Maciej Iłowiecki
WAMPIRY
Wampir i zombi - dwa tajemnicze, przeraźliwe upiory, żywe trupy, wstające z grobu, by zabijać żywych i siać zło. W naszym kręgu kulturowym wiara w wampiry pojawiła się w najdawniejszych czasach najpierw wśród Słowian, bodaj w południowo-wschodniej Europie (tak, wśród Słowian, którzy przecież "lubili sielanki"!) choć samo słowo "wampir" wywodzi się bodaj ze staro węgierskiego "vampyr". Zombi wywodzi się gdzieś z Afryki, gdzie czarni szamani kultywowali straszliwą religię voo-doo (wu-du), i dzisiaj budzi grozę w rejonie tzw. Indii Zachodnich, zwłaszcza Haiti, przywieziony tu kiedyś razem z czarnymi niewolnikami. Czy możliwe, by w wierze w zombi lub w wampiry kryło się coś więcej niż tylko ludzki strach przed tajemnicą śmierci?
Wampiry nie są jednak wynalazkiem Słowian, Rumunów czy Węgrów, choć z nieznanych przyczyn właśnie u tych ludów przybrały postać najbardziej ludzką (może dlatego najstraszniejszą?), były najbardziej rozpowszechnione i "wtopione" w codzienne życie. Z tej części Europy przemknęły na Zachód, gdzie się nieco "odcieleśniły", stając się bardziej złymi duchami niż złymi ludźmi. Ale jeszcze w XVI i XVII wieku zdarzały się w Europie wypadki masowej histerii na tle wampiryzmu, ucieczki całych wsi przed powstałym z grobu człowiekiem-wampirem.
Zastanawiające, że stwory z pogranicza świata żywych i martwych, żywiące się ludzką krwią i czyniące różne zło (sprowadzające klęski i nieszczęścia) występują w mitach wszystkich ludów Ziemi i to od niepamiętnych czasów. Zapewne zresztą ma to związek z krwią, płynem życia, z bardzo wszędzie rozbudowaną mitologią krwi. W każdym razie kobietę-wampira namalowano na wazie asyryjskiej, która liczy sobie ponad 5 tysięcy lat. Starożytni Grecy nazywali żeńskie upiory, pijące krew ludzką, lamiami (stąd nazwa średniowiecznych czarownic po łacinie: lamiae). Lamie lubiły porywać dzieci, z czasem stały się klasycznym "postrachem niegrzecznych dzieci". Mimo okrucieństwa i "krwiopijstwa" daleko im było jeszcze do późniejszych, wschodnioeuropejskich upiorów-wampirów.
Nawiasem mówiąc, w wielu kulturach wampiry mają płeć żeńską, niekiedy bywają nawet piękne i uwodzicielskie; ślad tego przechował się w XX-wiecznym słowie "wamp"... Wśród Malajów żyje "chichoczący wampir" Langsuir, przybierający postać pięknej kobiety o długich, czarnych włosach. Inny tamtejszy wampir, Penaggalan, jest prawdziwym straszydłem: latająca ludzka głowa z doczepionymi wnętrznościami wydaje przenikliwy skrzek i rzuca się przede wszystkim na niemowlęta. Przed Penaggalanem łatwo jednak uchronić dziecko, wkładając do kołyski ciernistą gałązkę - upiór nie znosi kolców, o które mógłby rozedrzeć swoje długie jelita...
W południowo-wschodniej Azji żyje dziwaczna para malusieńkich wampirów: kobieta Polong i jej przewodnik, świerszcz Pelesit; obydwoje żywią się krwią, wysysaną z małego palca człowieka. Są to bodaj jedyne wampiry (czy raczej wampirki) w miarę sympatyczne, łatwo też je przegonić, a nawet uwięzić.
Indyjski wampir Vetala - także kobieta! - ma postać ohydnej wiedźmy i najchętniej rzuca się na śpiące kobiety, zwłaszcza jeśli są pijane lub... obłąkane.
