledczego w Białołęce robiłem notatki. Nauczyłem się grypsować. Cały czas prowadziłem obserwację uczestniczącą. Marzyłem o pracy naukowej. Potem napisałem pracę magisterską o drugim życiu więziennym. Wierzyłem w resocjalizację.

Przez pobyt w więzieniu rozstał się ze sportem, ale zakochał się w kartach. Namiętnie grywał w brydża. Z Andrzejem Chmurą, kolegą z wydziału, stworzyli bardzo mocny zespół. Startowali w zawodach. Sławek grał ostro, brawurowo. Świetnie blefował. Ubóstwiał kontrować, rekontrować i grę bez atu.

Swoje życie porządkował i prowadził jak w zapisie brydżowym. Notował w rubryczkach sprawy do załatwienia, w innych oceny za realizację zadania i cieszył się, kiedy mógł wykreślić problem jako załatwiony. Pisał wiersze i listy do samego siebie. Każdy był w oddzielnej kopercie.

Po studiach Anna Walczak-Żochowska i Sławomir Miastowski rozpoczynają pracę w poprawczaku w Oryszewie pod Żyrardowem. Jest najlepszym wychowawcą, ale po paru latach wraca do stolicy i zostaje kuratorem w IV wydziale sądu dla nieletnich na warszawskiej Woli.

W tym samym wydziale kuratorem jest Bożena Zielińska, jego koleżanka ze studiów.

- Wśród podopiecznych Sławka były młodociane prostytutki - opowiada. - Romansował z nimi, a z jedną nawet zamieszkał. Powinien stanąć za to przed sądem, ale sprawę zatuszowano i odszedł z pracy. Potem był chłopakiem Izy, dziewczyny od nas z uczelni. Była piekielnie zdolna. Skończyła wydział prawa z wyróżnieniem. Bez pamięci się zauroczyła Sławkiem i nieszczęśliwie. Rozpiła się, aż kiedyś znaleziono ją martwą na klatce schodowej. Była zupełnie naga.

Ojciec dziewczyny mówi, że tajemnica zabójstwa Izy nigdy nie została wyjaśniona.

- Nie wiedziałem, że tak skończyła - mówi Miastowski. - Była alkoholiczką, miała jakieś problemy psychiczne. Nie miałem z nią romansu.

- Kochała się w panu?

- Może.

Rozbłyskanie

Służbowy gazik uderzył w coś miękko i zahamował. Przed maską stał ogromny dzik z zakrwawionym pyskiem. Oko wypłynęło, z poharatanej łopatki sterczy biała kość. Zwierzak był ogromny, każdego napastnika migiem mógł roznieść na szablach, ale Sławek zaskoczył go zuchwałością. Sam wyszedł z samochodu i ruszył do niego z lewarem w ręku.

Trzask go w łeb, a on stoi... Trzask jeszcze raz, i jeszcze. Walił kilkanaście sekund, aż bydlakowi pękła czaszka. W rękach Sławek był strasznie mocny. 12 lat rzucania dyskiem i oszczepem daje siłę.

Asystentka operatora zemdlała, kiedy zalany krwią Miastowski wrzucał 156-kilogramowego dzika do bagażnika. Następnego dnia zrobił z niego kiełbasę.

- Ten facet wszystko umiał zrobić - mówi Joanna Wierzbicka, reżyserka filmów przyrodniczych i etnograficznych. - Byłam nim zachwycona.

W połowie lat 70. Sławek rozpoczyna pracę w Telewizyjnej Wytwórni Filmowej "Poltel". Jest jednym z kierowników produkcji. Nakręcili razem pięć dokumentów.

- Dowcipny, błyskotliwy, towarzyski, chociaż nie pił. Ani kropli. Ale chętnie stawiał kolegom. Fantastyczny kompan i do tego wymarzony kierownik produkcji. Był organizacyjnym geniuszem. Wszystko było na czas i, co było rzadkie wśród kierowników produkcji, facet nie kradł.

Historia z dzikiem wydarzyła się na bagnach biebrzańskich, gdzie siedzą miesiącami, filmując ptactwo wodne. Kiedyś w odległym mateczniku, na szczycie starej olchy, odnajdują gniazdo orlika krzykliwego. Ornitologiczna sensacja, ale nikt na środku bagna nie chce zbudować ambony do robienia zdjęć. Odmówili miejscowi cieśle, leśnicy i strażacy.

- Sławek miał wtedy zapalenie korzonków nerwowych - opowiada Joanna Wierzbicka. - Chodził na czworakach, ale jak tamci odmówili, zawziął się. Zupełnie sam zbudował ambonę na czubku sąsiedniego drzewa, ale z tym dzikiem to jego legenda. Kochał rżnąć chojraka.

EWA

Ewa jest młodsza od Sławka o cztery lata.

Pięknie się z nią rozstał - przy żurku z białą kiełbasą.

- Siedzieliśmy przy stole, jedliśmy obiad i rozmawialiśmy - opowiada pani Ewa. - Przy ostatnich łyżkach podjęliśmy decyzję. Spokojnie, kulturalnie, bez emocji. Wytarł ręką sumiaste wąsiska, oblizał łyżkę i jakby z ulgą położył ją na półce z książkami. Powiedział, że wreszcie nikt nie będzie zwracał mu uwagi. Nawet skarpetki może zmieniać, kiedy się pobrudzą, a nie codziennie.

- Kochał panią?

- Cenił mnie jako partnera w grze. A mnie podniecało, jak sprawnym był graczem, jak inteligentnie manipulował rzeczywistością. Plótł pajęczynę zależności między ludźmi i bawił się, obserwując, co z tego wyniknie. Czułam, że nie ma umiaru w rozkręcaniu tej gry. Czasami zaglądałam do listów, które pisał do samego siebie. To był rodzaj wewnętrznego dialogu, spór między Sławkiem wygranym a przegranym.

Podgrzewanie

Na jesieni 1980 roku Poltel wybiera przewodniczącego zakładowej "Solidarności". Najbardziej bojowy jest Sławek Miastowski. Wygrywa ogromną większością głosów.

- Byliśmy młodzi i napaleni - wspomina Ryszard Urbaniak, kierownik produkcji z Poltelu, który do dzisiaj pracuje w Telewizji Polskiej. - Kochaliśmy Sławka, wierzyliśmy w niego jak w Ewangelię. Były takie gorące momenty, że nawet u nas, w telewizji, groziło strajkiem. Wszyscy dyskutowali, trzęśli portkami, a jeden Sławek twardo: "Wyłączać maszyny i stop program!".

Po 13 grudnia 1981 roku wojskowi komisarze wyrzucają go z pracy za działalność związkową.

- Nie było sensu, żebym tam ciągle tkwił - mówi Miastowski. - W telewizji zostały same głąby, które chodziły w mundurach, a nam naprawdę groziła interwencja zbrojna Rosjan. Mogły się powtórzyć Węgry. Trzeba było coś robić.

Przenikanie

- Krótko po wprowadzeniu stanu wojennego przyszedł do mnie Sławek i uprzedził, że Jacek O. jest ubecką wtyką - opowiada Jacek Petrycki, znany operator filmowy. - Ten Jacek był dokumentalistą, jednym z szefów "Solidarności" w środowisku filmowców. Puściłem tę wiadomość dalej, bo wierzyłem Sławkowi absolutnie. To był fantastyczny gość, a jego rodzony brat Romek od dziesięciu lat był moim najbliższym przyjacielem. Romek też jest operatorem filmowym. Był moim asystentem przy filmie "Przesłuchanie" Bugajskiego. Kiedy puściłem w świat tę wiadomość od Sławka, Jacek O. został wycięty ze środowiska i zniknął.

