Gazeta Wyborcza - 08/09/2001



MAGDALENA GROCHOWSKA

Jan Józef, ambasador marzeń

Jan Józef Lipski





Motto: "Żyjesz tu, teraz. Hic et nunc.

Masz jedno życie, jeden punkt.

Co zdążysz zrobić, to zostanie,

Choćby ktoś inne mógł mieć zdanie...

"Traktat moralny"

CZESŁAW MIŁOSZ





Przepowiadał rzeczy gorzkie i z góry skazywał się na to, że nie zasiądzie wśród zwycięzców





Sny Agnieszki po śmierci ojca: witają się z nim przyjaciele z KOR-u, a on w śmiech; wcale nie umarł, to był tylko kawał!

Jan Józef Lipski stoi na schodach starego domu swej matki w Wyszogrodzie. Na czole ma szef chirurgiczny w kształcie gwiazdy. Bo jak upadł w szpitalnej toalecie, przypomina sobie we śnie Agnieszka, i stracił przytomność, to rozciął sobie głowę. Ciało ojca wydaje jej się utkane z innej, doskonalszej materii. - Ale ci się to szybko zagoiło! - mówi zdziwiona. - No, bo u nas wszystko szybko się goi - odpowiada wesoło ojciec.

Sankcje post mortem

Proboszcz parafii na warszawskich Powązkach we wrześniu 1991 r. odmówił Lipskim katolickiego pogrzebu Jana Józefa. Niech agnostyk będzie grzebany bez księdza. Przyjaciele poszli do prymasa Józefa Glempa. Wyraził zgodę na mszę i pogrzeb, lecz zastrzegł, by zwłok nie wnosić do kościoła.

Andrzej Celiński, siostrzeniec Lipskiego (socjolog, działacz opozycyjny, dziś w SLD): - Sądzę, że Prymas wiedział już wtedy o przynależności Jana Józefa do masonerii. Ale czy to decydowało w tej sprawie? Wątpię. Po prostu Jan Józef był człowiekiem niepokornym i za to miał ponieść karę.

U ołtarza w kościele św. Jacka leżała więc podczas mszy tylko wiązanka kwiatów.

Ojciec Jacek Salij mówił o zmarłym: "Bardzo starannie podkreślał on, że nie jest człowiekiem niewierzącym, i z równą starannością podkreślał, że nie jest katolikiem. Ci z nas, którzy znali go dobrze, wiedzą, jaką wagę dla niego miały słowa. (...) Jego »nie wiem« dotyczyło wymiaru najbardziej zewnętrznego naszej wiary (...). Wydaje się, że jego życie było autentycznie zwrócone ku Bogu".

Pogrzeb ten jest historyczny, powiedział ojciec Salij, bowiem rola, jaką Jan Józef Lipski odegrał, ma wymiar historyczny; społeczeństwo zawdzięcza mu wiele w sensie moralnym i duchowym.

Kondukt poprowadziło alejami Powązek czterech kapłanów.

Ksiądz Roman Indrzejczyk z parafii Dzieciątka Jezus na Żoliborzu. Tutaj przychodził Lipski w latach 80. na tajne zebrania Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej kierującej podziemną "Solidarnością". Tu przed rozmowami Okrągłego Stołu współtworzył Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie. W salce za ołtarzem kościoła spotykał się z przedstawicielami opozycji w sprawie reaktywowania Polskiej Partii Socjalistycznej.

Ksiądz Stanisław Małkowski, uczestnik głodówki w kościele św. Krzyża w październiku 1979 r.; wyrażała solidarność z uwięzionymi w Czechosłowacji dysydentami. Lipski był mężem zaufania 15 głodujących.

Ksiądz Jacek Salij - głosił wtedy dla głodujących kazania.

Ksiądz Adam Boniecki, dziś naczelny "Tygodnika Powszechnego". Kiedy po publikacji eseju Lipskiego "Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy (uwagi o megalomanii narodowej i ksenofobii Polaków)" w 1981 r. oskarżano autora o zdradę ojczyzny, Lipski - za pośrednictwem księdza Bonieckiego - przekazał swoje wyjaśnienia w tej sprawie Papieżowi.

- Nie mogę zrozumieć tych sankcji post mortem - mówi ksiądz Adam Boniecki. - To jest forma pedagogiki w dzisiejszych czasach niepojęta, sprzeczna z postawą przygarnięcia przez Kościół.

Pomarańcze z wierzchu zepsute

Esej Bertranda Russella "Dlaczego nie jestem chrześcijaninem?" liczy zaledwie kilkanaście stron. Angielski filozof wygłosił ten wykład w 1927 r. w Londynie. Dwadzieścia lat później Jan Józef polecił książeczkę koleżance z polonistyki Mirosławie Puchalskiej: - Musisz to przeczytać!

Do wiary w Boga skłania ludzi lęk przed nieznanym, pisze Russell. Człowiek mami się, że za doczesne cierpienia będzie nagrodzony po śmierci. Lecz jeśli dostaliście skrzynię pomarańcz - zastanawia się filozof - i wszystkie owoce z wierzchu są zepsute, to nie sądzicie przecież, że "dolne pomarańcze muszą być dobre tytułem odszkodowania". Życie na naszej planecie po prostu wygaśnie. Bo "jest ono tylko nieudaną próbą, jedną z faz rozpadu systemu słonecznego".

Russell nie może zaakceptować między innymi chrześcijańskiej wizji wiecznej kary. Doktryna ta upowszechniła okrucieństwo, pisze. Im intensywniejsza była religijność, tym większa przemoc w imię religii. Kościół oznaczył etykietą moralności zbiór małostkowych przepisów postępowania; obstając przy nich, skazuje ludzi na zbyteczne cierpienia i jest przeciwnikiem postępu.

Swój esej kończy słowami: "Chcemy stać o własnych siłach (...), widzieć świat, jakim jest i nie odczuwać przed nim lęku. (...) Dobrze urządzony świat potrzebuje wiedzy, dobroci i odwagi, śmiałych poglądów i swobodnej inteligencji".

Lipski cenił Russella za jego wyczulenie moralne i sceptycyzm.

Niczego nie zdradzę

- W naszym domu panował pozytywistyczny sposób myślenia: człowiek realizuje się w pracy i działalności społecznej - wspomina Maria Dmochowska, młodsza siostra Jana Józefa, lekarz hematolog (w wyborach 1989 r. została posłanką).

Za udział w strajku szkolnym w 1911 r. ojciec Roman Lipski był zesłany w głąb Rosji. Pochodził z drobnej szlachty herbu Grabie (Jan Józef będzie nosił pseudonim "Grabie" w Powstaniu Warszawskim). W czasie pierwszej wojny światowej poznał w Mikołajowie nad Donem Anielę Koblę. Przybyła tu niedawno z rodzinnego Wyszogrodu. Pochodziła z bogatej chłopskiej rodziny. Pracowała jako kreślarka. Pobrali się i uciekli przed bolszewikami do Warszawy.

Roman skończył Szkołę Techniczną Wawelberga. Został kierownikiem warsztatów w szkole zawodowej przy Nowowiejskiej 37, potem jej dyrektorem.

Po przewrocie majowym zdjął ze ściany drzeworyt przedstawiający Piłsudskiego. - Bo nie znosił przemocy - mówi Maria Dmochowska. - O rządach piłsudczyków wyrażał się źle, ale nie z pozycji endeckich, tylko demokratycznych.

Natknął się raz w klasie na zebranie komunistów (partia komunistyczna była zdelegalizowana). - Niech się pan nie boi, niczego nie zdradzę - powiedział potem do nauczyciela, który prowadził zebranie.

- Nie dlatego, że miał sympatię dla komunistów - tłumaczy Zofia Celińska, starsza siostra Jana Józefa, ekonomistka. - Po prostu nie chciał gubić tego człowieka.

W latach 50. komuniści zwolnią Romana z funkcji dyrektora warszawskiego technikum przy ulicy Konopczyńskiego i przepędzą ze szkolnictwa.

Trzy walizki żołnierzyków

Zajmowali sześć pokoi na parterze przy Filtrowej 69. W oszklonej szafie ojca stało granatowe wydanie całej twórczości Żeromskiego, Berent, Strug, Prus, Sienkiewicz... Jan Józef chodził z książką za matką i głośno czytał, matka się niecierpliwiła.

"Rodzice nie mieli specjalnych zainteresowań artystycznych czy intelektualnych" - wspominał.

Pozwalali Zosi przyjaźnić się w gimnazjum z komunizującymi koleżankami. Nie wymagali od swych dzieci praktyk religijnych. Marię i Jana Józefa (rocznik 1926) posłali do szkoły powszechnej nr 13 przy Raszyńskiej, razem z biedotą z Ochoty, choć w ich środowisku wysyłało się dzieci do szkół prywatnych. Kierownik trzynastki Stanisław Dobraniecki, pepeesowiec, wymagał od uczniów działań społecznych.

Jan Józef był skryty. Bo też nie okazywało się w rodzinie uczuć. Wciąż wycinał żołnierzyki z kartonowych szablonów, miał ich trzy walizki. Każdemu nadawał imię i szarżę, notował jego awanse. Sporządzał rysunkowe plany bitew. Ustawiał tyraliery w salonie. I rzucając kostką, rozgrywał bitwy wraz ze Stasiem Lewińskim, przyjacielem.

