Gazeta Wyborcza - 09/02/2008

 

ZWIĄZEK RADZIECKI. II WOJNA ŚWIATOWA

 

 

WITOLD GADOMSKI

IWAN IDZIE NA WOJNĘ

 

 

Latem 1941 r. NKWD raportuje z frontu: "Żołnierze są śmiertelnie zmęczeni, śpią nawet pod ostrzałem artyleryjskim. Wielu ucieka wprost do lasu i cały obszar w rejonie przyfrontowym pełny jest takich uciekinierów. Wielu rzuca broń i rusza do domu"

 

O wojnie niemiecko-sowieckiej napisano tysiące książek. Pisali wszyscy: wybitni i mierni pisarze, rzetelni historycy i propagandyści, generałowie i marszałkowie dowodzący po obu stronach. Nakręcono też setki filmów. A mimo to w 63 lata po zakończeniu wojny wciąż natrafiamy na białe plamy. Co więcej, zmagania ludzi radzieckich z hitlerowcami nadal są dla Rosjan tematem tabu. Znają historię z sowieckich podręczników, w których wszystkie wątpliwości zostały wyjaśnione. "Były błędy, ale zwyciężyliśmy dzięki bohaterstwu żołnierzy i mądremu przywództwu Stalina. Reszta się nie liczy".

Po 1945 r. zwycięstwo nad "niemieckim faszyzmem" powoli zastępowało ideologię komunistyczną w roli mitu założycielskiego ZSRR. Dzisiejsza Rosja wciąż potrzebuje tego mitu, by leczyć swe kompleksy wobec świata. Historia na użytek radzieckiej, a dziś rosyjskiej propagandy to chyba najbardziej jaskrawy przykład "polityki historycznej". Do pewnego stopnia spełniła ona swoją funkcję. Jednak powszechna amnezja i zastąpienie prawdy mitem ma swoją cenę. Rosjanie nie staną się nowoczesnym społeczeństwem, póki nie uporają się ze swoją historią.

Chłopcy z kołchozów

Catherine Merridale - brytyjska historyczka wykładająca na Uniwersytecie Londyńskim - zebrała świadectwa ludzi, którzy jeszcze pamiętają wojnę, a także listy, niepublikowane dotąd pamiętniki i dokumenty (np. raporty NKWD). Jej książka "Wojna Iwana" pokazuje wojnę tak, jak widzieli ją ci, którzy dostali się w jej tryby. Znajdziemy więc w tej książce coś w rodzaju socjologicznego portretu Armii Czerwonej i społeczeństwa, przez które przetoczył się ciężki walec wojny.

Do wojska szli dziewiętnastoletni chłopcy. W 1939 r. niemal wszyscy potrafili czytać i pisać, choć badania z końca lat 20. pokazały, że przeciętny radziecki piechur porozumiewa się za pomocą 500-2000 słów. Najzdolniejszych zgarniało NKWD, lepiej wykształconych służby techniczne, lotnictwo, czołgi, artyleria. Resztę dostawała piechota. Niemal wszyscy przychodzili do wojska pijani - taka tradycja.

W latach 30. armia rozrastała się gwałtownie - w 1939 r. liczyła 1,3 mln oficerów i żołnierzy. Wyposażenie nie nadążało, stąd braki w umundurowaniu, zniszczone buty, karabiny na sznurkach. Duża liczba chorób, słabe wyżywienie. Świadczą o tym zachowane listy do domów. A przecież ludzie w ZSRR znali prawdziwy głód, od którego na Ukrainie zmarło kilka milionów ludzi. Skoro więc żołnierze narzekali na warunki życia, musiały być one rzeczywiście fatalne.

Robotniczo-Chłopska Armia Czerwona była armią komunistyczną. Cele ideologiczne, wyznaczane przez partię bolszewicką, realizował Główny Zarząd Polityczny, na czele którego stał Lew Mechlis. Zgodnie z rozkazem partii "oficer polityczny (politruk) to najważniejsza osoba w całej edukacji żołnierzy". Brał udział w ćwiczeniach wraz z żołnierzami, prowadził z nimi indywidualne rozmowy, pisał raporty do władz, zajmował się działalnością propagandową, tłumaczył żołnierzom politykę partii. Żołnierze wiedzieli o świecie tyle, ile usłyszeli w swym rodzinnym kołchozie i dowiedzieli się na zajęciach z politrukiem.

