Gazeta Wyborcza - 07/12/2000

 

 

WOJCIECH JAGIELSKI

O DWÓCH TAKICH, CO CHCIELI UKRAŚĆ AFRYKĘ

 

 

Różnica między nowoczesnymi najemnikami i dawnym królem "psów wojny" Robertem Denardem jest taka, jak między dzisiejszym komputerem i starą maszyną do pisania

 

Tony Buckingham służył w brytyjskich służbach specjalnych SAS.

Luther Eeben Barlow z Republiki Południowej Afryki walczył w 32. batalionie, szwadronie śmierci, przyuczonym do zwalczania murzyńskich partii partyzanckich z RPA, Mozambiku, Angoli, Rodezji-Zimbabwe.

Buckingham sam odszedł ze służby.

Barlow stracił pracę, gdy ostatni biały reżim w Afryce, targując się z Nelsonem Mandelą o warunki kapitulacji, kazał rozwiązać 32. batalion.

Buckingham marzył o zbudowaniu górniczego imperium w Afryce.

Barlow - o najpotężniejszej w Afryce, nowoczesnej armii zaciężnej.

Los, jakby pod wrażeniem ich zuchwałości, postanowił im sprzyjać. Dzięki swej energii - i szczęśliwym zbiegom okoliczności - zbudowali najsłynniejszy na świecie górniczy koncern wynajmujący zaciężne wojska: firmę Sandline International. U schyłku XX stulecia firma ta zrewolucjonizowała profesję najemnego żołnierza.

Mobutu i "psy wojny"

Kongo-Kinszasa, jedno z największych państw Afryki, jest tak rozległe, że już sam rzut oka na mapę nasuwa wątpliwości, czy jakikolwiek rząd mógłby zapanować nad tym bezmiarem dżungli i sawann, zamieszkanym przez setki wrogich sobie ludów. Pierwsza wielka wojna w niepodległej Afryce wybuchła właśnie w Kongu. I właśnie tu zaczęła się historia przedostatniego z pokoleń białych kondotierów. Życiowi rozbitkowie z Europy, nie mogąc się odnaleźć w pokojowych czasach po ogólnoświatowej wojnie, zaciągali się na służbę do kongijskiego generała Mobutu Sese Seko, by wygrać dla niego wojnę domową i zdobyć władzę. Mobutu nigdy nie ufał własnym żołnierzom i ilekroć wpadał w kłopoty, ogłaszał zaciąg do armii najemnej. Kondotierzy ratowali go z opresji, a ci, którzy zdobyli sławę w Kongu, zdobywali potem kontrakty w Nigerii, Sudanie, Rodezji, Angoli, Beninie.

Kongo, które było początkiem ich złowrogich karier, stało się także początkiem ich upadku. Kiedy jesienią 1996 roku w Kongu wybuchła kolejna rebelia przeciwko Mobutu, panujący już trzecie dziesięciolecie, złożony śmiertelną chorobą władca znów wezwał "psy wojny". Ale nie tylko on się postarzał. Postarzeli także jego najwierniejsi pretorianie. Przegrali tę wojnę. Ich metody i sposób walki wyszły z mody. Anachroniczni i stetryczali, już dawno przestali być złowróżbni, a stali się żałośni. Pokonany Mobutu uciekł z kraju, a pozbawiony władzy, eliksiru utrzymującego go przy życiu, umarł wkrótce na obczyźnie. Agonia Mobutu wyznaczyła też kres epoki pokolenia najemnych żołnierzy, która przez ostatnie ćwierć wieku określała reguły działania zaciężnych armii. Dała też początek nowemu gatunkowi "psów wojny".

Najemników szukajcie w folderach

Włóczęgów, niespokojne duchy i zabójców do wynajęcia zastąpili zawodowi żołnierze, którym chodziło już nie o przygodę i dorywczy zarobek, ale o działalność gospodarczą, nastawioną na długotrwałe i stałe zyski.

Starych weteranów, skrzykujących po spelunkach towarzyszy broni na nowe wyprawy, wyparły z rynku zawodowe agencje ochroniarskie, mające biura w wieżowcach w londyńskim City, na Manhattanie, Wyspach Bahama. Aby nawiązać z nimi kontakt, wystarczy odszukać adres poczty elektronicznej w kolorowym folderze, jaki można dostać na każdych międzynarodowych targach czy wystawach broni.

Kiedyś najemnych żołnierzy zatrudniano po kryjomu. Dzisiejsze agencje ochroniarskie są całkowicie legalne i współpraca z nimi, choć często dyskretna ze względu na materię, nie jest niczym wstydliwym. Tym bardziej że wiele z nich działa we współpracy z rządami swoich państw, przyjmuje nawet zamówienia od wywiadów największych mocarstw. Co więcej, firmy ochroniarskie chcą zdobyć dla siebie mandat Organizacji Narodów Zjednoczonych. Wiedzą doskonale, że operacje pokojowe ONZ są drogie, bo obsługująca je administracja jest niewydolna i często skorumpowana. Operacje ONZ są też nieskuteczne, bo wraz z końcem zimnej wojny gwałtownie zmalało przyzwolenie wyborców, by poświęcać życie ich rodaków dla obrony pokoju czy demokracji na drugim końcu świata. Firmy ochroniarskie chcą wziąć to na siebie. "Jesteśmy tańsi - mówią - i znamy się na rzeczy".

