Lawendowa
Wziął mnie jak psa ze schroniska...
Pamiętnik martwej kobiety
https://twitter.com/Lawendowa2/
komentarz AK - Na polskim Twitterze (X) nie jest kolorowo, 99% profili i komentarzy dotyczy polskiej polityki bieżącej. Codzienna nawalanka o Kaczyńskiego i Tuska tworzy tło mało oryginalne, na którym osobista, ekshibicjonistyczna opowieść Lawendowej jest jak łyk spirytusu na czczo. Otrzymujemy smętny, depresyjny obraz Polki żyjącej obecnie w Niemczech ale wyciągniętej w 2015 r. z polskiej biedy przez właściciela firmy meblarskiej, Niemca oczywiście. Wątek jak najbardziej fikcyjny, ale łamiący serce, szczególnie damskiej części fanklubu Lawendowej. W rzeczywistości Lawenda już od 23 lat żyje w Dojczlandzie jako lekarz-stomatolog po niemieckich studiach medycznych. W swej opowieści miesza wątki autentyczne z zupełną fikcją, upiera się, że całość jest prawdziwa, a na nieliczne już powątpiewania reaguje wściekłością i banowaniem malkontentów.
"W co ty grasz, Lawendowa, w co ty grasz?". Ta przedziwna literacko-psychologiczna drama jest najwyraźniej spowodowana kryzysem osobistym Lawendowej, może lekką depresją.
edytowane 15 maja 2024 - Nastąpił znienacka plot twist w całej historii.
Aktualny wygląd Pauliny Elżbiety.
W co gra Lawendowa? Najwyraźniej jest to przypadek oszustki-mitomanki. Wyjechała do Niemiec 4 lata temu, uciekając przed "problemami prawnymi" w ojczyźnie. Cała historia bogatego męża-Niemca jest zmyślona, jaki i wątek rozkapryszonych niemieckich teściów. Lawendowa najwyraźniej po prostu zarabia na życie opieką na starszymi ludźmi, których szczerze nienawidzi. Zapewne cierpi nie tylko na mitomanię ale i socjopatię.
Refleksje Lawendowej dwa dni po ujawnieniu listu gończego:
Życie to przekleństwo, to kara, a nie nagroda. Śmierć jest
nagrodą. Miałam bardzo złe życie, od samego początku. Ale takie życie mają ci,
co nigdy nie powinni się urodzić. Dla nich nie ma miejsca. Jak się ktoś rodzi
przez przypadek, to ten świat nie ma dla niego miejsca. Dla mnie nigdy nie miał.
Nie wolno sądzić człowieka, jeżeli się nie przeszło jego życia w jego butach, bo
żeby w ogóle wydawać sądy, trzeba znać wszystkie fakty i znać powody
dla których człowiek postępuje tak a nie inaczej.
* * *
Dziś rocznica śmierci mojej matki.
Zabiły ją placki kartoflane i nikt nic nie mógł na to poradzić. W akcie zgonu
wpisano: "śmierć w wyniku powikłań pooperacyjnych", ale ja wiem swoje. To były
placki z cukrem.
Czasem przeznaczenie używa pierwszej lepszej broni by odesłać cię z tego świata.
Kartofel czy nóż - bez różnicy.
Cukier był ostatnim, słodkim prezentem, na jaki wykosztowała się Śmierć.
Matka była jedynaczką i pochodziła z dość zamożnej i szanowanej rodziny. Córka
urzędniczki i organisty w kościele. Wszystko jednak pozorne, bo dziadek był
obszarnikiem i należało do niego tyle ziemi, że całą wieś nazwano od jego
nazwiska.
Jak na jedynaczkę przystało, matka rosła w przeświadczeniu o swojej
wyjątkowości. Szybko odkryto jej talent do śpiewu operowego. Potrafiła wydrzeć
się w każdym miejscu i każdym czasie - człowiek nigdy nie był bezpieczny.
- Miałam szansę na wielką karierę - mawiała - Mój sopran zadziwiał wszystkich!
Na Jasnej Górze, sam biskup całował mnie po rękach! Moje Ave Maria, zwaliło go z
nóg! Ludzie rzucali mi róże pod nogi, a ja po nich szłam! Jak diva w La Scali!
Gospodynią była marną. Ubierała zamszowe buciki i brnąc w błocie, szła do
ogródka sprawdzić jak wyrosła sałata.
- Cholera jasna! - pomstowała - Powinnam być teraz w
Paryżu, a że nie jestem, to wina twoja i twoich braci. Po co mi było tyle
dzieci?
Ojca poznała na wiejskiej zabawie. Był milicjantem, przyszedł w mundurze, matka
spojrzała w jego niebieskie niczym morze oczy i utonęła z kretesem.
- Mogłam wyjść za mąż znacznie lepiej - informowała mnie, krojąc schabowego -
Starał się o mnie weterynarz, ale to nie wszystko. Pewien kuśnierz z Częstochowy
oszalał przeze mnie z miłości! Przynosił mi do jedzenia suflety i dziczyznę.
Mówił "Heleno, kochanie, by wypełnić moje serce śpiewem, najpierw napełnij swój
żołądek!". 20 kilometrów nas dzieliło, a suflety były jeszcze ciepłe! Jeśli to
nie była miłość, to co nią jest?
Przerywała swoje wywody tylko po to, by wpakować w usta więcej schabu i kapusty.
- Kiedy powiedziałam mu że to koniec, chciał powiesić się w stajni na lejcach!
Nie mógł znieść świadomości, że musi dalej żyć bez mojego śpiewu. Odratowano go
w ostatnim momencie, ale niewiele to dało, bo pięć lat później zabiła go jakaś
choroba. Ludzie mówili że gruźlica, ale ja w to nie wierzę, bo przy mnie on
nigdy nie kaszlał! Wielka szkoda że zmarł tak młodo, bo kuśnierzem był
wyśmienitym. Do dziś mam w szafie jego czapkę z białego lisa, wiesz którą. Twój
ojciec twierdził, że wyglądam w niej jak Wieki Wezyr, ale co on tam wiedział!
Odkąd osiągnęłam wiek lat 18- tu, matka wzięła się za wydawanie mnie za mąż, a
była przy tym tak wybredna, jakby wybierała ryby do 5 gwiazdkowej restauracji.
Ja nie myślałam o tym wcale, ale ona żyła w świecie zasad swej młodości.
W tym celu, zaczęła prowadzać mnie po weselach znajomych jej, lokalnych kacyków.
- Spójrz - celowała widelczykiem do ciasta w siedzącego trzy stoły dalej,
młodego mężczyznę - To jest syn tego ordynatora, o którym ci mówiłam. Sam uczy
się na lekarza. Jedynak, wołają na niego Hubercik. Co ty na to?
Obróciłam się i spojrzałam na Hubercika. Zauważył mnie. Skinął energicznie głową
i głupio się uśmiechnął.
- Nie - odpowiedziałam - Nie chcę go znać. Spójrz na jego nos, wygląda jak
klamka!
- Na litość boską! - matka wyraźnie się zdenerwowała - Wychodzisz za mąż dla
koligacji, nie dla nosa. Nos, dobre sobie! Kto by się przejmował jego nosem?
Przecież ma ładny nos, co ci się w nim nie podoba? Zobacz, właśnie go wyciera.
Tak, to musi się udać!
Uwielbiała jeść i to ją zabiło. 10 października objadła się placków
kartoflanych. Miała kamicę żółciową; tłuszcz skumulowany w plackach wywołał
atak. Zoperowano ją i nawet wszystko wydawało się iść ku dobremu, gdy w 3 dobie
po zabiegu przyszedł zawał, który zakończył jej szalone życie.
Dzień jej pogrzebu był zimny lecz słoneczny. Spoczęła obok swojego męża, gdzie
na zawsze już z nim złączona, mogła wyśpiewywać mu do ucha wielkie arie.
Przez całą wieczność i o jeden dzień dłużej.
* * *
Początek.
Część I.
Dzień był wtedy naprawdę przepiękny. Koniec maja; czas, kiedy wiosna siłuje się
z latem. Z burzy kwitnących za oknem bzów unosił się słodki, pudrowy zapach. To
był jeden z tych dni, gdy udać się musi niemożliwe.
Na zewnątrz wszystko kwitło, a ja więdłam siedząc w biurze. Było to biuro
fabryki śrubek. Śrubek i wszystkich półproduktów do produkcji mebli. Fabryka
należała do cwanego Prywaciarza, który dorobił się jakichś tam pieniędzy, a
przez to, że raz w życiu był na wycieczce w Nowym Jorku, to tych co nie byli w
Ameryce traktował z góry. Czyli generalnie wszystkich, bo to była mała,
powiatowa mieścina i wszyscy - łącznie ze mną - Nowy Jork znali tylko z
obrazków.
- Robiłem zakupy w 5 Alei - mawiał do swoich pracowników - lokaj mi drzwi
otwiera i normalnie, buciki, lakiereczki, pierwsza klasa produkt, na nogę mi
zakłada. Jeszcze szczoteczką przetarł. Taka jest Ameryka. Tam się na mnie od
razu poznali! Ale co wy możecie o tym wiedzieć - patrzył na nas, z politowaniem
kiwiąc głową - Wy nigdy do Ameryki nie pojedziecie!
Jakaś prawda w tym była, bo ludziom płacił marnie. W tej liczbie i mnie, bo ja
pełniłam tam etat specjalisty sprzedaży zagranicznej, a wysokość mojej pensji,
oprócz podstawy, uzależniona była od ilości sprzedanych śrubek. Niestety, albo
świat nie potrzebował takiej ilości wkrętów, albo ja byłam chujową
sprzedawczynią, bo premię dostałam tylko raz i natychmiast wydałam na głupoty.
Prywaciarz pewnie dawno by mnie zwolnił, ale nie mógł tego zrobić. Nie dlatego,
że miał zakład pracy chronionej, a ja byłam garbata i chodziłam o kulach. Stał
za mną potężniejszy atut. Mój brat był komendantem policji, a mieć bezpośrednie
dojście do takiej szychy w powiatowym kurwidołku, to bogactwo i dobra
inwestycja. Szczególnie jak się ma syna, jeżdżącego 200 km/h po okolicznych
drogach. Prywaciarz zagryzał więc zęby i nie robił nic. Ja udawałam, że pracuję,
on udawał, że mi płaci i wszyscy byli zadowoleni.
Spojrzałam na zegar - dochodziła 15 - ta. Została mi więc jeszcze tylko godzina.
Tyle da się wytrzymać, nawet siedząc dupą na piecu.
Drzwi otwarły się z hukiem.
- Tragiczne wiadomości! - wykrzyknął Prywaciarz, bo to on wpadł do środka razem
z futryną - Zaraz będziemy mieli gościa! To Niemiec, od tych co biorą od nas
najwięcej! I to sam właściciel! Skąd on się tu wziął nie wiem, teraz mi dzwonią,
że będzie za 20 minut. A my tacy nieprzygotowani! Chodź, zrób coś z sobą,
będziesz tłumaczyć!
Posłusznie wstałam.
- Chryste panie, jak ty wyglądasz! - Prywaciarz spojrzał na mnie jakby widział
mnie pierwszy raz w życiu - Spodnie z dziurami, wiatr po nogach hula! Asystentka
to powinna być schludnie ubrana! Jakaś spódniczka do kolan, bluzeczka, sam już
nie wiem...
Chwycił się za głowę jak człowiek, który nagle dostał silnego ataku migreny.
- Halina - ryknął nagle, zupełnie bez związku - Halina, chodź no tu!
Jego chuda, przypominająca krewetkę żona, bezgłośnie zmaterializowała się w
drzwiach.
- Halina, parz kawę. Tylko weź tę dobrą, nie z Biedronki! Słyszałaś, co się
stało! Skąd ja mam wiedzieć, czy on tu nie przyjechał skończyć współpracy? Puści
nas z torbami! Na pewno chce mi powiedzieć, że od dziś bierze chińskie wkręty!
To się teraz Halina stało ze światem, rozumiesz? Wszyscy kupują od zasranych
żółtków. Sama od nich kupujesz, widziałem paragon z chińskiego marketu! I to ty,
Halina, jesteś częścią globalnego problemu!
Halina widocznie się z diagnozą męża zgadzała, bo milczała, garbiąc się jeszcze
bardziej niż zwykle.
- Idź i zrób tę kawę. Przetrzyj też szklanki. I wrzuć tam na talerz trochę tych
ciastek, co to nam z ciastkarni za te krzesła dali.
Halina poszła. Prywaciarz zrobił smutną minę. Wydawał się być pokonany. Wyglądał
jak sprinter, który przez 4 lata przygotowuje się do olimpiady, by na koniec
zająć ostatnie miejsce.
Drzwi otwarły się nagle, skrzypiąc jak trumienne wieko.
- Guten Tag - powiedział wysoki mężczyzna o ciemnoblond
włosach.
Był 29 maja i ani ja, ani Prywaciarz, nie wiedzieliśmy co nam te słowa
przyniosą.
Kiedy spotkaliśmy się po raz trzeci, powiedział mi:
"Chciałbym mieć żonę, której dam dom i wszystko co trzeba, a ona będzie o mnie
dbać i mnie wspierać. I jeszcze chciałbym by mnie ktoś całował. Nie tak jak
ludzie całują się na powitanie, tylko tak naprawdę całował. Też tego chcesz?"
Szczerze mówiąc, to pomyślałam sobie w tamtym momencie, że gość jest zdrowo
pierdolnięty. Że to jakiś desperat, wariat.
Tyle, że on nie wyglądał na żadnego z nich. Nic za tym nie przemawiało.
Zraził mnie jednak trochę ten pseudoromantyczny bełkot, strzeliłam focha i z
nosem zadartym jak skocznia narciarska, powiedziałam: "Nie, nie wydaje mi się
żeby to było możliwe".
Pokiwał głową i zamieszał łyżeczką w kawie. Wyglądał jak człowiek rozwiązujący
trudne, matematyczne zadanie. Jeszcze nie ma wyniku, ale jest dobrej myśli.
- Byłem kiedyś na wycieczce w Rumunii - powiedział i spojrzał prosto na mnie.
Jego oczy były intensywnie niebieskie. Przypominały niezapominajki, ususzone
pomiędzy stronami starej książki.
- Tam jest dużo Cyganów. Jedna z nich mnie zaczepiła i wróżyła z ręki.
Powiedziała, że moja przyszła żona ma ciemne oczy i włosy i będzie pochodziła z
innego kraju niż ja.
- Powiedziała też, że ta kobieta będzie ze mną bardzo szczęśliwa. Będzie miała
to, czego beze mnie mieć nie będzie nigdy.
Odłożył łyżeczkę i pochylił się przez stolik w moją stronę.
- To jak? - uśmiechnął się i położył dłoń na mojej ręce - Też lubisz się
całować?
Parę lat później, klęczeliśmy oboje na podłodze za sofą, próbując naprawić
oderwany kawałek materiału.
Zadanie było proste: ja miałam trzymać naciągnięty materiał, a on miał go
przybić jakimś pistoletem.
- Trzymaj prosto - warknął - po prostu to naciągnij i trzymaj.
Nieskomplikowana w teorii sprawa, w praktyce zaczęła mnie przerastać. Materiał
wymykał mi się z ręki, po prostu był za krótki.
- Nie mam siły - zapiszczałam - Nie utrzymam tego, bo jak? A ty przestań na
mnie szczekać! Kto to widział żeby wyzywać żonę, którą wyznaczyło mu samo
przeznaczenie!
Pizgnął pistoletem o podłogę, aż zagrzmiało.
Zatrząsł się nawet stojący w kącie, masywny zegar z wahadłem. W całości wykonany
z orzechowego drewna, 150 lat temu miał należeć do jakiegoś kupca z Augsburga,
którego wykończyła podagra, podatki i hulaszczy tryb życia.
Obecnie stał na honorowym miejscu w salonie i co 30 minut wygrywał kuranty,
które miały za zadanie przypominać właścicielowi, że ma styl i dobry gust.
- Verdammte Scheiße! - zaryczał, a w gardle grało mu jak lwu - Rany boskie,
kobieto! Co jest takie trudne, ciągnąć nie umiesz? Siły nie masz? Jakoś na
pyskowanie całe dnie, to sił ci nie brakuje!
Przeczesał dłonią włosy i utkwił we mnie spojrzenie cięższe od betonu.
- Nigdy nie byłem w Rumunii - powiedział jadowicie - Po co niby miałbym jechać
na to dzikie zadupie? Nikt mi ciebie nie przepowiedział. Spodobałaś mi się i
chciałem cię mieć, a że wyglądałaś mi na taką co lubi nawiedzone brednie, to
powiedziałem co trzeba, by cały proces był szybszy. I miałem rację.
Zostawiłam go i poszłam do kuchni.
Na idealnie niebieskim niebie mojego życia, pojawiły się czarne chmurki złych
emocji.
Nie było Cyganki, nie było wróżenia. Nie było rumuńskiego przeznaczenia. To co
to wszystko było warte?
Jak to nazwać? Co to jest?
Czyżby chodziło tylko o...
- Kurestwo - stanął w drzwiach, a po jego palcu spływała strużka krwi -
Zostawiłaś mnie i się skaleczyłem. A wszystko przez to, że jesteś zbyt leniwa,
by ciągnąć rzecz choć przez 30 sekund. Tyle by mi bowiem wystarczyło, żebym
skończył.
I to nareszcie była prawda.
* * *
I.
Padało cały dzień.
Dopinałam akurat suknię, gdy deszcz znacznie się nasilił. Wyglądało to tak,
jakby ktoś z zewnątrz walił pięścią w okna.
- Wychodzę - powiedział.
Stał w drzwiach, kompletnie już ubrany.
- Idź - wzruszyłam ramionami i wygładziłam do perfekcji rękawy.
Była to suknia, którą kupiłam specjalnie na dzisiejsze wyjście. Zależało mi, by
wyglądać dobrze. Niedawno wróciłam od fryzjera i makijażystki, gdzie zostawiłam
sporo pieniędzy. Pozostało się tylko ubrać i wyjść.
Był 20 grudnia, godzina 16.30.
Dziś, ten jeden dzień w roku, wszystko było możliwe.
Nałożyłam płaszcz i po raz ostatni przejrzałam się w lustrze. Był to beżowy
trencz, który sięgał mi do kolan i ładnie współgrał z czarną sukienką.
W strugach deszczu przebiegłam do czekającej już na mnie taksówki. Wsiadłam do
środka i podałam adres.
- To hotel w centrum miasta - powiedział kierowca, jakbym nie wiedziała gdzie
jadę.
- O tej porze straszne korki, a przy tej pogodzie jeszcze większe.
Wyglądał na Turka lub Araba. Miał smagłą, podłużną twarz i dziwną czapkę, która
wyglądała jak odwrócona popielniczka.
W istocie miał rację. Korki były wszędzie. Padał tak gęsty deszcz, że
wycieraczki nie nadążały z usuwaniem wody.
- Coś pani taka żółta na twarzy - zerknął na mnie we wstecznym lusterku - Odkąd
panią zobaczyłem, zastanawiam się czy to nie wątroba.
Auto przetoczyło się parę metrów i zatrzymało na czerwonych światłach.
- To podkład, makijaż - wzruszyłam ramionami - W tym świetle może wydawać się
żółtawy. To normalne.
Pokręcił głową, ewidentnie nie zgadzając się z moim wyjaśnieniem.
- Tak jak pani, wyglądał mój szwagier zanim zdiagnozowano u niego marskość
wątroby. Twierdzi, że wątroba boli najbardziej ze wszystkiego, że to straszna
choroba. Wie pani co mu powiedziałem? Że opowiada głupoty. Muhammed, mówię mu,
jesteś gość pierwsza klasa, a ja kocham cię jak brata, ale pieprzysz bez sensu.
Miałeś kiedyś połamane nogi, Muhammed? Przeszczepiali ci płuca? Nie? To co ty
wiesz o bólu!
Po najdłuższych dwudziestu minutach w moim życiu, taksówka wytoczyła się na
hotelowy podjazd.
- To będzie 45 euro - Turek spojrzał na mnie dziwnie załzawionymi oczami -
Dużo, ale to wina pogody. Nigdy nie wożę ludzi dalszymi drogami niż trzeba.
Allach to widzi! Aha i niech pani nie zapomina o wątrobie!
Weszłam do środka. Był to wystawny i drogi hotel, ale o to chodziło.
Był 20 grudnia. Tylko wtedy takie rzeczy mają sens.
Poszłam na prawo, prosto do baru. Wiedziałam gdzie iść; byłam tu już wcześniej.
Przy barze zamówiłam jedynego drinka jakiego znam - Martini z wodą i cytryną.
Nie piję alkoholu, ale czymś takim poczęstowano mnie kiedyś na czyichś
urodzinach i smak ujął mnie na tyle, że zapamiętałam skład.
Zdjęłam płaszcz i usiadłam przy ostatnim stoliku na sali. Ukryty w półmroku,
dwuosobowy, idealny.
W sam raz na 20 grudnia.
Usiadłam plecami do sali i upiłam łyk ze szklaneczki. Nawet tyle wystarczyło bym
się rozluźniła. Nic lepiej od alkoholu nie gasi wyrzutów sumienia.
Teraz, pozostało już tylko czekać.
Jak się okazało, niezbyt długo.
II
Usiadłam plecami do sali i upiłam łyk ze szklaneczki. Nawet tyle wystarczyło bym
się rozluźniła. Nic lepiej od alkoholu nie gasi wyrzutów sumienia.
Teraz, pozostało już tylko czekać.
Jak się okazało, niezbyt długo.
- Czy można się do pani przysiąść? Wszystkie inne stoliki są już zajęte.
Było to ordynarne kłamstwo, bo większość miejsc była wolna. Po prawdzie to
zajęty był tylko jeden stolik, przy którym dwóch mężczyzn o gejowskim wyglądzie
i manierach, popijało Guinessa.
Postawił szklankę na stole i usiadł naprzeciw mnie.
- Dlaczego ktoś taki jak pani, siedzi tu całkiem sam? Samotność jest dobra na
rybach, a ja tu nie widzę żadnej wędki.
Uśmiechnął się i upił swojego drinka. Pijąc, nie przestawał się śmiać.
Ubrany był w szary sweter typu polo, spod którego wystawał biały podkoszulek. Na
lewej ręce miał duży zegarek na skórzanym pasku, a na serdecznym palcu obrączkę.
Bardzo dobrze pachniał. Zapach przywodził na myśl świeżo skoszoną trawę, w
której ktoś rozgniótł kilka ziarenek pieprzu.
- Jestem w podróży służbowej. Po wszystkich dzisiejszych spotkaniach, przyszłam
tu odpocząć i się zrelaksować.
Zakrztusił się drinkiem, a jego plecy zadrgały od tłumionego śmiechu.
- Spotkanie biznesowe. No no, kto by pomyślał. Nie dość że ładna, to jeszcze
specjalistka od biznesu. Pani mąż jest szczęściarzem. Któż nie chciałby być na
jego miejscu?
Kpił ze mnie. To było oczywiste.
- Mój mąż to nieudacznik - odparłam, patrząc mu prosto w oczy. Zamiast o mnie
dbać, całe dnie pracuje, a jak nie pracuje, to siedzi ze swoją matką. Niewiele
mam z tego małżeństwa. On nie rozumie, że ja potrzebuję więcej uwagi.
W miarę jak mówiłam, uśmiechał się coraz szerzej. Miał piękne zęby. Pomyślałam,
że takie licówki musiały kosztować krocie.
- To dosyć drogie miejsce - rozejrzał się dookoła i puścił mi oko - Jeśli stać
panią na pobyt tutaj, to albo jest pani niezwykle sprawną bizneswoman, albo z
tego męża nie jest aż taki nieudacznik jak go pani opisuje.
Przysunął się bliżej i złapał mnie za kolano.
Para gejów dopiła swoje piwo i przyglądała się nam w ponurym milczeniu.