Wśród pierwotnych mieszkańców Australii, czarnych aborygenów żyje leśny upiór Yarama, pokryty czerwono-zielonymi łuskami. Na palcach ma specjalne przylgi, którymi przytrzymuje człowieka, kiedy dopadnie go w lesie i wysysa krew. Yarama przypomina zębatego kameleona, ale kameleonów w Australii przecież nie ma.
"Systematyką" wampirów można wypełnić całą książkę (i książki takie oczywiście napisano), jednak w dzisiejszych czasach wampir kojarzy się przede wszystkim z Drakulą, bo Drakula (właściwie Dracula, czyli smok; drakon po grecku, draco po łacinie - to właśnie wąż, smok, potwór) pozostał symbolem wampiryzmu. Taki przydomek nadano Władowi IV, hospodarowi wołoskiemu, rządzącemu w drugiej połowie XV wieku Wołoszczyzną, Mołdawią i Transylwanią. Wład-Dracula słynął z bezmyślnego okrucieństwa. Wedle zapisów kronikarzy miał zgładzić co najmniej 100 tysięcy ludzi, każąc wbijać ich na pal, ćwiartować lub palić żywcem. Uwielbiał przyglądać się torturom i egzekucjom; najpewniej był psychopatą, takich nigdy wśród władców nie brakowało. W każdym razie po śmierci został wampirem i do dziś błąka się po lochach i jaskiniach Transylwanii.
W istocie - pierwszeństwo w liczbie wampirów i w legendach o nich należy przyznać Transylwanii, czyli Rumunii. Ale klasyczne wampiry, jak wspomniałem, są przede wszystkim upiorami Słowiańszczyzny, skąd rozeszły się do Rumunów, Węgrów, Greków (obok ich rodzimych lamii), potem na zachód Europy; Europejczycy zaś, gdziekolwiek później dotarli, nieśli ze sobą swój strach przed "wstającymi z grobów". Dziś zatem słowiańskie wampiry znane są na całym świecie,*[Notabene wampirami nazwano pewien gatunek południowoamerykańskich nietoperzy odżywiających się krwią, wyssaną większym zwierzętom (czasem ludziom)] a Ameryka Północna, jak się zdaje, wyprzedza w ich "rozrywkowej" eksploatacji starą ojczyznę upiorów.
W dawnej Polsce upiory, czyhające na krew żywych ludzi, zwane były wąpierzami, wampierzami, strzygami lub strzygoniami. Strzyga wywodzi się z łacińskiej nazwy puszczyka - strix, strigis, a puszczyk, ptak złowróżbny, ulubiona postać czarownic i demonów, miał wedle starych wierzeń wysysać krew swym ofiarom.
W niektórych rejonach Polski, a zwłaszcza na Litwie, większą od wampirów sławę zyskały wilkołaki, ale i tak - zdaniem wielkiego polskiego etnologa Kazimierza Moszyńskiego - "właśnie w dorzeczu dolnej Wisły do ostatnich czasów znajdowało się wybitne ognisko wampiryzmu" *[K. Moszyński, Kultura ludowa Słowian, Warszawa, KiW 1967.]. Współczesny polski znawca tych tajemniczych spraw, Bohdan Baranowski *[B. Baranowski, W kręgu upiorów i wilkołaków, Łódź, Wyd. Łódzkie, 1981.] twierdzi, że strzygonie przetrwały w Polsce gdzieniegdzie do czasów po II Wojnie Światowej; ja myślę, że choć dziś już nikomu nie wypada przyznać się do wiary w upiory, błąkają się one czasami wśród nas, robiąc ludziom krzywdy i strasząc ich jak się da.
Wspomniany Moszyński w swojej monumentalnej Kulturze ludowej Słowian przypomina, że "notowano w środkowej czy środkowo-wschodniej Europie całe jak gdyby epidemie wampiryzmu, idące oczywiście w parze z epidemiami chorób". Kiedy niespodziewana zaraza powodowała nagłą śmierć wielu ludzi (może zresztą wystarczało kilka nagłych zgonów we wsi, w jednej rodzinie, co zdarza się i bez zarazy), naturalnym odruchem pozostałych przy życiu było szukanie winnych. Winą łatwo obarczyć wampira - był przecież upiorem, wstającym z grobu, by niszczyć żywych swą niepohamowaną żądzą krwi. Wampir był z natury zły i mściwy, bo przecież to właśnie najbardziej źli i okrutni ludzie po śmierci stawali się wampirami. Nie było dziwne, że ktoś, szerzący zło za życia, czyni to i po śmierci.