Potem przy każdym spotkaniu Sławek skarżył się Jackowi Petryckiemu, że nie zna ludzi z podziemia, a bardzo by chciał się włączyć, dołożyć czerwonemu. Petrycki poleca go Grzegorzowi Eberhardowi, filmowcowi, którego zna od strajku w Stoczni Gdańskiej w 1980 roku. Eberhard był przyjacielem i asystentem niedawno zmarłego Bogdana Kosińskiego, z którym pracował na przykład przy dokumencie filmowym "Robotnicy 80". Przez nich Sławek trafia do Jarosława Kosińskiego, syna Bogdana, który był najbliższym współpracownikiem ukrywającego się Zbigniewa Romaszewskiego, szefa komisji interwencji w Regionie Mazowsze.

- To było przed 24 kwietnia 1982 roku, kiedy na polecenie Romaszewskiego brałem udział w zlepianiu dwóch mniejszych struktur, z czego powstał Międzyzakładowy Robotniczy Komitet "Solidarność" - opowiada Jarosław Kosiński. - Grzegorz mówił, że Sławek Miastowski to bardzo dzielny działacz, który ma samochód i dużo wolnego czasu, bo go wyrzucili z roboty. Spotkałem się ze Sławkiem i przekazałem go dalej, a po tygodniu zwija mnie bezpieka. Na pół roku trafiam do obozu internowanych.

Instalowanie

W strukturach MRK "S" było ponad 60 zakładów. Organizacją kierowała tak zwana piątka, bardzo bojowi, 20-30-letni przedstawiciele pięciu największych zakładów w Warszawie. Wszystkie działania i akcje struktury przeprowadzały jej grupy specjalne, którymi kierował Adam Borowski.

- Potrzebowałem takich ludzi jak Sławek - mówi. - Miał dużego fiata i kupę ostrych pomysłów, na przykład, żeby w tramwajach i autobusach oblewać czymś żrącym mundury wojskowych. My nie zgadzaliśmy się z opinią, że można coś wskórać bez przemocy. Zasmrodziliśmy teatr Komedia, bo tam dyrektorem była Olga Lipińska, która nie przestrzegała bojkotu reżimowej telewizji. Innym smrodziliśmy mieszkania i niszczyliśmy samochody. Na lakierze drapaliśmy gwoździem "kolaborant". Nasi ludzie musieli otrzaskać się z niebezpieczeństwem. Jak trzeba było dać w mordę, to laliśmy, albo sypaliśmy stalowe kolce na ulice, kiedy jechały milicyjne suki. To też był pomysł Sławka, ale Janka Narożniaka wyrwaliśmy z rąk bezpieki bez niego. Musiałem o niego popytać, sprawdzić go. Dostałem informację, że Sławek to bardzo ambitny człowiek, ale pewny, który będzie chciał piąć się w górę. To prawda, ale to był swój chłop. Bardzo bystry, dobry w gadce.

- No - potwierdza Edward Mizikowski. - I z babami sobie radził. Normalny facet. Rzutki, wesoły, kasę zawsze miał. Jak ktoś potrzebował, wyjmował: "później oddasz".

Edward Mizikowski należał do kierowniczej "piątki". Był wyżarzaczem w Hucie Warszawa. Miał nosa do ludzi i chuligański instynkt, co mu zostało z wczesnej młodości, kiedy sporo rozrabiał.

Bardzo szybko Sławek Miastowski stał się niezastąpiony. Nigdy nie odmówił pomocy, wykonania jakiegoś zadania. Zawsze miał czas, zatankowany samochód, do tego mieszkanie z telefonem w centrum i dużo lokali do dyspozycji.

To on załatwił lokal na ulicy Blacharskiej, w którym było biuro MRK "S". Tam się odbywały zebrania "piątki" i urzędowała Elżbieta S., kasjerka i szefowa biura organizacji, jedyna osoba, która znała wszystkie nazwiska, pseudonimy, adresy domowe, skrzynki kontaktowe, numery telefonów i hasła.

- Sławek miał urok i dużo kasy - mówi Elżbieta. - Byłam biedna myszka, informatyk z trzyletnim stażem, a on prosił na obiad do lokalu. Stawiał, trochę piliśmy...

- Był abstynentem.

- Nic podobnego. Bardzo atrakcyjny, chociaż brzydal.

WANDA

Wanda jest młodsza od Sławka o 17 lat.

Na rok przed wybuchem "Solidarności" Sławek jest z ekipą filmową w Kościerzynie, gdzie kręcą film o Kaszubach. Co wieczór bankietują w restauracji Rycerska. 19-letnia Wanda, uczennica ostatniej klasy szkoły gastronomicznej, w dzień była kelnerką, wieczorami śpiewała dla klientów polskie przeboje. Ojciec nauczył ją grać na akordeonie, więc sama akompaniowała.

- Szybsze kawałki miałam nagrane na magnetofonie - wspomina pani Wanda. - Odstawiałam instrument, włączałam grundiga i wykonywałam numer z kroczkami.

Ekipa zwijała się ze śmiechu, a Sławkowi wpadła w oko. Nazywał ją przerażonym kurczątkiem. Powiedział wszystkim, że zrobi z niej gwiazdę. Mieli jeszcze większy ubaw, ale słowa dotrzymał.

Pojechała z nim do Warszawy. Zamieszkali w jego mikroskopijnym mieszkaniu na Marszałkowskiej. Sławek uczył ją poprawnie mówić, rozpoczęła naukę w liceum i w studiu aktorskim przy Teatrze Ochota. Kupili pianino, żeby Wanda mogła brać lekcje śpiewu w domu, a potem przyszły pierwsze sukcesy: rola w przedstawieniu "Metro" w teatrze Buffo, nagroda na festiwalu w Złotych Piaskach w Bułgarii i wyróżnienie na festiwalu piosenki aktorskiej we Wrocławiu.

Tak narodziła się jedna z gwiazd polskich seriali telewizyjnych.

- Znał duszę kobiety jak nikt - mówi pani Wanda. - Był mądry. Kiedyś powiedział, że ładny, rasowy pies nie musi zabiegać o suczki, bo i tak wszystkie na niego lecą, a taki kundel jak on musi się bardzo nagimnastykować, zanim którąś zdobędzie. Wiedział, że nie jest rasowy. Jak tylko mógł, ukrywał łysinę, robił zaczeskę, do tego okropne tatarskie wąsy do samej brody, baki i długie pióra na potylicy.

Podpalanie

Andrzej Machalski, dziennikarz i filozof, był jednym z najbliższych współpracowników Zbigniewa Romaszewskiego i redaktorem gazety MRK "S" o długiej nazwie "CDN - Głos Wolnego Robotnika".

- Miałem 40 lat - opowiada. - Byłem wyraźnie starszy od chłopaków z organizacji. Pewnie dlatego widziałem, że Miastowski odstawał od nich wszystkich. Pozytywnie odstawał. Ci nasi chłopcy bardzo fajni, ale co tu dużo gadać: wzorcowi Polacy. Niepunktualni, niekonkretni, rozgadani i na takim wysokim diapazonie moralnym, jakby powstanie styczniowe szykowali, a Sławek nietypowo sprawny, nietypowo zorganizowany, zawsze punktualny, pełen pomysłów... Coraz bardziej mi się to nie podobało. I wszędzie go było pełno.