- Mówiłam, że jestem mężatką - odepchnęłam jego rękę - Pan też ma żonę,
przecież widzę obrączkę. Czy to wypada obłapiać obce kobiety po hotelach, gdy w
domu żona czeka z obiadem?
Spojrzał na swoją dłoń jakby widział ją po raz pierwszy.
- Ach tak. Rzeczywiście. Mam żonę.
Patrzył teraz wprost na mnie, a jego ręka znów znalazła się na moim kolanie.
Delikatnie, powoli i metodycznie wędrowała w górę. Nie protestowałam.
Był 20 grudnia, a ja dokładnie po to tutaj przyszłam.
- Moja żona wiecznie narzeka, choć wiele mi zawdzięcza. Wszystko mi zawdzięcza.
Potrafi krzyczeć całe dnie. Nic nie robi tylko sprząta; we własnym domu nie mogę
przestawić nawet szklanki. No i ciągle boli ją głowa. Na wszelki wypadek
przyniosłem ze sobą Aspirynę, gdyby i pani cierpiała na jakieś bóle. Mam ją na
górze, w pokoju. Chce pani zobaczyć? Ma ładne opakowanie, takie zielone. I jest
musująca. Z pewnością lepiej smakuje niż to, co pani ma tu w szklance.
Winda z szelestem wjechała na trzecie piętro.
Korytarz był cichy i ciepły. Pachniało płynem do froterowania podłóg.
Otworzył drzwi kartą.
- Zapraszam do środka - skłonił się teatralnie - Nie trzeba się bać, to nic nie
boli.
Miał rację.
Rzeczywiście, wcale nie bolało.
III
Pokój był czysty i ciepły.
Niezbyt duży, ale to dodawało mu przytulności. Na czerwonym, puchatym dywanie
stał stolik i dwa fotele. Centralne miejsce zajmowało duże, podwójne łóżko, na
środku którego coś leżało. Niewiarygodne, ale była to Aspiryna.
Ściągnęłam buty i nareszcie mogłam odetchnąć z ulgą. Nienawidzę szpilek i nie
noszę ich prawie nigdy, oprócz naprawdę grubych okazji. Jakieś śluby, jakieś
pogrzeby, jakieś hotelowe romanse. Kochanka musi być przecież seksowna - któż
omdleje z pożądania na widok baby w adidasach?
Stał w drugim końcu pokoju, z rękami w kieszeniach. Nie przestawał się uśmiechać
i szczerze mówiąc, zaczynało mnie to już trochę denerwować.
- No i jak się pani podoba? Nie podoba? A powinno. Pokój za 400 euro powinien
podobać się każdemu. Ma pani bardzo ładną sukienkę. Jest rozciągliwa? Zaraz się
przekonamy.
Z każdym wypowiedzianym zdaniem zbliżał się o krok. On podchodził, a ja się
cofałam.
Cofałam aż do momentu w którym poczułam za sobą ścianę i nic nie dało się
zrobić.
Podszedł i oparł dłonie na wysokości moich ramion. Nie było już którędy
spierdzielać.
Stało się. Chciałam, to mam.
- No i co teraz, pani bizneswoman? Co to za smutna mina? I dlaczego nawet tutaj
muszę ją oglądać? Nie trzeba się tak trząść, to nic nie boli. Takie ładne rzeczy
potrafiła pani kiedyś wyrabiać, no ale to było przed ślubem z nieudacznikiem.
Sam byłem zdziwiony. Wszystkie kurwy Hamburga mogłyby śmiało przychodzić na
korepetycje. A potem co? Obrączka na palcu i wieczny okres.
Zdjął sweter i rzucił go na podłogę.
- A trzeba tak niewiele. Trochę dobrej woli. Uratowałem panią od biedy i złego
losu. Wziąłem z tego zadupia, którego nie pokazywały nawet mapy samego Google.
Jedynym pani majątkiem była uroda i ja się z tym pogodziłem. Problem w tym, że
pani się tą urodą dzielić nie chce, ale zaraz będzie musiała. Bo jako
bizneswoman powinna wiedzieć, że kontraktów się dotrzymuje. I tych pisemnych i
tych słownych.
Uśmiech zniknął z jego twarzy jak starty mokrą szmatą
- Idź i klęknij na łóżku. Tak jak jesteś, nie rozbieraj się.
Zrobiłam co kazał. Trzęsłam się jak człowiek w samym szczycie gorączki
malarycznej. Z nadmiaru emocji zrobiło mi się niedobrze.
To nie tak miało wyglądać.
Sprawy poszły w złą stronę.
IV
Uśmiech zniknął z jego twarzy jak starty mokrą szmatą.
- Idź i klęknij na łóżku. Tak jak jesteś, nie rozbieraj się.
Zrobiłam co kazał. Trzęsłam się jak człowiek w samym szczycie gorączki
malarycznej. Z nadmiaru emocji zrobiło mi się niedobrze.
To nie tak miało wyglądać.
Sprawy poszły w złą stronę.
Uklęknął za mną.
Sięgnął dłońmi dekoltu i na siłę ściągnął mi suknię z ramion, skutecznie
blokując ręce.
Materiał zatrzeszczał, ale wytrzymał.
- Nie szarp - zapiszczałam, bo w nerwach zawiódł mnie nawet własny głos - To
jest nowa suknia i szkoda będzie jak się zniszczy!
Puścił mnie. Usłyszałam otwieranie sprzączki od paska.
- Nawet jak się zniszczy, to i tak na mój koszt - wysyczał - Wszystko i zawsze
jest na mój koszt. Chciałaś świętować rocznicę ślubu, czy coś powiedziałem? Nie,
zgodziłem się na twoje głupoty.
Zgodziłem się na bezsensowne wydanie pieniędzy na hotel, zgodziłem na robienie
cyrku. Po co? Byś była szczęśliwa. Teraz ty sprawisz, bym ja był szczęśliwy.
Oddasz mi teraz za cały zeszły rok małżeństwa. A nawet nie wiem, czy nie za
przyszły. To się zobaczy w trakcie.
Wsadził mi palce do ust, a potem wsunął dłoń do moich majtek.
Klęcząc za mną, uniósł moje pośladki i nasadził mnie na siebie.
- Nie ruszaj się - wyszeptał mi do ucha - Nie jesteś jeszcze gotowa, nie chcę
zrobić ci krzywdy. Dla własnego męża nie jesteś mokra, ale jakby tu był Polak,
to pewnie przebierałabyś nogami. Może poszukamy jakiegoś? Serwis sprzątający
poszedł już chyba do domu, ale przy odrobinie szczęścia, znajdziemy jednego w
kotłowni.
Zaczął się poruszać, coraz bardziej i bardziej napastliwie.
Zamknęłam oczy i pomyślałam sobie, że przecież to nic, że to za chwilę minie, że
w życiu spotykały mnie już gorsze rzeczy.
Kółko graniaste, czterokanciaste...
Gryzł mnie po szyi i ramionach.
- Masz mnie kochać, słyszysz? - wydyszał wprost w moje ucho - Masz mnie kochać,
tak, jak ja kocham ciebie.
Przewrócił mnie na plecy, zmusił do położenia nóg na jego ramionach.
Była to chyba najgorsza z możliwych pozycji, bo musiałam patrzeć mu prosto w
twarz. Nie było już na niej grama wcześniejszej wesołości.
Wbijał się we mnie teraz tak mocno, że podjeżdżałam w górę przy każdym pchnięciu
i w końcu moja głowa oparła się o skórzane wezgłowie. Wydawało się, że za chwilę
rozleci się całe łóżko.
Kochał się z zaciekłością i śmiertelną powagą, prawie tak, jakby chciał mnie
ukarać.
Koniec przyszedł po chwili, bo przy takiej intensywności było to nieuniknione.
Zapiął spodnie i usiadł na brzegu łóżka.
Nie padło ani jedno słowo. Milczenie trwało na tyle długo, że prawie uwierzyłam,
że o mnie zapomniał.
- Nigdy stąd nie odejdziesz i tego właśnie nie rozumiesz. Wziąłem cię tutaj i
dałem dom. Wysłałem do szkoły, byś miała lekką pracę. Nie zniósłbym gdybyś
musiała pracować fizycznie. Nie pozwoliłbym na to. Nie moja żona. Ale ty się nie
zintegrowałaś. Tylko taką udajesz. Ciągle tylko polskie wiadomości, polskie
filmy, polskie piosenki, rozmowy z Polakami. Rzygam tym, rozumiesz?
Wstał i podszedł do okna, ale wcale na mnie nie patrzył.
- Tu jest twój dom i tutaj są twoje obowiązki. Także w stosunku do mnie. Jeśli
zaś o moją pracę chodzi, to wiedz, że siedzę tam całe dnie dla ciebie. Dla nas.
Nie masz pojęcia co znaczy prowadzić firmę tej wielkości. To jest wieczny
obowiązek. Zarzucanie mi złej woli, bo nie przychodzę do domu o 14- tej i nie
wzdycham przez resztę dnia z miłości, jest podłością.
Podszedł do hotelowej lodówki i wyciągnął z niej butelkę wody.
- A teraz idź wziąć prysznic, meine Süße. To był dopiero początek. Idź, nie
marnuj czasu. To ty chciałaś tego hotelu, to ty chciałaś zabawy w kurwę. Ja po
prostu spełniam twoje fantazje.
Woda była gorąca i natychmiast poczułam się lepiej. Moje smutki spłynęły do
kanalizacji razem z pianą.
20 grudnia jest przecież tylko raz w roku.
Tyle wytrzymam.
* * *
Wydaje ci się, że znasz moją historię, ale ty tylko wiesz
jak ona się kończy.
Żeby zrozumieć jej istotę i sens, trzeba cofnąć się do samego początku.
A ten był marny.
Choć nie muszę tego robić, postaram się szrajbnąć tu kilka słów wyjaśnienia, w
temacie wcześniejszych tekstów.
Dla niektórych mogły one wydać się kontrowersyjne, choć wcale takie nie były.
Ale od początku.
Kim jestem? Nikim. A na pewno nikim bardziej szczególnym niż przeciętny
czytelnik.
Czwarte, ostatnie dziecko starych rodziców. Wszyscy poumierali i zostałam sama.
Nie mam dziadków, ciotek, wujków i kuzynów. Nie mam rodziców. Mam co prawda 3
starszych o 20 lat braci, ale nasze kontakty zawsze były letnie, a dziś są
zerowe.
Człowiek, który zostaje na tym świecie sam jak palec, przechodzi swoistą
przemianę. Obojętnieje. Nie ma rodzinnych obiadków, nikt nie zaprosi cię na
Wigilię, nikt nie odwiedzi w szpitalu, gdy chorujesz.
Po rzuceniu ostatniej grudy ziemi na trumnę mojej matki, niewiele pozostało we
mnie człowieczeństwa. Zrozumiałam, że jestem na tym świecie sama i że już zawsze
tak będzie.
Byłam w życiu kompletnie sama, zdana tylko ma siebie.
Pracowałam, wynajmowałam mieszkanie i wychowywałam samotnie syna. Nie było mnie
stać na nic, wszystko kupowałam tylko dziecku. Żyłam z ołówkiem w ręku, były to
straszne lata. Bałam się że zachoruję i pójdę do szpitala - kto wówczas zostałby
z dzieckiem? Miałam poczucie, że moje życie się skończyło zanim w ogóle zaczęło.
To była matnia bez wyjścia.
I wtedy pojawił się ON.
To był absolutny przypadek, bo normalnie nigdy byśmy się nie spotkali.
Wyrwa w Matrixie - on coś załatwiał i już załatwił, ale postanowił przejechać
się do jeszcze jednej firmy i tam byłam ja.
Dlaczego mnie wybrał, nie wiem, ale wiedziałam, że mu na mnie zależy. Nikt, kto
zlewa temat, nie jedzie co 5 dni samochodem 1600 km w obie strony, by spędzić
parę godzin z kobietą, całując ją po włosach.
Wziął mnie jak psa ze schroniska, tym samym zmieniając kompletnie moje życie.
Jedyne dziecko meblarza i nauczycielki. Jego ojciec założył firmę już w 1965
roku i udało mu się ją utrzymać przez lata. Kiedy syn osiągnął wiek lat 32,
oddał ją w jego ręce.
Firma funkcjonuje do dziś, produkując meble dla 3 największych odbiorców na
północy Niemiec.
Mój mąż jest zwykłym, dobrze i stabilnie zarabiającym człowiekiem, ale żadnym
Carringtonem. To nie jest historia o życiu milionerów.
Jeśli zaś chodzi o historię z hotelu, to jest ona prawdziwa i w całości była
mojego autorstwa. To ja wymyśliłam sobie, że spotkamy się w hotelu jak dwójka
obcych sobie ludzi. To ja chciałam, by potraktował mnie jak dziwkę.
Nie chciał się na to zgodzić. Pomysł zupełnie nie przypadł mu do gustu.
Powiedział: "Gdybym chciał dziwki, poszedłbym do burdelu. Rocznicowy wieczór
wolałbym spędzić siedząc z tobą na sofie, lub jedząc kolację w restauracji. Ty
zaś wolisz udawać kurwę. Zabawne, jak różnią się nasze seksualne fantazje".
Zgodził się jednak i całkiem zgrabnie mu to wyszło. Na koniec nawet mi zapłacił.
W portfelu miał dokładnie 11 euro i takie honorarium otrzymałam za spędzoną z
nim noc.
Nie ukrywam, że inaczej sobie tę noc wyobrażałam. Bardziej chodziło mi o ostry
flirt, zupełnie nie brałam pod uwagę ostrego rżnięcia, ale cóż - nie można mieć
wszystkiego. Tu rzeczywiście sprawy wymknęły się spod mojej kontroli.
Dlaczego piszę te teksty? To rada terapeutki, by wszystkie bolączki mojego
związku, systematycznie przelewać na papier. Nie sądzę, by chodziło jej tu o
formę jaką przybrało to u mnie, ale lepsze to, niż nic.
Nie opisuję fikcji. Opisuję wyłącznie własne przeżycia. W przyszłości, jeśli
pojawią się dłuższe teksty, będę wyłączać na stałe komentarze. Proszę nie
zrozumieć mnie źle - cenię sobie komentujących, a każde dobre słowo szczerze
mnie cieszy.
Teksty te jednak nie powstają dla lajków, czy komentarzy. Ja je potem czytam i
jak na dłoni widzę własne błędy i niedociągnięcia.
Nic nie powinno przeszkadzać w dążeniu do doskonałości.
* * *
Fikasz, brykasz, wydaje ci się że zawojujesz świat, że
urodziłeś się w specjalnym celu, no bo inni może są zwykli i przeciętni, ale ty
sam jesteś przecież wyjątkowy.
W wieku 18 lat jesteś przekonany, że wkrótce będziesz jeździł Ferrari i dorobisz
się milionów.
W wieku 27 lat, marzysz o nowym Audi i cieszysz się, że zarabiasz 300 złotych
więcej niż średnia krajowa.
A potem przychodzi 40-tka.
Zaczynasz rozumieć, że może i świat stoi przed tobą otworem, ale to nie o ten
otwór ci chodziło.
Jedyna styczność jaką masz z drogą marką samochodu ogranicza się do potrącenia
cię przez Mercedesa, gdy przechodzisz na pasach, taszcząc reklamówki z
Biedronki.
Zaczyna dochodzić do ciebie, że tak jak cała reszta szarej masy, zostaniesz
wyjebany, przemielony i wypluty.
I to jest ten moment w życiu, kiedy człowiek odnaleźć może szczęście absolutne.
Bez oczekiwań, bez presji - płynąć z prądem rzeki życia i udawać że nie widzi
się zalegających na brzegach śmieci.
To jest prawdziwa definicja szczęścia dorosłego człowieka. Gdybym zrozumiała to
w wieku lat 20- tu, to dziś - kto wie! - mogłabym być może i nawet prezydentem.
Być może prezydentem Wenezueli, ale lepsze to, niż nic.
A tymczasem, zwichnęłam sobie dupę i dopadła mnie rwa kulszowa.
No niestety. To koniec
* * *
Słyszałam kiedyś jak śpiewają wieloryby.
Fascynujące doświadczenie.
Siedzisz na łódce, krople słonej wody spadają ci na twarz.
No i ten dźwięk, brzmiący tak, jakby ktoś wygrywał żałobne akordy na kościelnych
organach.
"Chodź! - wołają - Chodź do nas. Wskocz do wody, a reszta zrobi się sama!
Będziesz pływać z nami po świecie, będziesz odkrywać nowe lądy. Tu, pod wodą,
nie jest tak źle, jak u was na górze. Zobacz, śpiewamy sobie. A ty, kiedy
ostatni raz śpiewałaś ze szczęścia? Chodź, nie czekaj! Zaraz cię stąd zabiorą!
Ludzie zawsze odchodzą, tylko ocean jest wieczny."
Odpowiedzi szukałam wszędzie. Bezskutecznie.
Nie było ich pod piramidami i pod palmami. Nie ukryły się za rzymskim Koloseum.
Nie ma ich w sklepach jubilerskich i w salonie Audi.
A nawet tam, nie ma ich przede wszystkim.
"Musisz być dobrze ubrana. Żona powinna reprezentować męża
lepiej, niż najlepszy adwokat. To jest przyjęcie rocznicowe firmy. Pamiętaj, by
pierwsza nie podawać im ręki. To oni żyją z moich pieniędzy i to oni mają się
nam kłaniać. Masz jechać do centrum miasta i tam się ubrać. I to ubrać
porządnie. Jak nie umiesz, weź stylistykę. Ja się po tobie za wiele nie
spodziewam, bo jak można się spodziewać cudów po kimś, kto wraca z zakupów,
wsiada do Q8 i obkłada się torbami z Lidla na przednim siedzeniu? Tak robią
ludzie, którzy całe życie jeździli autobusem. Musisz oduczyć się złych nawyków,
ale jestem dobrej myśli. Skoro małpkę w cyrku nauczono jeździć na rowerku,
nauczysz się i ty. Mam nadzieję, że tego dożyję".
Nie ma odpowiedzi. Nikt bowiem nie jest w stanie powiedzieć dlaczego jedna osoba
urodzi się w Wersalu, a druga w murzyńskiej chatce z krowiego gówna. Chodzi o
szanse. Mnie odebrano ją na starcie, a nie zrobiłam nic, by na to zasłużyć.
Dlatego musiałam radzić sobie sama. Jestem jak Spartanin - człowiek wiecznie
nastawiony na walkę, choć nie ma już o co walczyć. Po latach zrozumiałam jedną
rzecz - kiedy jest mi lepiej, ja muszę to zniszczyć, bo to nie jest mój
naturalny habitat. Kiedy jest dobrze, odczuwam absolutną pustkę i nic mnie nie
cieszy. Ja muszę cały czas walczyć o przetrwanie, bo niczego innego nie znam.
Miejsce urodzenia determinuje twoje życie.
Ktoś by powiedział - tworzysz babo sztuczne problemy, bo masz za dobrze. I
pewnie miałby rację. Pewnie tak jest. Być może moje filozofie nadają się tylko
do wsadzenia ich psu w dupę. To bardzo prawdopodobne.
Nie wolno przywiązywać się do ludzi, bo oni odejdą. Skoro ci pierwsi umarli, to
po cóż dokładać sobie bólu inwestując w uczucia dla tych drugich, którzy także
są śmiertelni?
Wieloryby miały rację.
Wszystko odejdzie. Wieczna jest tylko muzyka oceanów.
* * *
Ludzie, ratunku!
Ćwiczyłam na dywanie, zdjęłam obciążnik z ręki i chciałam go odrzucić, a on
trafił w szafę i ją rozbił! Mąż to meblarz, on mnie zabije!
Szybko, co mam powiedzieć? Potrzebuję dobrej wymówki albo niech ktoś powie jak
to naprawić żeby nie było widać!
On wróci maksymalnie o 18- tej. Jeśli do tego czasu tego nie naprawię, to mój
pogrzeb odbędzie się w piątek o 15- tej!
Stałam pod drzwiami i czekałam aż wejdzie.
Słyszałam jak lekko wbiega po schodach, jakby nie mógł się doczekać by wreszcie
być w domu.
Niczym generał przesuwający swoje wojska na dogodniejsze pozycje, zrobiłam
strategiczny odwrót do kuchni.
Kuchnia była właściwym miejscem, bo po pierwsze, znajduje się tu dużo rzeczy
którymi można komuś przypieprzyć, a po drugie, znajdowała się najdalej od pokoju
z zepsutą szafą.
Rzucił swoim plecakiem i wszedł do środka.
Usiadł przy stole i spojrzał na mnie z uśmiechem.
- No i jak się dzisiaj czujesz? Plecy przestały boleć? Skoro stoisz zamiast
siedzieć, to chyba jest jakaś poprawa, co?
Stałam w kącie kuchni i starałam się wyglądać jak uosobienie niewinności. Ot,
skromna pensjonarka, która przed chwilą skończyła zbierać stokrotki.
- Niestety, obawiam się że mam złe wiadomości - zrobiłam smutną minę -
Zdiagnozowano u mnie raka mózgu. To było dziś o 14 - tej. Lekarz powiedział że
jest nieoperacyjny, nie ma żadnej nadziei!
Zamiast rozpaczać i wyrywać sobie z głowy włosy, przysunął do siebie stojącą na
stole paterę z białymi winogronami i oderwał jedno.
- Rozbiłaś samochód - powiedział - Jestem pewien, inaczej nie gadałabyś takich
głupot. Byłem co prawda w garażu, ale nie zwróciłem uwagi. Przód był chyba cały,
co nie znaczy że tył nie poszedł we wióry. Zupełnie by mnie to nie zdziwiło, bo
wiem że nie umiesz parkować. Ktoś, kto na pustym parkingu centrum handlowego,
które ma 500 miejsc, parkuje na czterech na raz i to poziomo, nigdy nie powinien
jeździć autem.
Podniósł winogrono pod światło i spojrzał na nie krytycznie. W Antwerpii, bogaci
jubilerzy oceniają w ten sposób czystość diamentów.
- No to gdzie i w co uderzyłaś? Nie musisz się bać, po prostu powiedz. To tylko
blacha i to dobrze ubezpieczona. Może najlepsza, może najdroższa w tym
segmencie, może musiałem zapierdalać na nią dwa miesiące, ale to ciągle tylko
blacha.
Uśmiechnął się i wrzucił winogron do ust. Nie wydawał się w ogóle przejęty, ani
rakiem, ani wypadkiem.
- Nie rozbiłam żadnego auta. Nawet go dziś nie dotknęłam. Chodź - złapałam go za
rękę i pociągnęłam do pokoju - Patrz.
Chciałam wywietrzyć mieszkanie. Pootwierałam wszystkie okna, zrobił się
przeciąg, drzwi trzasnęły i szafa się rozbiła.
Stał naprzeciwko szafy, z rękami w kieszeniach. Po chwili ukucnął i zaczął
dotykać poszczerbionych, szklanych brzegów.
Wyglądał jak detektyw, który właśnie przybył na miejsce zbrodni
i usiłuje zebrać wszystkie ślady do kupy, by jak najszybciej złapać zwyrodnialca
odpowiedzialnego za ten straszny czyn.
Wstał, otrzepał dłonie i utkwił we mnie oskarżycielski wzrok.
- Wiesz co powiedziałbym osobie, która przyszłaby do mnie z reklamacją z takiego
powodu? Otóż powiedziałbym jej, że pieprzy.
Uniósł do góry palec, niczym człowiek badający kierunek wiatru.
- Powiedziałbym, że pieprzy, bo drzwi nie mogły spowodować tych zniszczeń. W
szkło uderzono nisko, klamka jest dużo wyżej, a więc to nie to. Żeby zniszczyć
szkło tej jakości, trzeba dużo siły. Nie wiem coś tu robiła, ale podejrzewam że
nic mądrego.
Nie było sensu dłużej czekać. Nie chciałam już niczego więcej słuchać.