Starych wyeliminował dodatkowo postęp techniczny. Według Patricka Smitha, redaktora naczelnego biuletynu "Africa Confidential", różnica między nowoczesnymi najemnikami a dawnym królem "psów wojny" Robertem Denardem jest taka, jak między komputerem najnowszej generacji i starą maszyną do pisania.

Według teorii Smitha, Kongo-Kinszasa jest miejscem, gdzie z kilkuletnim wyprzedzeniem rozgrywa się historia całej Afryki. To za jego namową pojechałem do Kisangani.

Spotkanie z poszukiwaczami diamentów

Wiosną 1997 roku Kisangani, położone w sercu tajemniczego, afrykańskiego interioru, było stolicą kolejnej rebelii, które z niezwykłą regularnością wybuchały w Kongu od początku jego niepodległej egzystencji. Powstańcy kontrolowali już połowę kraju i szykowali się do uderzenia na stolicę - Kinszasę.

Tymczasem Teksańczycy szukali w dżungli diamentów. Było ich dwóch i wszędzie widywano ich razem. Wstawali o świcie, gdy hotel Zongia budził się dopiero z ciężkiego snu tropikalnej nocy. Znikali w mlecznej mgle, podnoszącej się znad czerwonej drogi prowadzącej do dżungli. Do hotelu wracali późnym wieczorem, kiedy w spiżarni nie zostawało już nic poza ryżem i bananami. Zdobywane przez nich cudem kurczaki i ryby kucharz niezmiennie sprzedawał tym bywalcom Zongii, którzy wcześniej pojawiali się na kolacji. Teksańczycy klęli w żywy kamień, po czym zatapiali się w cichych rozmowach nad brunatnymi butelkami palmowego piwa. Czasami Amerykanie przyprowadzali do hotelu Afrykanina, który, poprawiając opadające okulary, przedstawiał się jako wiceminister od kopalń w powstańczym rządzie.

Powstanie wypłoszyło z Kisangani kupców i pośredników. Tubylcy, którzy nie mieli komu sprzedawać cennych kamieni, powitali Amerykanów z ulgą. Pojawili się w Kisangani jako pierwsi i w zamian za pokaźną zaliczkę, wpłaconą powstańcom, otrzymali od nich koncesję na poszukiwania i skup diamentów wokół miasta.

- Tony Buckingham i jego najemnicy! Niech im ziemia lekką będzie! - sapał z satysfakcją Teksańczyk Gordon znad szklaneczki whisky, którą sprowadzał sobie z Kampali i trzymał tylko na specjalne okazje. - Wystawili nas do wiatru w Angoli i Sierra Leone, ale teraz my jesteśmy górą! Cholerni najemnicy! Kiedyś przynajmniej zaciągali się dla jakiejś sprawy, dobrej czy złej, ale jednak. A Buckinghamowi chodzi tylko o forsę! Wojna to dla niego taki sam interes, jak ropa naftowa czy krewetki.

- Zadzwoń do Maxa - przerwał małomówny towarzysz Gordona. - Miał sprawdzić, kiedy przylatuje samolot z Kampali i czy Jean-Raymond będzie nas potrzebował w Katandze.

- Na śmierć zapomniałem! Która to godzina? - Gordon zerwał się, szukając po kieszeniach zegarka. Jedyny telefon w mieście, satelitarny, należał do Mylesa. Można było z niego korzystać, ale tylko w ciągu dnia. Wieczorem Myles nadawał korespondencje do Nairobi i nie wolno mu było przeszkadzać. - Nie, nie jest tak późno. Kto by pomyślał, że Max i Jean-Raymond sprzątną Buckinghamowi sprzed nosa Kongo!

Powstaje Firma

Koniec globalnej konfrontacji między Wschodem i Zachodem sprawił, że na świecie pojawiły się armie bezrobotnych żołnierzy i stosy bezużytecznej broni. Afrykańskie państwa, zmuszane do oszczędności przez zachodnich bankierów, zaczęły redukować armie. W spadku po zimnej wojnie otrzymały jednak dziesiątki wywołanych i niepokończonych konfliktów oraz tuziny partii partyzanckich, które, porzucone przez zagranicznych patronów, zaczęły żyć własnym życiem. Powojenny chaos odstraszał międzynarodowe koncerny, które liczyły, że w czasie pokoju dobiorą się wreszcie do afrykańskich bogactw.

