Gazeta Wyborcza - 01/12/2003

 

 

BOGUSŁAW KUNACH

Być tym, co słynie

 

Igo Sym

 

Kiedy go zastrzelono, gubernator ogłosił żałobę w stolicy. Później zdarzyło się to tylko po klęsce stalingradzkiej i po zamachu na Kutscherę.

 

Warszawa, 18 lat po wojnie. Od rana urzędnicy Ministerstwa Kultury i Sztuki biegają od kiosku do kiosku, pokazują legitymacje i - zgodnie z zarządzeniem wiceministra Kazimierza Rusinka - konfiskują "Pamiętnik Teatralny". Wystawiają pokwitowania.

Zdziwieni sprzedawcy po raz pierwszy mają do czynienia z taką sytuacja. Przecież pismo - poświęcone historii teatru - miało akceptację cenzury i leżało w kioskach od dwóch dni. Skąd ta akcja? Co zaradniejsi chowają zakazany towar. Słusznie przewidują, że na bazarach będzie go można sprzedać z kilkudziesięciokrotnym przebiciem. Po skończeniu nalotu kartkują kilkusetstronicowy zeszyt. O co chodziło?

"Pamiętnik", który zyskał przydomek "wojenny", poświęcony jest kolaboracji polskich aktorów w czasie okupacji. Pojawiają się w nim nazwiska znane wciąż ze scen i ekranów. Adolf Dymsza, Maria Malicka, Józef Kondrat. Dla władzy ludowej to kłopotliwa sytuacja. Wszak naród polski oficjalnie nie splamił się kolaboracją.

"Pamiętnik" przypomina też Igo Syma. Od lat nie wymieniano go w żadnych publikacjach, wycięto nawet sceny z jego udziałem z przedwojennych filmów. Miał być zapomniany.

Biedny, ale piękny

Igo Sym, przystojny młodzieniec o pięknym głosie, miły kolega, aktor głodny sukcesu na scenie i w towarzystwie, doszedł do sławy jednego z największych amantów przedwojennego polskiego filmu - eleganta o nieskazitelnych manierach, aktora nieco sztywnego, ale uwielbianego. Rywalizował z Eugeniuszem Bodo i Aleksandrem Żabczyńskim. Gdy było trzeba, kreował się na patriotę. To było pierwsze oblicze Syma.

Drugi Sym objawił się jako sprzedawczyk i zdrajca. I jeśli ktoś wspomina Syma dziś, to ma na myśli tylko jego drugie wcielenie.

Pierwszy Sym pojawił się w Warszawie na początku lat 20. Biedny jak mysz kościelna, ale za to z koneksjami. Jego teściem był sam Julian Fałat, kiedyś malarz na dworze cesarza Niemiec, później rektor krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych.

- Małżeństwo z Kuką, czyli z Heleną Ritą Fałat, nie było jednak udane - mówi historyk Maria Aleksandrowicz, znawca dziejów rodziny Fałatów. - Być może winien był temu mezalians. Fałatówna wychowywała się przy matce arystokratce, hrabinie Marii Luizie Camello de Stuckenfeld. Rodzina mieszkała w Austrii i we Włoszech. Do ojcowskiej willi w Bystrej koło Bielska przyjeżdżali tylko na wakacje.

Igo Sym, wtedy jeszcze Karol Antoni Juliusz, pochodził z inteligenckiej, ale niezamożnej austriackiej rodziny osiadłej w prowincjonalnym Żywcu. Młodzian, jakich wielu - biedny oficer świeżo sformowanego Wojska Polskiego, tyle że szalenie przystojny i o zapędach artystycznych.

Być może poznali się w Bystrej, bo willa Fałata przyciągała okoliczną młodzież, szczególnie zainteresowaną sztuką. Być może jednak widywali się jeszcze w Austrii, skąd pochodziła matka Syma - Julia Seppi. Niezamożny mąż nie był w stanie zapewnić rozpieszczonej Helenie poziomu życia, do jakiego przywykła. Młodzi małżonkowie muszą przyjmować pieniądze od hrabiny i korzystać z protekcji Fałata. Bardzo szybko ich związek zaczyna się sypać.