Pociągnęłam go na łóżko bez jednego słowa. Nie protestował. Był smutny, zmęczony
i absolutnie pokonany. Tak musiał wyglądać Kolumb kiedy zdał se sprawę że
zamiast do Indii, dopłynął do jakiejś zasranej Ameryki.
Niby coś osiągnął, ale to absolutnie nie o to chodziło.
Usiadłam na nim. Noga bolała mnie strasznie, kręgosłup jeszcze bardziej.
Przez kolejne pół godziny nie padło ani jedno słowo.
Zapaliłam lampkę.
Leżał na plecach i patrzył na sufit.
- Powiem ci co zrobimy - powiedział - Ta szafa jest trzydrzwiowa. Pójdę zaraz do
piwnicy i przyniosę ci metalową rurkę. Weźmiesz ją i jutro rozpierdolisz środek,
a pojutrze lewe skrzydło. Jeśli bowiem za trochę rozbitego szkła spotykają mnie
takie rzeczy, to możesz rozbić tu wszystko, łącznie z oknami. To jest tego
warte.
* * *
To droga we wsi, z której pochodzę. Po lewej jest
cmentarz. Po prawej dzikie pole, na którym pierwszego dnia wojny Niemcy zabili
blisko setkę bogu ducha winnych ludzi, co zresztą z detalami opisuje Wikipedia.
Jedną spośród zaszlachtowanych tego dnia duszyczek był brat mojego dziadka,
Wojciech. W stosunku do niego Niemcy wykazali się finezją i zamiast po prostu
zastrzelić, spalili go we własnym domu. Nie zastrzelili go nawet wtedy, gdy
płonąc jak pochodnia, wybiegł z domu i upadł wprost przed ich oficerki. Ponoć
jeden z nich odpalił od niego papierosa, tak mówili ludzie, ale ja osobiście w
to nie wierzę. Któż bowiem, w momencie tak wielkiego nieszczęścia, byłby w
stanie wyłapać takie detale?
Męczeńska śmierć Wojciecha nie poszła jednak na marne. Jego imię wykuto na
pamiątkowym obelisku i wszystko jest w porządku.
Na wspomnianym polu, nikt nigdy niczego nie sadził. Być może od wojny minęły
dziesiątki lat, ale pamięć wsi jest wieczna. Któż chciałby jeść kartofle wyrosłe
na krwi dzieci?
Dlatego wieś z polem obchodzi się ostrożnie. Przechodząc tam, każdy milknie, by
ani gestem, ani słowem, nie zakłócić spokoju wieczności.
Żałuję bardzo, że w tym roku nie będę w stanie przyjechać na Wszystkich
Świętych.
Uwielbiam ten cmentarz. Bawiłam się tam jako dziecko. Piłam wodę z cmentarnego
hydrantu i żyję do dziś. To był mój plac zabaw. Nie tylko zresztą mój, bo dzieci
chodziły tam grupami. Nigdzie indziej nie mogliśmy iść.
1 listopada wieczorem, szło się na cmentarz w celu stylizacji paznokci. Czubki
palców lądowały w roztopionym wosku i już człowiek był modny i piękny. Paznokcie
czerwone, żółte, zielone - mówisz i masz. Za każdym razem kiedy tam jestem,
robię tak samo. Coś pięknego.
Czas.
Czas jest największym z łotrów, bo oģrabia nas z najcenniejszych rzeczy. Zostaje
tylko pamięć i zimne, kamienne obeliski.
Być może na nic więcej nie zasługujemy.
[Wpis prawdopodobnie dotyczy Masakry w Parzymiechach]
Jest w Niemczech takie miasto, Lützen się nazywa. Nic specjalnego, nie
zawracajcie se tym głowy.
W 1632 roku, miała tam miejsce jedna z największych bitew wojny
trzydziestoletniej. Lali się Szwedzi z Niemcami. Tymi ostatnimi dowodził niejaki
Albrecht von Wallenstein, niezwykle sprawny, ambitny i charyzmatyczny dowódca.
Kiedy parlament w Ratyzbonie wyznaczył Wallensteina do walki, ten przywiódł ze
sobą swoje najemne wojsko. Został pobity przez króla Szwecji Gustawa, ale ciała
wielu Szwedów miały ślady straszliwych ran - rozdarte gardła, pourywane
kończyny, głowy rozrzucone po pobliskich krzakach. Bitwa toczyła się w wielkiej
mgle i przy idealnej pełni księżyca.
Zaczęto wierzyć, że Wallenstein, przywiódł ze sobą armię wilkołaków.
Hitler był guślarzem.
W Austrii to normalne. Jakieś skrzaty szczające do mleka, jakieś gnomy
wychodzące ze środka gór, jakieś czarownice odbierające potencję - ot,
przeciętny dzień, w państwie nad pięknym i modrym Dunajem.
Wierzył też w wilkołaki.
Chciał stworzyć dywizję Waffen - SS Wallenstein.
Nie zdążył.
30 kwietnia 1945 roku, nie zdążył dojeść swoich brokułów i nie zdążył powołać
brygady Wallenstein.
Kiepściuchno, ale takie jest życie.
Może i Adolf nie zdołał powołać do życia armii wilkołaków, ale czy naprawdę
musiał to robić?
Kto pierwszego dnia wojny dokonał rzezi we wsi, z której pochodzę?
Kto poderżnął gardła ponad dwudziestu dzieciom, kto palił domy fosforem?
Przecież niemieccy żołnierze byli normalnymi mężczyznami.
Mieszkali w na biało pomalowanych domach, a w ich zadbanych ogrodach pieniły się
pelargonie. Zanim poszli na wojnę, lubili alpejskie przyśpiewki i czekoladki z
rumem.
Może chodzili z dzieckiem za rękę do parku lub ZOO, kłaniając się po drodze
sąsiadom. Palili Ernte 23, a ich blond żony wietrzyły kuchnie i z niepokojem
odsuwały talerze, by drobinki popiołu nie osiadły na pieczeni bawarskiej. Ich
pachnące kapuścianym potem matki głaskały synów po głowie, zachwycając się ich
dobrocią.
Czy tak wygląda bestia?
Bestia nie tkwi w nas. To człowiek tkwi w zwierzęciu.
To nie wilk wychodzi z człowieka, a człowiek z wilka.
A wychodzi rzadko, ostrożnie i niechętnie.
Nawet na wojnie można zachować człowieczeństwo, trzeba
tylko chcieć.
Dziś, tym samym ludziom nałożono kagańce na pyski, ubrano w garnitury i
pogrożono kodeksem karnym.
Już nic ci nie zrobią, łańcuch trzyma naprawdę mocno.
Jeszcze trzyma.
Bestię czyni anarchia i bezkarność, a nie żadne
wychowanie. Gdyby tydzień temu ogłoszono wojnę, twój sąsiad przyszedłby dziś do
ciebie i ukręcił ci łeb, żeby zabrać kilogram mąki, bo nic by mu nie groziło.
Jednocześnie mógłby odmawiać "Ojcze Nasz", bo to niczemu nie przeszkadza.
* * *
Czytam właśnie o gościu, który znalazł na bagnach
aligatora, wziął go do domu i wychował jak dziecko.
Kładł do łóżka, przykrywał pluszowym kocykiem i przy akompaniamencie pozytywki,
czytał mu na dobranoc bajki.
Aligatorowi musiało sie to chyba do pewnego stopnia podobać, bo wytrzymał aż 5
lat zanim zeżarł przybranego ojca.
Zeżarł swojego ojca, wyszedl z domu i przepadł gdzieś na bagnach Everglades.
Nigdy go nie odnaleziono.
Może to i dobrze - aligator wychowany na baśniach Braci Grimm, mógł nie być
łatwym przeciwnikiem.
Zeżarł jednego, a mógł zeżreć dziesięciu.
Jaki z tego morał? Ano taki, że prawdziwej natury, stłumić się nie da. Bariera
kiedyś pęknie, a za nią jest tylko krew.
Od siebie dodam jedynie, że ten aligator miał nierówno pod sufitem. Ja żyję tak
od lat i jestem żywym dowodem na to, że się da.
* * *
Cz. I.
Rzecz miała miejsce podczas przyjęcia wydanego na cześć firmy. Okrągła rocznica,
było więc co celebrować. Było dużo do picia i prawie tyle samo do jedzenia, a
mój mąż - fundator tego wydarzenia - znajdował się właśnie w centrum rozmowy z
niskim mężczyzną o imponującym łupieżu.
Pomieszczenie było duże i jasne. Kryształowe żyrandole drgały delikatnie, a
wnętrze wypełniał gwar gości i cicha, fortepianowa muzyka.
Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Przyjęcie trwało już drugą godzinę, celebracja
powitań dobiegła końca. Nie byłam już nikomu do niczego potrzebna i to było
dobre.
To nie było moje miejsce. Takie rzeczy po prostu się wie, tak samo jak człowiek
wie, że nie lubi czereśni, a zjedzenie miodu wywołuje u niego atak
niepohamowanego kichania.
Rozejrzałam się dookoła, w poszukiwaniu wolnego miejsca. Prawie każdy stolik był
już zajęty. Wolny był tylko bar, prawdopodobnie dlatego, że kelnerzy roznoszący
drinki byli wszędzie.
Podeszłam i zajęłam miejsce na samym końcu, w rogu. Barman, równie
niezainteresowany mną jak reszta, znudzonym głosem zapytał co podać.
Udało mi się przesiedzieć blisko kwadrans w absolutnym spokoju i powoli
zaczynałam wierzyć, że dotrwam do końca und alles wird gut.
Okazało się, że nie.
Dosiadł się do mnie mężczyzna. Nie zapytał czy można, nie odezwał się ani
słowem. Usiadł na krześle obok mnie tak blisko, że stykały się nasze kolana.
Sięgnął przez bar po szklankę i nalał sobie stojącej w dzbanku na blacie,
Margarity.
Podniósł szklankę, upił i dopiero wtedy na mnie spojrzał.
- Czy pani wie, co się stało? - zapytał i znów się napił.
Rozejrzałam się niespokojnie na boki. Czyżby cos było nie tak? Coś poszło źle?
Oby nie. Moj mąż by tego nie przeżył. Bardzo mu zależało na tym wieczorze.
Powody troski o udane przyjęcie były niejasne, ale co ja w końcu mogłam o tym
wiedzieć?
- Nie wie pani - pokiwał głową jakby nie spodziewał się niczego innego - Otóż z
ZOO uciekła kobra. Egipska, plująca jadem, kobra. W tej chwili może być
wszędzie, nawet tutaj, bo przecież stąd do ZOO jest rzut beretem. Co w tej
sytuacji pani proponuje? Chowamy się za barem, czy siedzimy i po prostu damy się
jej pokąsać?
Był w wieku mojego męża. Miał prostą i jasną twarz, u zbiegu włosów i czoła
widniała niewielka blizna, ze starymi śladami po szwach. Ubrany był w biały
podkoszulek z marynarką, dżinsy i zamszowe, idealnie czyste buty w kolorze
jasnego karmelu.
Takie buty mógł nosić tylko ktoś, kto nigdy nie chodzi po kałużach i nie jeździ
komunikacją miejską.
Upił drinka, uśmiechnął się i wyciągnął rękę.
- Rossmann - powiedział.
Uścisnęłam mu dłoń i szczerze się ucieszyłam, bo tematy schodziły na to, co
dobrze znałam.
- Też lubię Rossmanna - powiedziałam i upiłam swojej wody - Bardzo często tam
chodzę, choć jak byłam ostatnio, to spotkało mnie coś niemiłego.
Dolał sobie Margarity. Była to już trzecia dolewka i nagle przyszło mi do głowy,
że on to pije na mój koszt.
- A cóż to się stało? - zapytał z teatralnym zdziwieniem - Źle panią tam
potraktowali? Jeśli tak, to proszę powiedzieć. Powiedziałbym, że jestem właściwą
osobą do przyjęcia reklamacji.
Roześmiał się wesoło i puścił mi oko.
- Nie o to chodzi - pokręciłam głową - Weszłam do drogerii z zakupami z innych
sklepów i włożyłam je do koszyka. Kupiłam, co miałam kupić, zapłaciłam, a potem,
pakując rzeczy, zorientowałam się, że między torbami była saszetka z peelingiem
do pięt, za którą nie zapłaciłam. Bałam się wrócić do kasy, żeby nie wzięli mnie
za złodzieja.
W miarę jak mówiłam, na jego twarzy pojawiał się coraz szerszy uśmiech. Pod
koniec, śmiał się już głośno i otwarcie.
- Jest pani geniuszem zła - powiedział i otarł z kącika oka łzę, która pojawiła
się tam ze śmiechu - Okradła pani sklep i to w biały dzień. Firma się już po tym
nie podniesie, to pewne.
Maska na pięty, mein Gott ! Może być pani pewna, że mój ojciec śmiałby się tak
samo jak ja!
Wzruszyłam ramionami. Nie bardzo wiedziałam co jego ojciec ma z tym wspólnego,
ale kto jest w stanie zrozumieć niemieckie poczucie humoru?
Część II
- Co panią tu przywiodło i w jakim charakterze? - zapytał i kontynuował wcale
nie czekając na moją odpowiedź - To nie są dobre miejsca, a ludzie też nie
najlepsi - wzruszył ramionami i sięgnął po papierosa.
- To impreza meblarzy, a oni są tak samo sztywni jak to całe ich drewno. Nie
wpuściliby tu nikogo bez znaczenia. Skoro pani tu jest, to musi reprezentować
kogoś z branży, lub jest z obsługi. Mylę się?
Otworzyłam usta, by odpowiedzieć, ale nie zdążyłam.
- Co ty tu robisz - zasyczało coś za moimi plecami.
Pomyślałam sobie, że to pewnie egipska kobra, bo wydać z siebie taki dźwięk
potrafiłby jedynie prawdziwy gad.
- Co ty tu do kurwy nędzy robisz i kto cię wpuścił?
Mój mąż zmaterializował się obok nas, a jego mina była grobowa.
- Ha ha! - zaśmiał się mężczyzna na jego widok - Rany boskie kto ci dobrał ten
czerwony krawat? Wyglądasz jak pies z wywalonym jęzorem. Mój ojciec miał dwa
dogi i jak godzinę pozapierdalały po polu, to wyglądały tak samo jak ty teraz!
Odpalił drugiego papierosa i odwrócił się na krześle.
- Nie cieszysz się na mój widok? Niemożliwe. A może żałujesz mi cateringu? Co to
jest? La Osteria? To dla mnie carbonara, tylko powiedz im, by nie dawali
pieprzu, nie znoszę tego! Kto kurwa będąc normalnym, dodaje pieprz do makaronu?
Staremu opadły ręce. W swoim granatowym, prążkowanym garniturze, wyglądał jak
zdychająca zebra.
- Kto cię tu wpuścił i skąd żeś się tu wziął? Łazisz po tym mieście jak krowa.
Nie masz nic lepszego do roboty? Jak nie masz, to...
- Tak, wiem, weźmiesz mnie na magazyn i tam nauczę się życia - roześmiał się
perliście, ale po chwili spoważniał - Jeśli zaś chodzi o to, kto mnie wpuścił,
to był to Sven. A skąd się tu wziąłem?
Chcesz wiedzieć detalicznie? Miałem spotkanie koło Opery, potem przeszedłem na
drugą stronę ulicy, do salonu Tesli. Niestety był juz zamknięty, to popatrzyłem
przez szybę. Potem spojrzałem na prawo i zobaczyłem cię w oknie.
Rozejrzał się dookoła.
- Hesse już jest? Nie widzę go. A może nie przyjdzie? Słyszałem, że se skręcił
kostkę i to we własnym ogródku! Martin go podobno widział w Bad Nenndorf, ale ja
w to nie wierzę. Co można wyleczyć w tej dziurze? Poza tym Martin chuja widzi
bez okularów, a jak jeździ autem, to nigdy ich nie zakłada.
Mąż wyciągnął rękę i odebrał mi szklankę z wodą.
- Jest - powiedział i upił łyk - Przyszedł od razu na początku. Siedzi w osobnej
sali, razem z tymi skurwysynami z Lutza. Jak ja ich dziś nie pozabijam, to
będzie cud. Nie mogę na nich patrzeć. Nie uwierzyłbyś co mi proponowali.
- Uwierzyłbym, czemu nie. Też słyszę, co się mówi. Niczego im nie dawaj i na nic
się nie gódź. Dla ciebie oni nie mają znaczenia. Po prostu ich olej. Jak to
dobrze rozegrasz, to jeszcze na tym zarobisz, wspomnisz moje słowa. Najlepiej
idź do domu, zadzwoń po jakieś towarzystwo i się zrelaksuj. Co cię to obchodzi,
że oni sprzedali się jak kurwy? On nie mógł zrobić inaczej, mając takiego syna.
Mąż spojrzał wewnątrz pustej szklanki, jakby tam znajdowały się wszelkie
odpowiedzi na dręczące go problemy.
- Ożeniłem się - powiedział powoli - Każesz mi szukać towarzystwa, a siedzisz
obok mojej żony.
Mężczyzna spojrzał z niedowierzaniem raz na mnie, raz na niego.
- Co? - powiedział, a w jego głosie brzmiało autentyczne zdziwienie - Ożeniłeś
się i nic nie powiedziałeś? Gdybym wiedział, przysłałbym w prezencie dwa mopy!
Roześmiał się, a stary kopnął go w kostkę.
- Weź ten dzbanek jak chcesz i idź pić gdzie indziej. Najlepiej idź do stołu i
zjedz tę zasraną carbonarę, możesz nawet zeżreć wszystko. A ty - zwrócił się do
mnie - Pozwól tu do mnie ma słowo.
Wiało od niego chłodem jak z otwartej lodówki.
Czułam, że nie powie mi nic dobrego.
Część III
- Męczysz się tutaj i w pewnym sensie to zrozumiałe. Dlatego pozwalam ci wrócić
do domu. Zanim jednak to zrobisz, zajrzysz do rodziców, czy wszystko u nich w
porządku.
Zerknął na zegarek i sięgnął do kieszeni po telefon.
- Zamówię ci taksówkę. Nie musisz na mnie czekać, nie wiem o której wrócę. To
może być środek nocy. Idź - złapał moją dłoń i ją uścisnął - Ładnie wyglądałaś,
a to ważne.
Pół godziny później byłam już w domu.
Zrzuciłam buty i rozmasowałam stopy. Nienawidziłam szpilek, chodzenie w nich
było torturą.
Rozebrałam się i poszłam pod prysznic. Myjąc włosy, myślałam o tych wszystkich
ludziach którzy byli na tej imprezie , zastanawiałam się ile to wszystko
kosztowało i co można by za to kupić.
Obudził mnie jakiś hałas.
Lampka była zapalona, a on stał przy łóżku w samych szortach. Pachniało od niego
wodą i świeżością, a więc musiał wrócić wcześniej.
Spojrzałam na zegar. Wskazywał 2:55.
- Wszystko w porządku? - podniosłam się na łokciu - Wszystko się udało? Nie
słyszałam jak wszedłeś. U twoich rodziców nic się nie działo. Matka kazała ci
powiedzieć, że chyba zepsuł się im odkurzacz.
Nic nie powiedział.
Sięgnął po stojącą przy łóżku wodę i połknął jakąś tabletkę, którą trzymał w
ręce.
- Co wziąłeś? Źle się czujesz? Jesteś chory?
Położył się do łóżka i nakrył kołdrą.
- To Ibuprofen - powiedział - Boli mnie głowa. Cóż w tym zresztą dziwnego. Po
tylu głupich rozmowach które dzisiaj odbyłem, to cud, że mi jeszcze nie
eksplodowała. Cud, że kurwa jeszcze w ogóle mam głowę.
Odwrócił się i zgasił światło. Przez chwilę słychać było jedynie bębniący o
szyby deszcz.
- Kim był ten człowiek, z którym rozmawiałam przy barze? Ten, który się do mnie
dosiadł? Był bardzo miły. Nie rozumiem dlaczego na niego krzyczałeś. On dobrze
powiedział, że tam by obcego nie wpuszczono. Skoro więc wszedł, to chyba mógł?
Odpowiedź nie przychodziła. Byłam gotowa uwierzyć że zasnął i sama byłam tego
bliska, kiedy w końcu się odezwał.
- To mój kolega. Jeszcze ze szkoły. Znamy się wiele lat. Wcale go nie
wyganiałem, to były żarty, on by i tak nigdzie nie poszedł. I tak, od razu
odpowiadam, bo wiem że to o to ci chodzi, to jest syn Rossmanna. TEGO Rossmanna.
Jeśli więc myślałaś, że ktoś bardzo bogaty wygląda jak faraon, to się pomyliłaś.
Przygryzłam kciuk, bo się zdenerwowałam, że siedział przy mnie ktoś tak bogaty.
Przy mnie! Przy takim nikim!
- Nie widuję go zbyt często, każdy ma swoje życie i swoje problemy. On, wbrew
pozorom, ma ich więcej niż przypuszczasz. Nie chce mi się teraz o tym mówić,
opowiem ci innym razem. W 1995 roku dostałem swoje pierwsze auto, a on je prawie
spalił, bo zasnął z petem w samochodzie. Mieliśmy swoją grupę, imprezowaliśmy co
weekend. To jest wbrew pozorom małe miasto. Nieważne. Jestem bardzo zmęczony,
chcę iść spać.
Odwrócił się do mnie plecami.
- Aha - powiedział na wpół śpiącym głosem - Kazał ci przekazać, że coś ci
przyśle. Gdyby to były te mopy, a on jest do tego zdolny, to masz mi powiedzieć.
Pojadę tam i wsadzę mu je w dupę.
Paczka przyszła po tygodniu.
Otwarłam pudełko.
Na szczycie góry kosmetyków, leżała odręcznie napisana karteczka.
"Teraz, nie musi już pani niczego kraść. Dziękuję za towarzystwo. Pozdrawiam".
* * *
Przerywam ciszę, by podzielić się dramatyczną informacją.
Właśnie się dowiedziałam, że umarła ciocia Irenka z Bawarii. Była siostrą
teścia. Miała 87 lat.
Pomyślałam, że wielu z was nie może żyć bez tej wiadomości.
Mąż kazał mi iść podać jego rodzicom krople uspokajające na cukrze. No to
poszłam i dałam.
Spodziewałam się rozpaczy i dramatu, a okazało się, że jego ojciec w ogóle
zapomniał, że miał siostrę. A jak se już przypomniał, to powiedział, że mówi się
trudno i żyje dalej
Nie ma demencji. Ani on, ani ona. Jego reakcja jest
dziwna, bo oni się bardzo obchodzili. Ta jego siostra to non stop do nich
dzwoniła. Lubili się.
Mnie się wydaje, że on się po prostu wystraszył śmierci. On ma w grudniu 91 lat!
* * *
Obudziłam się dziś dość późno, bo o 9- tej.
Wylazłam z łóżka niczym niedźwiedź z gawry i poszłam prosto do kuchni.
Podobnie jak poprzednio, już tam był.
Pił kawę, palcem przewijając najświeższe wiadomości Der Szpigla. "Czy
przeciętnego Niemca stać jeszcze na rachunek za prąd?, "podejrzliwie pytał
portal.
"Robert Habeck zapędził się w kozi róg", redaktor odpowiadał sam sobie w
dramatycznym tonie, opatrzonym wieloma wykrzyknikami.
Wstawiłam czajnik. Rano piję zawsze zieloną herbatę z domieszką cytryny. Z
Lidla, 94 centy za opakowanie.
- Dziś jest Halloween - powiedziałam i podrapałam się po nodze - Cukierek albo
psikus. Masz dla mnie coś słodkiego? Jak nie, to muszę zrobić ci psikusa, w
związku z czym, nie będzie obiadu.
Palec zatrzymał się.
Odłożył telefon i spojrzał wprost na mnie.