W czasie wojny pożyczał od Stasia stare numery "Wiadomości Literackich" i chłonął "Kroniki Tygodniowe" Słonimskiego. Napisał w pośmiertnym wspomnieniu o Słonimskim: "Odpowiadało mi bardzo to połączenie liberalizmu z tendencją socjalizującą, wyraźny antytotalitaryzm (...), obrona demokracji, humanitarna postawa, zdroworozsądkowy racjonalizm".

Stasia zabili Niemcy. Jan Józef toczył dalej sam swoje bitwy - do osiemnastego roku życia, do wybuchu Powstania. Wtedy to, nie żegnając się z rodzicami, wyskoczył z chlebakiem przez okno.

Ich zamki, konie, psy i sokoły

Kostkę do gry zabierał ze sobą w czasach PRL-u do więzienia. W latach 70. wymyślił grę losową "Dynastie". Zachował się zeszyt, w którym w październiku 1982 r., w zakładzie karnym przy Rakowieckiej 37, opisał zasady gry i jej przebieg.

Średniowiecze, feudalizm europejski. "Jest to świat bez wojen. Rycerstwo, szyszaki, tarcze, konie i miecze znajdują zastosowanie tylko na turniejach". Przy nazwiskach bohaterów plusy i minusy: Gustaw I Waza, Bolesław I Piast, Włodzimierz I Rurykowicz, Henryk I Medici... Swych hrabiów i margrafów żenił z baronównami i księżniczkami. Nadawał im osobowość i obdarzał urodą. Baron Rodryg III ma w zeszycie Lipskiego twarz Zbigniewa Bujaka. A "baronówna, dla której gra miłosna nie może obyć się bez muzyki, dostaje za męża chama margrafa, który cały dzień albo poluje, albo pije piwo".

Wymyślił skomplikowany mechanizm dziedziczenia tytułów i dzielenia spadków. Czasem mylił się i jakiś Beldwin prowadził podwójne życie: miał dwie żony. Lipski zastanawiał się: czy ma prawo uciąć to jedno życie "na zarosłej chwastami bocznicy czasu"?

Była noc z 14 na 15 września 1982 r., Londyn (władze stanu wojennego wypuściły go na leczenie serca); właśnie skończył pisać książkę "KOR". Nazajutrz wracał do Warszawy na proces KOR-u, wiedział, że będzie aresztowany. "Późnym wieczorem wpadłem w popłoch: a gdzie brulion i gdzie kostka? Bo długopisy były, choć miałem ich za mało. Zadzwoniłem więc do Gienków [Nina i Eugeniusz Smolarowie, przyjaciele KOR-u - M.G.] Nina zapewniła mnie: będzie brulion, będzie kostka".

Żona Maria Lipska: - Gdyby tylko w więzieniu uciekał w tę grę... Grywał również w domu. Był w dużym stopniu chłopcem.

"Ich zamki, ich konie, psy i sokoły, piękne i brzydkie dziewczyny, damy, matrony, staruchy... Już przestaję być ich stwórcą, jestem i żyję wśród nich. Szczęk kluczy. Spacer. Apel. (...) Coś brzęczy na korytarzu, chyba jakaś blaszana bańka spada za oknem z platformy. Niewiele mnie to dziś obchodzi. Właśnie Rodryg III Hamilton wraca po swoją dopiero co pohańbioną żonę...".

Gdyby służąca nie trzepała futer

Jeszcze nie poszedł do Powstania. Pasie kozę na skwerze przy Wawelskiej, bo matka - żeby zażegnać wojenny głód - hoduje w piwnicy świnie, kozę i króliki. Ludzie w parku kpią z Jana Józefa. "Przeszedłem szkołę charakteru - pisze - człowiek się wstydził...".

Jeździ na robotniczą Wolę, jako harcerz Szarych Szeregów pomaga grupom samokształceniowym. Bierze udział w akcjach małego sabotażu.

Przez jakiś czas mieszka z nimi na Filtrowej Ola Zweibaum, córka profesora Akademii Medycznej. Potem wprowadza się Zofia Lewinówna, przyjaciółka Zosi Lipskiej (po wojnie współautorka z Władysławem Bartoszewskim książki o ratowaniu polskich Żydów "Ten jest z Ojczyzny mojej"). Jesienią 1940 r. pokój Zosi zajmują na półtora roku Rachela i Władysław Kochanowie, wujostwo Lewinówny. On jest bogatym fabrykantem, zasymilowanym Żydem, ona ma zły wygląd. Ich okno od podwórka zakrywa obficie marszczona firanka.

Przywieźli ze swego mieszkania przy Szkolnej nowoczesny gramofon z inkrustowanego drewna i wspaniałą kolekcję płyt w oszklonej szafie. Umieszczono wszystko w pokoju Jana Józefa. Słucha z Kochanami muzyki. Wigilię 1940 r. obie rodziny spędzają przy wspólnym stole, Kochan pięknie gwiżdże kolędy.

Gdyby Rachela nie kazała służącej Lipskich trzepać swych futer w biały dzień, na środku podwórka... Gdyby służąca nie pochwaliła się napiwkiem od Kochanów... Lipskich ostrzega dozorca, Kochanowie wymykają się z mieszkania, wpadają Niemcy i tłuką do krwi mamę i służącą. Obie zarzekają się, że donos jest kłamliwy.

Kochan umiera wkrótce na zawał w Milanówku. Po upadku Powstania Rachela nie chce wyjść - z tym swoim złym wyglądem - z kryjówki na Mokotowie. Popełnia samobójstwo.

Byle agent w ułańskim czaku

Podczas mszy w intencji zamordowanych mieszkańców getta warszawskiego, w kwietniu 1983 r., Lipski pytał w kościele na Żoliborzu: czy wszyscy zrobiliśmy w obronie Żydów tyle, ile można było i ile nakazywały nam nasze normy moralne?

W eseju z 1981 r. "Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy" wydanym w podziemiu stwierdził: Polacy zawinili wobec Żydów obojętnością.

"Gdyby nie zatruwano narodu polskiego przed wojną antysemityzmem - z pewnością mniej byłoby obojętnych. Nie byłoby też może tych mętów, które w miasteczkach Mazowsza zareagowały na wywożenie z gett ludzi, współobywateli - rabunkiem i brutalnością".

Maria Dmochowska: - Jeżeli słyszę dziś ludzi, którzy mądrze mówią o Jedwabnem, to w ich słowach odnajduję echo tego myślenia, które Janek sformułował pierwszy.

"Znamy jeszcze inną próbę uzasadnienia [antysemityzmu]: religijną, pseudochrześcijańską. Odrzucenie Chrystusa przez Żydów (...) miałoby spowodować dla Żydów skutki analogiczne do grzechu pierworodnego ludzkości, a więc immanentne zło, które przyjęli w siebie. Konstrukcja to raczej kołtuńska niż teologiczna i modelowo antychrześcijańska".

Antysemityzm, ksenofobia idą w parze z megalomanią narodową - pisał Lipski. Polski mesjanizm, który rozkwitł po upadku powstania listopadowego, przybrał żałosną, karykaturalną formę: Polacy mają poczucie jakiejś szczególnej wyższości. Wyżywają się w "narodowo-religijnej rekwizytorni". Cóż znaczy hasło "Polak katolik"? Czy jeśli ktoś nie jest katolikiem, to nie jest pełnowartościowym Polakiem? Czy mamy wypchnąć poza nawias polskości Reja, generała Sowińskiego, którzy katolikami nie byli? I cały ewangelicki Śląsk Cieszyński?

Jeżeli nie pozbędziemy się owej megalomanii, pisał Lipski, "byle agent, przebrawszy się w ułańskie czako i zawiesiwszy ryngraf na piersi, poprowadzi naród, dokąd zechce, podbijając bębenka »dumy narodowej« i manipulując fobiami". Nienawiść do obcego, egoizm narodowy nie dadzą się pogodzić z chrześcijańskim nakazem miłości bliźniego. A miłość bliźniego to podstawowy drogowskaz moralny naszej kultury - i dla wierzących, i dla niewierzących.

- Na ówczesne czasy był to imponująco odważny tekst - mówi prof. Jerzy Jedlicki, historyk i socjolog. - O polskim nacjonalizmie i ksenofobii nikt tak jeszcze wtedy nie mówił.

Do przyjaciela Witolda Jedlickiego (brata Jerzego), filozofa i socjologa, pisał Lipski w liście: "Książeczka (...) jest dla mnie ważna, niemal jak poeta »wyraziłem« nią sporo z siebie".

Dostawał anonimy: "Dziwię się tylko, że właśnie Żydzi, jak Pan, którzy się bardzo dobrze urządzili w Polsce, brudzą w to gniazdo (...). Niech Pan się więc zastanowi, co Pan mówi publicznie, bo Pan chyba wie, że kiedyś umrze i mimo ateizmu - zda rachunek przed Bogiem".