W czerwcu 1982 roku Miastowski poprosił Machalskiego o spotkanie. Rozmawiali na podwórku starej kamienicy na ulicy Próżnej.

- Gadał o jakimś zbrojnym wystąpieniu, a wreszcie wyciąga pistolet i wciska mi na siłę. "Bierz - powiada - bo mogę mieć dużo". No, to już śmierdząca sprawa. Odmówiłem. Potem się rozstaliśmy. Postanowiłem wyprowadzić Miastowskiego z organizacji.

Machalski potrzebował do pomocy kogoś najbardziej zaufanego i zorientowanego we wszystkich sprawach MRK "S". Wybrał Elżbietę S., szefową biura.

- No i strzeliłem kulą w płot, bo ona miała z nim romans! Prawie klęka przede mną i przysięga, że to najuczciwszy człowiek na świecie, narwaniec, ale porządny. Do Eli miałem wielkie zaufanie, więc na trzy-cztery tygodnie się uspokoiłem. Myślę, że ona powiedziała mu o moich podejrzeniach, bo zaczął mnie unikać. Dziękowałem Bogu, że Sławek z tym pistoletem przyszedł do mnie, a nie na przykład do Edzia Mizikowskiego albo Adama Borowskiego, bo ci bankowo by wzięli. Byli tacy młodzi, ostrzy... Ja ich zawsze studziłem, ale oni naczytali się książek i chcieli wysadzać, a 31 sierpnia za pasem, trwają przygotowania do wielkiej demonstracji. MRK "S" podpalał Warszawę.

Zawieszanie

Akcja ma trwać najwyżej cztery minuty. Z wejściem na dach i zejściem - sześć.

Centrum Warszawy, róg Hożej i Kruczej, 17 sierpnia 1982 roku, godzina 16. Upał jak jasna cholera. Tłum ludzi wysypuje się z biur.

W nocy chłopaki z innej grupy przecięli kłódkę od włazu na dach, zostawili ulotki, a pomiędzy domami nad ulicą Hożą rozciągnęli stalową linkę.

Sławek Miastowski i "Hipolit" wbiegają po schodach, uruchamiają urządzenie z ulotkami (za dziesięć minut zaczną się sypać), przypinają transparent do stalowej linki, po której biała płachta zaczyna wyjeżdżać nad ulicę... i w połowie drogi staje. Ciągną za linkę - ani drgnie. Transparent wisi jak szmata, a czas płynie. Ciągną z powrotem - też nie idzie.

- Myślałem, że umrę ze strachu - opowiada Piotr Rutkowski, wtedy student fizyki Uniwersytetu Warszawskiego i członek grup specjalnych MRK "S" o pseudonimie "Hipolit". - Leżymy na dachu i kijem od anteny telewizyjnej próbujemy sięgnąć transparentu. Żar leje się z nieba, smoła lepi się do brzucha, a mokra od potu koszula do pleców. Sypią się ulotki. Robi się biało. Ludzie stają, zadzierają głowy, a tam dwóch facetów rozwiesza transparent "Solidarności".

Po 20 minutach przyjeżdża milicja, zbierają ulotki. Po godzinie transparent jest wreszcie rozpięty nad całą ulicą. Utytłani w smole mężczyźni zbiegają na ulicę. Konają z pragnienia.

Przy Kruczej stoi saturator z wodą sodową.

- Cztery czyste - rzuca Sławek i sięga po drobne do kieszeni.

- Podchorążówka nie płaci - mówi starszy jegomość i nalewa z sokiem.

Wybieranie

Akcję Sławka i "Hipolita" filmuje z ukrycia Romek, młodszy brat Sławka, który wtedy był operatorem w ekipie telewizyjnej amerykańskiej stacji NBC. Stanisław Kosiński, przyjaciel Miastowskiego, robi zdjęcia przez teleobiektyw. One też trafiły na Zachód. Cały świat podziwia opór polskiego społeczeństwa.

Pierwszych trzech działaczy MRK "S" SB aresztuje 8 lipca 1982 roku.

- Tego dnia przypadkowo dowiedziałem się, że Sławek spotyka się z Elą - opowiada Adam Borowski, szef grup specjalnych. - Cholernie nie podobał mi się ich błyskawiczny romans. Chciałem tę sprawę poruszyć 10 lipca na zebraniu "piątki", ale on też tam był, poza tym omawialiśmy bardzo ważną sprawę porwania Wiesława Górnickiego, reżimowego publicysty, którego chcieliśmy wymienić na Zosię Romaszewską. Zosia była szefową Radia "Solidarność", bezpieka aresztowała ją kilka dni wcześniej.

Z tego spotkania Sławek wiezie Adama Borowskiego i Edwarda Mizikowskiego na następne, gdzie bezpieka urządza na nich obławę. Rozpoczyna się szalony pościg po osiedlu. Chłopaki się rozdzielają.

- Z Edkiem byli bez szans - opowiada senator Romaszewski - bo właśnie świeżo wyfasował z kościoła św. Marcina nowe adidasy z darów. Adam wpadł do bloku i zamelinował się w jakimś mieszkaniu. Bezpieka zaczyna sprawdzać wszystkich lokatorów, więc dwie panie go rozbierają i pakują do wanny. Miał udawać narzeczonego córki. Wszystko by się udało, ale ojciec obudził się, kiedy zadzwoniła ubecja. Chłopina spał w dzień, bo wrócił z nocnej zmiany w hucie i wyraził zdziwienie, co to za obcy typ siedzi w jego wannie.

Chociaż Sławek Miastowski jest w organizacji dopiero od dwóch miesięcy, kierownicza "piątka" MRK "S" wyznacza go na nowego szefa grup specjalnych.

26 sierpnia wpada Elżbieta S. Nowym szefem biura zostaje jej rodzona siostra Lidia.

30 sierpnia, w przeddzień wielkich manifestacji ulicznych w Warszawie, wpadają Andrzej Machalski i Zbigniew Romaszewski, który drogą radiową miał kierować ruchem pięciu kolumn manifestantów. W tym dniu ze spotkania pierwszy wyszedł Miastowski, po nim obaj przyszli senatorowie III RP, którzy po krótkiej gonitwie ulicą Żelazną wpadają w objęcia esbeków.

7 października wpada jeden z działaczy "piątki", 7 listopada następny. 29 listopada na warszawskiej Chomiczówce milicja przez drzwi i okna przypuszcza szturm do mieszkania, w którym odbywa się zebranie. Wpada kierownictwo MRK "S" organizacji z Edwardem Mizikowskim.

MRK "S" został rozbity.

Aresztowania trwają do 8 grudnia, kiedy wpadła Lidka S. 28 osób straciło wolność.

Sławomir Miastowski poszukiwany jest przez milicję listem gończym.

Łamanie

21 marca 1983 roku rozpoczyna się proces MRK "S". Po odczytaniu przez prokuratora aktu oskarżenia Elżbieta S. wygłosiła oświadczenie.

"Przyznaję się do udziału w MRK >>S<< (...). W śledztwie dowiedziałam się, że aresztowana została również moja siostra Lidia. Byłam straszona i moralnie maltretowana przez oficerów śledczych. Pokazywano mi fotografie mojej siostry i inne fotografie, które mogły być zrobione wyłącznie przez Sławomira Miastowskiego, człowieka, którego kochałam i z którym byłam blisko związana. Zrozumiałam, że był on konfidentem SB. Lęk o siostrę i postawa człowieka, którego kochałam i do którego miałam pełne zaufanie, spowodował, że załamałam się i składałam zeznania. (...) Dlatego zeznania ze śledztwa odwołuję".

