Maciej Iłowiecki
ŻABY Z CHMUR
"Znów spojrzałem na walec i porwał mnie nieokiełznany strach. Stałem jak skamieniały i patrzyłem. Z walca powoli, z trudem wydobywało się duże, wielkości niedźwiedzia, ciemne, kuliste cielsko (...). W oleistej, brunatnej skórze było coś gąbczastego, w niezręcznej omdlałości powolnych ruchów - coś niewypowiedzianie potwornego..."
"W moim ogródku pojawiło się coś potwornego, zaczęły rosnąć gąbczaste, galaretowate bąble. To jest czerwone, pulsuje. Nakłute, wydziela z sykiem purpurowy, spieniony płyn, podobny do krwi. Wpełzło już na mój płot i nie daje się zniszczyć. Na Boga, co to jest? Jestem nieprzytomna ze strachu!"
Dwa krótkie opisy, podobne w nastroju jakąś niesamowitością, może nawet grozą, jaka rodzi się w zetknięciu z czymś OBCYM. Ale jeden z tych opisów należy do literatury, drugi wzięty jest "z życia"... Znawcy SF już wiedzą, że zdania, przytoczone tu jako pierwsze napisał był Herbert George Wells w swojej słynnej Wojnie światów (pierwsze wydanie w 1898 r.); jest to opis Marsjanina. Reżyser amerykański Orson Welles przerobił tę książkę na słuchowisko radiowe. Nadane w 1938 r. przez radio Nowy Jork wywołało niezwykłą panikę, ludzie uciekali wtedy z miast, blokując drogi. Słuchacze audycji wzięli ją za autentyczną relację z najazdu Marsjan...
Drugi cytat zawiera zanotowane przez reportera słowa niejakiej pani Harris z miasta Garland w Teksasie. Właśnie w jej ogródku w maju 1973 r. pojawiły się dziwne obiekty, które prasa nazwała potem "ohydnymi bąblami z Teksasu". Wokół tego wydarzenia także było wtedy wiele wrzawy i wiele strachu; dziennikarze snuli najrozmaitsze domysły, a do dzienników zaczęło telefonować coraz więcej osób, które widziały "bąble" o coraz większych rozmiarach i o coraz potworniej szych kształtach.
W czasie audycji radiowej Orsona Wellesa także wielu ludzi telefonowało do znajomych, ostrzegając ich przed "potworami", które "widzieli na własne oczy"...
Radiowy najazd Marsjan dzieliło od teksaskich bąbli 35 lat, ale reakcje ludzi były podobne i można było znaleźć wielu naocznych świadków, przysięgających, iż zobaczyli "coś potwornego". W 1938 r. nikt nie miał wątpliwości, że to "coś" pochodzi z innej planety. W 1973 r. także pisano o inwazji obcych, o zemście Kosmosu, ale przeważały już interpretacje bardziej "nowoczesne": "Bąble" miały być mutantem - ziemskim organizmem, który zmienił się pod wpływem zatrucia środowiska i zwłaszcza pod wpływem skażeń promieniotwórczych.
Przypominam te historie nie po to, by snuć refleksje nad ludzką naturą i naszą, zawsze podobną, gotowością do postrzegania rzeczy niesamowitych, łatwością wiary w COŚ, CZEGO DOTĄD NIE BYŁO. Daleki jestem także od wyśmiewania tych ludzkich cech, myślę, że są one przejawem swoistego i chyba potrzebnego "oczekiwania na dziwność", rodzajem metafizycznej potrzeby niezwykłości, choćby kosztem lęku. Jest w tym, przypuszczam, coś więcej niż tylko łaknięcie sensacji, ubarwiającej nudnawą czasem egzystencję - ale zostawmy tę kwestię na razie na boku.
Wracam do swego ulubionego wątku, który podejmowałem już nieraz: w większości cudownych albo, jak kto woli, fantastycznych - czyli po prostu niemożliwych wydarzeń (legend, mitów, niesamowitych opowieści, nawet przesądów... itd.) zwykle tkwi coś ciekawego i często zupełnie realnego. Owo "coś" może wzbogacić wiedzę, w ogóle spojrzenie na rzeczywistość - pod warunkiem, że próbuje się szukać bez emocji i z odpowiednią (ale nie za dużą!) dozą sceptycyzmu.