Fałatówna odchodzi. Przy niej zostaje ich dziecko - Julian Sym, podobno bardzo uzdolniony muzycznie. Zmarł w wieku dziewięciu lat na zapalenie opon mózgowych. Kuka, która wyszła ponownie za warszawskiego lekarza Mariana Niemczyckiego i urodziła mu dwoje dzieci, wkrótce po śmierci Julka popełnia samobójstwo. A Sym już nigdy nie wiąże się z żadną kobietą na stałe.

Całuję twoją dłoń

Czy pani chce być gwiazdą w kinie,

być tą, co słynie,

uwodzicielką natchnioną i wielką,

co porywa grą?

Spójrz w swe lusterko:

Marlena Dietrich to przy tobie pies,

lepiej niż Greta, Sylwia czy Pola

wzruszysz nas do łez.

Czy pani chce być gwiazdą w kinie,

być tą, co słynie,

i w jakimś nowym

mym filmie dźwiękowym

partnerką zostać mą?

Sym nie musi się wysilać. Podczas swojego żelaznego numeru nie popisuje się, nie męczy w choreograficznych układach, w ogóle gra niewiele. Tylko śpiewa. W pewnym momencie schodzi ze sceny między publiczność w pierwszych rzędach. Upatrzył sobie na widowni faworytkę. Nieważne: ładną czy brzydką, młodą czy starą. Ważne, by wpatrywała się w niego rozmarzonymi oczami. Śpiewając, podchodzi do niej, podaje dłoń i skinieniem głowy zaprasza do wspólnego występu. Oszołomiona wielbicielka nie śmie spojrzeć na gwiazdę rewii. Ale Sym nie daje za wygraną, zbliża się do niej, prawie przytula, odwraca ją w stronę widowni. Sygnałem do końca numeru jest zamaszysty ruch wolnej ręki. Z kieszeni fraka aktor wyjmuje swoją fotografię z dedykacją. Wraz z ostatnimi słowami wręcza ją kobiecie, całuje jej dłoń, kłania się, odprowadza na miejsce. Publiczność nie żałuje braw, a opuszczona wielbicielka jest w siódmym niebie. Po pierwszym takim pokazie bilety na miejsca w przednich rzędach trzeba kupować z kilkudniowym wyprzedzeniem. Większość krzeseł okupują kobiety.

Na plakatach z programami najlepszych warszawskich kabaretów lat 30. nazwisko Syma jest drukowane takimi samymi literami, jak Hanki Ordonówny, Zuli Pogorzelskiej, Miry Zimińskiej i Adolfa Dymszy. Sym gra w Morskim Oku - najlepszym kabarecie w stolicy, gdzie bawi się stołeczna śmietanka i gdzie rodzą się największe międzywojenne szlagiery. Teksty piosenek piszą mu Julian Tuwim, Marian Hemar, Andrzej Włast. Zarabia rewelacyjnie.

Wysoka gaża Syma będzie zresztą jedną z przyczyn plajty Morskiego Oka. Aktor pojawi się jeszcze w Bandzie, Cyruliku Warszawskim, w Cyganerii. Te kabarety - fenomen lat 30. - imponują rozmachem. Gwiazdami są tu najpopularniejsi aktorzy, scenografami - wybitni artyści, tekściarzami - prawdziwi poeci. Baron wielkich przedstawień - Andrzej Włast - nieustannie krąży między Warszawą a Paryżem, gdzie podpatruje najświeższe pomysły w Casino de Paris i Folies-Bergere. Koszty inscenizacji są tak duże, że tylko nieustające pasmo sukcesów gwarantuje opłacalność przedsięwzięcia. Jedno potknięcie oznacza, że wokół kabaretu zaczynają krążyć komornicy.

Gwiazda drugoplanowa

Sym przychodzi do kabaretu już jako gwiazda kina.