- Jakie są dowody, że poszukiwany przez organa ścigania Sławomir Miastowski jest współpracownikiem SB? - zapytał sąd.

- Wskazują na to szczegóły, które znałam tylko ja i Miastowski, a które znane były również oficerom śledczym - odpowiedziała pani Elżbieta.

Chodziło o szczegóły intymne.

Ściemnianie

- 28 osób wpakował pan do pierdla - mówię Miastowskiemu.

- To nie ja - on na to. - Nie po to miesiącami i latami budowaliśmy siatki agenturalne, żeby wszystkich wsadzić do więzienia. Były dwie koncepcje: nasza, czyli kontrwywiadu, i milicyjna. Pałac Mostowskich, a więc komenda stołeczna milicji, też miał swoją siatkę agenturalną w MRK "S" i wszystko nam zepsuli. Oni strasznie potrzebowali sukcesów. Chytrzy byli na splendory, nagrody, ordery, dlatego po 31 sierpnia wyjęli nam całą strukturę.

- Nie potrafiliście się dogadać? Milicja zagrała na nosie wszechwładnej bezpiece.

- Tak. Zabronić czegoś można trzem panom, ale 25 już nie. Pałac Mostowskich nazbierał tyle informacji o MRK "S", że to było nie do zatrzymania. Szkoda wielka, bo ta struktura była złotym źródłem informacji. Docierały do niego komunikaty z dziesiątków zakładów pracy z całej Polski, miał kurierów, informatorów... Po likwidacji prawie wszystko straciliśmy, a po roku MRK "S" i tak się odtworzył, ale już nie mieliśmy do niego takiego dobrego dostępu. Kilku naszych było tam do końca. Nie wycofywaliśmy na siłę. Zostali, gdzie życie ich ustawiło. Do dzisiaj robią za wielkich działaczy podziemia albo są ich żonami, mężami...

- Na przykład Marian? Smród snuje się za nim, bo to pan go wprowadził do struktur wykonawczych MRK "S".

- To dobry przykład.

- Kłamie pan jak najęty.

- W tej profesji tworzy się czasami jakąś fikcję, ale jak jest powód. Po co miałbym kłamać?

- Z nawyku, z ubeckiej złośliwości - mówię. - Wysmarować kogoś gównem i dać dyla. To łatwiejsze, niż wsadzić do kryminału. Z Joanną Wierzbicką, reżyserką, z którą pan pracował, też tak było? Działała w podziemiu i odkryła, że jest pan ubekiem, to wy puściliście plotę, że jest waszą wtyką. To była czy nie?

- Nie była, ale pewnie znowu mi pan nie uwierzy - uśmiecha się szelmowsko.

- Niech pana wszyscy diabli.

Wspieranie

Sławek kłamie. Wszyscy byli aresztowani przez oficerów SB. Byli przesłuchiwani w ich siedzibie na Rakowieckiej, a nie w Pałacu Mostowskich.

- Parę razy, w charakterze naocznego świadka, latałem z moimi przełożonymi na rozmowy z Rosjanami - opowiada Miastowski. - Chcieli wiedzieć, jak to jest w tym podziemiu, jak to liczny ruch, poważne zjawisko. Im zależało, żeby z tego nie było jakiegoś powstania, rozruchów, strzelania, zdobywania koszar. To się udało, więc potem chcieli wyciszenia, stabilizacji, powrotu do tego, co było przed 1980 rokiem.

- To było nie do zrobienia.

- Jasne. To nie jest cofnięcie podwyżek cen żywności. O podziemiu wiedzieliśmy wszystko, mogliśmy aresztować tysiącami.

- Guzik prawda. Ubowska legenda.

- Mieliśmy świadomość, że im większą tamę na rzece postawimy, tym groźniejsze będą skutki jej zerwania. To będzie siła, która zmiecie wszystko. Wiedzieliśmy, że nie da się zlikwidować podziemia, więc pytaliśmy Rosjan z niepokojem, czy jak nie damy sobie rady, to oni wkroczą. Mówili, że nie. No to trzeba było im pokazać, że to jest za duże do przełknięcia. Musieliśmy tak kombinować, żeby podziemie odnosiło czasem jakieś widoczne sukcesy. Akcja ulotkowa z 17 sierpnia 1982 roku na ulicy Hożej także była wspierana przez kontrwywiad.

Sławek Miastowski przez brata powiadomił zachodnich korespondentów. Były cztery ekipy telewizyjne.

Dziesięć minut po rozpoczęciu akcji pojawiły się siły milicyjne. Obstawiają teren, żeby złapać tych, którzy będą zbiegać z dachu.

- Oficerowie kontrwywiadu prawie na siłę biorą ich na bok, ale tak, żeby tego nie widzieli korespondenci, i każą się wynosić.

- Nie mogliście zadzwonić do Pałacu i powiedzieć, że to wasza akcja?

- Nie można takich rzeczy uzgadniać! Wszyscy w Pałacu by o tym gadali. Całkowita dekonspiracja. Potem był 31 sierpnia i wielka zadyma MRK "S" w Warszawie, która dzięki mnie zakończyła się bez ofiar. Ludzie się zebrali, przemaszerowali, odśpiewali... To ja byłem za tym, żeby na wszystko im pozwolić, bo po cholerę nam nowi bohaterowie. Milicja schodziła z drogi, nie prowokowała. Wieczorem generał Jaruzelski przez posłańca przysłał mi butelkę koniaku.

ELŻBIETA

Elżbieta jest młodsza od Sławka o 11 lat.

Jeszcze nie wjechałem do niej na podwórko, a już mi rozkazywała. - Tylko niech pan uważa na różyczkę! - Mówiła o małym badylu przy wjeździe.

Miała usztywnioną nogę po narciarskim wypadzie do Austrii. Energiczna i twarda. Jest matematykiem. Najeżona, jakby czekała na atak. Od razu chce pokazać, że wszystko ma poukładane, wytłumaczone i nie życzy sobie przemeblowania. Gra cynika i równiachę, ale gołym okiem widać, że to wszystko zbroja, a pod spodem jest miękkie i gorące.

- Jak panią uwiódł? - zapytałem Elżbietę S.

- Jakie uwiódł? - obruszyła się. - Wydrapię oczy, jak zrobi pan ze mnie zakochaną idiotkę! Nawinął się pod rękę, a miał dużo uroku... Łatwych przeciwników miał ten nasz komunistyczny James Bond. Uczciwych, porządnych, trochę naiwnych. Mnie tak wychowali, że jak pomyślałam o kimś, że jest zły, to już mu robiłam krzywdę. Jedyny cwany facet u nas to był Edzio Mizikowski, bo miał chuligańską przeszłość i pewne sprawy czuł nosem, ale nawet on Sławka nie wyczuł.

- Gdzie się spotykaliście?

- Prawie codziennie w biurze. Często odwoził mnie do domu. Potem były spotkania u niego na Marszałkowskiej albo na Próżnej. W tym drugim mieszkaniu była nieświeża pościel. Aż mnie obrzydzenie brało. Znaliśmy się już dwa miesiące, a ja nic nie wiedziałam o człowieku. Skąd się wziął, z czego żyje, kim są jego rodzice, gdzie pracuje, co robi cały dzień, dokąd ciągle znika?