Ubrany był w szary dres, pod bluzą miał czarny podkoszulek. Wyglądał jak
człowiek który zaraz ma iść biegać, tyle że on nie biegał nigdy, a cała jego
aktywność fizyczna zamykała się w dwóch procesach - pracy i pieprzeniu.
Najczęściej, było to pieprzenie głupot.
- Nie mam nic słodkiego - napił się kawy i spojrzał na zegarek - A nawet gdybym
miał, to bym ci nie dał. Podobno masz cukrzycę, może i wymyśloną, ale
przynajmniej bądź konsekwentna. Obiadu nie musisz mi dziś robić. Moja matka
zrobiła nadziewaną paprykę, mogę zjeść u niej.
Wstał i zapiął bluzę.
Poranek, jak na tę porę roku, był wyjątkowo ciepły. Było bezwietrzne 15 stopni.
W taką pogodę, człowiek nie potrzebuje kurtki.
- A z tym Halloween, dobrze że mi przypomniałaś. Wyłącz domofon i nikogo nie
wpuszczaj. Po południu zaczną chodzić tu dzieci. Dam mu cukierka, pobiegnie w
podskokach, zakrztusi się, udusi, umrze, a jego rodzice wytoczą mi proces. Tylko
na to czekają. Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób, dopiero Martin mi to
uświadomił. I po głębszym przemyśleniu, stwierdzam, że ma rację.
Martin był prawnikiem i człowiekiem, który wszędzie i we wszystkim węszył
zagrożenie. Mojemu mężowi kazał ubezpieczyć się od absolutnie wszystkiego.
Polisa pokrywała nawet zęby i nogi, bo te pierwsze może zawsze uszkodzić jakiś
niezadowolony klient, a te drugie łatwo złamać. Skoro Claudia Schiffer mogła się
potknąć chodząc po wybiegu Chanel, to każdy inny może wypierdolić kozła,
schodząc choćby po kartofle do piwnicy.
Martin to wiedział i był czujny. Był czujny, jak pies podwójny.
- Idę teraz do rodziców. Ojciec był wczoraj nieco rozedrgany, śmierć ciotki nie
schodzi mu z pamięci. Kiedy go ostatni raz widziałem, siedział przy parapecie i
czekał, aż zakwitnie fiołek alpejski. Będę też testował nowy odkurzacz, wczoraj
przywiozłem go matce. Odkurzę salon, by ustawić odpowiednią moc ciągnięcia.
Sięgnął po leżące na paterze jabłko i skierował się do drzwi.
- A tak między nami mówiąc, to powinnaś się od niego uczyć - powiedział.
Dreptałam za nim krok w krok, bo chciałam zamknąć drzwi, mieć święty spokój i
zacząć jeść kawową czekoladę.
- Mam się uczyć od odkurzacza? Czego? Mocy ciągu?
Odwrócił się w moją stronę, a jego dłoń była już na klamce.
- Nie. Powinnaś się uczyć od mojego ojca. Cierpliwości. Widzę przecież że nie
możesz się doczekać aż wyjdę. Choć gdybyś nauczyła się czegoś od odkurzacza, to
bym się nie obraził.
Nareszcie polazł, a ja natychmiast udałam się do schowka ze słodyczami. Chwilę
potem, przechodząc do salonu, wyłączyłam domofon.
Miał rację. Nie ma co futrować jakiś dzieci.
Cukier był moim najlepszym przyjacielem, a najlepszych przyjaciół nie wolno
oddawać w obce ręce.
Mąż się nie mylił.
Poprzebierane dzieci zaczęły chodzić po domach już po 15- tej.
Skutecznie odbijały się od wyłączonego domofonu, ale to ich w ogóle nie zrażało.
Stały pod drzwiami i niczym prawdziwe potwory, wpatrywały się w okna.
- No kto to widział żeby być tak pazernym na cukier - stary delikatnie uchylił
zasłony, by zerknąć przez szybę - Jakbym widział ciebie. Cud, że ty nie chodzisz
razem z nimi, wszak to twoje święto. Dla uzależnionej od słodyczy wiedźmy, to
jest wymarzona data. Idź, nie musisz się nawet przebierać.
Miał rację, wyglądałam okropnie. Byłam rozkopana i czerwona jak burak, ponieważ
chwilę wcześniej zakończyłam swoje ćwiczenia z tańca. On w tym czasie leżał na
sofie i kpił z moich starań. Moje piruety, które zdawały mi się szczytem gracji,
on nazywał inaczej. Twierdził, że tak ruszałby się tyranozaur, który nie wysrał
się od tygodnia, bo jakaś kość utknęła mu w dupie.
- Mamy paczkę ciastek - powiedziałam - Jak następnym razem zadzwonią to zejdę i
im dam. Będziemy mieć czyste sumienie.
W zupełnej ciemności, jeszcze raz zerknął przez okno.
- No nie wiem. Chyba nie powinnaś tego robić. Dzieci nie muszą przebierać się za
potwory, bo one nimi są. Lepiej wyrzuć im te ciastka przez okno. A najlepiej
sama je zjedz. Dziś zobaczyłem że mam sińca na brzuchu i to jest twoja wina.
W tym momencie zaćwierkał domofon, który włączyłam dosłownie 3 minuty wcześniej.
Złapałam za ciastka i pobiegłam otworzyć.
A co mi tam, niech mają. Owsiane ciastka z żurawiną to nie jest żadna rewelacja.
Leżały w schowku od wielu tygodni, lepiej dać niż wyrzucić.
Otwarłam drzwi.
Przede mną stała grupa wyrostków, może 12- letnich. Był wśród nich Lord Vader,
choć dominowały wampiry.
Wyglądali na Turków, ale co to za różnica, a końcu to tylko dzieci.
- Dobry wieczór, mam dla was ciastka. Proszę - nachyliłam się do tego, który
stał z przodu - Możesz sobie je zabrać.
Zamiast je wziąć, zachichotali jak hieny.
- Nie chcemy żadnych ciastek! - zawołał najstarszy - Daj nam buzi stara babo!
I uciekli.
Z wewnątrz mieszkania doszedł mnie śmiech.
Weszłam do pokoju. Stał przy oknie i dosłownie płakał ze śmiechu.
- Chodź tu do mnie - wyciągnął ręce i mnie przytulił - Mówiłem ci, byś dała
sobie spokój. Nie jesteś stara, wyglądasz ślicznie. Dla dzieci w tym wieku,
nawet 20- latek jest stary. Chodź, zamówimy sobie pizzę i obejrzymy jakiś film.
Powlokłam się do kuchni i usiadłam przy stole.
Pomyślałam o Sobieskim, który zmasakrował zasranych Turków i zrobił im z dupy
jesień średniowiecza. Pomyślałam, co zrobiłby teraz i wyobraziłam sobie jak
wypierdoliłby tym dzieciom paczką owsianych ciasteczek.
Wizja ta, przyniosła mi pewną ulgę.
Wstałam, zgasiłam światło i poszłam się dalej starzeć.
* * *
Widziałam go tylko raz.
Byliśmy z mężem na mieście, powiedział że musi wstąpić do prawnika podpisać
jakieś dokumenty i że potrwa to jedynie parę minut.
Był to mężczyzna na oko 50- letni, a więc niezbyt stary, ale jego włosy były już
zupełnie siwe. Był bardzo przystojny i o tym wiedział, bo co jakiś czas zerkał w
wiszące na ścianie podłużne lustro, które zapewnie zamontowano tam tylko po to,
by mógł nasładzać się swoim widokiem.
Ubrany był w idealnie skrojony, szary garnitur. Siedział za wielkim, obitym
skórą biurkiem, ale kiedy wszedł mój mąż to wstał, by uścisnąć mu rękę i
familiarnie poklepać po plecach.
Nie zapomniał i o mnie. Podał mi dłoń, ale jego uścisk był słaby, nieistniejący.
Z taką samą siłą uścisnąłby swojemu lekarzowi rękę pacjent, który wybudził się z
rocznej śpiączki.
Nie lubił mnie, to było oczywiste. Martin nie zajmował się ludźmi zarabiającymi
dwa i pół tysiąca euro. Tyle, to kosztowało otwarcie drzwi w jego gabinecie.
- Usiądźcie, proszę - gestem wskazał krzesła i sam też usiadł - Dziś taki upał,
przygotowałem dla was wodę. Najlepsza, lekko gazowana woda z lodowca. Coś
wspaniałego!
W istocie, naprzeciwko każdego z krzeseł, stała butelka wody marki Voss.
Martin był fanem zdrowego stylu życia, a we wodzie widział sposób na
nieśmiertelność. Życie wieczne obwarowane było jednak warunkami - woda musiała
być krystalicznie czysta i pochodzić z miejsc nie naznaczonych ludzką stopą.
Zanim zdążyłam pomyśleć (bo gdybym pomyślała, to bym się nie odezwała),
powiedziałam:
- A to jest na pewno woda z lodowca? Nie sądzę.
Spojrzał na mnie bladymi, obojętnymi oczami, o źrenicach koloru herbaty.
- Nie jest? - zaśmiał się krótko, szczekliwie - Cóż pani może wiedzieć o
lodowcach?
- Wiem tyle, że nie spływa z nich gazowana woda.
Odwrócił się na fotelu w moją stronę i przyjrzał uważnie.
- Błąd - powiedział - Jeśli będę miał w sądzie udowodnić, że z lodowców spływa
woda mineralna, sok pomarańczowy, czy czekoladowe fontanny, to to zrobię. I to
mnie uwierzą; może być pani tego pewna. Robiłem to już wcześniej i prawie zawsze
działa.
Schylił się i wyciągnął z szuflady teczkę z dokumentami, które pobieżnie
przewertował.
- A pani jest Polką, prawda? - sięgnął po pióro i zaczął podpisywać każdą z
kartek - Kraj bocianów. W regionach z których pochodzę, miejscowi ludzie myślą,
że ptaki te przynoszą nieszczęście. Uważają, że jeśli bocian siądzie na czyimś
dachu, wówczas kogoś w tym domu spotka to, czego najbardziej się boi. To chyba
dlatego mówią, że bocian przynosi dzieci. Nie ma się co dziwić, że to przeklęte
stworzenie upodobało sobie wasz kraj.
Szykowałam się właśnie do riposty roku, gdy odezwał się mój mąż.
- Rany boskie! - powiedział - Jakie bociany, co to jest! Przyszedłem tu tylko
podpisać dokumenty. Nie mam czasu, mojej matce przestawiły się kanały w
telewizorze i nie może obejrzeć powtórki doktora z alpejskiej wioski! Jak jej
tego nie naprawię, to znowu będzie się łapać za serce, a ja będę musiał wzywać
karetkę!
Martin bez słowa przysunął mu teczkę i podał pióro.
- Jesteś przewrażliwiony, to zapewne z przepracowania. Nikt ci nie pomaga -
omiótł mnie wzrokiem - Powinieneś jechać na Islandię. Tamtejsze wody termalne
czynią cuda. Wrócisz jak nowo narodzony. Jeśli się mylę, kupię ci nowy filtr do
kuchni. Możemy tam nawet jechać razem. Choćby tylko na weekend.
Dokumenty zostały podpisane.
- Rozumiem, że w umowie wszystko jest w porządku. Nie mam czasu czytać tego
gówna, po to w końcu ciebie mam.
Prawnik uśmiechnął się i kiwnął potwierdzająco głową.
Nie było żadnych kłopotów. Martin to wszystko przewidział. Za to mu płacono.
Płacono mu za myślenie o nieszczęściach swoich klientów, zanim te w ogóle się
wydarzą.
Wyszliśmy na zalany słońcem parking.
- A wiesz, to jest zabawne - powiedział mi, już siedząc w samochodzie - Też
widziałem bociana. Kiedy jechałem pierwszy raz cię spotkać, na tę twoją wieś.
Stał na łące i na mnie patrzył. Ale przecież my jesteśmy razem szczęśliwi,
prawda?
Tak, byliśmy razem szczęśliwi. Jak kurwa nikt inny.
* * *
WSTĘP.
Światło nie chciało się zmienić.
Przypomniało mi to te częste sceny z amerykańskich filmów, gdzie auto stoi nad
kołyszącym się na linie sygnalizatorem, wokół pada deszcz, a na tylnym siedzeniu
czai się morderca.
- No i co? Zdecydowałaś już czego chcesz? Czy będzie jak zwykle i pomimo wskazań
specjalisty, będę musiał czekać wieki?
Dalej było czerwone.
Przejechał tramwaj, a rowerowy dostawca pizzy o mało nie wyłożył się zjeżdżając
ze śląskiego chodnika.
Pomyślałam sobie, że światło nie zmieni się już nigdy i będziemy tak stali do
usranej śmierci. Umrzemy w tym samochodzie i kiedyś nas znajdą, tak samo jak
znaleźli komara, który latał i gryzł po plerach tyranozaury, a skończył
unieruchomiony w żywicy. Z nami będzie podobnie. Nikt nie może bzykać bezkarnie
przez całą wieczność.
- O, zobacz. Bentley - wskazał palcem na przejeżdżające skrzyżowaniem auto -
Gdybym cię nie miał, to bym sobie takie kupił. Wtedy byłoby mnie stać.
Światło zmieniło się nagle, a on ruszył z miejsca.
- A zresztą, na co mi taki samochód? - odpowiedział sam sobie - Ty dobrze
gotujesz, trzymasz dom w czystości i od czasu do czasu czynisz mnie szczęśliwym.
Bentley tego nie potrafi, nawet zakładając opcję full wyposażenia. Może więc i
dobrze zainwestowałem.
"Achtung! Beschränkt befahrbaren Straße" powiedziało Audi, jakby chciało
przypomnieć, że też tu jest.
- Tak, wiem już czego chcę - powiedziałam - Tylko pamiętaj, że masz zrobić
wszystko, co ci powiem. Słyszałeś, co powiedziała terapeutka. Ja zrobiłam co
chciałeś, teraz twoja kolej.
Audi miało rację. Ulica uległa zwężeniu i nieuchronnie zmierzała ku końcowi.
Dalej był park, nie dało się jechać.
- Dziś? - zapytał i nacisnął guzik otwierania garażu.
Brama otworzyła się z lekkim sykiem pneumatycznych zawiasów.
- Nie, nie dziś. Najpierw muszę zmierzyć cię w pasie i
biodrach. Potrzebny mi pewien... rekwizyt. Inaczej nic z tego nie będzie.
Spojrzał na mnie, a jego twarz nie wyrażała absolutnie niczego.
I.
Nawet tutaj, gdzie szanse spotkania kogoś obcego były zerowe, SS-man był bardzo
ostrożny.
Drzwi otworzył prawie bezgłośnie i tak samo je zamknął, a stąpał tak uważnie,
jakby chodził po bagnie.
- Zasunęłaś rolety? - upewnił się, a gdy przytaknęłam, odważył się zapalić
lampkę.
Stał przede mną żołnierz niemieckiego Wehrmachtu. I to nie byle jaki żołnierz,
bo naszywki na pagonach jasno informowały, że mam do czynienia z generałem.
Był wysoki i bardzo przystojny. Przystojny tą zimną, obojętną urodą, typową dla
kamiennych posągów.
Tak musiał wyglądać Stauffenberg, gdy z walizką, szedł złożyć ostatnią wizytę
Hitlerowi.
- Jeśli ktoś by to zobaczył, jesteśmy skończeni - powiedział generał,
jednocześnie poprawiając mankiety - I to do dziesiątego pokolenia! Możesz być
tego pewna. Za takie rzeczy są w tym kraju duże kary i co więcej, ja się z tym
zgadzam. Twoja głupota sprowadzi na nas nieszczęście, to pewne. Zamiast
normalnie iść do łóżka, ty wymyślasz te swoje polskie głupoty. Kto normalny
chciałby być zgwałcony przez żołnierza Wehrmachtu? Co trzeba mieć w głowie, by
to wymyślić? No nic, skoro jest to dla mnie jedyna szansa na seks z własną żoną,
po prostu to zróbmy. Tylko pamiętaj, reklamacje nie będą uwzględniane.
Chciałaś wojny, będziesz ją miała.
Bez zbędnych formalności, od razu przeszedł do rzeczy.
- Ihren Ausweis, bitte - powiedział i wyciągnął rękę - Dowód i karta
zameldowania. Co pani tu robi o tej porze? Nie wie pani o godzinie policyjnej?
Jest 1941 rok, ta wojna już trochę trwa. Był czas nauczyć się zasad, nicht wahr?
Podałam mu leżącą na stole kartkę. Była to ulotka z pizzerii, w której czasem
zamawialiśmy jedzenie.
- Co my tu mamy - przeleciał wzrokiem po menu, a na widok calzone z serem
pleśniowym wyraźnie się skrzywił - Polka, a już myślałem, że Żydówka. Was,
Polaków, można odróżnić po głowie. Macie łby jak wiadra. Niemcy mają wąskie i
szczupłe głowy, to nas odróżnia od hołoty ze Wschodu. A tak w ogóle, to ten
dokument jest fałszywy.
Rzucił ulotkę w kąt pokoju i powoli zaczął do mnie podchodzić.
Nie spieszył się wcale, nie było takiej potrzeby. Rzesza miała trwać tysiąc lat;
wystarczająco długi czas, by zdążyć popełnić masę łajdactw.
- Ponieważ jestem dobrym człowiekiem, dam ci kobieto wybór. Mogę cię zastrzelić
za złamanie prawa. Tu, od razu, na miejscu. Mogę też udać, że nic nie widziałem,
ale to ty musisz sprawić, bym zapomniał.
Cały czas poprawiał mankiety. Przekręcał je tak, by guziki były ustawione
idealnie po zewnętrznej stronie. Zobaczyłam, że nie zdjął zegarka. Był to IWC
Portugieser na brązowym, skórzanym pasku. Pokazywał dni, miesiące i fazy
księżyca, oraz nieustannie przypominał właścicielowi, że ma styl i dobry gust.
- No to jak będzie?
Przyglądał się mi bez słowa. Wydawało się, że trwa to bardzo długo, potem skinął
głową.
Złapał mnie za twarz i rzucił o ścianę.
- Polski brudas - wysyczał - Polska, zimna suka. Ciebie rozgrzałby chyba tylko
krematoryjny piec i ja ci to zaraz po załatwię. Co powiesz na wycieczkę do
Bergen- Belsen? Piękne okolice. Z powietrza powinno ci się spodobać.
Przycisnął mnie do ściany i wbił paznokcie w uda. Było to bardzo bolesne, z
pewnością mógł bardziej uważać. Albo nie chciał, albo tak bardzo wszedł w rolę,
że takie rzeczy nie miały znaczenia.
- Ich bin ein Deutscher - powiedział i ugryzł mnie w szyję - Wypierdolę cię
teraz tak jak nigdy wcześniej. Nie będziesz umiała chodzić po tym, jak z tobą
skończę. Będę cię jebał przez godzinę. Wiesz, że potrafię.
Pachniał świeżo skoszoną trawą i roztartym pieprzem. Zawsze ten sam zapach,
który przywodził na myśl te wyblakłe już w pamięci obrazy, gdy w lipcowe
popołudnie ojciec ostrzył kosę i szedł skrócić zbyt bujnie wyrośniętą już trawę.
"Nie skacz tu dziecko, nie biegaj przy mnie Paulinko. Za mną możesz się bawić.
Zbierz koniczyny i daj króliczkom. Zobaczysz, jak się ucieszą". Były to dobre i
słodkie wspomnienia, a to tutaj, choć pachniało tak samo, wcale takie nie było.
Ja chciałam tylko znowu mieć ojca, ale on, nie chciał nim być.
II.
- Aaaach! - krzyknął i z niedowierzaniem spojrzał na swoją dłoń - Verdammte
Scheiße! Ugryzłaś niemieckiego generała! Ja tą ręką codziennie podpisuję wyroki
śmierci, jest mi więc całkiem potrzebna. Nieładnie - pogroził mi palcem - Bardzo
nieładnie. Ucieczka też nic nie da, bo tu nie ma gdzie uciekać. Jedyne co
zyskasz, to więcej bólu. Obiecuję ci to.
Byłam po drugiej stronie pokoju, a oddzielała nas sofa. Było to bardzo dobre
strategicznie położenie, bo sofa była długa i mogliśmy się gonić dookoła niej aż
do usranej śmierci.
Generał jednak w ogóle się nie spieszył. Okrążał mebel powoli i niedbale, cały
czas kontemplując ściany i sufit. Nie próbował mnie łapać, nie wykonywał żadnych
gwałtownych ruchów.
- Za podniesienie ręki na niemieckiego żołnierza, każę panią wychłostać. I to
publicznie. Najpierw jednak, zrobię to sam. Zrobię to zaraz po tym, jak się
dowiem co to za plama jest za panią na ścianie. Wydaje mi się, że pękła nam
rura.
Obejrzałam się jak ostatnia głupia.
Tyle wystarczyło; doskoczył i złapał mnie w pasie.
Otworzyłam szeroko oczy. Jego twarz była tak blisko, że nagle obleciał mnie
strach. Prawdziwy strach.
Złapał mnie za rękę i rzucił na sofę.
- Jesteś bezczelna i zasługujesz na lanie. I tylko bez żadnych mi tutaj
lamentów. Sama chciałaś. To było ponoć twoje wielkie marzenie. Jakie jest
kolejne? Gwałt zbiorowy?
A może nekrofilia? To pierwsze jeszcze można załatwić. O drugie, musisz zadbać
sama.
Nie mówiąc ani słowa więcej, wsunął mi ręce pod uda i położył mnie na swoich
kolanach.
Próbowałam się opierać, ale był niesamowicie silny. Wykręcił moje ręce do tyłu i
złapał tak mocno, iż miałam wrażenie że umieścił je w imadle.
Wiłam się jak piskorz, by się oswobodzić.
- Puszczaj mnie - krzyknęłam - Bolą mnie ręce. Wszystko mnie boli. Mam tego
dość!
- Przecież tego właśnie chciałaś. O to mnie prosiłaś. Bądź więc konsekwentna i
miej w sobie choć minimum godności, by przyjąć to, co nadchodzi.
Wierzgałam nogami i usiłowałam zsunąć na podłogę, ale on trzymał mnie tak mocno,
że nie potrafiłam się w żaden sposób uwolnić.
Złapał za skraj mojej cienkiej sukienki i podciągnął ją do góry. Wsadził palec
pod majtki, zsuwając je jednym szarpnięciem do połowy ud.
- Ty sukinsynu - wydukałam, czując jak z upokorzenia łzy podchodzą mi do oczu -
Ty wstrętna, niemiecka łajzo.
Uderzył mnie bardzo mocno w obnażone pośladki. Był to cios tak silny, że przez
chwilę znieruchomiałam i nie mogłam złapać tchu.
- Sukinsyn? Ja jestem sukinsynem? Przecież nie mogłaś się na to doczekać! To cię
podnieca!
Próbowałam ugryźć go w kolano, ale nie było ja
- Ty chory zboczeńcu! Puszczaj mnie, bo każę cię aresztować!
Uderzył mnie ponownie, z jeszcze większą siłą. Miałam wrażenie że moje pośladki
pali autentyczny ogień. Czułam się tak, jakby ktoś rozpalił tam małe ognisko.
- To za to, że nazwałaś mnie zboczeńcem. Trzeci raz za to, że mi grozisz.
Czwarty za to, że się szarpiesz. Aha i jeszcze piąty. Piąty za to, że mnie nie
szanujesz. O mało nie zapomniałem.
Za piątym razem krzyknęłam z bólu. Szósty, kosztował mnie już tylko ciche
westchnienie.
Coś się działo.
Bolało mnie i czułam się upokorzona, nagle jednak zdałam sobie sprawę, jak
bardzo zaczyna mnie to podniecać.
To uczucie rozlało się po moim ciele - ciepłe, mroczne i powolne, niczym oliwa
sącząca się po świeżo wyfroterowanej podłodze.
- Sukinsyn - powiedziałam, mając nadzieję na kolejne uderzenie.