Politrucy mieli swoje problemy. "Nie mamy ani jednego tomu dzieł Lenina" - informował jeden z nich w 1939 r. Inny, służący w jednostce, którą jesienią 1939 r. skierowano na front wojny z Finlandią, z przerażeniem odkrył, że nie ma ani jednego portretu Stalina. "Wysłać pilnie" - alarmował.

Czy żołnierze byli patriotami ZSRR? Merridale nie odpowiada na to pytanie jednoznacznie. Zauważa, że system sowiecki stwarzał warunki do awansu dla wielu młodych ludzi. Kończyli szkoły i obejmowali stanowiska w rozrastającej się biurokracji państwowej, gospodarczej, partyjnej, wojskowej. W błyskawicznym tempie uczyli się oportunizmu. Ale większość społeczeństwa mieszkała na wsi. Synowie kołchoźników nie ufali politrukom. Autorka przytacza wypowiedź żołnierza, którą ktoś podsłuchał i doniósł o niej oficerowi: "Mówią nam, że kołchoźnicy dobrze żyją, a w rzeczywistości nic nie mają. Nie będę bronił władzy radzieckiej. Jeśli do tego dojdzie, zdezerteruję. Mój ojciec był głupi, że zginął w wojnie domowej, ale ja nie jestem głupcem. Partia komunistyczna i władza radziecka mnie okradły".

Wśród żołnierzy nie było nieformalnych przywódców, nie tworzyły się więzi przyjaźni. Przed wybuchem wojny dbali o to politrucy. Gdy wybuchła, straty były tak wielkie, że w oddziałach trwały nieustanne rotacje. Żołnierze znali się kilka-kilkanaście dni, potem oddział szedł w rozsypkę i jeśli komuś udało się przeżyć, wkrótce otaczali go nowi ludzie. Sytuacja zaczęła się zmieniać w drugiej części wojny, gdy straty były mniejsze, a wspólnota przeżyć rodziła nieformalne więzi. Stopniowo rósł też autorytet dowódców.

Ostatnia noc pokoju

Wieczorem 21 czerwca 1941 r. generał armii Dymitr Pawłow, naczelny dowódca Specjalnego Frontu Zachodniego, był w teatrze w Mińsku. Wystawiano komedię muzyczną "Wesele w Malinówce". Szef wywiadu pułkownik Błochin poinformował go, że stojące po drugiej stronie granicy czołgi niemieckie grzeją silniki. "To nie może być prawda - odparł Pawłow. - Nadszedł czas, żeby skupić się na sztuce".

Po skończonym przedstawieniu Pawłow odebrał telefon od ludowego komisarza obrony Siemiona Timoszenki. "Jak tam u was, cisza? - pytał komisarz. Pawłow poinformował o wyjątkowej aktywności Niemców. - Spróbujcie się tak nie przejmować i nie panikujcie - odparł Timoszenko".

Miesiąc później Pawłow zostanie rozstrzelany za to, że dopuścił do klęski i panicznej ucieczki dowodzonych przez siebie wojsk. Dowództwo frontu objął po nim Timoszenko, który kolejno dowodził kilkoma innymi frontami. Na ogół nieudolnie - w kwietniu 1942 r. w czasie ofensywy w kierunku Charkowa stracił 250 tys. żołnierzy. Nie przeszkodziło mu to w awansach. Zmarł w 1970 r. odznaczony niemal wszystkimi orderami sowieckimi.

Sztukę w mińskim teatrze oglądał też oficer lotnictwa Kamienszczykow. Późnym wieczorem poszedł spać. Nad ranem obudziła go żona, której nie dał spać ryk setek samolotów. - To manewry - powiedział lotnik, któremu nie chciało się wstawać. Na wszelki wypadek zarzucił płaszcz i wyszedł na balkon. Horyzont był jasny od płomieni. Kamienszczykow zrozumiał, że to nie manewry. Dotarł do lotniska i nie czekając na rozkazy, wystartował. To dlatego jego samolot nie został zniszczony na ziemi, lecz zestrzelony nad bagnami koło Białegostoku.

Kamienszczykow wierzył w Stalina. Większość żołnierzy nie wierzyła. Szeregowy Chabibulin został skazany na dziesięć lat więzienia za to, że żartem powiedział do kolegi, by ten bardziej się starał dostać postrzał, bo wówczas zostanie zdemobilizowany. Na pytanie, czy sam nie chce walczyć, odpowiedział bez entuzjazmu: "Cóż, walczy się". Przeżył i doczekał upadku ZSRR. Wbrew mitom powielanym w powieściach i filmach żołnierze nie szli do boju z okrzykiem: "Za Stalina!". "Coś krzyczeliśmy - twierdzi Iwan Gorin, były żołnierz pochodzący z kołchozu. - Nie sądzę, by było to grzeczne".