- Pani go kochała...

- Niech i tak będzie. Ale miałam 27 lat i po ludzku był mi potrzebny.

Sławek powiedział, że żyje z chryzantem, i zawiózł Elżbietę pod Grójec, gdzie jego rodzice mieli gospodarstwo ze szklarniami. Przedstawił ją rodzinie i pokazał, jak fachowo robi się rozsadę sadzonek.

- Nie mówiłam Sławkowi wszystkiego. Śledczym też nie. A oni wiedzieli o mnie wszystko. To mnie rozłożyło. Trzymałam się dziesięć dni i pękłam. Byłam głupia, otoczona rojem kapusiów. Nie wiedziałam nawet, że mogę odmówić zeznań. Pokazywali mi zdjęcia kolegów. Niektórzy byli w więziennych drelichach, to znaczy, że tych mają, a więc nie zrobię im krzywdy... Myślałam, że sobie pomogę, uratuję siostrę. Nie przyszło mi do głowy, że dostarczam dowodów procesowych.

- Wyszła pani z więzienia po dziewięciu miesiącach. Działała pani jeszcze w podziemiu.

- Nie. Nie sprawdziłam się. To jedyny egzamin w życiu, którego nie zdałam. Nigdy siebie nie rozgrzeszyłam z tego, że sypałam w śledztwie.

Półtora roku później jechała "maluchem" do matki na Pragę. W foteliku obok siedział synek Maciek. Zatrzymali się na światłach. W samochodzie obok był Sławek.

- Wie pan, co zrobił?

- Nie mam pojęcia.

- Pokazał mi język.

20 lat później chciałem Miastowskiego o to zapytać.

- Miał pan wtedy piękną Wandę. Dlaczego uwiódł pan Elę S.?

- Kogo?

Ostrzeganie

To były czasy, kiedy manto chodziło się spuszczać z gołymi rękami. Bejsbole nie były znane. Trzech rosłych chłopaków z Huty Warszawa (niektórzy mówią, że było ich pięciu) czekało pod jego mieszkaniem na Marszałkowskiej. Nie mogłem ustalić, kto ich wysłał, bez wątpienia nikt z MRK "S".

Mieli obić Miastowskiemu mordę, ale to on ich obił. Użył pistoletu. Od następnego dnia ukrywał się u rodziców na wsi. Dla Wandy (jego dziewczyny) i rodziców był bojownikiem podziemia, którego szuka bezpieka.

Lipiec 1983 roku. Po amnestii działacze MRK "S" wychodzą z więzień (Borowski i Romaszewski siedzą dłużej) i o Miastowskim robi się głośno. Zostało ustalone, że ciągle działa w podziemiu, że rozpracował warszawską organizację Vis i studencką grupę w Szczecinie, ale nie wszyscy, którzy mieli z nim do czynienia, poszli siedzieć. Nie wpadły powielacze MRK "S", o których wiedział, nie wsypał siatki kolportażowej ani kierowanych przez siebie grup specjalnych. Nawet "Hipolit", z którym wojował na dachu przy ulicy Hożej, nie poszedł siedzieć.

Odradzający się MRK "S" wydaje komunikat, który drukowany jest w wielu gazetach drugiego obiegu. Ostrzegają przed Sławomirem Miastowskim, groźnym prowokatorem, który działa w podziemiu. Kolportowana jest ulotka w formie listu gończego ze zdjęciem informująca, że jest agentem SB.

Wanda dowiaduje się wszystkiego z ulotki, którą dostaje od Stanisława Kosińskiego, sąsiada i przyjaciela rodziny.

- Na początku Wandeczka była ze Sławkiem bardzo szczęśliwa - mówi pan Stanisław - ale potem prawie zawsze go nie było, to to biedne kurczątko siedziało u mnie. Sławek niby łagodny, spokojny, ale w gębie potrafił być paskudny. Taki, co dziurki nie zrobi, ale krew wypije. Przy obcych mówił, że dziewczynie słoma z butów wyłazi.

Kilka dni po przeczytaniu ulotki Wanda bez pożegnania wyprowadza się do swojego nauczyciela języka polskiego z liceum. Miesiąc wcześniej zdała u niego maturę, po miesiącu wzięli ślub.

- Błagam, niech pan mnie o nic więcej nie pyta - śliczna pani składa przede mną ręce. - To zbyt bolesne.

- Muszę wiedzieć, jak się pani tłumaczył.

- Sławek nie był w SB. Był oficerem w kontrwywiadzie.

- To jeden z departamentów tej samej służby.

- Mówił, że nie robił tego dla pieniędzy i że nikogo nie skrzywdził - opowiada pani Wanda. - "Pistolet cały czas leży w szafie pancernej w pracy", powiedział i pokazał, że ma puste kieszenie. Jego zadaniem nie było wsadzanie wszystkich do więzienia, ale było sporo oszołomów, a on musiał ich hamować, bo planowali akty terroru, podpalanie zakładów, rzucanie granatów, porwania ludzi... Krzywdy im nie robimy, mówił, niektórych trzeba przymknąć, ale to jest mniejsze zło, bo chodziło o to, żeby nie polała się krew. Bogu dziękuję, że przez Sławka nikt zdrowia i życia nie stracił... Niech pan powie, że nie stracił.

Śliczna pani przygryza palce.

- Nie stracił.

Dowodzenie

Kiedy Sławek Miastowski na początku stanu wojennego zjawił się u Jacka Petryckiego, znanego operatora filmowego, ostrzegł go, że dokumentalista Jacek O., jeden z szefów "Solidarności" w środowisku filmowców, jest konfidentem SB. Jacek O. poniósł śmierć zawodową i towarzyską. Gdzieś zniknął.

- Oczywiście rozniosło się, że przeze mnie został wycięty - mówi Jacek Petrycki. - Chłopak miał dziewczynę, znaną reżyserkę, ona mnie znienawidziła... To było straszne. Paskudnie się czułem w tej roli.

- Pół biedy, jak się czułeś. Skrzywdziłeś chłopaka! Sławek był z bezpieki.

- Jacek O. też! Były niezbite dowody. Tylko dlaczego agent zdemaskował agenta? Sypnął swojego kolegę! Może ten ważniejszy poświęcił mniej ważnego, żeby zyskać aprobatę, uwiarygodnić się w środowisku? Jeśli tak, to fortel się udał. Sławek dotarł do MRK "S". Nie raz urządzali taki teatr.

31 maja 1982 roku MRK "S" kładł na placu Zwycięstwa płytę upamiętniającą górników poległych w kopalni Wujek. To była druga próba. Pierwszą uniemożliwiła milicja. Sławek prosił Jacka Petryckiego, żeby na potrzeby organizacji filmował akcję. Przez struktury związkowe wprowadził go do Teatru Wielkiego, skąd z okienka na strychu miał wspaniały widok na plac.

Akcja trwała kilka minut. Wyjęcie płyty chodnikowej, wpuszczenie pamiątkowej, odśpiewanie jakiejś zwrotki, kwiaty i koniec. A wśród tego Miastowski, który po wszystkim wziął film do wywołania.

- Pewnie teraz jest na Rakowieckiej w MSW - mówię. - Dużo było ludzi?

- Może 50 osób. Ale z takiej odległości na szesnastce, nawet na najdłuższym obiektywie, twarze są nie do rozpoznania.

Zatem po co ten teatr? Jeśli Sławek chciał mieć film, mógł wziąć operatora milicyjnego albo skopiować taśmę od brata, który z okna hotelu Victoria filmował wszystko dla telewizji amerykańskiej.