Ekspiacja

List Jana Józefa do "Tygodnika Powszechnego" w związku z procesem beatyfikacyjnym ojca Maksymiliana Kolbe, 1971 r.: "...fakt ten będzie miał znaczenie ogólnonarodowe, jako czynnik edukacji narodowej Polaków katolików (...). O ludziach pewnego kalibru mówić trzeba - bez względu na okoliczności - całą prawdę, bo tego wymaga szacunek dla ich osobowości. (...) Był twórcą i redaktorem »Małego Dziennika«. Znam tę gazetę. Była ona tubą skrajnego antysemityzmu, rozsadnikiem nienawiści i pogardy. I antysemityzm ma swoją gradację - »Mały Dziennik« należał do prasy pod tym względem najbardziej skrajnej (...). Ktoś ponosi moralną odpowiedzialność za zatruwanie narodu polskiego antysemityzmem. Zwykło się uważać, że za kierunek pisma odpowiada przede wszystkim jego redaktor. (...) Wiem, że wśród świętych Kościoła katolickiego jest wielu takich, którzy błądzili, często nawet zbrodniczo; potem przyszła ekspiacja (...). Oświęcim i niezwykła śmierć ojca Kolbe była z pewnością »ekspiacją z nawiązką«. (...) Ale sądzę również, że do swych świętych Kościół powinien mieć wymagania szczególne. Skąd mianowicie wiadomo, że ojciec Kolbe uznał swą działalność antysemicką za błąd wymagający ekspiacji? Jeśli tak było - obowiązkiem biografów jest to powiedzieć; jeśli nie - nie wiemy, czy bohaterska śmierć (...) miała charakter takiej ekspiacji".

Sterylny opatrunek esesmana

Do Powstania zapakował chleb ze smalcem. Czternastoletnia Maria chwyciła go za rękaw. - Chyba się żegnamy na zawsze - powiedział siostrze bez patosu - bo to będzie rzeź i klęska. - To dlaczego idziemy? - zapytała, bo też wybierała się do Powstania. Nie mówił jej o obowiązku moralnym czy patriotycznym. - Przysięga wojskowa - odparł krótko. I wyskoczył przez okno.

"Nie chcę sobie nawet wyobrażać stanu uczuć osiemnastoletniego chłopca, który - bez nadziei, że rozpoczyna walkę o zwycięstwo - wybiera się zabijać i ginąć" - pisze Anka Kowalska, przyjaciółka Lipskiego z KOR-u, pisarka.

Przerwa w natarciu, ulica Różana. Jan Józef, w okularach i kombinezonie roboczym z magazynu Społem, dyskutuje z Janem Wieruchem, kolegą z "Baszty". Dlaczego Teofil Grodzicki z "Nieba w płomieniach" Parandowskiego utracił wiarę? (Lipski jeszcze nie przeczytał Russella).

W niedzielny ranek, 24 września 1944 r., kapelan "Baszty" odprawia mszę w budynku Społem przy ulicy Grażyny. Rozpoczyna się generalny szturm Niemców na Mokotów. Ksiądz Jan Zieja udziela absolucji ogólnej, chłopcy pospiesznie przyjmują komunię i wybiegają. Jan Józef nie przystępuje do komunii.

- Koledzy lubili przy nim być w natarciu, bo wiedzieli, że zawsze mogą liczyć na jego pomoc - opowiada Jan Wieruch, fizyk.

Poniedziałek; całą noc próbowali odbić Królikarnię; bezskutecznie. Teraz bronią ulicy Goszczyńskiego. - Zdejmij go! - Wieruch pokazuje Niemca w oknie willi. Lipski strzela, tamten osuwa się za parapet. "Bardzo łatwo się boję. Największą satysfakcję sprawiła mi nie jakaś akcja bojowa, lecz ewakuacja szpitala elżbietanek" - wyznał wiele lat później.

Lewa ręka strzaskana. Owija ją bandażem, schodzi z kolegami do kanału na rogu Szustra i Bałuckiego. Po kilkunastu godzinach, w czwartek, wychodzi na Belgijskiej. Wprost w ręce dwóch esesmanów. Jest zatruty karbidem, głodny, półżywy, obojętny. "Nie czułem ani strachu, ani żalu - wspominał. - Gdyby mnie wtedy rozstrzelano, miałbym lekką śmierć".

W tym samym czasie Niemcy mordują 120 powstańców, którzy wyszli z kanałów na pobliskiej Dworkowej.

Esesman bierze Lipskiego za rękę, delikatnie odwija śmierdzącą szmatę, wyjmuje manierkę, przemywa ranę i zawija ją niemieckim sterylnym opatrunkiem. Potem prowadzą go do punktu zbornego, dają mu jakiś garnitur do przebrania. Są w tym samym wieku co Lipski.

Jan Józef wychodzi z Warszawy jako cywil.

Byłem lżony

"Czy z Oświęcimia chcemy zapamiętać tylko Niemców oprawców, czy też i tych Niemców, choć była ich garstka, którzy (...) walczyli ze złem? - pytał w eseju »Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy«. Czy Niemcami mają być w naszej świadomości tylko gestapowcy i SS?".

Pójdźmy za wezwaniem polskiego Kościoła: "Wybaczamy i prosimy o wybaczenie" i pojednajmy się, apelował. Lecz aby pojednać się uczciwie, musimy wyznać nasze winy wobec Niemców.

"W Polsce nie znosi się takiego postawienia sprawy - pisał. - (...) Zło nam wyrządzone, nawet największe, nie jest jednak i nie może być usprawiedliwieniem zła, które sami wyrządziliśmy. (...) Wzięliśmy udział w pozbawieniu ojczyzny milionów ludzi". Nie chcemy pamiętać, że na ziemiach zachodnich przez setki lat kwitła kultura niemiecka. Mamy obowiązek strzec jej dorobku, bez zakłamań i przemilczeń. Pamiętajmy o tym, co zawdzięczamy cywilizacyjnie i kulturalnie Niemcom.

"Żołnierz Wolności", 1981: kłamstwa, bełkot, majaczenia, nowy targowiczanin.

"Trybuna Ludu", 1981: zrobił prezent rewanżystom niemieckim. Dywersja polityczna przeciw socjalizmowi i interesom narodu polskiego.

"Żołnierz Wolności", 1984: paszkwilant, zmyślenia antypolskie.

"Rzeczywistość", 1985: nie jest to partner do dyskusji; poziom latryny.

I tak dalej, aż do końca PRL-u.

- Zapytałem go: jak ty to znosisz - opowiada profesor Jerzy Jedlicki. - To mnie zupełnie nie dotyka, odpowiedział. Ja źle znoszę ataki z naszej strony. Miał na myśli frakcję "prawdziwych Polaków" w "Solidarności".

Otrzymywał anonimy: ty świnio, polakożerco, zdrajco, pachołku niemiecki, gnido, sk..., agencie gestapo... Ostatni przyszedł na krótko przed jego śmiercią. Do dziś atakują go za esej kręgi nacjonalistyczno-endeckie.

- Dla służby bezpieczeństwa ten esej to była woda na młyn - mówi Maria Dmochowska. - Mogli teraz mówić: patrzcie, do czego doprowadza opozycyjność - do zdrady narodowej! Janek dał im do ręki argument swego rzekomego braku patriotyzmu.

"Byłem lżony - pisał parę miesięcy przed śmiercią - ale też przedrukowywany w »Kulturze« i w podziemiu kilkanaście razy, nie licząc przekładów na obce języki. Wniosłem więc jakiś wkład w tworzenie się nowej atmosfery współżycia Polaków z innymi narodami".

Zbigniew Bujak, wówczas robotnik Zakładów Mechanicznych "Ursus", działacz "Solidarności", dziś szef Głównego Urzędu Ceł: - Ten tekst spowodował przełom w moim myśleniu o stosunkach polsko-niemieckich; od tej chwili wiedziałem, jak powinniśmy rozmawiać z naszymi braćmi Niemcami, Ukraińcami, Litwinami, Białorusinami.

Z misiem w klapie

Kosmyk opada mu na czoło; nosi bluzę z demobilu. W 1946 r. zaczyna studia polonistyczne, myśli: był straszliwy przelew krwi, niech teraz naród odbudowuje swoje życie. Nie wolno zaufać komunistom, lecz konspiracja nie ma sensu. Należy przejść do oporu cywilnego.

W gimnazjum Staszica organizuje - jako student - Klub Samokształceniowy pod opieką profesora Antoniego Bolesława Dobrowolskiego, światowej sławy glacjologa i pedagoga. To społecznik z początku wieku, antyklerykał, racjonalista, przeciwnik mentalności endeckiej. Lipski rozmawia z nim i czyta jego prace.

Tworzy Klub Neopickwickistów - licealiści i studenci różnych dyscyplin dyskutują w kawiarence lub na podwarszawskich działkach. Opowiada członek klubu, wówczas student archeologii, Stanisław Manturzewski: - Mój ojciec był konduktorem tramwajowym, po wojnie został drobnym, czerwonym burżujem w zajezdni na Woli. Z tym nieskazitelnym pochodzeniem mogłem zrobić karierę czerwonego inteligenta. Dzięki poznaniu Lipskiego zostałem na komunizm zaimpregnowany. On miał taką przekorną zaciekłość intelektualną.

Chodzi z pluszowym misiem w klapie. Miś odróżnia go od członków kolektywów, którzy od 1948 r. wpinają już znaczki ZMP.

Popija tanie wino w kawiarence Hades (piwniczka pod sklepem spożywczym przy Krakowskim Przedmieściu 16/18), tam zbiera się uniwersytet. Przyjaźnie zawiera według prostego klucza: znajomości "Traktatu moralnego" Miłosza, opublikowanego w "Twórczości" w kwietniu 1948 r. "W nocnym lokalu, przy wódce, gdzie przeważnie byli ci czerwonokrawatowcy - wspomina - w rozmowie jeden z nas rzucił cytat z Miłosza, a drugi potoczył dalej. Było wiadomo, że ci z czerwonymi krawatami nie uczą się Miłosza na pamięć".