Buckingham, szef niewielkiego górniczego przedsiębiorstwa Heritage Oil & Gas, poszukującego ropy i diamentów w Angoli, wiedział doskonale, że wobec kryzysu afrykańskich państw, górnicze koncerny muszą same zadbać o swoje bezpieczeństwo.

Rozumiał to także Barlow, który założył straż przemysłową Executive Outcomes, wynajmującą swoje usługi koncernom zamierzającym wydobywać w Afryce ropę naftową, diamenty, miedź i złoto. Straż składała się w większości z jego dawnych podwładnych z Trzydziestki Dwójki, której pod względem liczby zabitych wrogów nie dorównywała żadna inna z południowoafrykańskich jednostek.

Barlow i jego koledzy z tajnych służb lepiej niż ktokolwiek inny w Południowej Afryce wiedzieli, że apartheid dożywa ostatnich dni. Wiedzieli też, że to właśnie im, lojalnym, a nierzadko nadgorliwym wykonawcom rozkazów przyjdzie zapłacić za grzechy przeszłości. Aby uniknąć zemsty ze strony dawnych ofiar, prześladowcy porzucali więc służbę w tajnej policji i zaszywali się w kryjówkach - prywatnych agencjach ochroniarskich.

Murzyńscy politycy, szykujący się do przejęcia władzy w Południowej Afryce, właśnie w białych oficerach z armii i tajnych służb widzieli największe zagrożenie. Barlow zaś, werbując dawnych komandosów, szpiegów i dywersantów do swojej prywatnej armii, dawał zajęcie potencjalnym wrogom Nowego Porządku, zmniejszał ryzyko.

Nic dziwnego, że Nelson Mandela i jego towarzysze nie widzieli niczego zdrożnego w działalności Executive Outcomes.

Odium przeszłości odstręczało jednak klientów. Sytuacja zmieniła się, gdy pewnego dnia do biura Barlowa przybył Brytyjczyk Anthony Buckingham z propozycją niezwykłego przymierza - poszukiwaczy skarbów i korsarzy. Tak powstała Sandline International.

Zabójcza ośmiornica

- Kiedy Buckingham wyląduje w jakimś kraju, nie ma takiej siły, która by go stamtąd wypędziła. Firma wypuszcza macki i jak ośmiornica oplata nimi wszystko.

Szerokim ruchem Gordon zagarnął do siebie noże, widelce, kartonowe paczki papierosów, zapalniczki, kapsle po piwie leżące na lepkim od brudu i wilgoci stole.

- Pojawia się, by kupić kopalnie w jakimś zapomnianym przez Boga i ludzi zakątku, terroryzowanym w dodatku przez rebeliantów.

Położył na środku stołu wielką szklaną popielnicę, wypełnioną po brzegi popiołem i niedopałkami.

- Prezydenci przyznają mu wtedy koncesje za grosze. W końcu sami i tak nie mają z kopalni żadnego pożytku. Buckingham ściąga swoich żołnierzy i ci robią porządek z rebelią. Dopiero wtedy przybywają górnicy.

Wokół popielniczki Gordon ułożył paczki papierosów: czerwono-biały kartonik marlboro, piaskowy cameli i granatowy rothmansów. Po chwili zastanowienia dorzucił jeszcze zapalniczki.

- Interes się rozkręca. Firma zaczyna płacić podatki zbankrutowanemu rządowi. Często są to jedyne pieniądze, jakie trafiają do kasy zagrożonego reżimu. A i tak musi się nimi dzielić z Firmą: płaci za jej usługi. Firma zarabia więc dwakroć.

Kiedy Buckingham trzyma już reżim w szachu, proponuje mu nowe usługi: budowę dróg, mostów, szkolenie rządowej armii. Reżim widzi skuteczność Firmy. Nie ma więc wyjścia. Pojawiają się więc siostrzyczki Firmy; jedna zajmuje się budownictwem, inna liniami lotniczymi, jeszcze inna bierze na siebie zakładanie central telefonicznych, ochronę ambasad, konwojów z pomocą humanitarną. Wszystkie są nowe i noszą nazwy, o których nikt wcześniej nie słyszał.

- Po jakimś czasie - Gordon z głośnym brzękiem rzucił na stół sztućce - okazuje się, że Firma przeniknęła do każdej sfery funkcjonowania państwa.

Podniósł popielnicę i trzymał ją zawieszoną nad stołem.

- Te wszystkie większe i mniejsze firmy mają jeden adres. Londyńska Chelsea. Wszystkie mają tam swoje biura i jednego szefa. Tony'ego Buckinghama.

Angola, 1995

Pierwszym wielkim kontraktem Buckinghama i Barlowa była umowa z naftowymi koncernami z Angoli. Rządowi w Luandzie lekko przyszło przyznanie koncesji w Soyo, które znajdowało się pod kontrolą rebeliantów z ugrupowania UNITA. Nie mogąc liczyć na angolską armię, Buckingham zdecydował się sam wyzwolić Soyo. Swojemu sekretarzowi kazał kupić bilety na samolot do Johannesburga. Słyszał już o Barlowie. Postanowił złożyć mu propozycję.