Po prostu ciągle mało wiemy o tym, co naprawdę należy do o b s z a r u n i e m o ż l i w e g o, a każda epoka inaczej ten obszar zakreśla. Czy oznacza to, iż głoszę, jakoby po audycji o najeździe Marsjan w 1938 r. ludzie zaczęli rzeczywiście widzieć potworowatych najeźdźców? Ależ skąd, historia ta świadczy tylko o wpływie tzw. mass mediów na ludzi, o związku lęku ze złudzeniami, o niepewności relacji tzw. naocznych świadków i o wielu innych jeszcze rzeczach. Ponadto historia ta w żaden sposób nie przesądziła kwestii istnienia bądź nieistnienia istot pozaziemskich, choć z innych zupełnie źródeł wiemy, iż akurat na Marsie rozwiniętej cywilizacji dzisiaj nie ma i najprawdopodobniej nigdy nie było.
W wypadku "bąbli z Teksasu" sprawa ma się inaczej. Mimo całego "szumu informacyjnego", tworzonego przez żądną sensacji prasę, mimo sceptycyzmu ekspertów, którzy sądzili, iż jest to mistyfikacja, potrzebna właśnie prasie, wreszcie mimo nawet udowodnienia pewnym świadkom, że opisują fakty, których nie było - otóż mimo wszystko w ogródku pani Harris pojawiło się rzeczywiście coś, co nie było podobne do niczego znanego.
Policja uznała, iż ogród powinien być strzeżony "do wyjaśnienia sprawy". "Bąble rosną, podobne są do owsianych placków, otoczone skórzastą błoną i pokryte jakby brodawkami" - pisał miejscowy dziennik. Reporterzy natychmiast wyszperali, iż w 1897 r. (notabene rok przed wydaniem Wojny światów) prasa teksaska odnotowała, że właśnie w Garland "spadło z nieba coś dziwnego". Znaleziono jakoby wtedy "szczątki dziwnej istoty" i... metalowe części jakiejś machiny! Trzeba przyznać, że "bąble" nie mogły sobie wybrać lepszego miejsca niż Garland! (Oczywiście nie wiemy, co naprawdę zdarzyło się tam w 1897 r., może nic, może wszystko wymyślili dziennikarze).
Wracamy do roku 1973. Kiedy zatem "bąble" pojawiły się już w drugim ogrodzie, u niejakich Smithów, znalazł się pewien odważny biolog z teksaskiego Uniwersytetu Baylora w Vaco. Nie bojąc się ośmieszenia, postanowił zbadać rzecz na miejscu.
"Ohydne bąble z Teksasu" okazały się nadzwyczaj rzadką formą pewnego ziemskiego organizmu, śluzowca, prawdopodobnie Fuligo varians. Śluzowce są dość tajemniczymi i bardzo starymi organizmami, spokrewnionymi z grzybami. Niektóre gatunki w pewnych stadiach rozwojowych tworzą jakby bezkształtne, galaretowate placki (tzw. plazmodia), otoczone błoną, zawierające jądra komórkowe, ale nie podzielone na komórki. Są to więc jednokomórkowce. Chociaż sam Fuligo varians jest istotą w lesie (gdzie żyje w wilgoci) ledwo widoczną, maleńką - jego bąblowate plazmodia sięgają jednak ponad 30 cm średnicy, mogą pełzać, odżywiają się w sposób "zwierzęcy" i wytwarzają twarde, guziczkowate owocniki (byłyby to opisywane przez świadków "brodawki").
Oczywiście, wiele dziwności pozostało niewyjaśnionych - bo skąd śluzowce w miejskim ogródku, skoro żyją wyłącznie w wilgotnym podłożu gęstych lasów? Dlaczego w nietypowym środowisku były tak duże i tak aktywne? Specjaliści uznali, że był to rzeczywiście dziw natury, tyle że natury ziemskiej.
Historia ta przypomniała mi się teraz, kiedy przeczytałem naukowe doniesienie o wyhodowaniu w laboratoriach Uniwersytetu w Bonn (RFN) największego jednokomórkowca świata... Jest to właśnie gigantyczny śluzowiec, "bąbel" o powierzchni 5,5 metrów kwadratowych! Uzyskano go przez połączenie odpowiednimi metodami około 250 milionów pojedynczych osobników gatunku Physarium polycephalum. Wyobraźmy sobie, iż taka żywa, pełzająca, galaretowata masa wielkości sporego dywanu pojawia się gdzieś na swobodzie i że zobaczą ją ludzie, którzy nie słyszeli o śluzowcach ani o doświadczeniach tego rodzaju! Przecież to klasyczny potwór z kosmosu, OBCY!