- Szaleliśmy na punkcie "Traktatu..." - opowiada Mirosława Puchalska, historyk literatury. - Miłosz mówił naszym językiem, naszymi postawami, a my zaczęliśmy mówić "Traktatem".

"Nowa konwencja już się tworzy. (...)

Nie jesteś jednak tak bezwolny.

A choćbyś był jak kamień polny,

Lawina bieg od tego zmienia,

Po jakich toczy się kamieniach. (...)

Możesz, więc wpłyń na bieg lawiny.

Łagodź jej dzikość, okrucieństwo,

Do tego też potrzebne męstwo. (...)

A więc pamiętaj - w trudną porę

Marzeń masz być ambasadorem".

My jedyni jesteśmy rozumni

Profesor Wacław Borowy wykłada im poezję i prozę polską. Jeszcze nie nastąpiła inwazja młodych marksistów. Na zajęcia przychodzą działaczki Sodalicji Mariańskiej - młodzieżowej organizacji świeckich katolików (niezwiązanych z PAX-em).

Opowiada Mirosława Puchalska: - Nam chodziło przede wszystkim o język. Ci z sodalicji usiłowali wypunktować problematykę moralną - myśmy się dystansowali: to jest nienaukowe. Marksiści posługiwali się bardzo swobodnymi pojęciami - my dążyliśmy do precyzji. I raziło nas u marksistów to, że używali tych pojęć do prowadzenia obcej nam gry ideologicznej. Broniliśmy się też przed przedwojenną "duchologią" - poglądami Pigonia, Kołaczkowskiego, którzy również używali wieloznacznych terminów, takich jak "duch dziejów"... Rewelacyjnym odkryciem był dla nas neopozytywizm, który uprzątał te wszystkie niejasności.

Czytają więc Carnapa i innych filozofów Koła Wiedeńskiego, "Społeczeństwo otwarte" Poppera, chodzą na seminaria profesora Tadeusza Kotarbińskiego, przedstawiciela neopozytywizmu w Polsce, uczonego tzw. szkoły lwowsko-warszawskiej. Każe im ściśle trzymać się problemów i nie ideologizować ich.

Ten minimalizm poznawczy neopozytywizmu - opowiadał Lipski - dawał odporność na wygibasy dialektyki marksistowskiej, był odtrutką.

- To była szkoła dobrego myślenia, w Austrii i Niemczech żaden neopozytywista nie stał się zwolennikiem nazizmu - mówi profesor Michał Głowiński, historyk literatury, który przez wiele lat pracował z Lipskim w Instytucie Badań Literackich PAN. - W Polsce było podobnie: uczeni ze szkoły lwowsko-warszawskiej - Kotarbiński, Ossowscy, Ajdukiewicz - byli całkowicie odporni na wpływ stalinizmu, bo mieli dobre tradycje postępowej, laickiej inteligencji. Lipski należał do uczniów tej grupy. Był również pozytywistą w potocznym sensie tego słowa - doceniał wartość małych kroczków, nieefektownej, dobrej roboty.

Tworzą krąg towarzyski. Poloniści: Lech Budrecki (znawca zachodniej literatury, miał znakomitą kolekcję książek), Janusz Stradecki (wówczas fanatyk rosyjskiego formalizmu), Krzysztof Zarzecki, Mirosława Puchalska oraz Janusz Wilhelmi o błyskotliwej inteligencji, wówczas bliski przyjaciel Lipskiego; Witold Jedlicki z filozofii, Bohdan Matuszewski - biolog; wkrótce dołączy do nich Janusz Szpotański - rusycysta z przypadku. "Wzajemnie się wspieraliśmy - pisze Lipski - (...) głęboko przekonani, że my jedni jedyni w całym kraju ogarniętym szaleństwem i głupotą jesteśmy mądrzy i rozumni".

Abstrakcjonizm, akonstrukcjonizm, akordeonizm

Krytyk literatury Stefan Żółkiewski, przedwojenny komunista, obejmuje seminarium z zakresu literatury współczesnej pod koniec 1949 r. Lansuje marksistowską metodę w badaniach literackich, wkrótce spacyfikuje środowisko polonistów i zdławi swobodę myśli w oficjalnej humanistyce. Błyskotliwy, zabawny, pełen uroku, nazywają go imieniem z "Czarodziejskiej Góry" - Peeperkorn. Wykłada brawurowo, z ogniem, chodząc przed tablicą i kręcąc kosmyk na głowie. Imponuje im bogactwem lektur, lubią go nawet, ale kłócą się z jego poglądami. Na wykłady Peeperkorna przychodzą renomowani młodzi marksiści: Henryk Holland, Bronisław Baczko, Roman Zimand.

W grudniu 1949 r., w wielkiej sali Instytutu Historii, odbywa się IV Zjazd Kół Polonistycznych. "Otwieramy nasz zjazd w momencie przełamywania resztek oporu mieszczańskiego literaturoznawstwa" - słyszą młodzi neopozytywiści. Ich referat "Psychologizm w prozie dwudziestolecia" (autorzy: Lipski, Stradecki, Wilhelmi, Zarzecki) jest jednym z dwóch niemarksistowskich na zjeździe - spośród dziewięciu.

Wśród słuchaczy siedzi Janusz Maciejewski, dziś profesor Instytutu Badań Literackich PAN, prezes Polskiego PEN Clubu. Po pierwszym dniu obrad mówi do kolegów w akademiku, że ta noc, zapowiadana w "Traktacie moralnym" Miłosza, właśnie nadeszła.

Referat wywołuje skandal. Andrzejewski, Gombrowicz, Kuncewiczowa, Nałkowska, Witkacy - już sam wybór pisarzy, których twórczość analizują neopozytywiści, drażni marksistów. Mówią, że owi pisarze byli mało wyraziści ideologicznie. Referat odcina się od podstaw społecznych - grzmią zza katedry - traktuje zjawiska literackie w sposób ahistoryczny.

Profesor Borowy z ironią przedrzeźnia zarzuty marksistów: abstrakcjonizm, akonstrukcjonizm, apryncypializm, awaloryzacjonizm... - Słowem - akordeonizm - dodaje profesor Kazimierz Wyka. Dwa miesiące później Wyka - nim go wyrzucą ze stanowiska naczelnego "Twórczości" - zdąży jeszcze opublikować referat Lipskiego i jego kolegów, opatrzony pokrętną notatką od redakcji, że autorzy zrozumieli swe błędy, lecz nie zdążyli przerobić tekstu.

W maju 1950 r. Lipski z przyjaciółmi przysłuchuje się obradom Zjazdu Polonistów - profesorów z całej Polski. Nie zaproszono Stanisława Pigonia i wielu innych przedwojennych naukowców. Borowy nie zabiera głosu. Żółkiewski zapowiada, że walka o marksistowskie literaturoznawstwo przyniesie wkrótce trwałe rezultaty.

Tralalala, wszechpotężna magistrala

Socrealizm ich po prostu śmieszy. Siedzą w Hadesie i przedrzeźniają w księdze pamiątkowej socrealistyczny patos: "Tralalala, tralalala, wszechpotężna magistrala/ od księżyca, aż do słońca/ bez końca, bez końca".

Piszą antysocrealistyczną groteskę "Przypadki Wasyla Carracho". Występuje tam Apolonia Polizałło - fizylierka I Armii, teraz przodująca robotnica PGR, ksiądz patriota, kanonik Szkarłupień i seria innych postaci. Księgę kradnie bezpieka.

Prócz ścisłego kółka uczestniczą w spotkaniach: socjolog i filmowiec Stanisław Manturzewski z dawnego Klubu Neopickwickistów (będzie świadkiem na ślubie Lipskiego), prawnik Jan Olszewski (później obrońca Jana Józefa w jego procesach politycznych), poeta Robert Stiller (jeden z mężów zaufania Lipskiego w Radomiu podczas wyborów do parlamentu w 1989 r.). Dołączają poeci Jerzy Ficowski, Jan Gałkowski i dziewczęta z Akademii Sztuk Pięknych. Sąsiedni stolik zajmuje czasem sam Kotarbiński. Kiedy wkrótce bezpieka zamknie Hades, przeniosą się do Mazovii na Ordynackiej.

Nie wolno mówić serio. Obowiązuje brak patosu, powściągliwość i antymartyrologia, choć wielu z nich wyniosło z wojny głębokie rany. Czytają ukradzioną z biblioteki "Ferdydurke" Gombrowicza, Witkacego, Schulza. Cedzą słowa-klucze niezrozumiałe poza ich stolikiem. "Krzepisze" to zetempowcy o antyinteligenckiej mentalności, "wielki kwantyfikator" równa się demagogia. Ten sarkastyczny styl ma ich odróżniać od szarej masy.

Coś dziwnego dzieje się z Wilhelmim. Na seminariach Żółkiewskiego opowiada się po stronie marksizmu. (Za parę lat wstąpi do PZPR, zostanie dyspozycyjnym aparatczykiem. W 1963 r., po likwidacji "Nowej Kultury" i "Przeglądu Kulturalnego" - bo nie spełniały oczekiwań władzy - mianowany naczelnym nowego tygodnika "Kultura". W latach 70. w kierownictwie Radiokomitetu i wiceminister kultury. W 1978 r. ginie w katastrofie lotniczej).