Ale on wcale mnie nie bił.
Zacisnęłam uda, bo pulsowanie między nimi było nie do zniesienia.
- Nie masz jeszcze dosyć? - zapytał i choć nie widziałam jego twarzy, to
wiedziałam, że się uśmiecha.
Delikatnie przeciągnął palcami po obolałej pupie w dół między pośladkami, prawie
docierając do miejsca gdzie chciałam, by mnie dotknął.
Zamiast jednak to zrobić, puścił drugą rękę i uwolnił moje nadgarstki.
Spadłam z jego kolan na podłogę i przez chwilę nie mogłam się ruszyć. Bolało
mnie wszystko, nawet włosy.
Nie to było jednak najgorsze.
Ogarnęło mnie ogromne podniecenie.
III.
Spadłam z jego kolan na podłogę i przez chwilę nie mogłam się ruszyć. Bolało
mnie wszystko, nawet włosy.
Nie to było jednak najgorsze. Ogarnęło mnie ogromne podniecenie.
Trawił mnie ogień tak wielki, że tam, na tej podłodze, zapomniałam przez chwilę
kim jestem i że w ogóle jestem. Zeszłam do poziomu zwierzęcia, które musiało
zaspokoić chorą żądzę. Byłam gotowa robić rzeczy straszne, najgorsze,
najpodlejsze - wszystko, by ugasić ten pożar.
- Proszę bardzo - powiedział rozbawiony - Może pani odejść. Ja, niemiecki
generał, okazuję łaskę i puszczam panią wolno. Nic więcej się tu już dziś nie
wydarzy, można się rozejść.
Podpełzłam do niego na czworakach i złapałam za guzik od spodni. Siłowałam się z
nim, a ręce trzęsły się jak w skrajnym ataku febry.
- A co ty robisz? - odepchnął mnie i zapiął to, co rozpięłam - Nagle tak bardzo
chcesz seksu, że aż się trzęsiesz? To dobrze. Ja mam tak co wieczór. I co
wieczór jedyne co widzę, to twoje plecy, choć bóg mi świadkiem, że wolałbym
oglądać co innego. Teraz widzisz jak się czuję. Wiele kosztuje mnie ta odmowa,
bo nie jestem z kamienia, ale ciebie inaczej się nie nauczy. A teraz wstań,
ogarnij się i chodźmy do kuchni. Zrobisz mi cini-minis z ciepłym mlekiem.
Postawiłam przed nim miseczkę, a sama usiadłam po przeciwnej stronie stołu.
Byłam w kiepskim nastroju, nic mi nie przeszło. Czułam się głęboko zawiedziona,
że zostawił mnie w takiej chwili, jak jakiegoś psa. Pulsowanie w dole brzucha
nie minęło; czułam, że wnętrze moich ud jest mokre i nagle zrobiło mi się
strasznie wstyd.
Spojrzałam na leżące na paterze banany i oblizałam usta.
Zauważył to.
- No i widzisz jak to jest - pokiwał głową i zabełtał w płatkach, zupełnie nie
wiadomo po co - Patrzysz na banany, bo jesteś niespełniona i wszystko kojarzy ci
się z seksem. Też tak mam. Kiedy w środku nocy przychodzę do kuchni napić się
lodowatej wody, to kiedy odstawiam szklankę do zlewu i widzę kuchenny odpływ,
też myślę o tobie.
Popatrzył mi w oczy i uśmiechnął się.
Ten uśmiech był niczym ostatni krąg rozchodzący się po nieruchomej tafli
jeziora, w którym wcześniej utopiło się dwuletnie dziecko.
- Nie lubię takich przebieranek, bo nie lubię udawać nikogo innego. Nie chcę cię
bić, popychać, karać. Nie chcę cię wyzywać. Gdyby interesowały mnie tak plugawe
rzeczy, poszedłbym do pierwszej lepszej kurwy, zamiast się żenić.
Zamilkł i przez chwilę nie działo się zupełnie nic.
Znów zerknęłam na banany. Jeden z nich miał ze 20 centymetrów, a u nasady był
zielony. Pomyślałam sobie, że to chyba dobrze, bo zielone banany są jędrne i
twarde. Istniały spore szanse na to, że nie rozpadnie się przed upływem 15
minut.
Banany dojrzewały, a on ględził.
- Wziąłem sobie ciebie na żonę, bo cię kocham i ci zaufałem. Ja nie chcę tych
głupot, rozumiesz? Ja w łóżku potrzebuję bliskości, miłości. Chcę byś mnie
głaskała, uspokajała i najważniejsze - całowała. Po całym zasranym dniu, chcę
tylko tego. Czy to jest wielka cena za to wszystko? - powiódł dłonią dookoła -
Za dom, za beztroskę, za dobrobyt? Chcieć, by ktoś cię kochał? Jeśli zbytnio
obciąża cię twoja praca i nawet te 6 godzin siedzenia na stołku cię męczy, to
rzuć ją. Jeżeli coś takiego spowoduje, że przestaniesz być ciągle zmęczona, a ja
odzyskam żonę, to od jutra zabraniam ci pracować.
Odsunął miseczkę i wstał od stołu.
- Powiem ci, co zrobimy - podszedł do mnie i pociągnął mnie za rękę, bym wstała
- Nie będzie już żadnych terapii. Nie zapłacę tej suchej piździe ani centa
więcej, bo nikt mi nie będzie mówił, co mam w nocy robić z własną żoną. Ja wiem
co mam robić. Dlatego przestań mi tu smarkać i popłakiwać; nie masz żadnych ku
temu powodów. I przestań się gapić na te zasrane banany, bo mnie obrażasz.
Uśmiechnął się i mnie pocałował.
Smakował cukrem i cynamonem, czyli wszystkimi tymi dobrymi i ciepłymi rzeczami,
których każdy na tym świecie pożąda.
- Chodź, idziemy pod prysznic. Najpierw posiedzimy pod wodą, a potem będziemy
się kochać w każdym jego kącie. W końcu po coś kazałem go zrobić w tym
rozmiarze.
IV.
Uśmiechnął się i mnie pocałował.
Smakował cukrem i cynamonem, czyli wszystkimi tymi dobrymi i ciepłymi rzeczami,
których każdy na tym świecie pożąda.
- Chodź, idziemy pod prysznic. Najpierw posiedzimy pod wodą, a potem będziemy
się kochać w każdym jego kącie. W końcu po coś kazałem go zrobić w tym
rozmiarze.
Pocałowałam go raz jeszcze, tym razem z własnej woli i powiedziałam że za chwilę
przyjdę.
Musiałam odstawić do zlewu miseczkę po płatkach, inaczej nie myślałabym o niczym
innym i wszelkie uniesienia szlag by trafił.
Kiedy weszłam do łazienki, był już rozebrany. Nazistowski mundur leżał na
podgrzewanej podłodze, a on sam był już w środku i ustawiał siłę natrysku
deszczownic.
Zrzuciłam z siebie ubranie.
- O, jesteś - ucieszył się i wyciągnął do mnie ręce - Przestań tam dreptać w
miejscu i chodź szybko. I przestań zasłaniać cycki, to nic nie da. Będą nam
zaraz potrzebne.
Wciągnął mnie pod wodę i zamknął szklane drzwi, które momentalnie pokryły się
parą.
- Hände hoch - uśmiechnął się, a gdy zrobiłam co kazał, pochylił głowę i zaczął
lizać moje piersi.
Dzień później, wsiadłam w kolejkę miejską i jechałam bez celu. Wysiadłam na
przedostatniej stacji i podeszłam do najbliższego kosza na śmieci. Rozejrzałam
się i wepchnęłam w niego wypchaną po brzegi reklamówkę, pozbywając się tym samym
nazistowskiego munduru.
A potem pokuśtykałam z powrotem.
Jedno wiedziałam na pewno - rwa kulszowa nie bierze się z niczego.
* * *
Wiem już o co w tym wszystkim chodzi - powiedział i
odłożył widelec.
Naszykowałam mu naprawdę dobre jedzenie, ale pomimo głodu, ledwo je ruszył.
Był smutny i zamyślony. Grzebał w sałatce warzywnej jakby spodziewał się znaleźć
tam złote samorodki.
- Wiem o co chodzi i ci powiem, choć ty takich rzeczy nigdy nie chcesz słuchać.
Dbam o rodziców, bo chcę to robić. Jasne, że mógłbym ich oddać do domu starców i
bóg wie, czy taki moment nie nadejdzie, ale póki jestem w stanie to ogarnąć, nie
zrobię tego. Jeśli mają umrzeć, niech umrą w swoim domu, we własnym łóżku.
Odsunął talerz i wstał od stołu.
- Nienawidzisz każdego, kto ma rodziców i jakąś rodzinę, bo los cię tego
pozbawił. Cały czas krzyczysz, jaka to byłaś biedna i jak przez to cierpiałaś.
Ale czy ja jestem właściwym adresatem tych lamentów? Czy ja zabiłem twojego ojca
i matkę? Ja ich nawet nie znałem! Jeśli ci to w czymś pomoże to ci powiem, że
gdyby było możliwe sprowadzenie ich z powrotem z zaświatów, to zapłaciłbym za
to. Zrobiłbym to, bo zaoszczędziłoby mi to sporo osobistych kłopotów.
Podszedł do szuflady i wziął papierosy. Wyciągnął jednego i pochylając się,
odpalił go od zapachowej świeczki, stojącej na parapecie.
- Dałem ci wszystko co miałem. Nigdy i z niczym cię nie okłamałem. Chciałem ci
oddać nawet własnego ojca i matkę, byś miała zastępstwo za własnych. Chciałem
mieć więcej dzieci, byś tę rodzinę wreszcie miała. I co dostałem w zamian?
Wieczne wyzwiska, fochy i awantury. Nie jestem księgowym, ale wydaje mi się, że
bilans dobrych uczynków między nami, jest mocno na twoją niekorzyść.
Rozkaszlał się krótko, wziął jakiś talerzyk i na powrót usiadł przy stole.
- Trzy dni temu, był 8 listopada. Pamiętasz jeszcze, co to za data? Gdyby
wszystko poszło jak powinno, świętowalibyśmy urodziny Ingrid. Moja córka miałaby
już 6 lat. Wszystko bym kurwa oddał, wszystko sprzedał i spieniężył, by uratować
to dziecko od śmierci. A ty co? Nie dość, że nie chcesz o niej mówić, to nie
chcesz nawet o niej pamiętać.
Westchnął i przez chwilę nie działo się nic.
- Lekarze mówili ci, byś leżała, a ty zamiast tego wybrałaś się do Polski
Wizzairem, bo niezwykle pilne było to, by stawić się na rozprawie sądowej w
sprawie jakiejś rudery po matce, którą na koniec i tak ukradł ci brat. Dwa dni
po powrocie Ingrid umarła, choć osobiście myślę, że stało się to jak tam byłaś.
Wiem to; ojciec czuje takie rzeczy. Czy robiłem ci jakiekolwiek wyrzuty? Nie.
Wspierałem, byś doszła do zdrowia. Wyrzuty robiłem sobie, że cię tam puściłem.
Nigdy sobie zresztą tego nie darowałem. I nigdy nie daruję.
Zaciągnął się papierosem, a po chwili zrzucił popiół na przygotowany wcześniej
spodek.
- Ty masz po prostu za dużo czasu na myślenie. Gdyby to było coś
konstruktywnego, nie powiedziałbym nic, ale ty wymyślasz wyłącznie głupoty. Nie
mając żadnych problemów, sama je stwarzasz, by fałszywie cierpieć. I wiesz, co
myślę? Myślę, że Ingrid powinna wrócić. Wiem, że wróci w innej formie, ale to
nic. Wiem, że jest to przykra dla ciebie procedura, to nie są łatwe sprawy, ale
pomyśl co będzie. Odzyskasz życiowy cel, będziesz mieć co robić. Jeśli to dla
ciebie za dużo, przyjmę opiekunki na dzień i na noc, by zajęły się dzieckiem.
Sam się nim zajmę. Sam będę wstawał. Zastanów się nad tym. Brzmi jak fikcja, ale
możemy to zrobić. Nie musi tak być, możemy dalej żyć jak żyjemy, ale myślę, że
to by ci pomogło.
Zgasił papierosa i wstał.
- Idę do wanny. Sprzątnij to jedzenie, nie będę już jadł.
Jeszcze zanim odszedł wstałam, by zrobić co kazał.
Tym razem na mnie przyszedł czas, by milczeć.
* * *
I.
Wracaliśmy do domu w absolutnym milczeniu.
Nie było w tym nic dziwnego, bo wracaliśmy pieszo, a na ulicy nie robi się
przecież awantur. Jego odebrano z lotniska i po krótkiej wizycie w firmie,
odwieziono do domu rodziców. Ja przyszłam tam na nogach. Odległość była
niewielka; niespełna 300 metrów.
Wszedł do domu, odwiesił kurtkę i przeszedł prosto do kuchni.
- Nie ma jedzenia - powiedział - Nic mi nie ugotowałaś, a ja jestem głodny. Od
piątku prawie niczego nie jadłem, choć pracuję po 14 godzin dziennie.
Otworzył szufladę i sięgnął po papierosy. Był to już czwarty, licząc od marca
2022 roku. Jak tak dalej pójdzie, to ktoś nam się tu uzależni od nikotyny.
- Powiedz co chcesz powiedzieć i miejmy to za sobą - odpalił papierosa i
zaciągnął się głęboko - Wiem, że tego nie uniknę. Mów, a ja będę palił. To ponoć
dobrze tłumi głód. Sven tak twierdzi, a on pali od 20 lat. Nie mam powodu by nie
wierzyć ekspertowi.
Zamiast bawić się w słowa, zrobiłam krok do przodu i prawą dłonią strzeliłam go
prosto w pysk.
- Dobrze wiesz za co, ty pierdolony nieudaczniku - wysyczałam, bo wściekłość
odebrała mi głos - Zasrana, kazirodcza rodzina. Gdybyś mógł, pierdoliłbyś własną
matkę. A że nie możesz, to z żalu znosisz jej wszystkie te rzeczy, podczas gdy
ona potrzebuje tylko jednej. Trumny! To jej przynieś!
Na zewnątrz przejechała policja. Pulsujące, niebieskie światła, na moment
ukazały jego twarz i zobaczyłam jak skrzywił się w geście skrajnej odrazy. Tak
samo wyglądałby człowiek, który spróbował sfermentowanego kompotu z agrestu.
- Nie przeszkadza mi, że uderzyłaś mnie w twarz, choć bóg mi świadkiem, że nikt
jeszcze tego nie zrobił. W 2000 roku pewien Anglik uderzył mnie deską, ale w
nogę. Działo się to podczas bijatyki w pewnym klubie na Lanzarote, a udało mu
się to tylko dlatego, że but zaklinował mi się pomiędzy barowymi stołkami. Parę
minut po tym jak udało mi się wyswobodzić, odwieziono go na szycie twarzy do
szpitala. Czyżbyś zapragnęła tego samego?
Uśmiechnął się melancholijnie, jakby wspominał lepsze miejsca i lepsze czasy.
Obracał w pamięci tę landrynkę jaką jest młodość i delektował się jej słodkim
smakiem.
- Wcale mi to uderzenie nie przeszkadza, ja jestem wytrzymały. Pytanie, moja
droga żono, czy ty też jesteś, a lękam się, że nie. Zaraz to sprawdzimy.
Zaciągnął się po raz kolejny, ale papieros już się kończył. W ciemności jego
żarząca się końcówka wyglądała jak oko dzikiej bestii.
- Duszę z ciebie wybiję, aż wypadnie na podłogę. O ile w ogóle jakąś masz.
Uciekaj, jest jeszcze parę sekund. Dam ci przewagę. Uciekaj, zamknij się w
którymś pokoju, posiedź tam pół godziny, aż mi przejdzie i ci wybaczę. Jestem
też skłonny wybaczyć ci natychmiast; wystarczy że wyciągniesz mi ten swój bigos
z zamrażarki i go odgrzejesz.
Odwrócił się w stronę zlewu i zgasił peta pod bieżącą wodą.
- To jak będzie? - uśmiechnął się - Bigos czy lanie? Ja bym wybrał to pierwsze,
co i tobie polecam.
Zamiast odpowiedzieć, naplułam mu na skarpety.
Pokręcił głową z niedowierzaniem.
- Głupia i uparta do końca. Jestem głodny, zmęczony, przychodzę do własnego domu
i nawet tu nie mogę odpocząć. Jestem bity i opluwany przez wariatkę, która
zamiast być żoną, odpierdala mi tu przedszkole. No nic. Dobrze. Chodź ze mną -
złapał mnie za ręce i zaczął ciągnąć do pokoju - Porozmawiamy sobie. Wyjaśnię ci
parę rzeczy; przede wszystkim te, które tak bardzo cię interesują. Opowiem ci o
ekspresie. I przestań się wyrywać, bo skończysz jak Anglik. Trochę by ci to
skomplikowało życie, a tego nie chcemy. Nigdy nie wiadomo, czy nie będzie trzeba
szukać kolejnego frajera, jak pierwszego wyśle się do grobu.
II.
Rzucił mnie na łóżko w sypialni i położył się za moimi plecami.
- Słuchaj teraz co ci powiem i mi nie przerywaj. Głos możesz zabrać na końcu,
jak dojdziemy do bigosu, bo na tym się znasz, a z ekonomią i funkcjonowaniem
firmy tej wielkości, jesteś mocno na bakier.
Skrzyżował moje ręce w literę X i mocno złapał je w nadgarstkach.
- Wszystko, co przyniosłem matce, gówno mnie kosztowało. Wszystkie te lodówki i
inne pierdoły zalegają mi w magazynach dziesiątkami, bo są na bieżąco montowane
w meble. Wzięcie jednego takiego grata kosztuje mnie bardzo niewiele lub
zupełnie nic, bo często producent daje mi jedną czy dwie rzeczy za darmo.
Reasumując, to, co do tej pory jej dałem, było dla nas kosztem może stu euro. To
taniej niż jedna wizyta u twojego fryzjera.
Wepchnął kolano między moje nogi. Była to znienawidzona przeze mnie pozycja, ale
on inaczej nie umiał zasnąć.
- Nie zrobiłem więc nic złego, nie naruszyłem naszych pieniędzy - szepnął tak
blisko mojego ucha, że zabrzmiało to jak odgłos gromu - Są to zresztą idiotyczne
wyliczenia, bo dobrze wiesz ile mamy na kontach. Nigdy niczego przed tobą nie
chowałem. Wszystko jest wspólne i w każdej chwili możesz sprawdzić salda, wiesz
gdzie są kody i loginy. Wiesz też, ile na koncie mają rodzice. Żyją jeszcze, a
już oddali mi nad tym władzę.
Oni nie wychodzą z domu, na co im pieniądze? Póki żyją, musimy się nimi
opiekować i musimy zrobić to wspólnie.
Wsadził nos w moje włosy i pocałował mnie w tył głowy.
- Nie musisz krzyczeć, nie musisz być zazdrosna. Ja cię kocham. Zobacz,
wyjechałem tylko na jeden dzień, a cały wieczór, do północy, siedziałem z tobą
na video rozmowie, bo tak mi cię brakowało. Ja chce być tu, z tobą. Matka jest
dobra, ale żona lepsza. A ty, gdy zachowujesz się normalnie, jesteś wspaniała.
Ty się tam na tej wsi dla mnie urodziłaś. Tylko dla mnie. Nikt nie jest w stanie
ciebie zastąpić. Gdyby coś ci się stało, nie przeżyłbym tego.
Znów mnie pocałował, tym razem w lewe ramię. Uścisk na nadgarstkach osłabł
nieco; być może najgorsze mieliśmy już za sobą.
- Powiedz mi, czy ja tracę pieniądze? Czy jestem rozrzutna? Czy kiedykolwiek
zrobiłam w tym temacie coś głupiego?
Odpowiedź przyszła natychmiast.
- Nie - powiedział - Nie jesteś rozrzutna. I w ogóle nie jesteś chciwa. Raczej
ostrożna. Na początku myślałem że się wstydzisz, ale po paru latach zrozumiałem,
że ty taka jesteś. Choć powiem ci, że to też nie jest dobre. Kupujesz jogurty
tańsze o 70%, bo jutro kończy im się termin. Po co mamy coś takiego jeść? Nie
musisz już nigdy w życiu na niczym oszczędzać. Tamto odeszło. Nie wiem co oni ci
zrobili, ale tego już nie ma. W dniu ślubu powiedziałem ci, że się tobą
zaopiekuję, że twoje życie się zmieni. Musisz zrozumieć, że teraz stać cię nie
tylko na 100 jogurtów na raz, ale, od biedy i na fabrykę która je produkuje.
Z jakichś niejasnych powodów oczy zaszły mi łzami, a w gardle zaczęła rosnąć
gula. Rozpłakałam się, nie potrafiłam się powstrzymać.
- Ty nic nie rozumiesz - szlochałam - Oni wszyscy mieli Visolvit, a ja nigdy!
Pili go, a mnie nikt nie dał nawet spróbować! Matka nigdy mi nie kupiła, choć ja
też chciałam mieć i tak było ze wszystkim! Nie mogę znieść tego Visolvitu, ta
lodówka twojej matki, to jest właśnie to! Dla innych jest, a dla mnie nie ma!
Puścił moje ręce i obrócił mnie jak worek kartofli. Byliśmy teraz twarzą w
twarz, stykaliśmy się nosami.
- Visolvit? - powiedział - Was ist das? Pierwsze słyszę. Nie płacz. Powiedz mi
co to jest, a ja zrobię resztę. Może matka ci tego nie kupiła, ale wierz mi, że
jeśli ci na tym tak zależy, to zamówię całego tira. Cokolwiek by to nie było.
Obrócił się do tyłu i sięgnął po stojące na stoliku nocnym chusteczki. Pudełko
było tam zawsze, ale jego zawartości używał do czegoś innego niż wycieranie
nosa.
- No to jak? Powiesz mi co to jest? - uśmiechnął się i wytarł moje smarki - Nie
mogę ci pomóc, póki nie wiem o co chodzi.
III.
- Witaminy - powiedział z niedowierzaniem - Komunistyczne witaminy w proszku. I
ty mi chcesz powiedzieć że przez to, że w 1990 - tym, twoja matka nie miała na
nie pieniędzy, to ja dziś, w 2023 roku, dostałem w pysk od własnej żony. Nie do
uwierzenia. Niewiarygodne.
Przybliżył do oczu ekran telefonu, jakby rzeczywiście nie mógł uwierzyć w to, co
widzi. Chwilę przedtem wyszukałam mu Visolvit w Googlach.
- Skoro nie dali ci witamin, to na czym ty tak wyrosłaś? 181 cm na kobietę, to
jest bardzo dużo. Ja mam 8 cm więcej, a to przecież niewielka różnica. Sama
wiesz, co było z łóżkiem. Musiałem je zmienić, bo było za wysokie. Kolejne też
było niedobre, ale to moja wina, bo źle do tego podszedłem. Nie uwzględniłem w
pomiarach odległości pomiędzy twoją dupą a kolanem i tu tkwił błąd. Dopiero
trzecie łóżko pasowało. Popatrz więc na to inaczej. Gdybyś piła to dziadostwo,
mogłabyś mieć metr dziewięćdziesiąt, a ja musiałbym używać podstawek. Gdyby
bowiem uwzględnić taki wzrost, poziom łóżka musiałby znajdować się pod podłogą,
bym w ogóle mógł coś zrobić.
Siedziałam na kolanach na środku łóżka i uroczyście przytakiwałam wszystkiemu co
mówił.
Przed chwilą skończyłam płakać, a w ręku trzymałam garść obsmarkanych
chusteczek. Wyglądałam strasznie - czerwona, rozczochrana i kompletnie
pozbawiona jakichkolwiek sił.
Wyglądałam jak krowa, która przez przypadek wlazła w barszcz Sosnowskiego, a
teraz z zapuchniętymi oczami, zastanawia się jak z niego wyjść.