- Ja prawie cztery lata nie mogłem uwierzyć, że Sławek jest agentem - mówi Jacek. - Kłóciłem się ze wszystkimi, że to niemożliwe, ale nie dlatego, że to ja wprowadziłem go do podziemia. To był przesympatyczny człowiek. Byłoby mi łatwiej żyć, gdybyś dotarł do archiwów MSW i znalazł ten film. To wreszcie byłby dowód.

Z Petryckim rozmawiałem o Sławku, nim jeszcze go odnalazłem.

- No więc dlaczego pan sypnął Jacka O.? - pytam Miastowskiego.

- Bo to był dupek, który donosił do Pałacu Mostowskich. Dobrze ulokowany agent. Wykruszał ludzi, których potrzebowałem. Środowisko filmowców miało świetne kontakty z Zachodem. Przez nich płynęły informacje, sprzęt, pieniądze, a my mieliśmy na to oko. Rozpracowanie tego trwało długie lata, a on to psuł. Informację o nim wrzuciłem przez wiarygodne źródło do attache ambasady USA.

- I Jacka Petryckiego pan uprzedził.

- Być może. Pan wie, jak mnie w Pałacu znienawidzili, kiedy to się wydało!

GRAŻYNA

Grażyna jest młodsza od Sławka o 21 lat.

Tak jak Wandę znalazł ją na prowincji i importował do stolicy, kiedy miała 19 lat.

W 1984 roku Sławek ma zaledwie 40 lat, ale jako agent i prowokator Służby Bezpieczeństwa był skończony. Wszyscy znali jego nazwisko i twarz, więc pierwszy raz w życiu musiał zgolić wąsy, ostrzygł się i zatrudnił na pół etatu w Zjednoczonych Przedsiębiorstwach Rozrywkowych, które w owym czasie były bezpiecznym lądowiskiem dla spalonych i steranych służbą esbeków. Został kierownikiem produkcji w Zakładzie Widowisk Estradowych.

Na początku roku z grupą artystów podróżował po kraju z imprezą zatytułowaną "Echa polskich festiwali - Sopot, Opole". Grażyna była recepcjonistką w hotelu Tarnovia w Tarnowie. Wpadła mu w oko, kiedy meldował u niej grupę.

- Był taki mądry i elokwentny - mówi pani Grażyna. - Umiał wybrnąć z każdej sytuacji. Ja tak nie umiałam. Sławek zmienił mój sposób myślenia, sposób patrzenia na świat.

Pianino sprzedali zaraz po ślubie, na którym wystąpił już z hiszpańskim wąsem.

- Kochał panią?

- Mówił, że tak, ale to chyba nieprawda.

To dziewczyna, która podczas rozmowy trzyma ręce na kolanach. Zupełnie inna niż przebojowa Ewa, pewna siebie Wanda albo dynamiczna Elżbieta, chociaż w fizycznym typie, w gabarytach, bardzo do swoich poprzedniczek podobna. Ładna i foremna, średnio zadbana. Widać, że ciężko pracuje. Ma rzadki dar uśmiechania się oczami, ale są to uśmiechy bez radości. Na milę widać, że to kobieta głodna miłości.

- Sławek źle traktował Grażynkę - mówi Stanisław Kosiński, sąsiad i przyjaciel rodziny. - "Słoma ci z butów wyłazi", mówił jej przy gościach, a kiedy wychodziła do pracy, sprowadzał dziewczyny.

Na ulicy Marszałkowskiej, przy Pięknej, Sławek założył sklep ze sprzętem elektronicznym i kantor, w którym pracowała Grażyna. W mieszkaniu prowadzili nielegalną wypożyczalnię kaset wideo. Interesy szły świetnie.

- Dlaczego nie mieliście dzieci?

- Sławek powiedział, że jemu nie zależy, ale jak bym koniecznie chciała, to on może. Jak on tak, to nie napierałam.

- Mając tak bujne życie erotyczne - zastanawiam się - aż dziw, że nigdy nie wpadł. Może nie mógł być ojcem.

- Na pewno by mógł - mówi pani Grażyna z dziwnym, czułym uśmiechem. - Oczy miał takie niebieskie... i olbrzymie zasoby energii. Mógł być, kim zechce, nawet prezydentem, ale nie okazywał uczuć. Nie był czuły i ciepły, ale rozbudzony i namiętny. Poznałam go, jak miał 40 lat. Wielu mężczyzn w tym wieku wchodzi w drugą młodość, a on nie stracił pierwszej. Nie chciał nosić kapci, bo to dobre dla staruszków. Po mieszkaniu chodził na bosaka.

W 1989 roku Sławek powiedział Grażynie, że zaczęła być dla niego niedobra, więc powinni trochę od siebie odpocząć, i wyprowadził się.

- Myślałam, że tak być powinno, kiedy żona robi się niedobra - mówi pani Grażyna. - Odpocznie, pomieszka sam, a potem wróci i będzie jak dawniej. On chciał mieć spokój i stałą kochankę, a ja dorosłam i zaczęłam zadawać pytania, podejmować decyzje, domagać się swoich praw. Nie mogłam znieść, że jest takim kobieciarzem, i nie mogłam bez niego żyć. Byłam taka od niego uzależniona. Po jakimś czasie okazało się, że mieszka z siedemnastoletnią Iloną. Pękło mi serce.

Rozwiedli się w grudniu 1991 roku. Półtora roku później za pół rynkowej ceny sprzedał jej mieszkanie.

Powracanie

- Grażyna i Ilona to kobiety, które na kolanach zakładają mężczyźnie kapcie.

- Sławek nie nosił kapci.

- To metafora - mówi Marcin Jakubiak, który był tłumaczem w firmie założonej przez Miastowskiego. - Znajomy Sławka miał jedną z pierwszych anten satelitarnych. Nagrywał filmy, ja je tłumaczyłem, potem był podkładany głos lektora, kopiowanie i sprzedaż do wypożyczalni.

Produkcją nielegalnych kopii filmowych zajmowało się w końcu lat 80. kilka firm. Prowadzili je bezkarnie byli oficerowie SB. To był złoty interes.

- Sławek szukał takich interesów po całej Europie - opowiada Jakubiak. - To był przeuroczy starszy pan, więc bardzo chętnie jeździłem z nim jako tłumacz za granicę. Kiedyś w Niemczech dostaliśmy na kredyt kontener gumy do żucia, którą mieliśmy sprzedać na Ukrainie, ale sprzedaliśmy w Polsce. Problem w tym, że Sławek wziął od Ukraińców pieniądze na tę gumę, a Niemcom nie zapłacił. Klasyczny przekręt. Szukali nas jedni i drudzy. Dostawałem telefony z pogróżkami. W ogóle Ruskich nie obchodziło, że ja byłem tylko tłumaczem.

Odszedł z pracy i zaczął się ukrywać.

Firma Sławka mieściła się na ulicy Ogrodowej. W 1990 roku, podczas pierwszych wyborów prezydenckich, lokal ten zajmowany był równocześnie przez sztab wyborczy Stanisława Tymińskiego. Osoby, które znały Sławka, widywały go wśród członków sztabu na wiecach, spotkaniach z wyborcami, w telewizji, ale ani Stanisławowi Tymińskiemu, ani jego ówczesnym współpracownikom nazwisko Miastowskiego nic nie mówi. Tymiński nie rozpoznał go także na zdjęciu.