Barlow nie dał się długo prosić. Cztery tuziny najemnych żołnierzy z Executive Outcomes przepędziło z Soyo partyzantów i wyzwoliło naftowe pola dla Buckinghama. Najemnicy zrobili takie wrażenie na szefie sztabu armii angolskiej Joao de Matosie, że ten zaproponował im, by szkolili jego wojsko. Skoro przepędzili rebeliantów z Soyo - kalkulował generał - może uda im się pobić ich w całym kraju! Wszak wszyscy żołnierze Firmy walczyli już kiedyś w Angoli. Jako południowoafrykańscy instruktorzy szkolili przed laty partyzantów. Teraz, gdy Buckingham i Barlow podpisali kontrakty z rządem, ich podwładni mieli skierować broń przeciwko swoim dawnym towarzyszom. Nie minął rok, a partyzanci, przerażeni klęskami zadawanymi przez niedawnych przyjaciół, skapitulowali.

Panoszenie się Buckinghama i Barlowa nie podobało się Amerykanom, którzy w bogatej w ropę Angoli upatrzyli sobie nowego sojusznika w Afryce. Amerykański prezydent wezwał do siebie angolskiego i zażądał, by ten wymówił służbę najemnym żołnierzom. Teksańczyk Gordon pracował wtedy w Luandzie dla Maxa Boulle'a i jego American Diamond Buyers.

- Wszyscy szykowali się do walki o schedę po Buckinghamie, koncesje na diamenty, pola naftowe i kontrakty na ich ochronę - wspominał, popijając z butelki letnie, mętne piwo. - Max i jego brat, Jean-Raymond, związali się z konkurencyjną wobec Buckinghama ochroniarską firmą z Londynu, która zatrudniała u siebie Rosjan, więc wydawało się nam, że ma dobre kontakty w komunistycznym rządzie i że dzięki nim staniemy się królami Angoli. Nie doceniliśmy jednak Buckinghama.

Firmie wymówiono kontrakty na szkolenie angolskiej armii i pola naftowe w Soyo. Ale dzięki nawiązanym przyjaźniom dostała ona nowe koncesje, a Barlow zaczął ochraniać instalacje naftowe francuskiego Elfa. Założył też nową straż przemysłową Alfa 5. Na jej czele postawił Agostinho de Matosa, brata szefa sztabu angolskiej armii rządowej. Wdzięczny generał kazał konkurentom Buckinghama i Barlowa zwijać interes, co ostatecznie rozwiało angolskie marzenia Maxa i Jean-Raymonda. Buckingham zaś obiecał de Matosowi, że nigdy nie pomoże prezydentowi Mobutu z sąsiedniego Konga, który wspierał angolskich rebeliantów.

Kisangani, Kongo, wiosna 1997

- W mieście mówili o nim Pułkownik Jugo - w oczach Gordona widać było nieme cierpienie, gdy powstańczy wiceminister od kopalń rozcieńczał przeszmuglowanego błękitnego Johnnie Walkera różową lemoniadą. - Wymachiwał wielkim pistoletem i krzyczał: "Najpierw jest Pan Bóg, zaraz po nim Mobutu. A trzeci w kolejce jestem ja".

Pułkownik był Serbem i tak jak jego podwładni walczył wcześniej w bałkańskich wojnach, które przeraziły przyzwyczajoną do spokoju Europę. On i jego najemnicy mieszkali tuż obok katedry, w hotelu Palm Beach nad rzeką Kongo, szarą i martwą, odkąd wojna przerwała żeglugę. Miejscowi bali się ich niezrozumiałego okrucieństwa, zrodzonego może z doznanych niegdyś krzywd, a może z narkotycznego poczucia wszechwładzy w rzeczywistości odległej i innej od wszystkiego, co znali. Może właśnie ta odmienność wyzwalała w nich okrucieństwo, przerażające i zachwycające ich samych, gdy wieczorami wyruszali w miasto, nieprzytomni od alkoholu i żądzy bezkarnego czynienia zła. Żyli jak w barbarzyńskim śnie, w którym nie ma kary, w którym mogły eksplodować ze straszliwą siłą najgorsze ludzkie instynkty.

Los rzucił ich do Afryki, gdy w górach Mulenge, nad jeziorem Kivu wybuchło powstanie, a złożony śmiertelną chorobą kongijski dyktator Mobutu przebywał na leczeniu na Lazurowym Wybrzeżu. Kongijscy generałowie, znając upodobania pryncypała, zadzwonili do Barlowa, którego nazwisko znane było już w całej Afryce.

Ta nadgorliwość generałów wydała się Mobutu podejrzana. Podarł na strzępy gotowy kontrakt z południowoafrykańską Firmą i wysłał umyślnych do Paryża, do starego króla najemników, Boba Denarda.