Pytani przez Merridale o problemy psychiczne dawni żołnierze i oficerowie nie rozumieli pytania. Szok bojowy - przypadłość niemal powszechna wśród żołnierzy, którzy przeżyli natarcie artyleryjskie - w ogóle nie był uznany za jednostkę chorobową. Przepustką do domu były jedynie ciężkie kontuzje.

W okrążeniu

"Okrążyli! To jedno jedyne, rzadkie, prawie nieużywane w czasie pokoju, tragiczne słowo zmieniało ludzi w nieprzeliczone tabuny biegnące jakby w malignie, pełznące gdzieś bez jakichkolwiek rozkazów i zasad" - pisał rosyjski prozaik Wiktor Astafjew. Latem 1941 r. to słowo było przekleństwem.

Merridale przytacza raport NKWD z pierwszych tygodni wojny: "Żołnierze są śmiertelnie zmęczeni, śpią nawet pod ostrzałem artyleryjskim, (...) podczas pierwszego bombardowania szyki rozpadają się, wielu ucieka wprost do lasu i cały zalesiony obszar w rejonie przyfrontowym pełny jest takich uciekinierów. Wielu rzuca broń i rusza do domu".

Mark Sołonin, młody rosyjski historyk, spróbował w książce "22 czerwca 1941" odpowiedzieć na pytanie: Dlaczego Armia Czerwona w ciągu kilku tygodni rozpadła się? Autor wyśmiewa political fiction zaprezentowaną w książce Wiktora Suworowa "Lodołamacz" - jakoby Stalin w 1941 r. gotował się do wojny z Niemcami, rozbudował więc siły ofensywne, lekceważąc defensywę, i dlatego doznał klęski. Odrzuca też tłumaczenia stalinowskich propagandystów, że Hitler zaskoczył pokojowo nastawiony Kraj Rad, wykorzystując cały potencjał wojskowo-przemysłowy okupowanej Europy.

Sołonin dowodzi, że w czerwcu 1941 r. Armia Czerwona dysponowała większym potencjałem niż Niemcy wraz z sojusznikami. W ciągu dziewięciu dni po wybuchu wojny w ZSRR zmobilizowano 5 mln ludzi. Armia Czerwona miała od samego początku więcej czołgów, samolotów, karabinów, dział. Sowieckie fabryki produkowały kilkakrotnie więcej sprzętu wojennego niż niemieckie (wliczając w to fabryki w krajach okupowanych przez Hitlera). W czołgach Armia Czerwona miała trzykrotną przewagę nad Niemcami (nie licząc maszyn, które stacjonowały w głębi kraju, np. na granicy z Mandżurią). W samolotach - przewagę dwukrotną.

Nie jest też prawdą, że Niemcy górowali jakością wyposażenia. Armia Czerwona posiadała 1475 nowoczesnych czołgów T-34, którym nie dorównywał wówczas żaden czołg niemiecki. Pociski czołgów z czarnymi krzyżami odbijały się od pancerza T-34, czyniąc niewielkie wgłębienia.

Co więc było przyczyną bezprecedensowej klęski wojsk sowieckich latem 1941 r.? Brak woli walki ze strony żołnierzy i skrajna nieudolność dowódców niepotrafiących wykorzystać posiadanych atutów. Sołonin przytacza meldunek szefa Zarządu Propagandy Politycznej Frontu Południowo-Zachodniego Michajłowa z 17 lipca 1941 r.: "W oddziałach frontu było wiele przypadków panicznej ucieczki z pola walki pojedynczych żołnierzy, grup, pododdziałów. Panika nierzadko przenosiła się za sprawą samolubów i tchórzy na inne oddziały, dezorientując wyższe sztaby w rzeczywistym położeniu na froncie, w stanie bojowym i liczebnym oraz we własnych stratach. Wyjątkowo wielka liczba dezerterów. Tylko w samym 6. Korpusie Strzeleckim w ciągu pierwszych dziesięciu dni wojny zatrzymano i skierowano na front 500 dezerterów. Według niepełnych danych oddziały zaporowe zatrzymały w toku wojny około 54 tys. ludzi, którzy zgubili swe oddziały i odstali od nich, w tym 1300 dowódców".