Poseł Konstanty Miodowicz, szef kontrwywiadu Urzędu Ochrony Państwa do stycznia 1996 roku, nic nie wie o służbie Miastowskiego, poza tym, że prawdopodobnie pracował w departamencie III, który zajmował się działaczami opozycji.

- Kontrolowaliśmy otoczenie Tymińskiego - mówi Miodowicz - ale nie dlatego, że ingerowaliśmy w życie polityczne kraju, ale dlatego, że wokół niego ulokowało się bardzo wielu negatywnie zweryfikowanych pracowników SB. To na nich musieliśmy mieć oko.

Nie wiadomo tylko, czy Sławomir Miastowski był tym, na kogo trzeba było mieć oko, czy tym, który miał oko na kolegów z SB. Czy to możliwe, żeby w III Rzeczypospolitej pracował ciągle w służbach specjalnych?

Na tym nie koniec zagadek. Rzecznik Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego (następcy SB i UOP) powiedział, że w jego instytucji nie ma śladu po Miastowskim. Nie ma go w spisie byłych i obecnych tajnych współpracowników ani w spisie pracowników kadrowych. Być może Miastowski został przejęty przez inną służbę razem z dokumentami albo zawsze był, a może nawet ciągle jest, w wywiadzie i tam są jego dokumenty. Zapytałem o niego Agencję Wywiadu. Pułkownik Marek Pietrzak, dyrektor gabinetu szefa Agencji, który jest odpowiedzialny za sprawy kadrowe, powiedział, że nie będzie ze mną o tym rozmawiał. Tak samo zareagowała rzecznik Wojskowych Służb Informacyjnych. Myślę, że gdyby Miastowski nie miał z nimi powiązań, odpowiedzieliby jak ABW.

Jak wszystkie dokumenty służb specjalnych PRL teczka Sławomira Miastowskiego trafiła do Instytutu Pamięci Narodowej, ale na życzenie byłego dysponenta została objęta klauzulą tajności. Nie mogę nawet wiedzieć, kto był dysponentem, a więc w jakiej służbie był Sławek.

- No to gdzie pan był, do cholery - pytam Miastowskiego - bo raz pan mi się przyznaje, że był kapitanem w cywilnym, innym razem, że w wojskowym kontrwywiadzie.

- Świat się nie skończył. Nie mogę tego powiedzieć.

- Przechodził pan weryfikację pracowników służb specjalnych w 1990 roku?

- Nie chciałem. Wcześniej zrezygnowałem.

W 1993 roku Sławek z Iloną i Stanisławem Kosińskim wracali z Przemyśla samochodem, dokąd zawieźli nakład wydawanego przez Miastowskiego rosyjskojęzycznego pisma pornograficznego "Leo". Zatrzymała ich Straż Graniczna i wtedy się okazało, że Ilona, która jest Ukrainką, mieszka w Polsce bez prawa stałego pobytu. Sławek wyszedł z samochodu, pokazał strażnikom jakiś dokument i odjechali.

ILONA

Ilona jest młodsza od Sławka o 28 lat.

Niewiele mogę o niej powiedzieć poza tym, że nosiła się rewiowo: złote kozaczki za kolana model Las Vegas, do tego karminowy płaszczyk, karminowe usta i torebeczka na złotym łańcuszku.

Dla niej także Sławek zmienił krój wąsów. Strzygł je jak Adolf Hitler. Były zupełnie siwe.

Przekręcanie

- Sławek był genialnym psychologiem - opowiada Stanisław Kosiński, przyjaciel, który zatrudnił się w firmie Miastowskiego, żeby odzyskać chociaż część swoich pieniędzy. - On każdego umiał podejść. Ode mnie pożyczył po troszku 100 tys. dolarów. Miałem dobrą firmę komputerową. Nawet kumpel z SB dał mu się oskubać. I to nie byle kto, bo pułkownik. Facet nie przeszedł w 1990 roku weryfikacji kadr, więc zajął się interesami.

Sławek kupił kilka słoików polskiego przecieru pomidorowego, zrobił badania i dostał oficjalne świadectwa, że przecier spełnia wszystkie wymogi. Miał maszynę do pisania z rosyjskimi czcionkami. Sam napisał fikcyjny kontrakt, według którego kupił w Rosji setki ton przecieru. Na koniec dał ogłoszenie, że sprzedaje bardzo tani przecier pomidorowy. Sławek pokazywał dokumenty, zbierał zamówienia i brał zaliczki. Pułkownik zamówił najwięcej, bo miał rynek zbytu za cenę dwa razy wyższą. Potem Sławek latami po mistrzowsku zwodził wierzycieli.

Handlował zabawkami, wędliną paczkowaną, narzędziami elektrycznymi, butami, stolarką budowlaną, kosmetykami, w byłej Jugosławii sprzedawał objęte embargiem stalowe hangary dla czołgów. Sprzedawał domy z bali ze świerków syberyjskich, które sprowadzała z Jekaterynburga w Rosji firma jego znajomego. Sławek miał drewniany model takiego domu, brał zaliczki, ale nie sprzedał nawet jednego.

Pracując kilka lat w Estradzie, Sławek zyskał wielu znajomych wśród artystów.

- Wiedział, że kupujemy z mężem działkę budowlaną, bo chcemy stawiać dom - mówi Ewa Złotowska, aktorka i reżyserka widowisk. - Pokazał nam swój model, a my się zachwyciliśmy. Sławek obiecał nam sprowadzić go po kosztach. Daliśmy mu 10 tys. dolarów zaliczki, wszystko, co mieliśmy uzbierane na rozpoczęcie budowy.

Czas mijał, a domu nie było. Ewa Złotowska zażądała natychmiastowego zwrotu pieniędzy.

- Przyniósł je i położył na stole - opowiada pani Ewa. - Później była dziwna rozmowa, która skończyła się tym, że nie wzięliśmy tych pieniędzy. Tak nas zakręcił, że mąż sprzedał samochód i jeszcze mu dołożył 8 tys. dolarów. Zahipnotyzował nas. Po jakimś czasie znowu zaczynamy go namierzać. Pojechaliśmy do jego firmy, a tam stoi kolejka takich frajerów jak my.

- Wśród nich był aktor Jacek Borkowski, który był bardzo ze Sławkiem zaprzyjaźniony - opowiada Stanisław Kosiński. - Borkowski zgodził się, żeby pod zastaw jego domu Sławek pożyczył 40 tys. dolarów. Kiedy czas spłaty minął, okazało się, że Miastowski pożyczył od mafii. Bandyci zjawili się u aktora i chcieli wziąć zastaw. Sytuację uratowała Irmina H. z Ząbek pod Warszawą, niemłoda, ale bardzo majętna wdowa, która spłaciła dług, bo Sławek obiecał jej małżeństwo.

- Ja uważam, że jeśli nie zwrócę lichwiarzowi, to jest uczciwie, bo on prowadzi interesy, ale popełnił błąd - mówi Miastowski.

Sławek nie ożenił się po raz trzeci. W końcu 1993 roku zniknął razem z Iloną. W Warszawie deptali mu po piętach uzbrojeni specjaliści od ściągania długów z Polski, ze Wschodu i z Serbii, gdzie wziął zaliczkę na budowę osiedla mieszkaniowego dla uchodźców wojennych.

Mieszkali w Dniepropietrowsku na Ukrainie. Na pogrzeb matki Sławka nie przyjechali, były za to tłumy jego wierzycieli, którzy mieli nadzieję go tam złapać.