- Gdy dziś oglądam go na ekranie, jego popularność za każdym razem mnie dziwi - ocenia filmoznawca Kamil Stepan. - Słaby aktor, sztywny, jakby połknął szczotkę, żadnej mimiki. Nie dostawał znaczących ról, a i tak był gwiazdą. Takie to były czasy - ładna twarz liczyła się bardziej od umiejętności aktorskich. A Sym uchodził za zabójczo pięknego.

Kiedy po przejściu do rezerwy przyjechał z Żywca do Warszawy, zaczął się kręcić wokół produkcji filmów jako pomocnik realizatorów. Raczkująca polska kinematografia potrzebowała gwiazd. Urodziwego Syma zauważył reżyser i aktor Wiktor Biegański. Pewnie nawet nie sprawdzał jego umiejętności aktorskich, obsadzając go w 1925 roku w "Wampirach Warszawy". I tak się zaczęło. Przez dwa lata Sym zagrał w kilku filmach, w tym tytułową rolę w "Kochance Szamoty". Nieco ponadpółgodzinny film - historia mrocznego i wyniszczającego romansu przystojnego mężczyzny z tajemniczą kobietą, która okazuje się być nieboszczką - zrobił klapę. Ale Symowi dopisało szczęście. Poza planem dorabiał jako tłumacz. Wychował się w Austrii, więc doskonale znał niemiecki. Filmowcy wykorzystywali go podczas rozmów z partnerami z Wiednia i Berlina. Urodziwa twarz wpadła w oko wiedeńskim producentom. Dostał kilka drugoplanowych ról w austriackiej wytwórni Sachsa. To wystarczyło, by po powrocie do kraju odgrywać rolę gwiazdy europejskiego kina.

Dziwny prezent dla Marleny

- W Europie nie ma znaczenia, czy jesteś mężczyzną, czy kobietą. Kochamy się z każdym, kto jest dla nas atrakcyjny - zwierzała się Marlena Dietrich producentowi Buddowi Schulbergowi podczas swej pierwszej podróży do Ameryki w 1930 roku, tuż po oszałamiającym sukcesie w "Błękitnym aniele".

Trzy lata przed rolą Loli Loli, w Wiedniu, podczas kręcenia "Cafe Elektric", spotkała Syma. Każde z nich wywiozło z Wiednia pamiątkę krótkiego romansu. Dla Syma była to fotografia z odręczną dedykacją Marleny, którą potem pokazywał jako dowód dawnej zażyłości z gwiazdą. Dietrich zabrała ze sobą piłę muzyczną, podarunek od Igo. Podczas wojny grywała na niej amerykańskim żołnierzom wyruszającym na front. Piła stała się jednym z jej rekwizytów, jak cylinder czy męska muszka. To Sym nauczył ją grać na tym przedziwnym instrumencie, a Marlena nową umiejętność traktowała od tej pory bardzo poważnie. Do dziś w berlińskim muzeum gwiazdy znajduje się ten osobliwy podarunek. Zdobi go mała tabliczka: "Igo, Wiedeń 1927". Wspomnienie kochanka, który podczas wojny znalazł się po drugiej stronie barykady.

Kłopot językowy

- Wprowadzenie dźwięku oznaczało dla Syma koniec zagranicznej kariery - mówi Kamil Stepan. - Miał kłopoty z wymawianiem "r". Dla twardego języka niemieckiego to istotna wada. Wrócił do Polski. Ale był to powrót triumfalny.

Mógł przebierać w propozycjach. Robił furorę.

- Wybitnej urody postawny brunet, inteligentny, wykształcony, oczytany, płynnie włada kilkoma językami - wspominał go poeta, satyryk i prozaik Tadeusz Wittlin. - Jest czarujący, gdyż umie bawić rozmową, ma wrodzony dowcip, gra na fortepianie, śpiewa, uprawia sporty, jest mistrzem bilardu i zna mnóstwo sztuczek magicznych, czym chętnie się popisuje. Nie może się tylko pochwalić talentem aktorskim, lecz ten brak nadrabia urodą. Złośliwi nazywają go pięknym statystą.