- Lepiej daj sobie z tym spokój. Jeszcze nam razem z paczką dostarczą komunizm i
co wtedy zrobimy? Ze Wschodu nigdy nic dobrego nie przyszło, to jest dzicz.
Oczywiście, oprócz ciebie, ma Chérie.
Pogilgał mnie pod brodą jak kota.
- Wiem jednak co zrobimy i wiem, jak ci to wynagrodzić. W tę sobotę zaczynają
się jarmarki świąteczne. Pojedziemy do Goslar, ale to nie wszystko. Weźmiemy
kartę i wypłacimy z konta moich rodziców pieniądze, czyli zabalujemy za babcyną
rentę. Tam jest loteria, pamiętasz? Wykupimy wszystkie losy. Może wygramy
samochód, a może tylko chusteczki do czyszczenia okularów, jak w zeszłym roku.
Pociągnął mnie do siebie i posadził na kolanach.
- Pójdziemy, kupimy Schmaltzkuchen i będziemy je jeść siedząc na murku. Potem
wypijemy sobie kakao w jodłowym lesie. A jeszcze potem, kupimy sto nikomu
niepotrzebnych, tanich chińskich gadżetów i se je tu porozwieszamy. Co ty na to?
Chciałam coś mądrego odpowiedzieć, ale zakręciło mi się w nosie i kichnęłam,
obsmarkując się do samej brody.
- Taaak - powiedział patrząc na to, co zwisało mi z nosa - Widzę, że ci się
podoba. Mnie zresztą też, przyda nam się taka rozrywka. Pomyśl ile zdjęć i
filmów możesz zrobić i wrzucić na tego zasranego Twittera. Lepsze to, niż
pokazywanie innym słoika po kapuście.
Sięgnęłam po chusteczki i wyczyściłam nos do końca.
- Skąd ty wiesz, że ja dodałam tam słoik po kapuście? A jeśli już o tym mowa to
chodź, odgrzeję ci bigos.
Otworzyłam zamrażarkę i wyciągnęłam jedzenia. Wrzuciłam do garnka i czekałam aż
się rozpuści.
- O tym słoiku to wiem od Lukasa, bo mu kazałaś jakiś film skracać i to
zauważył. Powiedział mi też, żeś nazwała się tam Lewandowski. Powiedział: "Nie
chcę cię martwić, ale matce się wydaje, że jest napastnikiem Barcelony". To są
jego słowa. Swoją drogą, to zupełnie cię nie rozumiem. Kto by chciał być podobny
do tej kukły na drewnianych nogach? Ty mi bardziej przypominasz Suareza. On też
pluł i gryzł kogo popadnie. Moglibyście se podać rękę. A tak w ogóle, to
pospiesz się z tym jedzeniem, bo tu zdechnę i będziesz sama siedzieć.
Bigos się grzał, a on ględził.
IV.
Postawiłam przed nim talerz z gorącym bigosem i dwa kawałki chleba.
Uznałam, że to wystarczające nawet dla kogoś kto twierdzi, że nie jadł od
zeszłego piątku.
- Ty, słuchaj, mam pytanie - powiedziałam i sięgnęłam po stojące na stole
winogrona - Teraz mi się przypomniało, że kiedyś wspominałeś o meblach dla
jakiegoś piłkarza, co miał dom na Majorce. Kto to był? Bo zapomniałam nazwiska.
Zamiast odpowiedzieć, wstał i poszedł do lodówki. Pogrzebał tam chwilę i wrócił,
niosąc w ręku śmietanę.
- Piłkarz? - zapytał i położył na środek bigosu kleks z kwaśnej śmietany - To
był Ballack. Nie znasz, bo on jest stary i nie gra od dawna. A co do zamówienia,
to było to dosyć dawno temu. Mnie nie było na miejscu, pojechała grupa od
montowania. Nic specjalnego. Robiliśmy już lepsze rzeczy dla lepszych klientów.
Urwał kawałek chleba i zamoczył najpierw w bigosie, a potem w śmietanie.
- Za coś takiego, w Polsce by cię powieszono i to na pierwszym lepszym drzewie -
wskazałam palcem na talerz - To jest profanacja. Nie wiem jak można tak jeść,
nie mogę na to patrzeć. Gdybyś zrobił coś takiego u nas, w restauracji, to już
byś nie żył.
Zamiast się przejąć, wziął łyżkę i dołożył kolejny kleks.
- Szczęśliwie wcale się tam nie wybieram - wzruszył ramionami - To, że twoi
bezrobotni nie umią w sposób właściwy zjeść kapusty, nie jest moją winą. A
wracając do tematu mebli, to ciekawą rzeczą było zamówienie od Schrödera. To ex
kanclerz Niemiec, na pewno znasz. Tam już byłem osobiście, razem ze Svenem,
więcej ludzi nie pozwolono przyprowadzić. Żeby tam zresztą wejść,
potrzebowaliśmy jakichś zasranych papierów z policji, do dziś pamiętam jak je
załatwiałem.
Wzięłam trochę chleba i chciałam zamoczyć w bigosie, ale zasłonił miskę ręką i
zawarczał jak pies.
- Schröder mieszka niedaleko ZOO; przypomnij mi kiedyś, to ci pokażę. Wpuścił
nas ochroniarz i zaprowadził do gabinetu. Nic tam nie było oprócz biurka, na
którym stały telefony i wizytówki, przyczepione do takiego obrotowego kółka.
Mnóstwo wizytówek.
Wyciągnął rękę i zabrał mi chleb, a potem bezczelnie sam go zjadł.
- Biurko trzeba było przesunąć. Przy przesuwaniu, zaczęło się kręcić kółko z
wizytówkami. Kogo tam nie było! Widzieliśmy tylko parę nazwisk, ale każde z nich
to szycha. Gdybyśmy je przeszukali, pewnie znaleźlibyśmy numer do Putina. Nikt z
nas jednak tego nie dotknął, bo po pierwsze, tak się nie robi, a po drugie, z
pewnością mieli monitoring.
Odsunął miskę, bo nie było już co jeść.
- A skoro zjadłem, to mogę ci teraz coś powiedzieć. I liczę na twój rozsądek.
Przymknęłam oczy. Tak czułam, że to jest po prostu niemożliwe, by w tym domu
panował spokój.
- Oprócz rzeczy, które już przywiozłem, kupiłem coś jeszcze. Nowy telewizor.
Dostarczą go w piątek i wtedy im zamontuję. Mam nadzieję że przestaniesz robić
cyrk, bo byłoby to niepoważne. Telewizor to jest ich jedyne okno na świat i moim
zdaniem mają prawo widzieć ten świat na naprawdę dużym ekranie.
Chciałam powiedzieć że mają dwa telewizory, w tym jeden roczny, ale wybrałam
milczenie. Jakakolwiek krytyka nie miała najmniejszego sensu, to było gadanie do
ściany.
Zebrałam naczynia ze stołu i poszłam je umyć.
Pójdę spać, a jutro będzie lepiej.
Tyle, że do tej pory nigdy nie było.
* * *
I.
- Dlaczego ty? To proste. Jesteś tu gdzie jesteś, z powodu niedźwiedzia.
Siedziałam w kuchni jego domu; przed chwilą zawołał mnie, bym przyszła. Był 19
grudnia, a do naszego ślubu zostało mniej niż 16 godzin.
- Pamiętasz gdy przyjechałem do ciebie po raz trzeci? Wtedy, zimą, po Bożym
Narodzeniu? Zabrałaś mnie w jakieś lasy, kazałaś łazić po zamarzniętych duktach
i udawałaś, że znasz się na składzie jurajskich skał, a to wszystko przy - 25
stopniach. Na koniec kazałaś uciekać, bo rzekomo miał miał nas gonić niedźwiedź.
Kazałaś uciekać tylko po to, by ukryć się w choinkach i całować przez pół
godziny w tym zasranym zimnie i soplach. Pomyślałem sobie wtedy, że z takim
dzikusem nikt się nie ożeni i postanowiłem się nad tobą zlitować.
Grzebał w kuchennych szafkach, ewidentnie czegoś poszukując. Chwilę to trwało i
nie działo się zgoła nic. Rozejrzałam się dookoła i zobaczyłam leżącą na blacie
białą kartkę, która była złożona na pół. Obok był długopis.
- Mam - powiedział i uniósł do góry małą buteleczkę z alkoholem - Wiedziałem, że
mam. Stoi tu już ze cztery lata i nareszcie się przyda.
Wyciągnął szeroką szklankę i wlał do niej zawartość butelki. Otworzył lodówkę,
wyciągnął sok i też go nalał. Na koniec dodał lodu i kilkakrotnie zakręcił
zawartością.
- Nazywają to Śrubokrętem, choć w moim wydaniu powinno się to raczej nazwać
Wielkim Gównem. Nie znoszę wódki, alkohol mnie brzydzi. Nawet piwo. Nigdy nie
piję, ale jest okazja. Mój ostatni wieczór jako kawaler. Cieszysz się? Bo ja
tak.
Upił spory łyk i nawet się nie skrzywił. Podał mi szklankę, ale zaprzeczyłam
ruchem głowy.
- Dobra. Głupoty głupotami, ale zawołałem cię tu z konkretnego powodu. Potem nie
będzie już na to czasu.
- Nie znamy się zbyt długo, bo cóż to jest rok z okładem? Nic. Przez ten czas
jeździłem do ciebie, do Polski, kiedy tylko mogłem, ty też tu bywałaś. Być może
było tego za mało, bo czasami widzę jak się mnie wstydzisz i drepczesz w miejscu
jak byłbym obcy. Nie jestem. Jutro zostanę twoim mężem i gwarantuję ci, że jest
to układ do grobowej deski. Ja nie uznaję rozwodów. Nie po to się żenię pierwszy
raz w życiu, by się rozwodzić. Widziałaś moich rodziców. Oni są ze sobą całe
życie i ja chcę coś takiego mieć. I wiem, że ty mi to dasz. Ty, skromna
dziewczyna, a nie żadne wulgarne, miejskie kurwy, od których pół życia musiałem
się odganiać.
Upił kolejny łyk i chwilę się zastanowił.
- Moja matka, za czasów swej młodości, była taka jak ty.
Siedziałam i uroczyście przytakiwałam wszystkiemu co mówił. Gdyby powiedział, że
jestem podobna do kobry bengalskiej albo tony ekogroszku, to też bym
przytaknęła.
- O formalnościach nie będę ci mówił, bo przerabialiśmy to już wiele razy. Wiesz
jak będzie wyglądać twoje życie, wiesz że tu jest twój dom. Wiesz, że odmówiłem
podpisania intercyzy, choć prawnik zjebał mnie za to jak szmaciarz konia. Cóż on
mnie jednak może obchodzić? Nikt nie będzie mi mówił, co mam robić z własnym
majątkiem.
Pochylił się przez stół w moją stronę, jakby chciał zdradzić jakąś wielką
tajemnicę.
- A wiesz kto odradził mi intercyzę? Moi rodzice. Ojciec powiedział, że żona
jest jedna i jak zacznę od podziałów, to całe życie będę tak żył. A ja tego nie
chcę. Kocham cię i nie widzę powodu, by separować się od kogoś tak słodkiego,
stosem zasranych papierów.
Znów się napił, tym razem prawie do końca.
- Wiesz, że nigdy cię nie okłamałem i zawsze dotrzymywałem słowa. Pomogłem ci i
pomogę zawsze, póki żyję. Jest nam ze sobą dobrze, to jest świetna sprawa.
Uszczęśliwiasz mnie. Nigdy się mnie nie bój ani nie wstydź, bo nie jestem w
niczym lepszy od ciebie. Jestem gorszy, bo to ja za tobą latałem. W łóżku byłem
dla ciebie taki jak chciałaś. To się zresztą wkrótce trochę zmieni, bo do tej
pory nie chciałem zawracać ci głowy tym, co lubię ja. Od jutra, meine
Prinzessin, przekonasz się o czym mówię. Dziś nie, bo jestem kawalerem i mi nie
wypada. Będziesz musiała się przyzwyczaić, choć nie sądzę by była to zbyt
wygórowana cena za to wszystko - powiódł ręką dookoła kuchni.
II.
Będziesz musiała się przyzwyczaić, choć nie sądzę by była to zbyt wygórowana
cena za to wszystko - powiódł ręką dookoła kuchni
Zegar w pokoju uroczystym kurantem obwieścił, że minęło pół godziny.
- Jak już powiedziałem, nie będzie żadnych świstków, formalności, rozdzielności.
Z jednym wyjątkiem - sięgnął po kartkę papieru, którą zauważyłam już wcześniej -
To jest moja umowa. Ja to napisałem. Są tam dwa punkty, których dotrzymać masz
zawsze i nigdy nie wolno ci odmówić. Nigdy.
I choć jest to napisane moją ręką, to wierz mi, dla mnie jest to wiążące i
zachowam ten papier pośród najważniejszych dokumentów. W szufladzie, pod
kluczem. Masz, czytaj. I podpisz.
Podał mi kartkę.
Jego oczy pociemniały, może od wypitego alkoholu. Przypominały zimne, głębokie
studnie, w których chwilę wcześniej ktoś utopił cały miot nowo narodzonych
szczeniąt.
Pełna najgorszych przeczuć, przeczytałam zawartość.
- Co? - powiedziałam zaskoczona - Tylko tyle? Naprawdę, trzeba to było aż
opisywać?
Sięgnęłam po długopis i podpisałam się zamaszyście.
Pokiwał głową i dopił drinka.
- Dziś, to dla ciebie "tylko tyle", ale od jutra będzie to "aż tyle". Z czasem
też, "aż tyle". Będziesz płakać i smarkać, znam cię. Pamiętaj jednak coś
podpisała. Dla mnie, to są dwie podstawy małżeństwa. Dobrze byś o tym pamiętała.
Rozliczę cię z tego każdego dnia, możesz być tego pewna.
Miał rację.
To było "aż tyle".
Dodam dziś nowy wpis, a prawdopodobnie dwa, bo nie wierzę że całość zmieści się
w czterech tysiącach znaków.
Od biedy można to nazwać opisem nocy poślubnej, choć wydarzenia te miały miejsce
blisko dwa dni po fakcie.
Publikacja tego będzie trudna, bo traumy z tamtego czasu noszę w sobie do dziś.
Myślę, że ten wpis wiele wyjaśni.
Ostrzegam jednak tych, którzy zechcą to czytać. Jeśli ktoś czuł się zniesmaczony
moimi dotychczasowymi opisami, z tego powinien zrezygnować, bowiem poziom
obsceny jaki nadchodzi, nie ma w sobie równych.
Zastanawiam się nawet nad wyłączeniem komentarzy.
Biorąc pod uwagę powyższe, serdecznie odradzam czytanie.
I.
Śniło mi się że umarłam, a na moją trumnę padają ciężkie grudy ziemi.
Czułam jak ogarnia mnie coraz większa panika, wiedziałam bowiem, że ciągle żyję.
Dookoła grobu stali zawodzący ludzie i to oni zakopywali mnie żywcem, choć
musieli słyszeć jak krzyczę.
Ciężar na piersiach stał się nie do zniesienia i zrozumiałam, że kolejnego
oddechu nie będzie.
Otworzyłam oczy.
Moja krótka i prosta bawełniana koszulka była podwinięta ponad piersi.
Leżał na mnie i był całkowicie nagi.
Poczułam, jak między moje nogi wpychają się jego owłosione uda.
- To tylko ja - wyszeptał.
Jego oddech był słodki, jakby przed chwilą skończył ssać owocową landrynkę.
- Jest 2 w nocy i wiem, że nie jest to najlepszy z terminów, ale nie mogłem już
czekać. Czekałem blisko trzy dni. Jak chcesz, możesz dalej spać. Nie przeszkadza
mi to.
Jego plecy zadrgały od tłumionego śmiechu. Położyłam na nich ręce, obejmując go
i poczułam, że wszystkie mięśnie są napięte i twarde jak kamienie.
Całował mnie w czoło, oczy i usta. Było to tak gwałtowne i namiętne, że
próbowałam sobie przypomnieć kiedy ostatnio tak było, ale nie znajdowałam na to
odpowiedzi.
Ugryzł mnie w brodę, niemiłosiernie drapiąc po twarzy zarostem. Pomyślałam
sobie, że jutro będę wyglądać jakbym wpadła w rów pełen pokrzyw, ale cóż to była
cena, za tak cudowne chwile?
Na Lanzarote przylecieliśmy zaledwie kilka godzin po ślubie, w środku nocy.
Byłam tak zmęczona, że nie wiedziałam co się wokół mnie dzieje, dlatego
natychmiast poszłam spać.
Obudziłam się bezwstydnie późno, bo aż po 11- tej. On już nie spał; zobaczyłam
że siedzi na tarasie i pije przyniesioną przez obsługę kawę. Reszta dnia
upłynęła nam na spacerach, ciągłym oglądaniu obrączek i całowaniu.
- Cukiereczek - powiedział, równocześnie mnie całując - Prawdziwy cukiereczek.
Rzeczywiście, za mało się widywaliśmy. Dopiero teraz to czuję, bo wiem, że żeby
cię mieć, nie muszę już nigdzie jeździć. Teraz, to jest prawdziwe.
Lewą ręką przygwoździł moje ramię do poduszki, a prawą sięgnął w dół i po chwili
zaczął się we mnie wciskać.
Trwało to jedynie chwilę - kilka sekund słodkiej udręki, po których
przedstawienie rozpoczęło się na dobre.
Podówczas nie wiedziałam, bo wiedzieć nie mogłam, że były to prawdopodobnie
ostatnie, szczęśliwe momenty tej nocy, a może i reszty mojego życia.
Poruszał się gwałtownie i był bardzo silny, tak jakby fakt nałożenia na palec
obrączki, dodał mu potencji. Nagle zesztywniał, a jego mięśnie napięły się jak
okrętowe liny. Pomyślałam że to koniec, co przy takiej intensywności nie byłoby
dziwne, ale nie była to prawda.
Uniósł się na łokciu i przetoczył na plecy, na swoją stronę łóżka. Usłyszałam
jak grzebie przy nocnej szafce, ewidentnie czegoś tam szukając, ale to też nie
było dziwne.
Był długodystansowcem i czasem robił takie przerwy. Był jak Etiopczyk, który
biegnie maraton nie po to by go wygrać, ale by po prostu biec.
- Połóż się na lewym boku - zaordynował.
To samo powiedziałby lekarz do pacjenta czekającego na gastroskopię.
Zrobiłam co kazał. Za plecami usłyszałam dźwięk rozrywanego plastiku i założyłam
że chodzi o higieniczne chusteczki.
Przytulił się ściśle do moich pleców i prawą ręką sięgnął pod kołdrę.
- Nie, źle - zawierciłam się niespokojnie - Niżej. TO jest niżej.
Lewą ręką sięgnął pod moją szyję i złapał mnie z przodu, jakby się bał, że
ucieknę.
- Nic nie jest niżej - powiedział, nachylając się do mojego ucha - Ja właśnie
tego chcę. Rozluźnij się, będzie mi łatwiej. Nigdy tego z tobą nie robiłem, a
zawsze chciałem. Dotychczas wszystko i w każdej dziedzinie było tak jak ty
chcesz, a od teraz robimy tak, jak ja chcę.
Potrzebowałam sekundy by zrozumieć, czego on chce. A kiedy zrozumiałam,
zatrzepotałam się jak zdychający na brzegu karp.
- Ciiii, cicho. Nie bój się, to nic takiego - szeptał, głaskając mnie po głowie
jakbym była dzieckiem - Nic ci nie będzie. Nie chcesz przecież sprawić zawodu
swojemu mężowi i to pierwszej nocy, prawda? Uspokój się i przez chwilę nie
ruszaj, to wszystko. Ja zrobię resztę.
II.
- Zostaw mnie - szarpałam się z nim, ale mnie nie puszczał - Zostaw mnie
natychmiast! Ja muszę iść do łazienki, rozumiesz? Przestań mnie trzymać, ja tu
wrócę, tylko daj mi parę minut!
Opadł na plecy i nakrył ręką oczy.
- Idź. Idź i rób co musisz, albo rób co chcesz. Tylko rób szybko. Nie każ mi
tutaj czekać. To nie jest eleganckie.
Wygramoliłam się z łóżka w takim pośpiechu, że rozbiłam sobie kolano o mahoniowy
nocny stolik.
W całkowitej ciemności, zderzając się z barykadującym mi drogę wystrojem
apartamentu, po omacku dotarłam do łazienki.
Światło zapaliło się automatycznie i to było dobre, bo
ręce trzęsły mi się tak bardzo, że nie wiem, czy umiałabym to zrobić.
Przekręciłam zamek i usiadłam na zamkniętej klapie toalety.
Co robić? Jak się zachować, co powiedzieć? Przygryzłam kciuk, myśląc
intensywnie. Przecież on był dla mnie zawsze dobry i nic podobnego wcześniej nie
miało miejsca. Co mu odbiło?
Pomyślałam, że skoro już tu jestem, to się umyję. Niech słyszy, że robię tu coś
z sensem.
Wzięłam bardzo szybki prysznic, wytarłam się i ubrałam koszulkę.
Byłam w trakcie mycia zębów, gdy usłyszałam, że stanął za drzwiami.
- Masz natychmiast wracać, słyszysz? Siedzisz tam już blisko 20 minut! Co to ma
być, przedszkole? Naprawdę, nie ma się czego bać, przestań być tak dziecinna!
Splunęłam pianą do umywalki i wypłukałam usta.
- Chodź do mnie, cukiereczku - oparł dłonie o drzwi - Chodź tutaj i nie rób
cyrku. Nic ci nie zrobię, porozmawiamy sobie. Nie wiedziałem, że coś tak
prostego, aż tak cię zdenerwuje. Przepraszam, poniosło mnie. To ze szczęścia.
Mówił cichym, jednostajnym głosem, jakby chciał mnie zahipnotyzować.
- Nie chcesz? No to inaczej. Chodź, opowiesz mi o kotkach i o tym, jak mając 9
lat, zgubiłaś się w kukurydzy. Słyszałem to już setki razy; mogę usłyszeć i sto
pierwszy. Będziemy jeść żelki w kształcie serduszek i trzymać się za ręce, po
czym ja pojadę do domu 800 km, a ty zostaniesz z dwoma tysiącami euro, by wydać
je w polskich sklepach, na nikomu niepotrzebny chłam. Za miesiąc znów przyjadę i
zrobimy to samo. Myślałaś, że tak będzie zawsze, prawda? To było wygodniejsze od
jakiegokolwiek małżeństwa. Miałaś wszystko, jednocześnie nie musząc robić nic.
Pamiętasz, kto ci to dał? Czy kiedykolwiek się na mnie zawiodłaś? Dlaczego więc
sprawiasz mi przykrość, każąc stać pod tymi pierdolonymi, hiszpańskimi drzwiami,
które, czuję to pod ręką, są zrobione ze zwykłej, jebanej sklejki, nieudolnie
imitującej dąb?
Pomalowałam usta ochronną szminką i postanowiłam, że wychodzę. Cokolwiek mówił,
miał rację. Nie mogłam chować się w nieskończoność przed własnym mężem, to był
absurd.
On na to nie zasługiwał. Naprawdę na to nie zasłużył.
Wzięłam głęboki oddech i szybko otwarłam drzwi. Byłam zbyt przestraszona, by
robić to powoli. Stać mnie było jedynie na atak w stylu kamikadze. Czułam się
jednocześnie jak bohaterka i ostatnia idiotka.
Był tam, stał niecałe dwa metry ode mnie.
Pokój oświetlała stojąca w rogu lampa, dlatego widziałam, że zdążył się ubrać.
Miał na sobie granatowe szorty do kolan i to było wszystko.
Trzymał ręce w kieszeniach i uśmiechał się łagodnie i marzycielsko, jakby
przywoływał jakieś wspomnienia, których nigdy nie będę mogła z nim dzielić.