Słynne powiedzenie Hamleta: "Więcej jest rzeczy na ziemi i niebie, niż się ich śniło waszym filozofom" (Hamlet, tłum. J. Paszkowskiego, akt I, scena 5) dzisiaj mogłoby brzmieć inaczej - "Więcej można stworzyć rzeczy..." itd.
Znamienne, że pod koniec XX wieku w jednej z najpoważniejszych instytucji naukowych w Stanach Zjednoczonych (i w świecie) - w Smithsonian Institution, utworzono Centrum Badania Zjawisk Krótkotrwałych i Niezwykłych. Centrum zbiera doniesienia o niezwykłych wydarzeniach, stara się je weryfikować, badać i wyjaśniać. Można takie zjawiska - jeśli potwierdzono już ich autentyczność - podzielić na trzy kategorie:
1. Zjawiska, które ze względu na okoliczności tylko wydawały się niezwykłe, ale udało się je wyjaśnić "normalnymi" przyczynami;
2. Zjawiska naprawdę niezwykłe, na temat których można jednak tworzyć hipotezy, mieszczące się w granicach obecnej nauki;
3. Zjawiska, które na razie wyjaśnić się nie dają, chyba że hipotezami "nienaukowymi".
Brytyjska instytucja TORRO (Tornado and Storm Research Organization - organizacja badania tornad i sztormów, a raczej w ogóle niecodziennych zjawisk tego typu) zbiera także informacje o "zjawiskach niemożliwych". Na przykład doniesienia o tym, że gdzieś razem z deszczem "spadły z nieba" stworzenia w rodzaju żab, ryb, ślimaków, a czasem najróżnorodniejsze przedmioty martwe. Najstarsze opisy takich zjawisk znajdowano w różnych przekazach z bardzo dawnych czasów, ze starożytności i średniowiecza. Już w XIX wieku nikt ich nie traktował poważnie, w XX wieku - chociaż nadal znajdowali się świadkowie "żabich deszczów" - takie informacje uznano za klasyczny, najbardziej wyrazisty przejaw głupoty, zabobonu, "średniowiecznej ciemnoty" i pseudonauki. Martin Gardner w swej słynnej książce Pseudonauka i pseudouczeni (u nas wydał ją PWN, w 1966 roku w przekładzie B. Krzyżanowskiego i Wł. Zonna) relacje o spadających z nieba przedmiotach, zbierane od lat przez znanego dziwaka Charlesa Forta, traktuje jako dowód, iż był on pomylony, a w najlepszym wypadku kpił sobie z bliźnich. Fort był istotnie dziwną i barwną postacią, zebrał m.in. "tysiące notatek o tajemniczych ulewach robaków, ryb, martwych ptaków, cegieł, wyrobów z żelaza i kamienia, o kolorowych deszczach, małych żabach (dziwiło go, że nigdy nie zanotowano spadających kijanek) i ślimakach", (cytuję z Pseudonauki..., str. 79). Twierdził, że te wszystkie rzeczy są "odpadkami" obcej cywilizacji, zawleczonymi na Ziemię przez wichry, i naturalnie nie było to stwierdzenie, które ktokolwiek mógłby brać na serio. Niemniej do języka angielskiego weszło nowe słowo: forteana (od Forta - może po polsku trzeba by powiedzieć "f o r t k i"?) - na określenie wszelkiego rodzaju bzdur o rzeczach, spadających z nieba wraz z deszczami, i wszelkich w ogóle bzdur podobnego rodzaju.
Naturalnie, nikt przy zdrowych zmysłach nie może twierdzić, że w chmurach mieszkają ryby i żaby, które niekiedy spadają z deszczem, a już tym bardziej, że dotarły one do nas z innych planet. Jakich zjawisk po prostu NIE MA, nie mogą się zdarzyć, są wymysłem żartownisiów lub ludzi prymitywnych czy szalonych.
Wszystko to prawda, kłopot jednak polega na tym, że specjaliści z TORRO udowodnili ostatnio, iż liczne spośród doniesień o "żabich deszczach" są doniesieniami o faktach, a nie o złudzeniach! Wywołało to wielką konsternację w kołach naukowych, ale uczeni tym różnią się od, na przykład, polityków, że zawsze uznają fakty. Przyjrzyjmy się i my niektórym faktom (podaję je za czasopismem angielskim New Scientist z 2 czerwca 1988 r.).