Wampira czy strzygonia należało odnaleźć i unieszkodliwić, sposobów znano na to kilka. Zwykle wiadomo było w okolicy nawiedzanej, kto po śmierci mógł zostać upiorem, kto na tyle zasłużył się złem. Należało więc rozkopać jego grób. Jeśli ciało leżącego w tym grobie nieboszczyka okazało się nie zepsute, jeśli "miał lica różowe" i wyglądał "jak żywy" - niewątpliwie był właśnie wampirem. Czasem wystarczało go tylko obrócić twarzą w dół ("Aby się w ziemię wgryzał" - pisze Moszyński - to znaczy, by próbował, bezskutecznie, wychodzić z grobu niewłaściwą stroną...), czasem wystarczyło przysypać trumnę stosem kamieni albo położyć trupowi na szyję sierp lub kosę (wówczas, jeśli usiłował wstać, ostrze przecinało mu gardło). Niekiedy środki "przeciwwampirze" bywały drastyczniejsze: należało upiorowi obciąć głowę i ułożyć ją w nogach (by nie mógł po nią sięgnąć...). Stąd częste opisy spotkań z upiorami, niosącymi w rękach własną głowę - widać i tak radykalny sposób nie wystarczał. Sposobem zawsze niezawodnym było więc przebicie trupa osinowym kołkiem (nie jest jasne, dlaczego ważną rolę odgrywał w tym ponurym akcie gatunek drzewa, w każdym razie osika była najpewniejsza). W niektórych rejonach Europy domniemanym wampirom przebijano czaszki żelaznymi gwoździami lub zębami od brony.
Jak podaje wspomniany Baranowski, w Polsce jeszcze w końcu XX wieku w niektórych wsiach - np. pod Wieluniem - zdarzały się historie z rozkopywaniem grobów i przebijaniem nieboszczyków, podejrzanych o wampiryzm; pisze o tym i Czesław Miłosz w swojej niezwykłej Dolinie Issy. Kto czytał, niech przypomni sobie historię nieszczęsnej samobójczyni Magdaleny, straszącej po śmierci mieszkańców doliny nad Issą. Miłoszowska historia dzieje się już w XX wieku...
Można się pewnie wzdragać wobec tak okropnych obyczajów słowiańskich czy litewskich, ale wypada uświadomić sobie fakt, że ludzie z naszej części Europy pastwili się wprawdzie - bywało - nad trupami, ale pomysł torturowania i palenia ż y w y c h "czarownic" i heretyków zrodził się w Europie Zachodniej i tam był w swoim czasie intensywnie praktykowany. Zresztą przebijanie nieboszczyków zaostrzonymi palami było częste w całej Europie - na wyspach brytyjskich zabroniono tego oficjalnie specjalnym aktem prawnym dopiero w 1823 roku.
Słowiańskie wampiry i polskie strzygonie, "żywe trupy", błąkające się w poszukiwaniu ludzkiej krwi, były zapewne groźniejsze i bardziej niesamowite niż zachodnioeuropejskie poltergeists (duchy, zamieszkujące stare domy i straszące różnymi sposobami, głównie "zdalnym poruszaniem przedmiotów" i dziwnymi hałasami) albo poczciwe duchy z brytyjskich zamków. Kiedy wszakże u nas polowano na wampiry, gdzie indziej zabijano ludzi, podejrzanych o czary i kumanie się z diabłem.