Przyjaciele nie chcą mieć z nim nic wspólnego. Wilhelmi dzwoni, zaprasza na wódkę, odmawiają. Lipski, najboleśniej zraniony woltą przyjaciela, przyjmuje zaproszenie. Kłócą się i zrywają.

My jesteśmy bałaganiarze

Maria Stabrowska była młodszą koleżanką z polonistyki, nazywał ją Marutą albo Eulalią. W 1950 r. uczestniczyli w pracach nad słownikiem synonimów w Czytelniku. - To jest taka dziewczyna - zwierzał się siostrze - którą trzeba pocieszać, jak deszcz pada. Pobrali się jesienią 1951 r.

W Wyszogrodzie była ścieżka: po lewej pole, po prawej zarośnięty kirkut; wiodła na górkę, do domu matki Jana Józefa. Szli z Marutą tą ścieżką bardzo blisko siebie, nie objęci, lecz właśnie w wielkiej bliskości; tak ich zapamiętał Andrzej Celiński, siostrzeniec Lipskiego.

Jan Józef mówił jej: my jesteśmy bałaganiarze. To on gubił książki. Zapomnieliśmy, mówił, choć to on zapomniał. Myśleliśmy, zobaczyliśmy... Bo przez czterdzieści lat wszystko przeżywali razem.

Poranne dzwonki do drzwi, otwierała. Grzebali w papierach i bieliźniarkach. Konfiskowali rękopisy i "opracowania książkowe w obcym języku" - jak pisali w protokołach rewizji.

Gdy przyszli go aresztować 16 września 1982 r., dzień po jego powrocie z Londynu na proces KOR-u, jeszcze leżał w łóżku; Maruta zdążyła narzucić szlafrok.

Uszyła mu specjalny worek więzienny "samara": długi, wąski, z szarego płótna, bez sznurków. Pakowała bieliznę, ciepłe kapcie, fiolki lekarstw, bo chorował ciężko na serce - i wiozła na Rakowiecką. W maju 1977 r. - gdy siedział za KOR; w grudniu 1981 r. - gdy siedział za kierowanie strajkiem w Ursusie; we wrześniu 1982 r. - gdy miał odpowiadać za obalanie ustroju.

Starała się kiedyś u naczelnika o widzenie. Odmówił. Płakała w jego gabinecie, na więziennym korytarzu, na ulicy Rakowieckiej, na przystanku.

Pojechała z przyjaciółką Krystyną Podgórecką odebrać męża z więzienia. Czekały parę godzin. - Ta elegancka, delikatna i krucha Maruta w obskurnej poczekalni... - opowiada Krystyna Podgórecka, do 1995 r. redaktor w PIW-ie. - Co jakiś czas pytała o Janka, a oni mówili: czekać, czekać. Wyprowadzili go innym wyjściem.

W czasach KOR-u powiedziała mu: - Pętla nam się zaciska na szyi! Może to było po tym, jak milicja kolejny raz zamknęła go na 48 godzin; albo po telefonie z pogróżkami. A może żal jej się zrobiło tych swobodnych - i tych intymnych - rozmów z nim, których musieli unikać z powodu podsłuchów.

- Mamy wspaniałe życie! - odpowiedział.

Nieszczęściem nazywam coś nieodwracalnego

Listy Maruty do ich przyjaciela Witolda Jedlickiego, styczeń 1983 r.: "Nasze dzieci były internowane. Agnieszka przez cztery miesiące, Jan Tomasz - cały rok! Ja krążyłam między obozami a więzieniem. Teraz jeżdżę do szpitala w Aninie do Janka (...). Jestem tym wszystkim dość zmęczona fizycznie i psychicznie, ale byle Janek był zdrów, to jakoś to będzie".

Jan Tomasz Lipski - absolwent socjologii, związany ze środowiskiem Klubu Inteligencji Katolickiej i "Więzi", współpracownik KOR-u, w stanie wojennym internowany w Bieszczadach, dziś dziennikarz.

Agnieszka Lipska-Onyszkiewicz - współpracowniczka KOR-u, internowana w Gołdapi, jest psychologiem.

"Oczywiście, gdy nagle cała rodzina znajduje się w więzieniu, ja zaczynam żyć jakby w innej rzeczywistości, normalne życie znika, następuje przesunięcie o 180 stopni - nazywam to po cichu, z dużą przesadą - »w stronę śmierci«. Tak samo jest, gdy w zdrowiu Janka następuje gwałtowny zwrot, pogorszenie lub nagła perspektywa operacji (...). Ludzie pytali mnie nieraz, jakim cudem tak dobrze się trzymam w tych sytuacjach. Odpowiadam, że to, co mnie spotyka, nie jest jeszcze nieszczęściem, bo nieszczęściem nazywam coś nieodwracalnego".

Po zamordowaniu księdza Jerzego Popiełuszki w 1984 r. postanowiła towarzyszyć mężowi w jego podróżach z wykładami, które wygłaszał z okazji Tygodni Kultury Chrześcijańskiej. Tłukli się pociągami do Łomży, Gliwic, Wrocławia, Gorzowa, Katowic, Łodzi.

Chodziła z nim na manifestacje patriotyczne - choć nie znosiła krzyków tłumu. Któregoś pierwszego maja zdzielili ją przed katedrą pałką.

- Wplątywanie w to rodziny - to było egoistyczne ze strony wuja - uważa Andrzej Celiński - ale też czuło się, że Maruta daje mu na to, co robił, pełne przyzwolenie.

Krystyna Podgórecka: - Maruta nie uważała, że jest ofiarą jego działalności politycznej. Nie przerabiała go, akceptowała go takim, jakim był, choć skutki jego działań były dotkliwe dla rodziny.

Pisał Lipski w książce o KOR-ze: "Lepiej być tym, kogo aresztowano, niż tym, a raczej tą, która została w domu".

Sentyment do cukierników

Było też normalne życie w ich mieszkaniu na Konopczyńskiego. Po deszczu, wieczorem, szli oglądać światła miasta odbite w kałużach. (Mówiło się w domu: - Idziemy na neony!).

W niedzielę zabierał na spacer Agnieszkę, Jana Tomasza i kostkę do gry. Na pierwszym rogu rzucał kostką. Parzysta liczba oczek - skręcali w prawo, nieparzysta - w lewo. Czasem krążyli po Konopczyńskiego i Krakowskim Przedmieściu parę godzin.

Była w tej kostce i w drżących refleksach neonów tajemnica i poezja.

Pytał dzieci od progu: gdzie mama? Kiedy wyjechała na dwa dni, powiedział: nie mam dokąd wracać. Na obiedzie o szesnastej spotykała się obowiązkowo cała rodzina. Koledzy z KOR-u kpili: co wy tam jadacie? Gdy dzieci były małe, czytał im przy jedzeniu Leśmiana, Rymkiewicza, "Pana Tadeusza".

Potem zasiadał przy biurku i uzupełniał swoją słynną kartotekę biograficzną. Rzędy pudeł z fiszkami (kochał fiszki, rozbudowane przypisy, indeksy); na fiszkach wynotowane z nekrologów dane Polaków. Na przykład weterynarz taki i taki, pracował w Instytucie Weterynarii lat tyle i tyle... Niech zostanie po tym ślad. Miał sentyment do cukierników. Kartoteka jest dziś w Bibliotece Narodowej.

Albo grał w "Dynastie". Albo sporządzał skomplikowany schemat pełen odnośników i strzałek: ile żon miał znajomy X, a ilu mężów miały jego żony. (Ubecy znaleźli schemat. Rodzina chichotała. Podejrzany materiał skonfiskowano).

- Widziałem jego odrębność - opowiada Andrzej Celiński. - Rosłem w konflikcie dwóch różnych postaw. Dla wuja ważna była rozmowa z drugim człowiekiem; mój ojciec uważał to za stratę czasu. Mężczyzna powinien zarabiać, liczy się sukces życiowy, mówił mój ojciec; wuj nie przywiązywał wagi do spraw materialnych. W jego domu była inna miara sukcesu - wewnętrzna wartość człowieka.

Kiedy na wywiadówce syna w 1969 r. dyrektor ostrzegał przed konsekwencjami "niewłaściwych politycznie postaw młodzieży", Jan Józef wstał: - Wolę, aby mój syn nie ukończył szkoły, niż wyrzekł się własnych poglądów.

Kiedyś tak wrzeszczeli na siebie z Agnieszką, że Maruta musiała ich rozdzielać. I lubił się śmiać. Na konferencjach teoretycznoliterackich organizowanych przez IBL bawił się z profesorami układaniem wierszyków: "Pojechała do Ślemienia, oddać dupę do wietrzenia", "Pojechała do Kielc, oddać dupę na szmelc", i tak przez cały wieczór, w kłębach papierosowego dymu, przy kieliszku, jak w czasach Hadesu.

Wakacje spędzali w Wyszogrodzie. Siadał na werandzie okolonej krzakami porzeczek. Orzech rósł przed oknem. Za ogrodem płynęła rzeka. Czasem przemilczał cały wieczór.

- Ja się nauczyłam od niego pogody i przywiązania do życia - mówi Maruta.

Epizod wielkiego szukania

Książka z początku lat 70.: "Warszawscy »pustelnicy« i »bywalscy«". Dwa tomy felietonów prasowych z lat 1818-1939, wyboru dokonał Lipski, napisał też szkice o ich autorach.