- Posłuchaj - powiedziałam, bo czułam, że to ja powinnam odezwać się pierwsza -
Przepraszam cię. Naprawdę, jest mi szczerze przykro za moją reakcję. Nigdy
czegoś takiego nie robiłam i robić nie chcę. Nie wspominałeś, że to cię
interesuje.
Zrobił krok naprzód, ale to było wszystko.
- Interesują mnie różne rzeczy - uśmiechnął się ładnie. Tak ładnie, że prawie
uwierzyłam, że wygrałam - O wielu mówiłem, ale ty nie słuchasz. A na tej
konkretnej, zależy mi szczególnie. Za chwilę zresztą, przekonasz się, jak bardzo
mi zależy. Co więcej, będziesz musiała się do niej przyzwyczaić. Może nie będzie
to twoja codzienność, ale nie zdążysz o tym zapomnieć. Ja dla ciebie robiłem
wszystko, ty nie chcesz zrobić nic. Czy tobie, tak zwyczajnie, po ludzku, nie
jest wstyd?
Wydaje mi się, że nie opowiem tej historii do końca.
To znaczy teraz mi się tak wydaje, ale teraz jest noc, a nocą wszystko jest
czarne i beznadziejne.
Opis tamtych wydarzeń zmęczył mnie i - nie ukrywam tego - wyprowadził z
równowagi.
Być może pewne rzeczy warto zostawić w spokoju i o nich zapomnieć. Nie jest to
proste, ale nie jest też niemożliwe. Czy ja mam prawo wywlekać na ludzki wzrok
takie sprawy? Koniec każdy dopowiedzieć może sobie sam, choć zaręczam, że
wyobraźnia każdego z was, przegra tu z rzeczywistością.
Z tego wyjazdu, prócz paru gadżetów, bransoletki i kilku muszelek, przywiozłam
też coś innego. Był to wieczysty wstręt do obiadów i oliwy, oraz przejściowy
niesmak do zbliżeń fizycznych z mężem. I choć przeszłam nad tym do porządku
dziennego, to czasem ta zadra zaboli - tak jak zabolała teraz, gdy chciałam ją
opisać.
Nie wiem co zrobię jutro, ale wiem co zrobię teraz.
Idę spać
* * *
Syn ma 20 lat. Był moim dzieckiem, które wychowywałam sama, a urodziłam w wieku
20 lat. Jego biologiczny ojciec zmarł, gdy mały miał zaledwie 4 lata. Ślub z
moim mężem wzięłam w 2016 roku. Usynowił moje dziecko, dał mu swoje nazwisko.
Zawsze bardzo dobrze go traktował i nic mu nie przeszkadzało, że to dziecko mam.
Syn zintegrował się bardzo dobrze, bardzo dobrze się też uczył. Obecnie
studiuje, ale jest też przyuczany do przejęcia kiedyś firmy. Jeśli zaś o teściów
chodzi, to uznali go za wnuczka, nigdy nie robili problemów, a on - odmiennie do
mnie - chętnie chodził do dziadków i z nimi siedział. Dziadki wydzwaniają za nim
codziennie, a on zawsze znajduje dla nich czas.
* * *
I.
(Wydarzenia o 4 m- ce poprzedzające wizytę w hotelu
Weneckim).
Spotkaliśmy się przez przypadek, było to na gruncie formalnym.
Pracowałam w biurze firmy produkującej komponenty meblarskie i z poziomu biurka
zajmowałam się obsługą niemieckojęzycznych zamówień.
On przyjechał tam na spotkanie, ja robiłam za tłumacza.
Podczas omawiania biznesowych spraw nie spojrzał na mnie ani razu, ale godzinę
po wszystkim, kiedy skończyłam pracę i wychodziłam z biura, zobaczyłam go na
parkingu.
Stał, a raczej opierał się o czarny, lśniący samochód i odprowadzał mnie
wzrokiem.
Nagle zrobiło mi się strasznie wstyd; pomyślałam sobie że na pewno jestem
brudna, rozczochrana lub nawet usmarkana, bo przecież inaczej ten człowiek nigdy
by na mnie nie patrzył. Może ptak nasrał mi na włosy? Tak, to było możliwe.
Nie było nawet jak wyjąć lusterka i sprawdzić, dzielił nas bowiem dystans nie
większy niż 5 metrów, a żeby opuścić teren firmy i dojść do przystanku, musiałam
go ominąć.
- Przepraszam, czy ma pani może zapalniczkę?
Zatrzymałam się i wpatrzyłam we własne buty.
- Nie, nie mam. Przykro mi. Ja nie palę.
Pokiwał głową jakby to było oczywiste i schylił się do otwartych drzwi auta.
- Tak myślałem, że pani nie ma i dlatego tu czekałem. Nie mógłbym opuścić tego
kraju z myślą, że resztę życia spędzi pani bez zapalniczki. Proszę - podał mi
kawałek czerwonego plastiku - To dla pani.
Wpatrywałam się tępo w leżącą na mojej dłoni rzecz i zupełnie nie wiedziałam co
mam powiedzieć.
- No więc może ją pani zatrzymać i to na zawsze. A kiedy gaz się skończy... -
znów schylił się do środka samochodu i pogrzebał chwilę w schowku - Wtedy może
pani do mnie zadzwonić i ja to naprawię. Jestem zawodowym naprawiaczem
zapalniczek, a to moja wizytówka.
Podał mi karteczkę, ale zaraz odebrał.
- Prawie zapomniałem - powiedział i nabazgrał na niej coś długopisem - Dopisałem
numer mojej komórki. Prywatny numer, bo tego na wizytówce brak. Gazu w
zapalniczce nie ma już zbyt wiele, spodziewam się więc, że zadzwoni pani lada
dzień. Może nawet i jutro? Może za godzinę?
Podszedł krok bliżej. Zapachniało świeżo skoszoną trawą i pieprzem.
- Odczekam trzy dni. Jeśli przez ten czas mnie pani nie wezwie, będę
zawiedziony.
Chciałam powiedzieć coś mądrego, coś niesłychanie błyskotliwego, ale w głowie
dźwięczało mi jedynie puste echo.
- Ja.. - powiedziałam i od razu zakaszlałam, bo zawiódł mnie mój własny głos.
Czułam się tak jakby w język i usta ktoś wstrzyknął mi lignokainę - Dziękuję za
prezent. Przepraszam, ale muszę już iść, za parę minut odjeżdża mój autobus.
Miło było pana poznać. Do widzenia.
Odwróciłam się by odejść, ale złapał mnie za ramię.
- Odwiozę panią. I tak już stąd odjeżdżam. Zatrzymam się we wskazanym miejscu.
Mąż niczego nie zauważy.
Z jakichś zupełnie niejasnych powodów poczułam, że czerwienieję jak burak.
- Ja nie mam męża. Nigdy nie miałam.
Uśmiechnął się ładnie.
- Nie sądzę, by był to powód do zmartwienia.
Przeszedł na drugą stronę auta i otworzył mi drzwi.
- A teraz proszę, niech pani wsiada. Kobiety zabijam zwykle w poniedziałki, dziś
mamy piątek. Jest więc pani bezpieczna. Byłbym wdzięczny za zabranie mnie w
jakieś miejsce, gdzie można coś zjeść. Co pani na to?
Wsiadłam do środka i chciałam zapiąć pas, ale choć patrzałam z każdej strony,
nie widziałam klamry.
- W porządku, pomogę pani. Pas jest trochę ukryty, bo zwykle nikt tu nie siedzi.
Pochylił się nade mną i był teraz tak blisko, że oddychał mi prosto w policzek.
Zapiął mnie na siedzeniu i nacisnął guzik startu silnika.
- To jak, w którą stronę jedziemy? Pani prowadzi - wyjechał z parkingu, a ja
wskazałam ręką na prawo - A co do tego męża to powiem, iż jestem pewny, że nim
skończy się przyszły rok, będzie pani go miała.
Spojrzał na mnie i uśmiechnął się ładnie.
- Takie przeczucie mnie naszło, gdy zapinałem pani pas.
Był 29 maja 2015 roku i były to ostatnie minuty mojego dziadowskiego dotąd
życia. Za chwilę urodzić się miałam ponownie i wszystko co mnie otacza, miało
wyglądać inaczej.
II.
- A więc to są te wasze pierogi. Bardzo dobre. Trochę mnie martwi to, że jem
sam. Chce pani spróbować? Proszę - sięgnął ręką przez stół i podał mi widelec z
kawałkiem pieroga, jakby chciał mnie nakarmić.
Zaprzeczyłam ruchem głowy.
Przyprowadziłam go w jedyne znane mi miejsce i był to bar, gdzie serwowano
domowe obiady. Było tu ładnie i czysto, a samo pomieszczenie często wynajmowano
na imprezy okolicznościowe.
- O Polsce nie wiem zbyt wiele, ale mam dwóch pracowników, którzy są Polakami.
Roman i Rajmund. To szefowie grup wykończeniowych. Doskonale pracują; złego
słowa nie mogę powiedzieć. Jeden z nich zaprosił mnie kiedyś na wesele i nawet
się wybierałem, jednak coś mi wypadło. W zamian wysłałem prezent, ale nie
pamiętam co to było. Chyba jakieś lampy. Zresztą, nie ja to wysyłałem.
Sięgnął po chusteczkę i wytarł usta. Wyglądało na to że skończył jeść, choć na
talerzu jeszcze trochę zostało.
Spojrzał na zegarek.
- Miałem od razu wracać do domu, ale widzę, że jest za późno. Jestem też zbyt
zmęczony, a przede mną 800 kilometrów drogi. To nic. Dziś jest piątek, mogę
przenocować, muszę tylko wykonać parę telefonów. Jest tu jakiś hotel? Obojętnie
co i tak z samego rana wyjeżdżam. Interesuje mnie tylko czyste łóżko, reszta bez
znaczenia.
Wstał i obmacał swoje kieszenie.
- Wygląda na to, że zostawiłem portfel w samochodzie. Nic to zresztą nowego, bo
ciągle tak robię. Może pani zapłacić? Za chwilę zwrócę pieniądze.
Zmartwiałam.
Nie miałam pieniędzy. Był ostatni roboczy dzień miesiąca i teoretycznie powinnam
mieć już swoją wypłatę, ale wiedziałam, że skoro nie ma jej do tej godziny, to
będzie dopiero w poniedziałek. Na koncie zostało mi może ze 40 złotych i za te
pieniądze miałam przeżyć z dzieckiem weekend.
Wstałam i podeszłam do kasy. Stał za moimi plecami i to było straszne. Co ja
zrobię jak karta nie przejdzie? Najwyżej powiem im, że przyniosę w poniedziałek.
Znają mnie przecież, tu się każdy zna.
- 37 złotych i 74 grosze - powiedziała kasjerka.
Boże, żeby tylko przeszło. Żeby nie odrzuciło. Nie teraz, nie w tym momencie.
Męki piekielne trwały przez dobre 10 sekund zanim terminal zebrał się w sobie,
zachrobotał i wypluł papierowe potwierdzenie transakcji.
Wróciliśmy do samochodu i kazałam jechać w stronę hotelu. Było blisko, bo tu
wszędzie jest blisko. Mieszkałam niecałe 800 metrów od tego miejsca; jeśli
wysadzi mnie na parkingu, to od biedy dojdę na nogach.
- Powiem pani co zrobimy - zaparkował samochód i zgasił silnik - Pójdę teraz i
wynajmę pokój. Mówiłem że jestem zmęczony i jest to prawda. Jest godzina 17.30.
Co pani na to byśmy spotkali się przykładowo o 20- tej? Porozmawiamy sobie.
Opowie mi pani o tym gdzie zakopała poprzedniego kawalera. Przysięgam, że nikomu
nie powiem.
Pokiwałam smutno głową. Mogę się spotkać, czemu nie. Było mi wszystko jedno. Nie
oddał 37 złotych. Zapomniał lub po prostu nie chciał. Jak ja przeżyję weekend?
Od kogo mam je pożyczyć?
Nie pozwoliłam się odwieźć, choć chciał to zrobić. Powiedziałam że wrócę tu o
20- tej, odwróciłam się i odeszłam. Strata pieniędzy wyssała ze mnie wszystkie
siły, nie byłam w stanie myśleć. Jak mogłam dać się tak oszukać? Przecież ja
specjalnie nic nie zamówiłam w tym barze, bo wiedziałam że mnie nie stać.
Jakieś auto zatrąbiło gwałtownie, bo weszłam na drogę bez rozglądania.
37 złotych.
Czy je jeszcze kiedykolwiek odzyskam?
III.
Kiedy o 19:55 zjawiłam się pod hotelem, on już tam był.
Stał oparty o samochód i z daleka widziałam jak się uśmiecha.
- Co chciałby pan robić? - zapytałam, sadowiąc się w środku i zapinając pas.
Parsknął śmiechem.
- Jest różnica pomiędzy tym, co chciałbym robić, a co mogę robić. Odpowiedź na
to pierwsze pytanie chyba by się pani nie spodobała, przynajmniej nie teraz. A
co mogę? Pewnie wypić kawę i zjeść ciastko, niczego innego się nie spodziewam.
No chyba że ma pani lepsze plany - spojrzał na mnie i przechylił głowę w bok -
Mnie można powiedzieć wszystko. Cokolwiek chce pani ze mną zrobić, to od razu
mówię, że się poddaję.
W samochodzie panowała idealna czystość. Pachniało świeżo skoszoną trawą i czymś
lepszym. Pomimo idealnych wręcz warunków, czułam się źle. Czułam się tak, jakbym
siedziała wewnątrz plastikowej torebki, z której ktoś odpompował powietrze.
Pojechaliśmy do jednej z kawiarni usytuowanej przy częstochowskich Alejach.
- No to niech pani opowiada - przerwał na chwilę, bo kelnerka przyniosła
zamówienie - Chcę wiedzieć wszystko. Absolutnie wszystko. I dobre i złe. Czas
start. Później moja kolej.
Zrobiłam co chciał. Opisałam swoje życie i co mnie do tej pory spotkało.
Rzeczywiście mnie słuchał. Przez cały czas patrzył mi prosto w oczy, od czasu do
czasu popijając kawę. Ciastka nie ruszył. Była to szarlotka na ciepło z gałką
lodów, które przez czas moich wynurzeń, zdążyły się już zamienić w mokrą, białą
kałużę.
- Mniej więcej tak zakładałem - pokiwał głową gdy skończyłam - Nie zaskoczyło
mnie nic, co pani powiedziała. A jeśli chodzi o mnie, to chyba wie pani kim
jestem. Zajmuję się produkcją mebli. Mam 38 lat, nie mam żony ani dzieci. 1,5
roku temu z kimś się rozstałem, ja zresztą to skończyłem. Od tego czasu jestem
sam. Z nikim się nie spotykam, z nikim nie sypiam. Ten czas to był mój wybór,
potrzebowałem tego. Pracuję po 12 godzin dziennie, wieczorem idę do rodziców na
obiad, potem wracam do pustego domu by się przespać i tak codziennie. Wie pani
jaki dostałem rachunek za prąd? 15 euro. Gdybym przez miesiąc oświetlał psią
budę, zapłaciłbym więcej.
Czas płynął i jak to z czasem bywa, robił to za szybko. Rozmawialiśmy trzy
godziny o wszystkim i o niczym. Kiedy kawiarnię zamknięto, odwiózł mnie do domu.
Tym razem pozwoliłam podjechać mu pod sam blok.
Była 23.30 i wiedziałam, że nadszedł koniec.
Zaparkował auto i wyłączył silnik. Przez chwilę panowało absolutne milczenie.
- Niech mnie pani posłucha - obrócił się na fotelu w moją stronę - To jest
prawdopodobnie dobry moment, by powiedzieć, że może mnie pani poprosić o
wszystko co chce lub czego potrzebuje. Dziś jeszcze tu jestem, jutro mnie nie
będzie. Ja nie żartuję. Zabrałem pani czas, zawracałem głowę. Uszczęśliwiła mnie
pani swoim towarzystwem, to były śliczne momenty. Całe lata tak dobrze się nie
czułem jak tu, z panią. Pytam więc raz jeszcze, co mogę zrobić, by się
odwdzięczyć?
Nic nie powiedziałam. Z jakichś niejasnych powodów było mi bardzo smutno i
czułam, że zaraz się rozpłaczę.
Rozstaliśmy się chwilę później i każde poszło w swoją stronę. Z jednym wyjątkiem
- uzgodniliśmy, że zanim wyjedzie, to wpadnie się pożegnać. Miało to być o 9
rano.
Stawił się 10 minut przed czasem. Zobaczyłam go przez okno i zbiegłam na dół po
schodach.
- Wyjeżdżam - powiedział rzeczowo i zaczął grzebać w schowku auta - Wyjeżdżam i
mam w związku z tym coś do powiedzenia.
Wyciągnął portfel i go otworzył.
- Zapłaciła pani wczoraj za mój obiad, a ja nie oddałem pieniędzy. Zapomniałem,
choć to żadne usprawiedliwienie. Przepraszam.
Siedziałam i gapiłam się na własne paznokcie. Co niby miałam powiedzieć?
- Mam tu trochę polskich pieniędzy. Nic mi po nich, a pani się przydadzą. Proszę
je wziąć. Bez scen, bez grymasów. I tak je tu zostawię.
Podał mi zwitek banknotów, ale ja go nie wzięłam.
IV.
- Posłuchaj - nagle przestał mi paniować i przeszedł na "ty" - Powiedz mi czego
chcesz, a ja ci powiem czego ja chcę. Mów i myśl co mówisz. Nie ma za wiele
takich momentów w życiu.
Gula w gardle rosła już od jakiegoś czasu i po prostu musiała wybuchnąć.
- Nie chcę żebyś jechał - rozpłakam się jak dziecko i był to chyba najbardziej
szczery płacz w moim życiu - Nie chcę żadnych pieniędzy, ja chcę żebyś tu
został!
Popatrzył na mnie, a jego twarz była poważna.
Wyciągnął z kieszeni chusteczki i podał mi jedną z nich, ale to było wszystko.
Nie rzucił się w moje ramiona, nie przytulił, nie pocałował. Nie poklepał mnie
nawet po plecach.
Nic, po prostu zimna nicość.
- Nie płacz - powiedział - Nie masz po co i za czym płakać. Będzie mi się źle
jechało wiedząc, że zostawiam cię w takim stanie. Stracę koncentrację, będzie
wypadek, umrę i kto będzie serwisował zapalniczkę? Nie wspominając już o
serwisowaniu innych rzeczy?
Zaśmiał się i przechylił na siedzeniu w moją stronę
- Posłuchaj co ci powiem. Zostałem tu wczoraj tylko dla ciebie, bo chciałem
wiedzieć o tobie więcej. I już wiem, i to mi się podoba. Ty mi się też podobasz,
ale wiesz to przecież, nie jesteś głupia.
Jego telefon zadzwonił, ale nie zwrócił na to żadnej uwagi.
- Możemy spróbować coś z tego zrobić, choć nie będzie to proste. To jest jednak
daleko, ale tu jestem optymistą, bo te 800 kilometrów to jest tylko kwestia
chęci, a ja je mam. Dlatego też obiecuję i przysięgam, że przyjadę do ciebie
jeszcze raz. W międzyczasie możemy rozmawiać przez telefon, albo komunikator.
Masz - podał mi swoją komórkę - wpisz swój numer i wciśnij zadzwoń. Nie zapomnij
o kierunkowym na Polskę.
Zrobiłam co kazał.
- Będę do ciebie dzwonił i pisał, poznamy się przez to lepiej. Potem przyjadę;
myślę, że będzie to za 2 - 3 tygodnie. Trzymaj - wcisnął mi pieniądze w dłoń i
ją zamknął - Zamiast smarkać, idź i kup sobie coś ładnego. Cokolwiek. Potem
zadzwonię i opowiesz mi co to jest. Teraz muszę już jechać.
Otwarłam drzwi by wysiąść i prawie to zrobiłam, ale złapał mnie za rękę.
- Dziękuję za wszystko - powiedział i pocałował mnie w dłoń - Jeszcze dzisiaj do
ciebie zadzwonię.
Odjechał i zostałam sama.
Wróciłam do mieszkania i przeliczyłam pieniądze. Było tam 1.650 złotych, co dla
mnie, stanowiło fortunę.
Stanęłam w oknie i zastanowiłam się co robić. Gdzie iść, co kupić? Może coś
dziecku? Nie, to potem. Pójdę razem z nim. Teraz go tu nie było; poprzedniego
wieczora mój brat zabrał go na wieś na cały weekend, mieli razem stawiać
foliówkę i sadzić pomidory.
Spojrzałam na idących ulicą ludzi. Wszyscy zmierzali w jednym kierunku. Było
sobotnie przedpołudnie i trwał ryneczek, którym to miasteczko żyło. Pomyślałam
sobie, że to dobry pomysł, że ja też tam pójdę. Widziałam tam kiedyś spodnie,
które bardzo mi się podobały. Może jeszcze tam będą?
Nie musiałam daleko iść. Było blisko, bo tu wszędzie jest blisko.
Przepychałam się między ludźmi, aż znalazłam stoisko na którym widziałam kiedyś
spodnie.
Sprzedawca zdjął je z manekina i mi podał. Weszłam za kotarę i przebrałam się
szybko, a potem wyszłam na zewnątrz, przejrzeć się w wielkim lustrze.
Stałam tam już dobrą chwilę, oglądając się z każdej strony, ale coś było nie
tak. Spodnie - proste, czarne cygaretki - same w sobie bardzo ładne, nie leżały
na mnie dobrze.
- Czy pan myśli, że jestem gruba? - zwróciłam się do sprzedawcy, ciągle kręcąc
się przed lustrem - Za gruba do tych spodni?
Bo tak mi się wydaje.
Sprzedawca, dziadek pod siedemdziesiątkę, spojrzał na mnie krytycznie i zamiast
odpowiedzieć, to sięgnął na stoliczek, po stojącą tam puszkę po landrynkach.
Otworzył ją; była wypełniona do połowy wypalonymi petami. Pogrzebał palcem w
zawartości, odłowił jednego, odpalił go od zapałki, westchnął głęboko i
powiedział:
- Wie pani, byłem kiedyś w Laskach. To pod Warszawą, tam gdzie to mają ten
ośrodek dla niewidomych. Mój szwagier tam mieszka. Robił remont i chciał
wyrzucić całkiem dobry materac, no to mu powiedziałem, co będziesz człowieku
wyrzucał, przyjadę i zabiorę.
Zaciągnął się głęboko, wypuszczając nosem kłęby sinawego dymu. Wyglądało to jak
start rakiety kosmicznej z przylądka Canaveral, a przynajmniej zgadzała się
ilość dymu.
- No i kiedy dojeżdżałem już na miejsce, na przejściu dla pieszych, prosto pod
koła, wlazł mi jakiś facet. Zdążyłem się zatrzymać, dosłownie przed jego
kolanami. Stoi tam, maca mi maskę z przodu i krzyczy "Jak jeździsz, blond
kurwiszonie!".
Przerwał i wypuścił dym z nozdrzy, niczym z dwóch bliźniaczych wulkanów.
- I tak sobie myślę, że jeśli mnie, starego, łysego dziada, wzięto tam za cycatą
blondynę, to jeśli ktokolwiek miałby panią nazwać grubą, to tylko w Laskach. Oni
tam gówno widzą, może być pani tego pewna. A spodnie są ładne. 50 złotych i
jesteśmy kwita.
Zapłaciłam i zerknęłam na telefon.
Czekałam, aż zadzwoni.
* * *
Wprowadzenie.
Kolejny wpis będzie o Mareczku.
Niewiele o nim dotychczas mówiłam, myślę więc, że dobrze będzie go przedstawić.
Zapobiegnie to licznym konfuzjom i pomoże w zachowaniu linii czasowej.
Jest 30 maja 2015 roku.