- Może i nie był wybitnym aktorem, ale był podziwiany - dodaje Stefania Grodzieńska, która tańczyła w kabaretach podczas występów Syma. - U kobiet miał niesamowite wzięcie. Krążyły legendy o jego podbojach.

- Byłam wtedy za młoda, by się do mnie zalecał, i za mało znana, by mówić o partnerskich układach - wspomina inna tancerka sprzed wojny, Zofia Wilczyńska, która występowała z nim także w filmie "Złota maska" z 1939 roku. - Ale był dla nas, początkujących aktorek, bardzo miły, koleżeński, opiekuńczy. Bez seksualnych podtekstów. Miał na to zbyt dobre maniery.

Ordonka zaprzecza

W 1933 roku Sym trafia na plan "Szpiega w masce". Dostaje mało znaczący epizod szefa polskiego kontrwywiadu, który poluje na groźnego szpiega - Hankę Ordonównę. Ordonka śpiewa w tym filmie dwa słynne przeboje: "Miłość ci wszystko wybaczy" i "Na pierwszy znak, gdy serce drgnie". Sym wypada przy niej blado. Na planie Ordonka wydaje się go nie zauważać. Aktorce nie w głowie wtedy nowe znajomości, sama miota się między romansem z Juliuszem Osterwą a małżeństwem z hrabią Michałem Tyszkiewiczem.

Jednak rok później cała Warszawa żyje już plotkami o Ordonównie i Symie. Nie może być lepszej reklamy dla ich wspólnego widowiska "Gwiazdy areny". Operetkowo-cyrkowy spektakl pod wielkim namiotem braci Staniewskich przez miesiąc idzie codziennie przy wypełnionej widowni. Furorę robi numer, w którym Ordonka popisuje się woltyżerką, a Sym wykonuje akrobacje na trapezie na wysokości drugiego piętra, i to bez siatki zabezpieczającej. Oboje w tym czasie śpiewają. Publiczność jest zachwycona, miasto ostro bierze ich na języki. Kilka lat później we wspomnieniach pierwsza piosenkarka Warszawy zaprzeczy, że cokolwiek ją z Symem łączyło. Wtedy jednak już wszyscy będą wstydzić się starej znajomości. Aktorka nie przyzna się i do tego, że siedząc na Pawiaku błagała go o interwencję u władz niemieckich. O uwolnienie żony zabiegał też hrabia Tyszkiewicz. Sym nie pomógł.

W niemieckim mundurze

Jeszcze w ostatnich dniach sierpnia 1939 roku w "Expressie Lubelskim" ukazało się zdjęcie Syma wśród fotografii z cyklu "Artyści - ulubieńcy Warszawy kopią rowy ochronne". Jeszcze podczas oblężenia stolicy udzielał się w służbach cywilnych i podobno został nawet lekko ranny podczas niesienia pomocy ofiarom zburzonej kamienicy.

Za to już w październiku po stolicy krąży plotka - Sym paraduje z nazistowską opaską na ramieniu.

- Z opaską? Ja widziałam go w niemieckim mundurze! - oburza się Lidia Wysocka, partnerka Syma w "Złotej masce" i ostatnia żyjąca aktorka, która grała z nim w filmie. - To był początek okupacji i jeszcze nie rozpoznawałam niemieckich formacji po mundurach, więc nie wiem, co to był za uniform. Sym wyszedł tak ubrany z jakiegoś urzędu przy placu Piłsudskiego. Nie mogłam się mylić. To był on. Nim mnie zauważył, odwróciłam się i ruszyłam na drugą stronę ulicy.

Mniej szczęścia miała Gena Galewska, córka malarza i scenografa teatralnego, znajoma Syma sprzed wojny. To on ją wypatrzył na ulicy i podszedł. Na rękawie pierwszorzędnie skrojonej marynarki miał opaskę ze swastyką. - A pani sobie wyobrażała, że dawniej żyłem tylko z teatru? Nic podobnego - rzucił w czasie rozmowy. Po mieście zaraz rozniosła się wieść, że już przed wojną Sym był niemieckim agentem.