Tym razem jednak Denard nie mógł w niczym pomóc. Aresztowany we Francji po ostatniej wyprawie wojennej na Komory, został co prawda zwolniony za kaucją, ale musiał regularnie meldować się na policji. Polecił jednak swojego starego druha, Belga Tavernier, "Brodacza", a za nagraną robotę wymusił na nim podział pieniędzy za kontrakt.

Ten, aby powetować sobie straty, nie płacił żołdu najemnikom. Ci z kolei nie widzieli powodu, by nadstawiać głowę. Tym bardziej że kongijscy żołnierze, którym mieli jedynie pomagać, najwyraźniej czekali, żeby biali najemnicy wygrali za nich tę wojnę. W rezultacie powstańcy zdobyli prawie bez walki Kisangani, a kilka miesięcy potem stolicę - Kinszasę.

- Max i Jean-Raymond skontaktowali się z szefem powstańców, Kabilą, jak tylko zdobył kopalnie złota w Bunii - Gordon z obrzydzeniem zerkał na powstańczego wiceministra od kopalń, zahipnotyzowanego brunatno-różową cieczą w wysokiej szklance.

- Wiadomo było, że tej wojny Mobutu już nie wygra. Kabila się śpieszył. Bał się, że po drodze do stolicy pojawi mu się jakiś niespodziewany konkurent. Potrzebował pieniędzy. Za licencję na diamenty w dżungli wokół Kisangani Max zapłacił Kabili 25 milionów dolarów.

Kongo, ostatnia bitwa najemników

Nocna bitwa o lotnisko w Kisangani, którą stoczył Pułkownik Jugo i jego najemnicy z kongijskimi powstańcami, wyznaczyła kres epoki starych najemników. Ulewa, która zerwała się tej nocy, powiększyła tylko grozę tropików. Kiedy w otaczającej miasto dżungli rozległa się gwałtowna strzelanina, kongijscy żołnierze na lotnisku wpadli w panikę. W ciemnościach palili z karabinów na oślep, nie widząc wroga, nie wiedząc, skąd nadciąga. Wielu zginęło od kul wystrzelonych przez przerażonych kolegów.

Lotnisko było ostatnią redutą, bronioną przez rządową armię i najemników. Poprzedniego dnia garnizon z Kisangani zwinął manatki i na zarekwirowanych barkach odpłynął rzeką do odległej o tysiąc kilometrów stolicy. Uciekając z miasta, żołnierze splądrowali diamentowe kantory, bogate wille, sklepy, portowe składy. Dzieła zniszczenia dokończyli mieszkańcy, grabiąc to, co pozostawili wojskowi.

Na oddalonym o 20 kilometrów od miasta lotnisku pozostali najemnicy i niewielki kongijski oddział. W rozległym kraju, gdzie tropik przeżarł rdzą kolejowe tory, a dżungla zarosła wyrąbane w jej cielsku drogi, pomoc mogła nadejść tylko z powietrza. Lotnisko dawało jeszcze nadzieję na odsiecz, gdyby Mobutu udało się zebrać dość pieniędzy i żołnierzy gotowych do walki. Bez lotniska nie było już, rzecz jasna, żadnych szans.

Spodziewając się lada chwila szturmu na lotnisko, najemnicy zaminowali okoliczne pola i czekali na powstańców, którzy już od wielu tygodni kręcili się w dżungli wokół Kisangani. Nie udało się ich jednak powstrzymać.

Żołnierze Mobutu uciekali na odgłos pierwszego wystrzału. Kiedy wybuchło pandemonium strachu, najemnicy wysadzili w powietrze magazyn broni, po czym popędzili do stojących na pasie startowym helikopterów. Tam stoczyli ostatnią bitwę z kongijskimi żołnierzami o miejsce na pokładzie śmigłowców, które miały ich wywieźć do Republiki Środkowoafrykańskiej.

- Gdyby Mobutu dogadał się Buckinghamem, rządziłby może dalej w Kinszasie - w migotliwym świetle kołysanej wiatrem żarówki twarz Gordona promieniała blaskiem szczęścia. Nie mógł przestać opowiadać o Buckinghamie, diamentach, Teksasie. Jak zawodnik, odtwarzający w gronie przyjaciół szczegóły dopiero co wygranego meczu.

- Cokolwiek by powiedzieć, ten drań jest skuteczny, choć drogo każe sobie płacić za przysługi. A Mobutu zawsze był skąpy i w dodatku myślał po staremu. Zamiast do Buckinghama, posłał umyślnego do Francji, gdzie miał starych przyjaciół w rządzie. Ale czasy się zmieniły.

- Zadzwoń do Maxa - przypominał mu towarzysz. - A najlepiej pogadaj z samym Jean-Raymondem.

- Jean-Raymond! Ten dopiero nie cierpi tych gości od Buckinghama!

Sierra Leone, 1996-1998

Po fiasku w Angoli na polecenie braci Boulle Gordon wyjechał szukać diamentów do zachodniej Afryki, do Sierra Leone, kraju, którego długo nie potrafił nawet znaleźć na mapie.