W wampiry często przemieniali się po śmierci ludzie źli za życia, mordercy, wyzyskiwacze, okrutnicy, a także samobójcy, zmarli gwałtowną śmiercią, czarownice, ludzie "nietypowi" (więc szaleńcy, albo zniekształceni przez wady genetyczne lub choroby, mający jakieś znamię, niezwykłe owłosienie, a nawet po prostu rudzi). Wyróżnianie się czymkolwiek w społeczności zawsze odbierane było jako "dotknięcie przez złe moce", a zatem bardzo niebezpieczne. Wampiry chętnie zamieszkiwały mogiły samotne, położone przy odległych rozwidleniach dróg - może dlatego, że samobójców lub skazańców często chowano przy skrzyżowaniach dróg, jeśliby bowiem wstali z grobu, łatwiej im było zmylić drogę, albo szukać jej aż do wschodu Słońca, po którym musieli wracać do mogiły.
Wampir miał postać odrażającą - był zwykle sinoblady, miał okropnie zniekształconą twarz, charakterystyczne "wampirze" zęby, często "wilcze" owłosienie. Unikał ognia i światła, bał się słońca, co najdziwniejsze - śmiertelnie nienawidził... czosnku. Dlatego czosnek w okolicach nawiedzanych przez wampiry i strzygonie bywał używany jako talizman; należało nosić przy sobie główki czosnku, lub wywieszać wianki z główek tej rośliny przy drzwiach chaty. Również ogień dobrze chronił przed wampirami; zresztą metod unieszkodliwiania upiorów było bardzo wiele.
Uczony współczesny, zapytany, skąd bierze się wiara w "żywe trupy" i wszelkie upiory, wywiedzie nam wykład o rodzeniu się przesądów i zabobonów, różnych mitów, opowie o podświadomych lękach ludzi, upostaciowanych w duchach i straszydłach. W ogóle - powie - nie jest to temat budujący, bo pokazuje mroczne strony ludzkiego umysłu. Wampir czy zombi - stwierdzi dzisiejszy racjonalista - rodzi się tam, gdzie braknie rozumu, gdzie panuje ciemnota i zabobon. Są to potwory w sposób oczywisty w y m y ś l o n e i dziś mogą ciekawić tylko etnologów i badaczy dawnych kultur.
Pytanie, czy nasi przodkowie Słowianie (a może i inne ludy przed nimi) nie mogli jednak rzeczywiście spotykać wampirów - i czy stąd nie zrodziły się późniejsze legendy - jest oczywiście pytaniem dziecinnym, nienaukowym. Nie mogli spotkać wampira, ponieważ coś takiego po prostu nie istnieje i nie istniało!
Przyjrzyjmy się teraz pewnym badaniom na Uniwersytecie British Columbia w Kanadzie. W 1980 r. profesor David Dolphin zajął się tam intensywnie jednym z wyjątkowo rzadkich schorzeń krwi, zwanym porfirią. Jest to choroba genetyczna, jej objawy znane były dawno, ale ponieważ jest rzeczywiście niesłychanie rzadka, zwrócono na nią uwagę dopiero teraz, kiedy biologia molekularna pozwala badać uszkodzenia genów. Otóż chorzy na ową porfirię mają we krwi wielki niedostatek hemoglobiny. Na zewnątrz choroba objawia się m.in. potwornymi zniekształceniami twarzy i często kończyn, specyficznym układem zębów i odkurczaniem dziąseł (dlatego zęby wysuwają się do przodu), nadmiernym owłosieniem (przypomina to zwierzęcą sierść) i ponurą, siną bladością oblicza. Kiedy na sympozjum w Harvardzie, w USA pokazano zdjęcia filmowe kilku osób, dotkniętych porfirią, sala zamarła - "tak przecież musiały wyglądać wampiry..." - ktoś szepnął i potem tylko słuchano ze zdumieniem dalszych informacji o tajemniczej chorobie. Otóż chorzy unikają światła, słońce doprowadza ich do szału. W ich skórze odkładają się związki chemiczne, wywołujące nadwrażliwość na światło, które powoduje patologiczne zmiany. Chorzy odznaczają się też swoistym "głodem krwi", której zapach wyczuwają z daleka. Są także uczułem na niektóre rośliny, zwłaszcza na czosnek (pewne lotne substancje, wydzielane przez tę roślinę nasilają chorobę katalizując pewne przemiany), starają się go więc za wszelką cenę unikać. Po prostu nienawidzą czosnku!