Za wcześnie wypity bruderszaft

Rzeczywiście, w drugiej połowie lat 30. polski aktor, kaleczący twarde niemieckie "r", znów zaczął grać dla berlińskiej Ufy, wytwórni filmowej kontrolowanej przez nazistów. Wtedy jeszcze nikt nie mówił o zdradzie. - Szwabskiego jazgotu mam już powyżej uszu - zapewniał przy wódce przyjaciół po powrocie z Niemiec. Było to tuż przed wybuchem wojny.

Po wrześniu dostaje kolejne posady w administracji, bywa częstym gościem w domu Ludwika Fischera, gubernatora dystryktu warszawskiego. Podobno w amancie filmowym podkochuje się żona dygnitarza.

Sym nie zrywa jednak kontaktów ze środowiskiem aktorskim. Często pokazuje się w prowadzonej przez aktorów kawiarence w zamkniętym Teatrze Polskim. - Kiedyś sprowadził mi na głowę jakichś filmowców z Ufy - wspomina Lidia Wysocka. - Obiecywał złote góry, szybką karierę, wyjazd do Berlina. Ledwo się wyłgałam, że za wcześnie na takie plany, że atmosfera wojny nie sprzyja graniu. Mówiąc to jednak cały czas się bałam, czy potem Sym się na mnie nie zemści.

Nie bał się go znany aktor, były legionista Dobiesław Damięcki.

- Wypije człowiek bruderszaft z jakimś ścierwem, a potem się wstydzi do końca życia. Będziesz tu jeszcze, łajdaku, wisiał na latarni - powiedział mu kiedyś w tej samej kawiarni. Musiał się za te słowa ukrywać do końca okupacji.

Oferty składane przez Syma były intratne. Aktorzy w pierwszych miesiącach wojny nie mieli żadnych możliwości występowania na scenie. Obowiązywał zakaz wszelkiej działalności kulturalnej Polaków. Artyści zajęli posady kelnerów i szatniarzy, kto miał szczęście, dawał występy w kawiarniach. Aleksander Zelwerowicz został na wsi dozorcą obory, Jerzy Jurandot hodował pomidory, Stefania Grodzieńska pomagała fryzjerce. Większość wegetowała.

W kwietniu 1940 roku Tymoteusz Ortym-Prokulski otrzymał od okupantów koncesję na prowadzenie pierwszego jawnego teatrzyku Kometa. Scena z lekkim repertuarem mieściła się w sali przedwojennego kina przy ul. Chłodnej. Wkrótce jednak Sym zdystansował Ortyma. Dzięki pochodzeniu matki został reichsdeutschem (pełnoprawnym obywatelem Rzeszy) i awansował z podrzędnych stanowisk w administracji na doradcę gubernatora ds. imprez artystycznych. Powierzono mu prowadzenie polskiej i niemieckiej sceny w Theater der Stadt Warschau, w gmachu Teatru Polskiego. Prócz tego otworzył teatr Komedia na Kredytowej, w lokalu przedwojennego Cyrulika Warszawskiego. Prowadził jeszcze kino Helgoland. W wojennej rzeczywistości Warszawy stał się majętny i wpływowy.

Co bogatsze, to w teatrze

Konspiracyjny Związek Artystów Scen Polskich ogłosił bojkot wszelkich jawnych przedsięwzięć scenicznych. - Pozwoliliśmy jedynie na występy w kawiarniach, recytacje i piosenki, bo coś trzeba było aktorom zostawić jako środki do utrzymania - mówił po wojnie prof. Bohdan Korzeniewski, członek Tajnej Rady Teatralnej. Przejęła ona rolę Związku Artystów Scen Polskich, który nie mógł jawnie działać. Według jego oceny około dwustu ludzi teatru nie zastosowało się do norm narzuconych przez konspiracyjne władze.