Na przykład w Wielkiej Brytanii w marcu 1983 r., w oddalonej od morza o 100 kilometrów miejscowości Dilhome, znalazły się w jednym miejscu i na niewielkim obszarze (50 x 20 m) duże ilości muszli, o których mówiono, że "spadły z deszczem". Specjaliści z TORRO przypuszczali, iż przyniosła je trąba wodno-powietrzna z morza, gdy jednak zbadano do jakiego gatunku należały ślimaki, stwierdzono wręcz wręcz niewiarygodną: takie ślimaki żyją tylko w pobliżu Filipin! Wysunięto hipotezę, iż muszle miały służyć do wyrobu biżuterii (filipińczycy robią z nich właśnie naszyjniki), że przywieziono je do Anglii i... wypadły z ciężarówki, przejeżdżającej w czasie burzy akurat przez Dilhome. Specjaliści z TORRO nie dali za wygraną i zbadali dokładnie ułożenie muszli na ziemi. Sposób tego ułożenia wykluczał możliwość, by muszle spadły z ciężarówki! Nadal zatem podtrzymuje się hipotezę trąby powietrznej, która musiała porwać muszle z jakiegoś składowiska, ale w Anglii, od Filipin byłoby jednak na to zbyt daleko. No cóż, nie jest to hipoteza najbardziej zadowalająca, ale na razie nie ma innej.
W czerwcu 1983 r. niejaki Julian Gown zobaczył, że "z chmury spadł duży, nieżywy krab ważący około 100-150 g". Działo się to w Brighton, 4 km od morza i jest mało prawdopodobne, by na przykład mewa przeniosła kraba tak daleko od morza. W tym czasie pod Brighton stwierdzono trąby wodne.
W maju 1984 r. nocą na blaszany dach domku Rona Langtona w dzielnicy East Ham w Londynie spadło z hałasem kilkanaście ryb (niewielkich, do 15 cm długości). Tej samej nocy w innej dzielnicy, Canning Town, w dwóch ogrodach znaleziono po kilkadziesiąt ryb.
Ustalono, że ryby takie żyją w dolnym biegu Tamizy. Jest mało prawdopodobne, żeby aż tyle ryb zgubiły na przykład czaple, które zresztą nie lubią przelatywać nad wielkim miastem. Byłby to więc czyjś żart? TORRO skłania się ku hipotezie trąby wodnej (tornada), która porwała ryby i przeniosła na sporą odległość.
W czerwcu 1984 r. właściciel warsztatu samochodowego w Thirsk (hr. Yorkshire), w odległości 45 km od morza znalazł blisko garażu żywe morskie ślimaki i rozgwiazdy. Świadek ów twierdził, że widział, jak zwierzęta te spadły z chmur wraz z ulewą...
Przykładów (wyłącznie tych udokumentowanych i zbadanych) można podawać bardzo dużo, ale po co, te przytoczone wystarczą; nie da się już negować faktu "spadania z deszczem" zwierząt i przedmiotów (np. muszli). Inną kwestią jest wyjaśnienie takich faktów. Eksperci z TORRO uważają (stan na dziś, tj. w 1989 r.), że hipoteza trąb wodnych i powietrznych jest możliwa do przyjęcia. Po pierwsze, wiadomo, iż takie trąby mogą unieść w powietrze i przenosić na dość dalekie odległości różne przedmioty. Po drugie, hipoteza trąb wyjaśnia, dlaczego "żabie deszcze" (żabie, bo najwięcej doniesień dotyczy jednak żab, więc takie określenie się przyjęło) spadają tylko na bardzo niewielkim obszarze, na dach, na podwórko, w ogrodzie. "Trąba" powstaje w specyficznych warunkach pogodowych, ich opis zająłby tu zbyt dużo miejsca. W każdym razie polega to na tworzeniu się szybko wirującej kolumny powietrznej, z dużą siłą wciągającej do góry co się da. Jeśli dzieje się to nad wodą, wirujący słup wciąga do góry wodę wraz z tym, co w wodzie było - wtedy jest to trąba wodna. Taki słup, sięgający chmur, zwykle przemieszcza się szybko, niszcząc wszystko, na co po drodze natrafi, ale też tylko to, przez co bezpośrednio przejdzie. Dlatego pasy zniszczeń nie są zbyt szerokie, ale same zniszczenia bywają ogromne. Raz w życiu udało mi się zobaczyć trąbę powietrzną w Stanach Zjednoczonych, w Princeton, w 1975 r. i muszę wyznać, że do dziś nie zapomniałem tego widoku. Była to jakby długa, łącząca ziemie z chmurami, czarna, wijąca się kolumna, rzeczywiście przypominająca trąbę słonia albo wydłużony instrument muzyczny - trąbę, gdyż u góry kielichowato się rozszerzała. Dziwaczny ten wąż robił wrażenie żywego, co potęgowało grozę. Szybko się przesuwał, wił z jakąś wewnętrzną ruchliwością, druzgotał wszystko, przez co przeszedł i wciągał w głąb pomniejsze przedmioty, które wirowały z nim razem. Widziałem, jak wywala się, wyrwane z korzeniami, duże drzewo. Trąba powietrzna dość szybko zniknęła za horyzontem; ciekawe, że wokół w tym czasie panował dziwny, wręcz groźny spokój, nie było gwałtownej burzy czy wichury, choć zarazem wyraźnie wyczuwało się "w powietrzu" jakieś niepokojące napięcie (ostre zmiany ciśnienia?).