W rezultacie - pisze Merridale - pod koniec 1941 r. do niewoli trafiło 2-3 mln czerwonoarmistów. "Niemcy nie byli przygotowani na wzięcie takiej liczby jeńców". W niektórych punktach wojska hitlerowskie niemal nie napotykały oporu, posuwając się do przodu 50-100 km dziennie. Do lutego 1942 r. Armia Czerwona straciła - nie licząc tych, którzy dostali się do niewoli - 2 mln 663 tys. żołnierzy. Na każdego zabitego Niemca przypadało 20 żołnierzy sowieckich.

Obraz całkowitego chaosu wyłania się nawet z kart pamiętników dowódców Armii Czerwonej. Sołonin cytuje pamiętnik Konstantina Rokossowskiego, w którym przyszły marszałek wspomina, jak pewien pułkownik w lekceważący sposób zareagował na pytanie dowódcy korpusu, gdzie jest jego oddział. Pułkownik najwyraźniej uznał, że dni władzy sowieckiej są policzone, i nie wydawał się tym zmartwiony. Rokossowski wyjął więc pistolet, by przywołać go do porządku.

Rosjanie nie byli tchórzami. Amerykański historyk William R. Trotter w książce "Mroźne piekło" opisuje, jak żołnierze z "rosyjskim fatalizmem" szli na gniazda fińskich karabinów maszynowych podczas wojny zimowej 1939-40. Dlaczego więc w 1941 r. ci sami żołnierze nie chcieli walczyć? "Zadanie podniesienia ducha spadło na oficerów - pisze Merridale. - Część z nich okazała się wspaniałymi ludźmi, ale większość, łącznie z najskuteczniejszymi, była tyranami, których szorstki język i twarda dyscyplina wywodziły się wprost z pradawnego świata wsi. (...) Do najgorszych należeli ludzie awansowani po stalinowskich czystkach. Absurdem było myśleć, że potrafią kogokolwiek zainspirować". Autorka przytacza raport generała Dorodnego, dowódcy 5. Dywizji Piechoty: "Musieliśmy powstrzymać czołgi karabinami i bronią maszynową - skarżył się generałowi Iwanowi Kamerze dowodzącemu artylerią. - Zajmę się tym - rzekł Kamera i wsiadł do samochodu. >>Nigdy go już nie widziałem - pisał Dorodny. - Chyba podbudował swój autorytet, nic nie robiąc i pozwalając innym, by przelewali krew<<".

Partyzanci

Według sowieckiej mitologii wszędzie na terenach zajętych przez Niemców powstawały oddziały partyzanckie, które - zwłaszcza na Białorusi - kontrolowały ogromne tereny, przerywając dostawy na front i broniąc miejscowej ludności przed hitlerowcami. Według jednego z szacunków pod koniec 1941 r. istniało 2 tys. oddziałów partyzanckich skupiających 72 tys. partyzantów, a do lata 1944 r. walczyło z Niemcami pół miliona partyzantów. Jednak prawie 90 proc. oddziałów nie miało łączności z Moskwą i działało na własną rękę.

Jak układały się relacje między partyzantami a ludnością wiejską? Pisze o tym Laurence Rees, dyrektor działu programów historycznych BBC Television, w książce "Hitler i Stalin. Wojna stulecia". Nastoletni Iwan Treskowski mieszkał wraz z rodziną w walącej się chałupie w białoruskiej wiosce Usiaża. Partyzanci pojawiali się co kilka dni: "Byli pijani. Zabierali nam smalec, kury, ubrania. W sąsiedniej wiosce sprzedawali lub wymieniali na wódkę". Pewnego razu chłopiec usłyszał, jak partyzanci krzyczą do jego ojca: "Daj nam słoniny albo cię zabijemy".

Michaił Timoszenko, jeden z dowódców partyzanckich i członek specjalnej grupy NKWD, przyznaje, że do zadań partyzantów należało rozprawianie się z tymi, którzy "utracili wiarę w zwycięstwo władzy radzieckiej". Chłopów podejrzewanych o "brak wiary" partyzanci porywali i po przesłuchaniu rozstrzeliwali. "Nie było żadnego sądu. W zasadzie to był terror, ale wymierzony w ludzi podłych".