Ku zaskoczeniu podziemia koncesjonowane teatrzyki cieszyły się dużą popularnością. Ogłoszony przez Państwo Podziemne bojkot obywatelski był masowo łamany. Podobnie było z kinami. Nie pomagały wypisywane na murach hasła "Tylko świnie siedzą w kinie, co bogatsze to w teatrze". Nie dawały efektów akcje puszczania śmierdzących gazów na widowni, wywoływanie pożarów, wlewanie widzom do kieszeni żrących płynów i golenie głów. Nawet żołnierze podziemia wspominali po wojnie, jak po udanej akcji lubili się odstresować na widowni teatrzyku lub w kinie. Na tym froncie walki cywilnej Państwo Podziemne poniosło klęskę. "Biuletyn Informacyjny", pisemko okręgu warszawskiego ZWZ, pisząc o Symie, zawsze dodawał przed nazwiskiem epitet - "kanalia".

Sym czuł się bezkarny. - Otrzymałem już trzy wyroki śmierci i żyję, a jak będzie mi gorąco, to zwieję na stałe do Wiednia i niech mnie tam pocałują z ich wyrokami - uspokajał po swojemu aktora Bogusława Samborskiego, gdy ten otrzymał pocztą wyrok śmierci za kolaborację.

Gorąco zrobiło się, gdy Sym zaczął pracę przy realizacji propagandowego filmu "Heimkehr" (Powrót) zleconego przez Goebbelsa. Film miał proste przesłanie: - przed wojną mniejszość niemiecka była w Polsce torturowana, szykanowana i mordowana. Teraz, po powrocie tych ziem do Reichu, całe zło minęło. Film miał być kręcony w polskich plenerach, a do roli oprawców mieli być zaangażowani polscy aktorzy. Znalezienie obsady wziął na siebie Igo. I wywiązał się z niego znakomicie. Ściągnął dziesięciu aktorów, którzy obsadzili negatywne role. To przesądziło o jego losie.

Na Mazowieckiej

Mazowiecka była najbardziej artystyczną ulicą przedwojennej Warszawy. Tu pod nr. 12 mieściła się najsłynniejsza kawiarnia stolicy - Mała Ziemiańska, z półpięterkiem okupowanym przez literatów. Obok działały wielce zasłużone dla literatury księgarnia i wydawnictwo Jakuba Mortkiewicza, pod 8, 10 i 16 - trzy galerie sztuki, pod czternastką znany bar U Wróbla, gdzie na obiady wpadali goście Ziemiańskiej.

W czasie okupacji ulica zszarzała, ale nie straciła do końca dawnego blasku. Na czwartym piętrze kamienicy pod dziesiątką zamieszkał Sym. Może nawet mijał się na schodach z Ordonką, która po zwolnieniu z Pawiaka mieszkała piętro niżej.

Wiosną 1941 roku w mieszkaniu przy ul. Mazowieckiej Igo bywał już z rzadka. Właśnie przenosił się do Wiednia, gdzie czekało na niego wysokie stanowisko przy produkcji filmowej. 7 marca miał wyjechać na stałe. Do załatwienia została ostatnia sprawa, która trzymała go na miejscu - trzeba było wyciągnąć brata, Freda, z obozu jenieckiego.

Fred to pseudonim filmowy, bo drugi z Symów też próbował swoich sił przed kamerą. We wrześniu 1939 roku był kapelmistrzem w orkiestrze. Potem półtora roku spędził za drutami oflagu. Mógł się nawet nie orientować w roli, jaką Igo odgrywał podczas okupacji. Wyszedł na wolność tuż przed śmiercią Syma.

Wyrok

7 marca 1941 roku o 7.10 odezwał się dzwonek przy drzwiach aktora. Sym nigdy nie otwierał nieznajomym, tym razem przy drzwiach pierwsza była bratowa. - My do pana Syma - dwóch ludzi stało na korytarzu.

- Zaraz poproszę - uprzejmie odpowiedziała kobieta i odwróciła się, zostawiając otwarte drzwi. Obcy nie czekali na zaproszenie. Weszli za nią do środka. W przejściu do pokoju stanął niespodziewanie Igo. Był zaspany, w szlafroku.