O felietonach Bolesława Prusa: "imponujący obraz dziejów narodu (...), świadectwo wielkości i naiwności zarazem Prusowego pokolenia, szarpania się w sieci sytuacji nieomal beznadziejnej, w spętanym politycznie (...) kraju. (...) Znowu napisze o kanalizacji i znowu o szkołach rzemieślniczych (...) aż do znudzenia - z czego wyrastał szkic pozytywistycznego programu »pracy organicznej«".

O felietonach Antoniego Słonimskiego: humor i wyostrzony dowcip są tu narzędziem ataku.

O felietonach Wojciecha Wasiutyńskiego, publicysty "Falangi", organu jednej z grup Obozu Narodowo-Radykalnego: "...Jak to było w ogóle możliwe, że na tego rodzaju skrajnej prawicy mogło znaleźć się paru niewątpliwych intelektualistów. (...) Wasiutyński, doktoryzujący się poważną podobno pracą z historii prawa polskiego. Jednocześnie zaś gonitwy za Żydami po ulicach...".

Scharakteryzował ponad trzystu felietonistów. Powstała fascynująca panorama inteligencji warszawskiej.

- Miał dwie dusze - działacza oraz historyka literatury i krytyka literackiego - mówi profesor Michał Głowiński. - Podkreślał, że nie chce łączyć działalności naukowej z polityczną.

"Zawsze bałem się (...) publicystyki - pisał - która wedrze się w organizm wierszy, przetworzy je we wstępniaki i felietony". Ale bał się też obojętności poetów, ich ucieczki w "ćwierkanie świerszczyka".

Maruta: - Namawiałam go, żeby ze swego drugiego tomu monografii Kasprowicza wyjął rozdział o prądach literackich modernizmu, bo tam ginie, i go rozszerzył. Żeby w serii Biblioteki Narodowej wydał wiersze zebrane Micińskiego, którego twórczością zainteresował się w Polsce pierwszy. Ale polityka i te jego hobby rozpraszały go. Nawet nie zaczął pisać trzeciego tomu o Kasprowiczu. Uważałam, że jako historyk literatury zaniedbuje się; że ważne jest to, co napisze, bo to po nim zostanie. Teraz jestem innego zdania: postępował tak, jak powinien był postępować.

W październiku 1975 r. Rada Naukowa IBL PAN oceniła jego pracę habilitacyjną o poezji Kasprowicza w latach 1891-1906 jako znakomitą. (Doktorat Lipskiego dotyczył wcześniejszego okresu twórczości tego poety). - I wtedy partia utrąciła tę habilitację - opowiada profesor Michał Głowiński. - Zaczęto szukać pośród historyków literatury drugiego recenzenta, który by podważył pracę pod pretekstem, że jest powtórzeniem doktoratu. Wszyscy odmawiali - nie dlatego, że nie było łobuzów, tylko ze strachu przed potępieniem środowiska. W końcu tę brudną robotę wykonał językoznawca ze Śląska Władysław Lubaś.

Po jego recenzji Centralna Komisja Kwalifikacyjna wstrzymała habilitację Lipskiego. Do 1981 r., czasu "Solidarności".

Profesor Władysław Lubaś, slawista: - Napisałem recenzję merytoryczną, a nie usługową. Papiery wykazywały, że temat habilitacji był powtórką tematu doktoratu. To było sprzeczne z przepisami. Ja tylko przestrzegałem obowiązującego prawa.

- Czy pan żałuje, że napisał tę recenzję?

Po chwili: - Tak.

- Czy uważa pan, że skrzywdził Lipskiego?

Milczenie. - Tak.

Różański jestem

W Warszawie brakuje krepy. Jest rok 1953, umarł Stalin. Lipski pracuje jako redaktor w Państwowym Instytucie Wydawniczym przy ulicy Foksal. Helena Zatorska z Centralnego Urzędu Wydawnictw przynosi do PIW-u czarną suknię - żeby ją pociąć na żałobne szarfy.

Rok później nowy dyrektor PIW-u przechadza się od pokoju do pokoju: - Różański jestem. Przyszedł wprost z departamentu śledczego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Zna na pamięć teczki personalne pracowników, będzie otaczał się donosicielami i szukał na każdego haka. Lipski podaje mu rękę. "Zrobiłem to, bo się bałem - pisał. - Powiedziałem sobie, że teraz już nikomu nie mogę odmówić podania ręki".

Pisarze pytają po kawiarniach: ile można dostać za arkusz prozy? Piętnaście lat? Ale pułkownik Jacek Różański odchodzi parę miesięcy później - do celi na Rakowieckiej.

Lipski zostaje kierownikiem redakcji pozytywizmu i Młodej Polski. (Żartował, że jest to redakcja Młodej Polski, kapitalizmu i imperializmu; ktoś nieświadomy dowcipu umieścił tę nazwę w oficjalnym liście). To od niego nowa redaktor naczelna PIW-u Irena Szymańska dowiaduje się o poezji Herberta, Swena Czachorowskiego i Białoszewskiego. W 1956 r. PIW wyda debiut Białoszewskiego "Obroty rzeczy".

Opowiada Krystyna Podgórecka, redaktor w zespole Lipskiego: - Był wielkim erudytą. Kiedy zaczęła się odwilż, wchodził w każdą szczelinę, która się otwierała, był do tego merytorycznie przygotowany. Dzięki niemu wyszły wtedy Gombrowicza "Ferdydurke" i "Iwona, księżniczka Burgunda", on rozpoczął wydawanie w PIW-ie Witkacego. I przeforsował, by w księdze poświęconej pamięci Witkiewicza umieścić szkic "Granice sztuki" Miłosza, którego nazwisko wciąż jeszcze było obłożone anatemą. Janek potrafił zapalać ludzi.

Mniej niż w Belgii

Jego biurko na drugim piętrze przy Foksal to teraz wielki sekretariat. Dzwonią z odwilżowego "Po prostu", Lipski kieruje w tygodniku działem kultury. Przychodzą z Klubu Krzywego Koła, Lipski jest prezesem tego niezależnego forum dyskusyjnego inteligencji. "Jego indywidualność całkowicie dominuje nad całą historią Klubu" - pisze Witold Jedlicki w książce o Krzywym Kole.

Polska wyminęła właśnie niebezpieczeństwo "ukonstytuowania się części aparatu partyjnego i państwowego w nową klasę", która chciała oddzielić się od społeczeństwa łańcuchem przywilejów - stwierdza Lipski w "Po prostu" w kwietniu 1956 r. Rok później: "To hańba, by w kraju, który marzy o zbudowaniu socjalizmu, mniej było samorządnych instytucji życia kulturalnego niż np. w takiej Belgii. (...) To wstyd, że w kraju posiadającym piękne tradycje spółdzielcze zlikwidowano spółdzielczość wydawniczą, zachowując jej szyld". W tym samym czasie, do Jerzego Giedroycia: "Jesteśmy już nie państwem barbarzyńskiego totalizmu, ale oświeconego totalizmu, a więc jednak totalizmu".

Co czwartek bywa w domu kultury na Starym Mieście, w salce z ogromnym stołem, gdzie odbywają się wykłady Klubu Krzywego Koła. Wśród prelegentów: Jasienica, Kołakowski, Kotarbiński, Lipiński, Ossowscy, Pomian, Bartoszewski, Strzelecki, Beylin. Chodzi o coś więcej niż dyskusje. Rozszerzać ramy wolności, budować samorządność, wciskać się w każde pęknięcie systemu, działać społecznie, jak kazali pozytywiści.

Tworzą ośrodek badania opinii publicznej przy Polskim Radio. Rozmawiają z radami robotniczymi o wspólnym organizowaniu spółdzielni mieszkaniowych; wspierają dyskusyjne kluby filmowe. Inicjatywa Lipskiego wskrzesza przedwojenną grupę literacką Przedmieście, do programu wpisują "prawo społeczeństwa do samostanowienia".

W ewidencji Klubu jest tysiąc nazwisk sympatyków. Raz przychodzi piętnastoletni Adam Michnik, ma szkolną tarczę na rękawie. Zabiera głos w sprawie wynaturzeń systemu oświaty. Ktoś go beszta, by raczej poszedł odrobić lekcje.

Jan Józef chłodno i grzecznie: - Wiek, ranga i zasługi nie mają żadnego znaczenia, tu liczy się tylko meritum.

Dzień przed VIII Plenum KC PZPR, 18 października 1956 r., mówi w referacie w Klubie, że kandydatów na posłów należy wysunąć na zasadzie autentycznego porozumienia rad robotniczych i stowarzyszeń społecznych. "Trybuna Ludu" ostrzega przed "Frontem Październikowym".

Zdzisław Szpakowski, członek Klubu, mówi: - Po Październiku grupa działaczy Krzywego Koła, ściślej związana z frakcją wewnątrzpartyjnej odnowy, postawiła wniosek o rozwiązanie Klubu, bo według nich spełnił on swe zadanie. Wtedy Lipski się temu sprzeciwił.

Uprawiacie ideologię i bijecie

"W jakimś momencie władze zażądały sterowania dyskusją - wspominał Lipski - czemu się zdecydowanie oparliśmy". Likwidację Klubu zwiastowały pierwsze po Październiku procesy polityczne - dotknęły właśnie członków Krzywego Koła. Hanna Rewska - aresztowana w 1958 r. za kolportaż paryskiej "Kultury". Hanna Rudzińska - aresztowana w 1961 r. za podpisanie z Jerzym Giedroyciem umowy na przekład książki. Lipski chodził na te procesy - wraz z elitą intelektualną Warszawy. Sędziowie byli zaszokowani solidarnością tego środowiska. Tego roku, gdy skazano Rudzińską na rok więzienia, Lipski opublikował recenzję książki Romana Zimanda "Trzy studia o Boyu".