Trąba powietrzna w Princeton w 1975 r. nie dokonała zbyt wielu zniszczeń, dziwnym trafem przeszła przez samo miasteczko akurat środkiem szerokiej alei. Na pewno jednak każdy słyszał, jakie ślady potrafią po sobie zostawić takie tornada. Przypuszcza się nawet, że można im zawdzięczać wiele tragicznych zaginięć (bez śladu) statków na morzu, zwłaszcza w niektórych "diabelskich" rejonach. Być może stąd rodziły się legendy o wężach morskich, porywających okręty, albo opowieści o opuszczonych statkach, z których bez powodu i bez śladu zniknęła cała załoga. "Diabelskim obszarom" w rodzaju Trójkąta Bermudzkiego należałoby poświęcić oddzielny tekst, nam na razie wystarczy niezwykłość "żabich deszczów", których istnienie zdaje się już rzeczywiście nie ulegać wątpliwości. Nawiasem mówiąc, słyszałem kiedyś, jak stary wieśniak pod Lublinem w czasie oberwania chmury i potwornej ulewy użył określenia "żabą rzuca". Czy było to gwarowe określenie wielkiego deszczu, czy też może przechowany w zbiorowej świadomości ludzi ślad dawnego, niezwykłego wydarzenia, kiedy to "żaby spadły z chmur"?
Trąby wodne i powietrzne jako przyczyna przenoszenia różnych przedmiotów na dalekie nawet odległości są hipotezą dobrą, bo spójną i wiele wyjaśniającą. Nie wyjaśniają jednak wszystkiego. Dlaczego na przykład przenoszone są zawsze odrębne, w pewnym sensie "czyste" obiekty, a nie całe tabuny różnych śmieci i drobiazgów, co byłoby bardziej naturalne? Dlaczego "porywane" zostają ryby, żaby czy muszle, ale nie na przykład wodne rośliny, pływające w wodzie gałęzie, różne resztki, choćby tak częste w wodach państw przemysłowych butelki i pojemniki plastikowe? Dlaczego - co już zauważył szalony Fort - razem z żabami nigdy nie pojawiają się w deszczu kijanki? Czy możliwe, jak z kolei zastanawia się tygodnik New Scientist, by mechanizm, unoszący przedmioty, działał selektywnie, albo że już w trakcie przenoszenia były one s e g r e g o w a n e wedle kształtu czy ciężaru, zanim opadną z deszczem na ziemię? Skąd w trąbie biorą się rzeczy, których nie było w okolicy, gdzie taka trąba powstała? I tak dalej...
"Bąble z Teksasu, "żabie deszcze", "diabelskie obszary" czy "pojawienie się OBCYCH", a także wiele innych dziwności i dziwactw, o których wciąż słyszymy, wierząc w nie, niedowierzając lub śmiejąc się z nich - niewiele na pozór mają ze sobą wspólnego, poza właśnie dziwnością. Jest to chyba coś w rodzaju "figli naszego świata" i musimy przyznać, że bez takich figli byłby to świat wprawdzie racjonalniejszy, ale trochę uboższy. A może byłby i uboższy, i zarazem wcale nie taki mądry?
Maciej Iłowiecki "Figle naszego wieku" 1992