Stanisław Kosiński musiał się ukrywać, bo pracował w firmie Miastowskiego, który według jego obliczeń wyłudził od różnych osób 800 tys. dolarów. Ponad ćwierć miliona mógł wywieźć w gotówce. W 1997 roku rozniosła się plotka, że Sławek został na Ukrainie zamordowany.

SWIETŁANA

Swietłana jest młodsza od Sławka o 35 lat.

Nazywa ją Elżbietą. Ściągnął ją z Ukrainy w 2000 roku, trzy lata po swoim powrocie, zgolił siwe wąsy, które go postarzały, i zaraz wzięli ślub. Miała 21 lat. W tym samym roku urodziła się ich córka Ania.

- Z Ewą nie chciałem mieć dzieci - mówi Miastowski. - Wanda marzyła tylko o karierze, Grażyna się zrobiła bizneswoman i straciła walory, a Ilona nie mogła. Ta ani ładna, ani mądra, ale na matkę się nadaje.

Ostatnie zdanie powtarza za każdym razem, kiedy podczas naszej rozmowy schodzimy na babskie tematy. Jakby się jej wstydził.

Swieta to dziewczyna, która na widok obcych ma strach w oczach. Nie wolno jej zabierać głosu. Jest odsyłana z dzieckiem do innego pokoju.

Żyją pod prawdziwym nazwiskiem Sławka. W lipcu zeszłego roku przenieśli się do innego miasteczka, gdzie wynajęli dom. Sławek jest prezesem legalnej spółki, która produkuje drewnianą galanterię ogrodową: płotki, ławki, karmniki dla ptaków... Zatrudnia 28 osób. We wszystkich okolicznych tartakach ma długi po kilkadziesiąt tysięcy złotych, na koncie duży debet i nawet z własnej spółki wyprowadził wspólnikowi 60 tys. Tym wspólnikiem jest Janusz K., od którego dowiedziałem się, gdzie mieszka mój bohater.

Sławek Miastowski to człowiek bez dowodu osobistego i zameldowania. 6 czerwca skończyła się ważność jego paszportu. Nie ma nawet Numeru Identyfikacji Podatkowej.

Ma 59 lat i pali trzy paczki papierosów dziennie. Ma telefon komórkowy, ale nie życzy sobie, żebym przekazał numer jego bratu Romkowi, który był pewien, że Sławek nie żyje. To ja wyprowadziłem go z błędu. Od brata Sławek także "pożyczył" pieniądze przed zniknięciem. Nie widzieli się dziesięć lat.

Podsumowanie

- Nigdy nie wierzyłem w śmierć Miastowskiego - mówi Krystyn W., który pracował w Wydziale Kultury Komitetu Centralnego PZPR, a teraz robi interesy. Duży, z nadwagą, astmą i nadkwasotą. Śmiertelnie zmęczony.

W 1993 roku, tuż przed ucieczką z Polski, Sławek pożyczył od niego 80 tys. dolarów na sfinalizowanie kontraktu na dostawę stalowych profili z Ukrainy do Syrii, na które wziął od Arabów 300 tys. dolarów. Po roku Krystyn W. musiał zlikwidować firmę i do dnia dzisiejszego nie przestał poszukiwać Sławka. Sprawił, że w 1998 roku prokuratura rozesłała za Miastowskim list gończy za oszustwa. We wrześniu tego roku napisał skargę do ministra Janika, szefa MSWiA, że mimo listu gończego oszust ciągle przebywa na wolności, więc kilka dni później w redakcji odwiedzili mnie policjanci z komendy rejonowej Warszawa Śródmieście. Od Krystyna W. dowiedzieli się, że zbieram materiały o Miastowskim.

Bardzo mnie korciło, żeby go zdradzić, ale dotrzymałem umowy zawartej ze Sławkiem. Myślę jednak, że go złapią, skoro mnie się to udało. Policjanci powiedzieli, że muszą sprawdzić Urzędy Stanu Cywilnego w całej Polsce, a Miastowski brał ślub, urodziła się jego córka. Jego paskudna, ubowska kariera dobiegać będzie końca tam, gdzie się zaczęła - w kryminale.

- Miastowski to człowiek, który bardzo łatwo znika - mówi Janusz K. - Ma niebieską półciężarówkę, volkswagena, w którą zmieści rodzinę i cały majątek. Parę godzin i już go nie ma. Czuję, że on już ma przygotowaną metę daleko stąd.

Stanisław Kosiński, tak jak Krystyn W., żyje z myślą, że kiedyś odzyska swoje pieniądze. Ewa Złotowska z mężem ciągle mieszkają w bloku. Zbigniew Romaszewski cały czas jest zawodowym senatorem, a Andrzej Machalski, były senator i szef rady nadzorczej kombinatu Polska Miedź, zapadł się w polityczny niebyt po tym, jak w latach 90. został wplątany w paskudną aferę gospodarczą. Adam Borowski założył wydawnictwo książkowe. Edward Mizikowski, podobnie jak dwaj inni działacze kierowniczej piątki MRK "S", jest bez pracy. Dwaj są urzędnikami samorządowymi średniego szczebla. "Hipolit" z dachu na ulicy Hożej, czyli Piotr Rutkowski, ma firmę konsultingową, która doradza w sprawach telekomunikacji, na przykład komisjom sejmowym. Jacek Petrycki robi coraz piękniejsze filmy, Jarosław Kosiński ma dobrze prosperującą firmę komputerową, a Roman Miastowski, brat Sławka, elegancki salon z futurystycznymi meblami.

- Matka Sławka zawsze mówiła, że miał dobrą rękę do kobiet - opowiada pani Wanda. - Każda, którą zostawił, szybko znajdowała męża i była szczęśliwa.

Wanda rozpoczęła kręcenie nowego serialu, a jej syn uczy się w ostatniej klasie gimnazjum. Ewa jest bezrobotnym socjologiem, a jej córka jest skrzypaczką i studiuje w Japonii. Od Ilony nie ma żadnych wieści, a Elżbieta robi karierę w firmie, która jest operatorem telefonii komórkowej. Niedawno kupiła dom i się rozwiodła. Syn studiuje.

- Ja też się znowu rozwodzę, ale nie kupiłam domu i nie mam dzieci - mówi pani Grażyna i łzy zaczynają jej kapać na kolana. - Sprzedaję buty i płyty kompaktowe na stoisku w hali targowej na placu Defilad.

- Co powiedzieli rodzice Sławka i Romka, kiedy dowiedzieli się, że ich syn jest agentem bezpieki?

- Romek im powiedział, ale nie uwierzyli. Matka krzyczała na niego, że kłamie, że nigdy nie kochał brata, jest zły i zazdrosny o niego, a Sławek jest dobry. Matki zawsze bardziej kochają synów, którzy są łobuzami.

W ostatnią środę zadzwonił Sławek. Chciał mnie namówić, żebym jego nazwisko zastąpił w tekście literą.

- Nie byłem płatnym pachołkiem reżimu jak Jacek O. - mówił. - Nie robiłem tego dla lodówki, telewizora, paru groszy. Byłem oficerem kontrwywiadu, umundurowanym żołnierzem i parę dobrych rzeczy w życiu zrobiłem. Uchroniłem wielu ludzi przed okropnym losem. Ten sierpień naprawdę mógł wyglądać inaczej. Ja mam żonę, dziecko, a tu pan się zjawia po 20 latach i wszystko burzy. Dlaczego?

- Bo jestem pańskim przeznaczeniem.