Niemiec wraca autem do domu i tam nic się nie dzieje, dlatego na moment go
zostawimy. Niech dojedzie w spokoju.
Mareczek jest 36 letnim mężczyzną, policjantem. Pochodzi z szanowanej w
miasteczku rodziny - jego matka jest dyrektorką jednego z banków, a ojciec
księgowym. Ma starszego o rok brata który jest księdzem, a zarazem pierwszym
przydupasem częstochowskiego biskupa. Ta informacja jest dość istotna, bo kiedy
padnie zdanie, że przeklął mnie sam biskup, to stanie się to właśnie za brata
pośrednictwem.
Mareczek jest biegaczem. Dnia nie przeżyje bez przebiegnięcia przynajmniej 10
kilometrów, a to i tak jest nic, bo bierze też udział w biegach katorżnika. Jest
też taternikiem i wielkim wielbicielem chodzenia po górach oraz entuzjastą
wszelkiej aktywności fizycznej.
Spotykaliśmy się blisko 3 lata, choć ja nie traktowałam tego zbyt poważnie. On
odwrotnie - zaangażował się tak mocno, że oświadczył się, co zaskutkowało
katastrofą, bo prośbę odrzuciłam i natychmiast zakończyłam związek.
Miało to miejsce jedynie 8 tygodni przed opisywanymi wydarzeniami.
Powyższe wyjaśnienia są istotne, by zrozumieć to, co nadchodzi.
Prolog wydarzeń z Markiem.
Część I.
Kiedy usłyszałam jak idzie korytarzem, od razu wiedziałam że coś jest nie tak.
Szedł w butach, nawet ich nie wytarł; to nie zdarzyło się nigdy wcześniej.
Na zewnątrz trwał styczeń - mokry i wietrzny, typowa zima dla północnych
Niemiec.
Siedziałam w kuchni i piłam herbatę. Było niewiele po 10-tej rano, a ja sama
niedawno wróciłam, po odwiezieniu do szkoły swojego dziecka.
Wszedł do środka. W ręku miał papierową torebkę sieci REWE i kilka złożonych w
połowie kartek. Pomyślałam, że coś złego stało się w firmie, przecież inaczej by
go tu nie było. Może jedna z tych piekielnych, meblarskich maszyn, urwała komuś
rękę i on będzie musiał zapłacić wielkie odszkodowanie? Tak, to było możliwe.
- Co się stało? - zapytałam, wstając - Czy coś z twoimi rodzicami? Czy w pracy?
Przecież widzę, że coś jest nie tak.
Zamiast mi odpowiedzieć, sięgnął do torby i wyciągnął z
niej dwie buteleczki wódki. Takiej, jaką widuje się poukładaną przy sklepowych
kasach.
Sięgnął po szklankę, wlał do niej zawartość obu, dodał soku i kilka kostek lodu.
Na koniec zamieszał i wreszcie na mnie spojrzał.
- Czy coś się stało? A uważasz, że piję bez powodu? Dobrze wiesz, że nigdy tego
nie robię. Brzydzę się tym. Ostatni alkohol jaki piłem nim ciebie poznałem, to
był kieliszek słodkiej sherry, którym uraczyła mnie moja ciotka w Bawarii.
Trafiłem tam akurat w rocznicę wycięcia jej kamieni żółciowych i nijak mi było
odmówić toastu z tak ważnej okazji.
Oparł się o kuchenny blat i wolno popijał zawartość szklanki.
- Dostałem dziś rachunek z T - Mobile, za telefon stacjonarny. Nie ma w tym nic
ciekawego, może poza faktem, że wynosi on 400 euro. Przez miesiąc czasu, prawie
codziennie, dzwoniłaś pod jeden numer i potrafiłaś z nim rozmawiać 3 godziny pod
rząd. Trzymaj - rzucił mi przed nos przyniesione wcześniej kartki - Wydrukowałem
ci to. Masz mi w związku z tym coś do powiedzenia? Oboje wiemy, do kogo
dzwoniłaś.
Podniosłam kartki nie po to by je studiować, a zyskać na czasie. Dobrze
wiedziałam, że mówi prawdę.
- Od ślubu minęło 5 tygodni. Ja chodzę do pracy, a ty siedzisz tu i rozmawiasz
ze swoim byłym kawalerem jakby nigdy nic. Jakby nic się nie stało, jakbym nie
istniał. Czy tobie, tak po ludzku, zwyczajnie nie jest wstyd?
Otworzyłam usta, ale zawiódł mnie własny głos. Jak miałam mu to wszystko
wytłumaczyć by zrozumiał?
- Posłuchaj - rozpoczęłam powoli - To nie jest tak jak myślisz. Dzwoniłam do
niego, to prawda. Ale nie chodziło w tym o niego, czy jakieś romanse. Ja tęsknię
za domem, a on mi zdaje relacje z tego, co się w miasteczku dzieje. Mnie to
interesuje, dlatego te rozmowy tyle trwały. Poza tym myślałam, że są darmowe.
Przecież ty też dzwoniłeś do mnie każdego dnia wieczorem i nie było takich
rachunków.
Pokiwał głową jakby nie spodziewał się innej odpowiedzi.
- Wierzę ci - powiedział krótko - Wierzę, że nie o romanse tu idzie. Widziałem
jak próbowałaś się pozbyć tego frajera, widziałem jak interweniował twój brat. I
wiesz po co tu przyszedłem? By go przed tobą ratować.
Patrzył w okno, powoli popijając alkohol.
- Jestem ostatnią osobą która powinna go bronić, uwziął się przecież na moją
żonę. Powinienem urwać mu łeb i zapomnieć że istniał. Ale ty robisz źle.
Naobiecywałaś mu chuj wie czego i gościowi odbiło. Zadałaś mu wiele bólu i
zamiast zostawić w spokoju by doszedł do siebie, to katujesz go telefonami?
Uwolnij tego biednego idiotę, niech ułoży sobie życie.
Odwrócił się na chwilę i dolał sobie soku.
- Interesujesz się nim, bo jest daleko. Gdyby tu teraz z nami siedział, miałabyś
go w dupie, bo ciebie obchodzi tylko to, co jest na odległość.
Zaśmiał się i odwrócił w moją stronę. Była to pozorna wesołość, bo znałam go już
wystarczająco długo by widzieć po oczach, że jest poważny.
- A jak to było ze mną? Przyjeżdżałem co miesiąc i to ci się podobało. Dawałem
ci 2 tysiące euro miesięcznie byś miała za co żyć i doszła do siebie. Robić nie
musiałaś nic. Podobał ci się nowy status. Podobało to, że na tym zadupiu wszyscy
wiedzieli, że gość od tego wielkiego, czarnego Audi, jest twój, że znów
przyjechał, że jasne, przejdźmy się, niech nas widzą, niech ci kurwa
zazdroszczą. Kiedy cię pieprzyłem, jęczałaś na pół bloku. Byle głośniej, niech
słyszą ci z góry, z dołu i ci z boku, że obraca cię kasiasty Niemiec! A wiesz,
to jest nawet zabawne, bo od dnia ślubu, nie zajęczałaś ani razu. Zapamiętałbym,
posuwam cię przecież codziennie.
Jedynym zamachem wypił prawie wszystko. Stał, wpatrywał się w dno szklanki i
zdawał się coś intensywnie rozważać.
Część II.
Jedynym zamachem wypił prawie wszystko. Stał, wpatrywał się w dno szklanki i
zdawał się coś intensywnie rozważać.
- Ty chciałaś by tak zostało. Chciałaś być z kimś, a jednocześnie być wolna. To
przecież ja chciałem ślubu, bo ja, w odróżnieniu od ciebie, od początku byłem
poważny. Byłem szczęśliwy że układam sobie życie, że zyskuję rodzinę, że dom
ożyje, a ja będę miał do kogo wracać. I co dostałem? Zabrałem cię na 10 dni na
Lanzarote. Chciałem chodzić na spacery, coś zjeść, gadać głupoty i się całować -
czy to były wyjątkowe wymagania? Już drugiej nocy jak chciałem się kochać,
zaczęłaś robić cyrki, wyskakiwać z łóżka, że ja ci robię krzywdę, że bóg wie co
się dzieje. A ja chciałem tylko spróbować czegoś innego. Dziwnie skromne
zachowanie jak na kobietę, która w rozmowie przez telefon szeptała mi, bym nie
zapomniał przyjechać z dwudniowym zarostem, bo dzięki temu będzie miała
silniejsze doznania, gdy usiądzie mi na twarzy. Zobacz, do dziś mi to zostało -
przejechał dłonią po policzku - Dwudniowy zarost. Tyle, że od 20-go grudnia nikt
na mnie nie usiadł. Ale naprawimy to, możesz być tego pewna.
Jego telefon zadzwonił i to dwukrotnie, ale on nie zwrócił na to uwagi.
- Chciałaś wziąć ślub i dalej mieszkać w Polsce, wymawiając się zakończeniem
przez dziecko klasy. A na cóż mu polskie szkoły, skoro miał żyć tutaj? Jednym
podpisem zrobiłem z niego Niemca, usynowiłem go i jego miejsce jest w tym
mieście! Jesteś hipokrytką, Cukiereczku. Hipokrytką i egoistką. Myślałaś że
biorę ślub po to by mieć żonę w innym kraju? Myślałaś, że będę jeździł w kółko
jak posrany po 1600 kilometrów bez końca? Ja zrobiłem wszystko, co deklarowałem.
Dotrzymałem każdego słowa. Teraz czas na ciebie. Czas, byś zapomniała o
głupotach, o Polsce i nareszcie oddała się w pelni naszemu rodzinnemu życiu.
Oddaj mi tabletki.
Powiedział to tak lekko, że nie zrozumiałam o co mu chodzi.
- Daj - podszedł i wyciągnął rękę - Bez cyrków. I tak je znajdę, ale mogę przy
tym wypieprzyć zawartość kilku szuflad, po co ci sprzątanie? Oddaj mi je. Wiesz
co będzie? Zrobię ci dziecko. Coś mi mówi, że to ci pomoże się zintegrować i
zapomnieć o przeprowadzce. Mały Niemiec przywiąże cię do mnie i razem z nim,
wrośniesz w tę ziemię. Tak to widzę. Cieszysz się? Bo ja bardzo. Szczególnie
cieszy mnie proces tworzenia, nie mogę się doczekać.
Poszedł za mną do łazienki, a ja dałam mu co chciał. Nie protestowałam, nie
histeryzowałam. Jakoś sobie poradzę. Zawsze sobie radziłam. Nie będzie żadnego
dziecka. Nie zniosłabym tego.
- Aha - odwrócił się w drzwiach i wycelował we mnie palec - Wiedz, że od teraz,
z telefonu stacjonarnego nie można dzwonić za granicę. Zablokowałem to. Tak samo
z komórką. I jeszcze jedno, gdyby ci przyszły do głowy inne głupoty.
Ubezpieczenie zdrowotne też masz dzięki mnie i jeśli będę chciał to dowiem się,
czy poszłaś do lekarza po nowe tabletki. Szczerze odradzam. Darowałem ci już
dziś dwie rzeczy. Na trzecią może nie starczyć mi cierpliwości.
Wyszedł. Usiadłam w kuchni i zaczęłam płakać.
Rozpoczynało się moje nowe, lepsze życie. Trwać miało tysiąc lat, bo przecież
tyle trwa Rzesza. Ja byłam tu dopiero drugi miesiąc.
Co będzie dalej?
Oto historia Okruszka, królika - miniaturki, który o mało nie zabił rodziny
mojego brata, a jego samego doprowadził do granic obłędu.
Był rok 2001, a ja przyjechałam odwiedzić najstarszego ze swoich braci. Był 22
lata starszy ode mnie i z całego rodzeństwa najbardziej podobny. Gdybym urodziła
się mężczyzną, wyglądałabym jak on.
- Paulina - powiedział, bo to on otworzył mi drzwi - Zanim wejdziesz,
muszę ci coś powiedzieć. Chodź, siądziemy na ławce, na podwórku. Zawsze to
bezpieczniej, niż w środku. Chodź, chodź. Na stole stoi oranżada.
Ławka znajdywała się pod starą i ogromną w rozmiarach lipą, która zapewniała
przyjemny cień, pomimo wiszącego w powietrzu nieznośnego gorąca. Gdyby Jan
Kochanowski żył, pierdolnął się w głowę i przez przypadek zawędrował na podwórko
mojego brata, byłby zachwycony.
Mógłby se dalej siedzieć i pisać swoje treny - tym bardziej, że za moment miało
się okazać, że w istocie potrzebować będziemy żałobnego lamentu.
- Sprawa wygląda tak, że mamy kłopot. Chciałem cię ostrzec zanim wejdziesz
do domu, bo nie biorę odpowiedzialności za to, w jakim stanie wyjdziesz. I czy w
ogóle wyjdziesz. A jeżeli już to zrobisz, to wystrzegaj się królika. Młoda i
ładna z ciebie dziewczyna, po cholerę ci szramy na twarzy? Nie masz pojęcia co
my tu przeżywamy, to się w głowie nie mieści. Gdyby ktokolwiek opowiedział mi
coś takiego, nigdy bym mu nie uwierzył, a jednak to prawda.
Mówił, ale w ogóle na mnie nie patrzył. Bawił się obrączką, kręcąc ją na palcu
raz w lewo, raz w prawo. Był nieprzyzwoicie wręcz urodziwy - gdyby urodził się w
Los Angeles, a nie na podczęstochowskim zadupiu, śmiało mógłby grać w filmach
lub być modelem. Poza tym, że przystojny, był też delfinem i absolutnym
faworytem moich rodziców, a szczególnie zaś matki, która po osiągnięciu przez
niego 18 - go roku życia, zapisała mu całe połacie ziemi, które jako jedynaczka,
odziedziczyła po śmierci mojego dziadka, a jej ojca. Pracował jako policjant i
był zapalonym myśliwym, czego najlepszym dowodem była nieco ukryta za domem
chłodnia, która służyła do przechowywania zastrzelonej przez niego i jego
kompanów, nieszczęsnej, leśnej zwierzyny.
- Pamiętasz zapewne Okruszka, królika, którego półtora roku temu kupiliśmy
Zuzi na urodziny. Miał być miniaturką i przy kupnie rzeczywiście tak wyglądał,
sam się na to nabrałem. No więc po miniaturce zostało jedynie wspomnienie, bo
skurwysyn waży teraz blisko 8 kilogramów, a długi jest na 75 centymetrów.
Przeżyłbym jednak że przy kupnie nas oszukano, bo królik jak królik i tyle. Miał
być mały, jest wielki, mówi się trudno. Jednak od ponad miesiąca, stało się z
nim coś bardzo złego. Atakuje wszystkich i wszystko, sterroryzował cały dom.
Wiesz że moja żona lubi robić na drutach; no więc pewnego dnia zakradł się do
jej pokoju i zeżarł, a potem rozpierdolił całą wełnę, by na koniec ją jeszcze
obejszczać, jakby mścił się za to, że robiła se sweter z prawdziwej angory. Żeby
schować go na noc do klatki, to całą czwórką łapiemy go w koc, co zajmuje nam
dobre pół godziny, a wykładzina cała porwana, bo tak mocno zapiera się pazurami,
że po drodze wszystko niszczy. Zaczaja się i rzuca na człowieka znienacka, tylko
po to by ugryźć, a zaraz potem spieprzyć pod łóżko. Raz mnie tak wkurwił, że
zamknąłem go na noc na zewnątrz, w schowku. Przychodzę rano i co widzę?
Rozpierdolił całe pomieszczenie. Poprzegryzał kable, podrapał meble i wysrał się
prosto na moje nowe, skórzane, myśliwskie buty. Złapałem go za kark i wyniosłem
do lasu, zostawiając na pastwę losu, dobry kilometr za domem. I co? I gówno.
Wrócił po dwóch dniach, jeszcze bardziej wkurwiony niż zwykle. Dlatego lojalnie
cię ostrzegam: uważaj. Jeśli chcesz, możesz wejść do domu, miej jednak na
uwadze, że wychodząc, możesz wyglądać nieco inaczej. Jeśli przyjechałaś do
dzieci, to ich nie ma. Poszły nad rzekę, bo boją się być w swoich pokojach. W
środku została jedynie Ilona, a tylko dlatego, że królik odciął jej drogę na
zewnątrz. Przy wejściu zawołaj do niej, żeby cię czasem nie zdzieliła miotłą.
Wiem co mówię: sam kiedyś dostałem po plerach, to nic miłego.
Wnętrze domu było jasne, ale zupełnie puste. Pachniało czymś słodkim, jakby
miodem, a w promieniach letniego słońca wirowały niewielkie drobinki kurzu.
Ilona, moja bratowa, siedziała przy kuchennym stole, a jej głowa była nisko
opuszczona. Wyglądała na załamaną. Wyglądała jak arystokrata, który chwilę temu
dowiedział się prawdy o swoim prostackim pochodzeniu - był o krok od
odziedziczenia tronu, a tu nagle okazuje się, że jest synem stajennego. Nic,
tylko płakać. Była tak zajęta celebracją własnego nieszczęścia, że nawet nie
zauważyła że tam stoję, co było dobre, bo nie miałam jej nic do powiedzenia.
Rozejrzałam się po podłodze, ale nie było tam nic ciekawego. Królika wessało.
Przeszłam na górę, stąpając cicho i ostrożnie, jakby to nie były schody, a
bałkańskie pole minowe.
Że mieli królika, nie było dla mnie żadną nowością. Wiedziałam też że zamiast
pozostać mały, to urósł, bo trudno bylo nie wiedzieć mając taką matkę jak ja.
Wydzwaniała do swojego pierworodnego przy każdej nadarzającej się okazji, a
często nawet i bez niej, bo w jej mniemaniu on ciągle był dzieckiem, a ona
musiała go pilnować.
- Królik? - wrzeszczała przez telefon tak głośno, że słyszeli ją zapewne
nawet sąsiedzi - Nie rozśmieszaj mnie! Co ci jakiś królik może zrobić? Na litość
boską, jesteś przecież myśliwym, po prostu go zastrzel. Albo zrób jak ojciec:
daj przez łeb, przywiąż tylnymi nogami do sztachety i obedrzyj ze skóry;
przynajmniej zostanie futerko, a z reszty można zrobić pasztet. Mój pierwszy
narzeczony, wiesz, ten częstochowski kuśnierz, zawsze mi mówił: "Heleno,
kołnierz z króliczka, chroni przed flegmą w płucach", a on akurat wiedział co
mówi, bo na płuca umarł!
- Przestań! - syczał do słuchawki mój brat, podejmując desperacką próbę
zakończenia konwersacji - Przestań się drzeć! To jest telefon interwencyjny
policji, tu się wszystko nagrywa! Jeśli chcesz porozmawiać, to zadzwoń do mnie
po pracy, bo na ten numer nie wolno dzwonić z pierdołami!
Podówczas był oficerem dyżurnym, ale w ciągu następnych dziesięciu lat, wiele
miało się zmienić. Na jego korzyść, rzecz jasna.
- Że się nagrywa? - matka nie dawała się zjeść w kaszy i do głowy jej nie
przyszło, by się rozłączyć - A co ja tu niby mówię złego? Wiesz, co zwykł mawiać
twój ojciec? "Telefon jest od rozmawiania" i ja dokładnie to robię. Halo! Jesteś
tam? Halo!
Królik miał przeżyć moją matkę aż o trzy długie lata, ale wtedy nikt o tym
jeszcze nie wiedział.
Doszłam do pokoju bratanicy i usiadłam na łóżku. Nie działo się absolutnie nic
złego - pomyślałam sobie, że mój brat jest po prostu głupi i robił sobie ze mnie
żarty, bo co innego? Może pokłócił się z żoną i nie chciał bym wchodziła do
domu? Tak, to było prawdopodobne. Dlatego znalazłam ją w tak marnym stanie.
Nagle, kątem oka, złowiłam ruch.
W progu pokoju siedział królik.
Wyglądał tak samo jak milion królików przed nim i niczym - może poza pokaźnymi
gabarytami - nie różnił się od innych przedstawicieli swojego gatunku.
Jego futro było w kolorze kawy z mlekiem i jak na moje sądy, sprawiał całkiem
dobre wrażenie.
- Taś taś, króliczku - uśmiechnęłam się i wyciągnęłam do niego rękę -
Chodź. No chodź. Chcesz marchewki? To patrz, tu jest. Widzisz? Możesz sobie
zjeść.
Kicnął do przodu. Padające przez balkonowe drzwi promienie słońca odsłoniły jego
oczy i dopiero w tym momencie zrozumiałam o czym mówił mój brat.
Oczy były okrągłe i wściekle czerwone. Patrzył wprost na mnie, a na jego krótkim
i tępym pysku malowało się czyste niedowierzanie, tak jakby nie mógł pogodzić
się z faktem, że pomimo jego reputacji, ktoś obcy ośmielił się wkroczyć na jego
teren i jeszcze bezczelnie do niego mówić.
Wycofałam się powoli i postanowiłam położyć na stojącej za mną i rozłożonej
wersalce. Uznałam, że to bezpieczne. Jakby nie patrzeć - co mi jakiś królik mógł
zrobić? Nie było się czego bać.
Jakby zrozumiał, że ktoś wątpi w jego czarcie zdolności, bo atak był
natychmiastowy i zdumiewająco szybki, jak na zwierzę o takich gabarytach. Bez
wysiłku wskoczył na łóżko, wykonał półobrót, a tylko po to, by odbić się na moim
odsłoniętym do połowy brzuchu i przejechać po nim pazurami tylnich nóg,
zostawiając trzy długie, podchodzące już krwią zadrapania.
Całość nie trwała dłużej, niż wypowiedzenie zdania: "Królik domowy jest
gatunkiem przyjaznym człowiekowi i bez problemu może przebywać nawet z małymi
dziećmi".
Byłam tak zdumiona tym co zaszło, że nie zdążyłam się przygotować na kolejne
natarcie, a to nastąpiło, bo królik widocznie uznał, że to było za mało, a do
swojego szturmu miał podejście krytyczne. Rzucił mi się na stopy, doskonale
wiedząc co robi. Próbowałam go złapać, ale to było na nic. Był szybki i śliski,
jakby wiedząc o swoim bandyckich zamiarach, wcześniej wysmarował się pomadą.
Ostatkiem sił wlazłam na stojące przy biurku krzesło. Tu było za wysoko, tu nie
mógł mnie dosięgnąć.
- Grzegorz! - wydarłam się, wzywając na pomoc brata, bo niby kogo innego -
Grzegorz, ratunku! Przyjdź tu i mi pomóż, bo on mnie zabije!
Pierwsza z pomocą przybiegła bratowa i bez pytania zaczęła walić dookoła miotłą.
Królik przyjął to ze spokojem, widocznie miał doświadczenie. Momentalnie
przystąpił do ataku. Miotał się jak fryga, siejąc na swojej drodze absolutne
zniszczenie i ja, obserwując tę scenę z wysokości krzesła, nagle zdałam sobie
sprawę, że bratowa tej wojny nie wygra, bo to było niemożliwe. Tu pomóc mógł
jedynie Wiedźmin i to po eliksirach, bo bez nich, królik skończyłby go w nie
dłużej niż dwadzieścia sekund.
Jedno z uderzeń miotły wreszcie go dosięgło. Zatrzymał się, spojrzał na bratową,
a jego oczy mówiły: "Zapamiętam cię, ty kurwo. Spotkamy się w innych
okolicznościach". Zręcznie ją wyminął i pokicał w niewiadome miejsce, by ukryć
się przed moim bratem.
Żył dziesięć i pół roku i nikt nic nie mógł na to poradzić. Nawet na kilka
momentów przed śmiercią nie przeszedł na dobrą stronę mocy - kiedy wieziono go
do weterynarza do uśpienia, w finalnym momencie zesrał i zerzygał się bratowej
na ręce, a potem po prostu zdechł, pokazując wszystkim dookoła wielkiego,
króliczego faka.