"Zimand pisze o »indywidualizmie, sceptycyzmie, a także tej dozie oportunizmu, która pozwala Boyowi żyć w zgodzie ze wszystkimi sprawującymi za jego życia władzę«. Sprawa pozornie tylko czysto biograficzna. W rzeczywistości tyczy się w dużej mierze kryzysu postaw liberalistycznych w XX wieku. (...) Styl moralistyki Boyowskiej oraz towarzysząca jej postawa budzą nieodparcie skojarzenia z pewną konformistyczną formacją kulturową dwudziestolecia, z którą losy Boya ściśle się wiążą".

Styczeń 1962. W Klubie toczyła się dyskusja o wolności słowa. Przyszło kilkaset osób. Profesor Tadeusz Kotarbiński przedstawił wnioski końcowe: należy przywrócić atmosferę odwilży. Tydzień później Paweł Jasienica mówił o polskiej anarchii: nieprawdą jest, że Polacy nie umieją korzystać z wolności; prawdą jest, że wielu Polaków lubi nadużywać władzy.

Na posiedzeniu Klubu 1 lutego 1962 r. profesor Adam Schaff, filozof, członek Komitetu Centralnego PZPR, wygłosił referat "Konflikt humanizmów". Doszło do ostrej polemiki z prelegentem. "Kiedy po zebraniu zeszliśmy do kawiarni - opowiadał Lipski - jeden z jego uczestników (...) zaatakowany został przez znanego awanturnika, byłego prokuratora, którego nigdy nie udało się nam wyrzucić z piwnicy. Milicja bowiem po wylegitymowaniu delikwenta natychmiast traciła zainteresowanie sprawą".

- Wezwano mnie do komitetu warszawskiego - opowiada Aleksander Małachowski, prezes Klubu w latach 1958-61. - Nie dość, że uprawiacie antymarksistowską ideologię, to jeszcze bijecie asystentów profesora Schaffa. Kierowniczka wydziału kultury urzędu miasta, która była dotąd naszą protektorką, powiedziała: już nic dla was nie mogę zrobić. I Klub zamknięto.

Tego samego dnia o tej samej godzinie

W czasie odwrotu od Października Lipski zaczął badać polski antysemityzm okresu międzywojennego. "Ciekaw byłem - pisał - jaki był punkt wyjścia Bolesława Piaseckiego i jego drużyny stanowiącej w latach 50. wciąż znaczną i podstawową część kadry kierowniczej i ideotwórczej stowarzyszenia PAX". Po dwóch latach miał prawie gotową książkę o ONR "Falanga". (Konfiskowana w kolejnych wersjach przez bezpiekę wyszła dopiero pośmiertnie, w 1994 r., pod tytułem "Katolickie Państwo Narodu Polskiego"). Ideologia tej grupy stanowiła - jak pisał - najczystszy destylat faszyzmu w Polsce. We wrześniu 1959 r. przedstawił wyniki swych badań na forum grupy literackiej Przedmieście w Związku Literatów Polskich. Zbieżności między ideologią faszyzmu i komunizmu były dla słuchaczy czytelne. Lipski miał powtórzyć wykład w Klubie Krzywego Koła, w październiku.

- Komitet warszawski partii zażądał od nas, żeby Lipski się z tego odczytu wycofał - opowiada Aleksander Małachowski. - On odmówił.

Profesor Jerzy Jedlicki: - Historia ONR-u, PAX-u to był temat absolutnie zakazany, władza chroniła Piaseckiego i nie pozwalała sobie zagrać na nosie.

Wykładu nie wygłosił. Tego samego dnia o tej samej godzinie wyrzucono z pracy Małachowskiego z "Przeglądu Kulturalnego", Lipskiego z PIW-u. Gdy redaktor naczelny Hieronim Michalski zawiadamiał PIW o zwolnieniu Lipskiego, panowała na zebraniu śmiertelna cisza. Lipski dostał zakaz wstępu do wydawnictwa i wilczy bilet - nigdzie nie mógł znaleźć posady.

Pisał kilka lat później w swoim dzienniku: "...okazało się, że nikt nie zdobywa się w tej sytuacji na jakikolwiek odruch solidarnościowy (...) to gorzej niż być tylko wyrzuconym".

Kochał pracę wydawniczą. Miał na utrzymaniu rodzinę. (Maruta, redaktor w PWN, zarabiała niewiele). Powiedział Krystynie Podgóreckiej: - Wolałbym pójść do więzienia, niż być zwolnionym.

Przygarnęła go w 1960 r. naczelna pisma "Gromada - Rolnik Polski" Irena Groszowa. Rok później trafił do IBL.

Jeszcze raz wyrzucą go z pracy: w czasie procesu ursuskiego w marcu 1982 r.

Gdybym wiedziała, od kogo te pieniądze...

Profesor Janusz Maciejewski, do stycznia 2000 r. wielki mistrz Wielkiej Loży Narodowej Polski: - Kiedy Klubowi Krzywego Koła groziło rozwiązanie, Lipski i Jan Wolski, przedwojenny mason, uznali, że powinien powstać zespół ludzi, który działałby na zasadzie absolutnego zaufania i niezależności.

Rok przed likwidacją Klubu, w styczniu 1961 r., nastąpiło rytualne obudzenie loży Kopernik. Spotykali się na Lekarskiej, u Tadeusza Gliwica, i dyskutowali o pojęciach wolności, tolerancji, równości: Antoni Słonimski, Jan Wolski, Edward Lipiński, Jerzy Płudowski, Klemens Szaniawski, Jan Kielanowski, Jan Olszewski. - Oaza, wolna od PRL-u - mówi Janusz Maciejewski. Lipski do śmierci był w ścisłym kierownictwie loży.

Tadeusz Gliwic pisał, że wolny mularz musi posiadać wartości moralne najwyższej próby. Ma szukać prawdy, doskonalić siebie i nieść pomoc potrzebującym.

Od 1965 r. Lipski prowadził, wraz z Janem Olszewskim, a potem Jackiem Kuroniem, tajną kasę pomocy dla represjonowanych i ich rodzin. Pieniądze pochodziły od Melchiora Wańkowicza, Jana Wolskiego, z Duszpasterstwa Miłosierdzia, od przyjaciół. W 1973 r. zapomogę kasy uzyskała - przez pośredniczkę - Celina C., germanistka przed dyplomem. Pojechała za te pieniądze na kurs niemieckiego do NRD.

Dziś mówi: - Nie przyjęłabym ich, gdybym wiedziała, od kogo pochodzą. Lipski był masonem, a ja jestem praktykującą katoliczką.

Nigdy nie zwróciła pieniędzy. Mówi, że nie czuje się dłużniczką.

Chłopiec błądzi we mgle

Jakiej Polski pragnął? Wielki wpływ na jego myślenie o Polsce wywarł esej Stanisława Ossowskiego "Ku nowym formom życia społecznego". (Wyszedł w "Biblioteczce »Po prostu«" w 1956 r., przedruk z 1947 r.).

Ossowski pisał, że życie zbiorowe ma mieć na względzie dobro jednostki i rozwój społeczeństwa jako całości. "Idzie nie tylko o szczęście ludzkie, ale (...) o pewną atmosferę moralną".

Każdy ma prawo do najpełniejszego rozwoju indywidualnego. "Bez istotnej demokratyzacji wykształcenia (...) równość obywatelska jest fikcją". Niech zajmowanie stanowisk w życiu społecznym będzie uzależnione tylko od osobistych kwalifikacji, niech droga do elit będzie otwarta dla wszystkich warstw społecznych.

Trzeba dać człowiekowi swobodę słowa i myśli. "Opinia publiczna (...) na skutek bezwładności umysłów ludzkich bywa często siłą konserwatywną, tamującą postęp społeczny, bujność życia kulturalnego (...). Może ona zagrażać swobodzie mniejszości wszelkiego rodzaju, swobodzie jednostek (...). Niejeden twórczy akt zrodził się z buntu przeciw opinii publicznej".

Przymus mówienia rzeczy niezgodnych z przekonaniami rujnuje poczucie godności własnej. Gdy znika możliwość dyskusji, znika ochota do myślenia. Należy wystrzegać się ducha wyłączności; współistnienie różnych wzorów w życiu kulturalnym kształci tolerancję.

Według Ossowskiego podstawę społeczeństwa powinny stanowić niewielkie, lokalne grupy zawodowe i spółdzielcze, o dużej autonomii, przejęte losami społeczeństwa jako całości.

W 1987 r. Jan Józef został przewodniczącym reaktywowanej PPS.

"Socjalizm jest wytworem (...) etyki chrześcijańskiej znajdującej się u podstaw kultury europejskiej - pisał. - Jest wytworem pozytywnego odzewu na przykazanie miłości bliźniego".

"Nasz program opieramy na dwóch założeniach: natura ludzka nie jest z gruntu zła i nastawienia altruistyczne mogą dominować w osobowości człowieka oraz - wraz z uspołecznieniem (...) powinno zwiększyć się uświadomienie sobie obowiązków wobec innych".