Nadieżda Niefiodowna z Usiaży wspomina, że jej siostra i szwagier zostali zastrzeleni przez partyzantów. Prawdopodobnie dlatego, że ktoś widział, jak rozmawiają z żołnierzem niemieckim. Miejscowi chłopi cierpieli podwójnie - nękani przez Niemców i partyzantów. Pijany partyzant w Usiaży strzelił do niemieckiego samolotu. Oczywiście chybił, ale stukasy zbombardowały wioskę.

Gdy Armia Czerwona wkraczała na tereny okupowane przez Niemców, dawni partyzanci rozstrzygali o tym, kto zdradził, a kto zachowywał się godnie. Jeden z dowódców partyzanckich, nazywany przez Merridale "wujkiem Mitią" - "bezbarwny, łagodny człowiek" - mówi w książce "Wojna Iwana": "Powinniśmy być bezlitośni wobec zdrajców. Nie ma co płakać".

Kolejność dziobania

W styczniu 1943 r. Komitet Centralny partii komunistycznej wydał tajną rezolucję w sprawie rodzin żołnierzy pełniących służbę czynną. Aleksiej Kosygin, wschodząca gwiazda partii, został upoważniony do zorganizowania pomocy społecznej. Miał rozdzielać opał, ziemniaki, mąkę. W maju 1944 r. inspekcja w okręgu kurskim ujawniła 17 740 sierot i prawie pół miliona rodzin żołnierzy pilnie potrzebujących pomocy. Jedynie 32 tys. rodzin otrzymywało jakąkolwiek pomoc od państwa. Podobnie było w całej europejskiej części Rosji. Ludzie mieszkali w ziemiankach, chodzili bez butów.

Merridale opisuje mieszane uczucia, jakie mieli radzieccy żołnierze, którzy na odzyskanych terenach byli chętnie witani przez samotne kobiety. Każdy z nich zostawił kogoś w domu. Czy moja żona też kogoś chętnie przyjmuje? - myśleli.

W 1942 r. zaostrzono prawo do "trofeów wojennych". W okolice opuszczonych pól bitewnych i baz wojskowych wysyłano specjalne załogi złożone z kobiet i nastolatków. Mieli zabierać poległym Niemcom i żołnierzom Armii Czerwonej wszystkie przydatne przedmioty: broń, rzeczy osobiste, ubrania. Merridale cytuje wypowiedź żołnierza Anatolija Szewielowa: "Pochowali całą resztę, ale o nim zapomnieli. Wziąłem jego portfel... Byłem ciekawy, naprawdę. Znalazłem w nim fotografię jego frau i kondom. My nie mieliśmy kondomów. Żadnego bezpiecznego seksu w Armii Czerwonej. Ale ja chciałem jego butów. Próbowałem je zdjąć. Jednak ciągnąłem mocno, a nogi żołnierza były w stanie takiego rozkładu, że odpadły razem z butami. Więc je zostawiłem".

Żołnierze ściągali trupom buty, generałowie mieli wyższe aspiracje. "Istniała przygnębiająca kolejność dziobania wokół tej padliny" - pisze Merridale, mając na myśli nie tylko obdzieranie zwłok, ale również rabunki, jakich dopuszczała się Armia Czerwona na zajętych terenach. Jak podaje Sołonin, podczas rewizji u aresztowanego 24 stycznia 1948 r. generała Telegina, bliskiego współpracownika marszałka Żukowa, przejęto: "Ponad 16 kg wyrobów ze srebra, 218 kuponów tkanin wełnianych i jedwabnych, 21 strzelb myśliwskich, wyroby z porcelany i fajansu, arrasy francuskie, obrazy mistrzów flamandzkich oraz inne kosztowności".

Kto w Rosji chce, może się tego wszystkiego dowiedzieć. Cenzury nie ma. Książki "kontrowersyjnych" historyków rosyjskich, które odkłamują przeszłość, wychodzą bez przeszkód. Bez trudu można dotrzeć do prac historyków zachodnich. Ale ośrodki badania opinii publicznej w Rosji nie odnotowały zmiany świadomości historycznej. Ukształtowały ją sowieckie podręczniki, filmy, książki. Prawdziwy triumf polityki historycznej.

 

Catherine Merridale, "Wojna Iwana. Armia Czerwona 1939-1945";

Mark Sołonin, "22 czerwca 1941, czyli jak się zaczęła Wielka Wojna Ojczyźniana"; 

Laurence Rees, "Hitler i Stalin. Wojna stulecia";

William R. Trotter, "Mroźne piekło. Radziecko-fińska wojna zimowa 1939-1940"