- A jakże, tam też próbowaliśmy!

Wieczory, gdy przechodziła upalna lepkość dnia, spędzaliśmy w Zongii przy metalowych stolikach na dziedzińcu: Teksańczycy, Myles, jego kamerzysta Alistair z Johannesburga, fotograf z Kapsztadu, Krzysztof i ja. Siedzieliśmy w ciemnościach, nasze twarze wyłaniały się z mroku tylko w czerwonym żarze papierosów.

- Tu diamenty leżą na ziemi jak kamienie. Nachylasz się - i upychasz po kieszeniach, ile się da. Ale tam gdzie są diamenty, jest też zwykle Buckingham z Barlowem.

Zaproszenie do Sierra Leone nadeszło do Buckinghama od prezydenta, kapitana Valentine'a Strassera. Jego armia przegrywała bitwę za bitwą z partyzantami, dowodzonymi przez zbuntowanego kaprala Fodaya Sankoha. Rebelianci pustoszyli kraj, palili wioski, ćwiartowali żywcem wieśniaków. Skarb państwa świecił pustkami, rozkradziony przez polityków i zaprzyjaźnionych z nimi libańskich aferzystów. Nie było prądu, zniknęła benzyna, a nawet drukowane w zagranicznych mennicach pieniądze.

Sam Strasser został prezydentem przez przypadek. Zirytowany, że od miesięcy jego żołnierze nie otrzymują żołdu, zapakował swoje wojsko na dwie ciężarówki i prosto z frontu ruszył do stolicy upomnieć się o swoje. Miał 28 lat i ani w głowie było mu przejmowanie władzy. Prezydent Joseph Momoh, przezywany przez poddanych "Idiotą", na widok żołnierzy na dziedzińcu swojego pałacu czmychnął kuchennym wyjściem, oddając władzę i państwo rozsierdzonemu kapitanowi. Strasserowi nie pozostało nic innego, jak ogłosić się prezydentem. Nie bardzo wiedział, co ma robić, ale przypomniał sobie o wyczynach południowoafrykańskich najemników, o których przeczytał kiedyś w "Newsweeku".

Powtórzyła się sytuacja z Angoli. Najemnicy z Firmy przybyli do Sierra Leone z własnymi śmigłowcami, a nawet samolotami, i w kilka miesięcy pobili partyzantów.

I choć kapitan Strassner został obalony przez majora Bio, a ten z kolei oddał władzę cywilowi Kabbahowi, każdy kolejny prezydent Sierra Leone niezmiennie cenił sobie usługi Firmy. Najemnicy zdobyli też serca miejscowych wieśniaków. Nie dość, że nie mordowali i nie grabili, to wygnali z wiosek partyzantów oraz oduczyli rządową armię niezdrowej skłonności do łupiestwa. Budowali drogi, mosty, polowe szpitale i szkoły, zapewniali transport. Odbijali chłopców, porwanych z wiosek przez partyzantów na przymusowych rekrutów. I dziewczęta, uprowadzone już tylko dla występku. Pomagali nawet międzynarodowym agencjom humanitarnym, które bojąc się gniewu bogatych sponsorów, wstydliwie ukrywały tę współpracę.

Z Sierra Leone znów wypędzili ich Amerykanie, oburzeni na miejscowego prezydenta, że wydaje pieniądze na zaciężną armię, zamiast zwracać im z procentem zaciągnięte przed laty długi.

Najemnicy wyjechali. Jednak - podobnie jak z Angoli - nie wszyscy. Na diamentowych polach pozostały należące do Buckinghama firmy Branch Energy i DiamondWorks, a troskę o ich bezpieczeństwo wzięła na siebie nowa firma ochroniarska LifeGuard, której właścicielem okazał się Barlow.

- Buckingham, jak zwykle, zabrał najlepsze koncesje dla siebie. Ale zasłużył sobie na nie. Kiedy jego żołnierze wyjechali, rozpętało się piekło. Rebelianci skoczyli do gardła prezydentowi. Wojskowi, zamiast go bronić, skumali się z partyzantami. Prezydent uciekł do Gwinei. Zaczęła się wojna wszystkich ze wszystkimi. Kto tam miał głowę do diamentów.

Widząc, co się dzieje, bracia Boulle zwinęli interes w Sierra Leone i wysłali Gordonowi depeszę, by niezwłocznie wyjeżdżał do Kampali, a stamtąd do kongijskiego Kisangani. Miał nawiązać kontakt z przywódcą rebeliantów, Kabilą.

- W Sierra Leone uspokoiło się, dopiero, gdy Buckingham znów przysłał żołnierzy, którzy przywrócili do władzy prezydenta. To, co się tam wtedy działo i dalej się dzieje, to prawdziwe barbarzyństwo. Powinniście pojechać i zobaczyć to na własne oczy.