Roman Rozmiłowski "Zawada" i Wiktor Klimaszewski "Mały" nie pierwszy raz brali udział w likwidacji. - Masz, łotrze, za Polskę - odezwał się "Zawada". Stojąc tuż przed skazanym, wypalił mu prosto w serce. Jeden strzał wystarczył.

Uciekli bez przeszkód.

Zachowany wyrok Wojskowego Sądu Specjalnego przy Komendzie Głównej ZWZ jest wyjątkowo lakoniczny. Data, kilka słów, nazwisko skazanego. Nie ma uzasadnienia, nie ma składu orzekającego. Pełna konspiracja. - Ten dokument to i tak wyjątkowy rarytas dla historyka - ocenia Andrzej Krzysztof Kunert, znawca Państwa Podziemnego. - Ślad, że wszystko odbyło się zgodnie z prawem. Procedura wymagała jeszcze, aby taki wyrok zatwierdził wojskowy zwierzchnik okręgu. W przypadku Syma jestem na 99 proc. pewien, że rozkaz wydał osobiście gen. Grot-Rowecki. On nie mógł o tym nie wiedzieć.

Według Kunerta Sym zasłużył sobie na taki wyrok. - Ale ta decyzja ma jeszcze jeden aspekt - dodaje. - Nie lubię tego słowa, ale był to również wyrok propagandowy. Sym był zbyt znany, a podziemie potrzebowało akcji, która przypomni całej okupowanej Polsce, że istnieje armia podziemna, że walka trwa. Więc po pierwsze, zrezygnowano z otrucia go, choć padła taka propozycja. A po drugie, gdy dotarła informacja, że zdrajca zamierza uciec, zdecydowano o przyśpieszeniu akcji. Spektakularne zabójstwo Syma było potrzebne podziemiu.

Odwet

Pogrzeb był spędem propagandowym, ale brali w nim udział także polscy aktorzy teatrów Symowskich. Gubernator Fischer ogłosił żałobę - zakazał grać wszystkim teatrzykom i kinom. Później takie kroki Niemcy podejmowali tylko po klęsce stalingradzkiej i zamachu na Kutscherę. Całe miasto oplakatowane było listami gończymi za Damięckim, który nie miał z zamachem nic wspólnego, ale na swoje nieszczęście jawnie sklął Syma.

Aresztowano ponad sto osób. 11 marca w Palmirach rozstrzelano w odwecie 20 zakładników, wśród nich historyka prof. Kazimierza Zakrzewskiego i biologa prof. Stefana Kopcia z UW. Zemsta dotknęła także aktorów. Aresztowano Leona Schillera, Stefana Jaracza, Elżbietę Barszczewską, Lidię Wysocką, Zbigniewa Sawana i wielu innych. - Podobno brali nas według jakiejś listy znalezionej w mieszkaniu Syma - mówi Wysocka. Aktorzy przeszli Pawiak, więzienie przy al. Szucha, część jeszcze Oświęcim. Najgorzej zniósł to Jaracz. Z obozu wrócił schorowany, w 1945 roku zmarł na gruźlicę.

Nie chcemy wspominać

Szukałem kontaktu z rodziną Syma. Nie zostawił potomków, ale miał dwóch braci, wspomnianego Freda i Ernesta, profesora biologii, konspiratora z AK, który prowadził wytwórnię granatów. Ernest zginął w 1950 roku w wypadku samochodowym. Odnalazłem jego dzieci. Syn nie przyznał się do pokrewieństwa z Igo Symem. - To przypadkowa zbieżność nazwisk - skłamał.

- Nie chce pan mówić o stryju? - dociekam.

- Nie.

Spróbowałem jeszcze z wnukami profesora. - Przykro mi, ale my nic nie wiemy - słyszę w słuchawce miły, kobiecy głos. - Ojciec nigdy przy nas nie chciał wspominać losów rodziny. Szanujemy jego decyzję.