Chorzy na porfirię unikają naturalnie ludzi, wstydzą się swego odrażającego wyglądu. Ponieważ światło pogarsza ich stan, starają się poruszać tylko nocami, instynktownie łakną także krwi, ponieważ jej picie łagodzi objawy choroby. Dziś leczy się ich transfuzjami krwi.
A kiedyś? Chory na porfirię był przecież przerażającym upiorem, jego łaknienie krwi i potworny wygląd stanowiły wystarczające dowody wampiryzmu, a śmieszny zabobon, jakoby czosnek miał odstraszać nocną marę, nie był może wcale taki śmieszny... Czy można zatem twierdzić, że legendy o wampirach mają tzw. racjonalne jądro? No cóż, wydaje się, iż tego rodzaju zbieżności raczej nie mogą być przypadkowe. Należałoby jeszcze stwierdzić, czy porfirią zdarzała się częściej w pradawnych czasach i właśnie w tych okolicach, które były ojczyzną wampirów.
Sprawa wampirów zwróciła uwagę uczonych na haitańskie zombi. Może i ten straszliwy zabobon łączy się z jakimiś faktami?
Botanik Edmond Wadę Davis z Harvardu przez dwa lata próbował rozwikłać ponurą tajemnicę "żywych trupów". Davis studiował etnobotanikę - nowoczesną naukę, usiłującą ustalić sposoby wykorzystywania roślin przez pozostałe jeszcze na Ziemi "dzikie" plemiona. Rośliny i ich przetwory - jako leki, trucizny, wywary, służące do wywoływania miłości, strachu czy wręcz przeciwnie - odwagi lub nienawiści... W 1982 r. pojechał na Haiti, by zbadać zjawisko zombi - żywych trupów. "Nie jest to ten rodzaj badań, na które decyduje się naukowiec przy zdrowych zmysłach" - napisał o Davisie amerykański tygodnik Newsweek, ale uczony nie przejmował się - i dopiął swego.
Zombi nie są tak przerażające, jak wampiry, nie mają bowiem aż tak zmienionego wyglądu. Choć kto wie, może i są właśnie bardziej przerażające dlatego, że - mając postać ludzi - zachowują się jak automaty, jak sztywne kukły, poruszane sztucznym mechanizmem. Zombi zachowują się rzeczywiście jak "zdalnie poruszane trupy", nieświadome swego stanu, ale mogące wykonywać różne nakazane zadania. Cała sprawa - powie dzisiejszy racjonalista - to oczywiście produkt ciemnoty ludzkiej albo... produkt wyobraźni autora SF.
Davisowi nie poszło łatwo. "Zombi, których mi przedstawiano, okazali się przy bliższym poznaniu idiotami lub alkoholikami" - pisał w sprawozdaniu. Przestał już wierzyć w ich istnienie, kiedy w pewnej przerażonej wsi napotkał człowieka, niejakiego Calirviusa Narcisse, który... umarł tutaj i został pochowany 16 lat przedtem! Teraz dopiero "wrócił z tamtego świata". Davisowi udało się odtworzyć jego historię, wiele w końcu dowiedział się od kapłanów voo-doo. Sama historia tych badań jest niezwykła - ale ich wynik jest również fascynujący. Oto na Haiti szamani, zwani bokorami, znają stary przepis na truciznę, która w odpowiednim, bardzo ściśle określonym stężeniu nie zabija, a wprowadza w letarg tak doskonały, że każdy lekarz stwierdzi śmierć ofiary. Trucizna pochodzi z ryby, zwanej rybojeżem (angielska nazwa puffer fish, w Japonii zwierzę to nazywają rybą fugu) jej głównym składnikiem jest związek chemiczny, zwany tetrodotoksyną. Do wyciągu z rybojeża dodaje się jeszcze inne składniki. Napojony wyciągiem z rybojeża zapada w letarg nieodróżnialny od śmierci (można byłoby oczywiście stwierdzić ów stan letargu w nowoczesnej klinice, ale któż i po co zawoziłby zmarłego wieśniaka z prowincji do wyspecjalizowanej kliniki!).