Pojechał Myles. Półtora roku później. Nie uratowała go ani eskorta nigeryjskich żołnierzy, ani obecność w konwoju ministra informacji. Przed stadionem konwój został zatrzymany przez ludzi w mundurach. Jeden z nich wsunął do samochodu lufę karabinu. Wystrzelił całą serię trzydziestu pocisków w siedzących na tylnym siedzeniu Mylesa i Dave'a Stewarda. Steward przeżył. Rudy Myles Tierney z Nowego Jorku zginął na miejscu.

Lubumbashi, Kongo, późna wiosna 1997

Okrągły miliard dolarów! Na tyle opiewał kontrakt, który zwycięscy powstańcy zawarli z białymi przedsiębiorcami, przybyłymi do Konga aż z Ameryki. Podpisując traktat na nakrytym zielonym suknem stole w porzuconej rezydencji jednego z reżimowych dygnitarzy w Lubumbashi, powstańczy komisarz do spraw finansów, były wykładowca agronomii uniwersytetu w Kentucky, dr Ferdynand Mawapanga Mwananaga nie potrafił ukryć rozpierającego go szczęścia: "Nie mogę powiedzieć, na co wydamy te pieniądze. To nasza tajemnica. Mogę tylko powiedzieć, że dziś jestem znacznie pewniejszy, iż wygramy tę wojnę".

Zadowoloną twarz miał też elegancki mężczyzna o nieco przydługich, szpakowatych włosach, siedzący na skraju stołu. Uważnie przysłuchiwał się słowom Mawapangi, a także młodego, rumianego M.J.A. Marka Collinsa, wiceprezesa bliżej nieznanej firmy America Mineral Fields z amerykańskiego stanu Arkansas, która kupiła właśnie od powstańców katangijskie wzgórza w Kipushi i Kolwezi, kryjące miedź i kobalt o wartości miliardów dolarów. Choć to Mawapanga i Collins pozowali do zdjęć, głównym autorem dobitego przed chwilą targu był właśnie elegant, siedzący skromnie na rogu prezydialnego stołu. To był wielki dzień Jean-Raymonda Boulle'a, obieżyświata, poszukiwacza skarbów, pirata i marzyciela. Śnił o tym dniu od lat. Miał mu wynagrodzić wszystkie błędy i rozczarowania.

Nie miał jeszcze 19 lat, gdy zaciągnął się na służbę u rodziny południowoafrykańskich Żydów, Oppenheimerów, właścicieli najpotężniejszych na świecie górniczych koncernów De Beers i Anglo-American. Dziesięć lat życia poświęcił na skupowanie dla Oppenheimerów diamentów w Sierra Leone i Kongu. Uczył się też, jak je sprzedawać w Londynie i Antwerpii.

Szybko zrozumiał jednak, że u skrępowanych tradycjami i biurokratycznymi konwenansami Oppenheimerów kariery nie zrobi. A posada sprzedawcy diamentów w Antwerpii czy nadzorcy kopalni w którymś z afrykańskich krajów nie była szczytem jego marzeń. Śnił raczej, że jest partnerem południowoafrykańskich gigantów lub właścicielem własnego diamentowego imperium. Podziękował więc za służbę i zaczął sprzedawać diamenty na własną rękę. Założył przedsiębiorstwo American Mineral Fields i ruszył na podbój Afryki. Tam jednak na drodze stanęli mu Buckingham z Barlowem, którzy całą Afrykę chcieli zagarnąć dla siebie.

Do pierwszej, przegranej dla Jean-Raymonda, konfrontacji doszło w Angoli. Drugą batalię przegrał w Sierra Leone. Okazją do rewanżu miało być Kongo. Grał o wszystko. Chodziło mu już nie tylko o diamenty, ale o wszystkie skarby Konga, o których opowiadano legendy. Skarby, po które sięgał właśnie Laurent-Desire Kabila, przywódca rebelii, obejmującej pół kraju. Dla przełamania lodów Jean-Raymond podarował Kabili odrzutowiec.

- Tak się jakoś złożyło, że największe bogactwa są w krajach, gdzie toczą się nieustanne wojny: w Kongo, Angoli, Sierra Leone, Liberii - kiedy Gordon opowiadał o Jean-Raymondzie Boulle'u, było w jego głosie tyle samo podziwu, co zazdrości. Nie ulegało wątpliwości, że chciałby pójść w jego ślady. Mówił o swoim mistrzu jak czeladnik, z szacunkiem, ale jednocześnie z jakąś nutką ironii. Sukcesy Jean-Raymonda cieszyły go - jego uposażenie zależało w końcu od kondycji przedsiębiorstwa - i jednocześnie wywoływały zawiść. Porażki zaś, poza lekkim niepokojem o własną przyszłość, sprawiały mu wyraźną satysfakcję.