Można kogoś pogrążonego w takim letargu nawet pochować na pewien czas. Jeśli się w odpowiednim czasie wydobędzie takiego "żywego trupa" z grobu, przywróci mu przytomność specjalnymi zabiegami i poda drugą część trucizny - tym razem wyciąg z roślin, z pochrzynu (rodzaj batata) i rośliny zwanej na Haiti "ogórkiem zombie" (występuje także w Polsce - halucynogenny bieluń dziędzrerzawa), człowiek taki doznaje całkowitego paraliżu woli, nie jest zdolny do oceny swojej sytuacji, wykonuje wszystko, co mu każe właściciel, staje się bezwolnym "żywym trupem", czyli zombi. Szamani sprzedawali kiedyś (a może czynią to i dziś?) takie ludzkie automaty na odległe plantacje, jest to przecież doskonała, nigdy nie buntująca się siła robocza. Truciznę trzeba podawać stale - by stale utrzymywać stan "zombizacji", czyli wiecznego otępienia. Jeśli z jakichś powodów wyciąg z datury nie zostanie podany przez pewien czas, zombi odzyskuje świadomość i wraca do rodzinnej wsi. We wsi często go zabijają, tym razem już naprawdę - "żyjący trup" wzbudza takie przerażenie, iż trudno się dziwić ludziom; pamiętajmy, że byli oni świadkami jego śmierci i pogrzebania! "Oto tajemnica zombi, kto wie, czy w gruncie rzeczy nie bardziej straszliwa niż legenda o zmartwychwstałych trupach" - powiedział dziennikarzom Edmond Davis, ukrywający się podobno przed zemstą kapłanów voo-doo za zdradę ich tajemnic.
W ukryciu czy jawnie, Davis napisał o swych poszukiwaniach książkę pod tytułem The Serpent and the Rainbow (Wąż i tęcza). Wedle książki nakręcono film pod tym samym tytułem - i film ten stał się już w pierwszym tygodniu wyświetlania (w 1988 r.) drugim co do wielkości wpływów kasowych przebojem Stanów Zjednoczonych. Sceptyczni naukowcy, nie wierzący dotąd w istnienie "żywych trupów" przyznali teraz rację botanikowi z Harvardu, zombi stali się faktem.
Naturalnie, chorzy na porfirię nie musieli być u Słowian źródłem mitologii wampirzej, a odkrycie Davisa nie musi do końca tłumaczyć zjawiska "zombizmu". Jednakże poszukiwanie we wszystkich tzw. zabobonach, przesądach i mitach ich materialnych, realnych przesłanek, daje zazwyczaj wyniki godne uwagi. Choćby jeden tylko, klasyczny przykład: wyśmiewany tyle razy, jako przejaw "średniowiecznej ciemnoty", lek na serce, sporządzany kiedyś ze skóry ropuchy, okazał się w XX wieku rzeczywistym lekiem nasercowym - bo skóra pewnego gatunku ropuch zawiera specyficzne substancje o działaniu leczniczym. Można by bardzo długo wyliczać rzeczy podobne. Nieodparcie też przychodzi na myśl pytanie, czy może coś "racjonalnego" kryć się w tego rodzaju przesądach XX wieku - swoistych "wampirach" naszych czasów, jak na przykład "latające talerze", telekineza (zwłaszcza opisywane tak często "latanie przedmiotów" i "samotłuczenie szkła" w niektórych domach) albo "życie po życiu", albo... Przypuszczam, że w większości takich zjawisk znajdzie się w końcu COŚ, co je wyjaśni, tak lub inaczej. Gdyby nie upór i odwaga Davisa, czyż byłby kto w stanie naprawdę uwierzyć w istnienie zombi, "żywych trupów", w końcu drugiego tysiąclecia?
Maciej Iłowiecki "Figle naszego wieku" 1992