- Najbogatszych, takich jak Oppenheimerowie, stać na to, by zadawać się z reżimami w czasach pokoju. Małe firmy, jak nasza, nie mają w tej konkurencji żadnych szans. Nie mamy politycznych koneksji, nie stać nas na łapówki dla ministrów. Co innego, gdy na diamentowych, złotonośnych czy naftowych polach wybucha powstanie. To jest nasz czas. No co, nie mam racji? - Gordon trącił łokciem przysypiającego nad stołem kumpla. - Zamówić ci jeszcze jednego?

Odwrócił się, szukając wzrokiem kelnera w gromadzie Afrykanów, którzy obsiedli bar. Po zmroku kelnerzy, kucharze, sprzątacze, ich przyjaciele i kochanki zostawali na noc w Zongii. W mieście, gdzie wciąż straszyły wspomnienia po dniach bezprawia i przemocy, hotel z cudzoziemskimi gośćmi był oazą spokoju i jedynym sposobem atrakcyjnego spędzenia wieczoru.

- Wielkie koncerny! Partyzanci ich nie cierpią, bo wspierały reżimy - podjął Gordon, kiedy na stole pojawiło się piwo. - Są wielkie i ociężałe jak słonie. A w takich sytuacjach trzeba działać szybko. Wchodzić w ciemno, licytować ostro. Małe firmy rodzinne, jak Jean-Raymonda, radzą sobie z tym dużo lepiej. Nie trzeba zwoływać zebrania akcjonariuszy, by cokolwiek postanowić. Wystarczy zadzwonić do brata albo wspólnika.

Łatwo jest kupić od powstańców kopalnię czy naftowy szyb. Trudniej jest, gdy przejmują oni władzę i potrzebują pieniędzy już nie na wojnę, ale na utrzymanie państwa.

- Można je oczywiście próbować zachować, ale wtedy trzeba działać jak Buckingham i mieć zaciężne wojsko. Jean-Raymond go nie ma.

Pochylony nad stołem Gordon przypominał teraz początkującego badacza, pracującego w laboratorium pod opieką starego profesora. Był przekonany, że podpatrzył już wszystkie sekrety mistrza i spokojnie mógłby zająć jego miejsce.

- Można też spróbować odsprzedać z zyskiem koncesję któremuś z wielkich koncernów, które wracają, jak tylko się uspokoi.

Prognoza Teksańczyka miała się sprawdzić co do joty. Kiedy bowiem Kabila rozsiadł się już wygodnie na tronie w Kinszasie, wypowiedział układ braciom Boulle, odebrał im koncesje w Kisangani, Kolwezi i Kipushi i oddał południowoafrykańskim Oppenheimerom. Jean-Raymond zaskarżył Oppenheimerów i Kabilę do sądu. Ale proces utknął w martwym punkcie, a w Kongu wybuchła nowa rebelia. Zahuczało też od plotek, że nie mogąc stłumić powstania, Kabila rozkazał swoim zaufanym ministrom odszukać w Londynie Tony'ego Buckinghama.

Sierra Leone, 1998

"Odnoszę wrażenie, że cała afera wokół tej sprawy jest mocno przesadzona - brytyjski premier Tony Blair uciął dyskusję. - Panowie posłowie oburzacie się: najemnicy! Nie zapominajcie jednak o najważniejszym. Obalono bezprawny wojskowy reżim i przywrócono do władzy demokratycznie wybranego prezydenta!".

Burzliwa debata w Westminsterze była kulminacją skandalu, który wybuchł, gdy londyńskie gazety ujawniły, że za namową rządów Wielkiej Brytanii i USA biali najemnicy dokonali zamachu stanu w Sierra Leone i przepędzili na cztery wiatry zdemoralizowaną juntę majora Johnny'ego Paula Koromy, który kilka miesięcy wcześniej wygnał z kraju prawowitego władcę, prezydenta Kabbaha.

Kiedy zbuntowani żołnierze obalili Kabbaha, jako pierwszy z ofertą odzyskania dla niego prezydenckiego tronu wystąpił Jean-Raymond Boulle, który po klęsce w Kongu chciał się odkuć w Sierra Leone. Do karnej ekspedycji przeciwko juncie próbował namówić rząd Południowej Afryki. Emisariusze Boulle'a w głębokiej konspiracji udali się do Pretorii. Wzbudzili jednak podejrzenia południowoafrykańskich celników, którzy aresztowali przybyszów na lotnisku wojskowym pod Pretorią.

Wtedy brytyjski ambasador w Sierra Leone Peter Penfold przekonał prezydenta Kabbaha, by skontaktował się z Buckinghamem i Barlowem. Najemnicy przyjęli ofertę, wypędzili juntę, a Kabbahowi zapewnili triumfalny powrót do stolicy. Buckingham w nagrodę otrzymał nowe koncesje. I choć pola diamentowe leżały na niespokojnym pograniczu z Liberią, ziemiach pustoszonych przez rebeliantów i najrozmaitszych rabusiów, nie wydawało się to specjalnie trwożyć ani Anglika, ani jego Firmy.