Jesteśmy zapatrzeni w amerykański kapitalizm, ale zapominamy, że długo jeszcze nie będziemy Ameryką - mówił po upadku PRL-u. Szaleńcami są ci, co twierdzą, że wystarczy przycisnąć pedał, a osiągniemy dobrobyt. Że bezrobocie jest zjawiskiem zdrowym. Że dla dobra przyszłych pokoleń trzeba poświęcić to obecne. Przemianom gospodarczym musi towarzyszyć myśl społeczna. Decyzje w państwie winny mieć za podstawę nie tylko kryteria czysto ekonomiczne, lecz także moralne. Nikt nas nie rozgrzeszy z upadku kultury, nauki. Trzeba zapobiec dalszej polaryzacji społeczeństwa na bogaczy i nędzarzy.

A gdy to wszystko mówił i zapraszał przyjaciół z opozycji do PPS, to jego siostra Maria i córka Agnieszka, i Michnik, Kuroń, Bujak, Małachowski, Celiński, Olszewski - kręcili głowami, że się politycznie marginalizuje, że ubiera się w anachroniczny kostium, że jest chłopcem, który błądzi we mgle.

O świcie Gęgacze usłyszą: puk, puk!

Kawiarnia PIW-u, nazywana "Cafe Snob", jest wiosna 1964 r. Ciemnawo, urządzenie skromne: zielone ceraty, metalowe nogi krzeseł. Podsłuchy, bo miejsce to ma opinię gniazda rewizjonistów. W całej Warszawie nie podaje się do kawy mleka, ale tutejsza bufetowa dba o mleczko dla Słonimskiego. Przy jego stoliku rodzi się List 34 - protest przeciwko polityce kulturalnej i cenzurze.

Mówi Zdzisław Szpakowski, zaprzyjaźniony z Lipskim od czasu Krzywego Koła, związany z "Więzią", a dziś również z "Gazetą Polską": - To Janek był głównym inicjatorem tego listu.

Lipski zbierał pod listem podpisy uczonych, a gdy Słonimski dziwi się: - To pan, panie Janku, jeszcze nie podpisał? - odpowiada, że naraziłby się na śmieszność, pchając swe nazwisko między elity.

Aresztują go. W gabinecie generalnego prokuratora interweniuje grupa sygnatariuszy listu: adwokat Aniela Steinsbergowa, późniejsza współzałożycielka KOR-u, Słonimski, Maria Ossowska, Stefan Kisielewski, Paweł Jasienica, zaś profesor Kotarbiński dzwoni z informacją, że nie przyszedł tylko z powodu oficjalnych gości z zagranicy... Lipskiego wypuszczają po dwóch dobach, dostaje karny zakaz publikowania. Nieostatni.

Na imieninach u Lipskiego, gdzie przez cały okres PRL-u raz w roku zbiera się AK, dawny Hades i "Po prostu", PIW, Krzywe Koło, naukowcy z IBL-u, październikowi rewizjoniści, literaci, poeci i robotnicy ursuskiej "Solidarności", łącznie jakieś sto osób, a pod balkonem ubecy - na tych słynnych imieninach Janusz Szpotański recytuje w salonie swoją operę zainspirowaną Listem 34.

"Dalej bracia, piszmy listy/ Niech usłyszy świat nasz gęg/ (...) Już huczy muzyka, już toczy się bal/ Beztrosko gęgają Gęgacze/ A jutro niewczesny ten skończy się żart/ Niejeden z Gęgaczy zapłacze!/ (...) O świcie Gęgacze usłyszą: puk, puk!/ I wsiądą w więzienne karetki".

Za "Cichych i Gęgaczy, czyli Bal u Prezydenta" Szpotański zapłacił w 1968 r. trzyletnim wyrokiem.

Na Powązkach

Barbara Toruńczyk, studentka pierwszego roku socjologii, czeka na Jana Józefa w kawiarni Na Rozdrożu. Jesień 1964 r. Karol Modzelewski i Jacek Kuroń napisali właśnie broszurę znaną potem jako "List otwarty do członków PZPR". To nie robotnicy rządzą państwem, tylko komunistyczna biurokracja, stwierdzali; system jest sprzeczny z doktryną marksizmu. Jan Józef ma teraz przekazać kopię "Listu" Barbarze - na przechowanie.

Idzie prężnym krokiem; kurtka przypomina harcerską albo powstańczą; siwy, ale twarz młodzieńcza; w ręku niesie zawinięte w papier narcyzy. Szarmancko wręcza je dziewczynie. W papierze ukrył kopię "Listu".

Barbara należy do kręgu Adama Michnika, zwanego później grupą komandosów. Czytają archiwalne numery "Po prostu", dyskutują o książkach Kołakowskiego, Róży Luksemburg, Miłosza, Trockiego. Chcą przywrócić swobody Października. Lipski darzy ich przyjaźnią.

W rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego chodzą z nim na Powązki: Jacek Kuroń, Adam Michnik, Seweryn Blumsztajn, Barbara Toruńczyk, Jan Lityński, Gajka Kuroniowa.

- Jego przyjaźń zmuszała nas do wysiłku - opowiada Barbara Toruńczyk, założycielka i naczelna "Zeszytów Literackich". - Budził nasze zainteresowania historią, zapoznawał z literaturą, pchał do czytania i pisania. Formował nas. Myśmy wtedy chcieli prawdziwszego komunizmu. On - zawsze socjalista, liberał i antykomunista. Ale to nie był antykomunizm totalny jak u tych, którzy czekali, że przyjedzie Anders i anuluje okres PRL-u. On rozumiał, że rzeczywistość historyczno-polityczna zmieniła się zasadniczo, kształtuje nowe generacje i tego faktu nie można wziąć w nawias. Umiał sobie powiedzieć: to istnieje naprawdę i do tego trzeba teraz dostosować taktykę życiową. Wzór osobowy, który krzewił, to było coś więcej niż wzorzec zachowań politycznych. Również stosunek do człowieka - że o drugim trzeba pamiętać, opiekować się nim, na przykład rodzinami uwięzionych. To był cały sposób życia. On nam pokazywał, jak żyć w komunizmie bez świntuszenia i oszustw.

W lipcu 1965 r. sądzą Kuronia i Modzelewskiego za ich memoriał. Lipski jest na korytarzu sądowym. W lutym 1967 r. Michnikowi grozi wyrzucenie z uniwersytetu. Lipski próbuje organizować petycję w jego obronie; bezpieka zatrzymuje go na dwie doby.

Powstanie, powstanie

Układają List 59 - przeciwko zmianom w konstytucji, które mają przyznać partii kierowniczą rolę w państwie i stanowią deklarację lojalności wobec ZSRR. Jest późna jesień 1975 r., Żoliborz, mieszkanie opozycjonisty Seweryna Blumsztajna. Awantura.

"Ja po prostu szalałem - opowiada Adam Michnik - k...y latały w powietrzu, a Janek w kółko - »powstanie« i »powstanie«".

Michnik mówi, że Lipski, aby działać, musiał gubić pamięć. "Bo jeżeli pamiętasz wszystko, co przeżyłeś - jesteś bezsilny. (...) Janek Lipski miał traumę Powstania Warszawskiego. (...) Jego przyjaciel umarł na jego rękach, jego miasto zginęło na jego oczach. Kiedy wyobrażał sobie, że to, co robimy, może doprowadzić do powstania, stawał w miejscu i nie chciał zrobić kroku do przodu. (...) Przeprowadził wtedy cały wywód pokazujący, jak od listu dojść można do powstania".

Seweryn Blumsztajn, dziś w kierownictwie Agory: - A przecież nigdy nie brakowało mu odwagi. Nie było takich inicjatyw dysydenckich, w których nie brałby udziału. Pięć lat w wcześniej, tuż po Grudniu 1970 r., on jeden próbował zorganizować protest intelektualistów wobec masakry na Wybrzeżu. Podpisu pod listem odmówili mu najszlachetniejsi: Ossowska, Słonimski... Janek był wtedy tą ich obojętnością załamany. A teraz mówił: nastąpi interwencja sowiecka!

Jacek Kuroń opowiada: - Mówił: ja to podpiszę, ale tak, jak poszedłem do Powstania - bez wiary w sukces, raczej po śmierć. Powtarzał: płonęło miasto, ludzie, książki!

Podpisał.

Po półtora roku Michnik wrócił z zagranicy. Spytał Kuronia o Jana Józefa. - Najpierw mówił o powstaniu. Potem przestał mówić. Teraz już tylko robi i nie analizuje.

Z torbą na ramieniu

"Komunikat KOR" nr 2 z 10 października 1976 r.: "W Sądzie Rejonowym w Radomiu rozprawie przeciwko (...) robotnikom, oskarżonym o udział w demonstracjach i atakowanie 25 czerwca 1976 r. ZOMO i MO, przysłuchiwali się Jan Józef Lipski, Jan Tomasz Lipski, Antoni Macierewicz. Przed rozprawą funkcjonariusz SB oświadczył im, że są podejrzani o »szpiegostwo i współpracę z Wolną Europą« (...). Po zakończeniu rozprawy zostali zatrzymani (...). Zwolniono ich następnego dnia ok. 16.30 (...). Oświadczono, że ilekroć przybędą na rozprawę w sądzie radomskim, tylekroć będą osadzeni w areszcie".

Przyjeżdżali. W radomskich domach uwięzionych zjawiała się Agnieszka, córka Jana Józefa, studentka psychologii.

Wśród sądzonych tamtego dnia robotników był L. Nadal mieszka w Radomiu. Lat 49, szczupły, w sportowym ubraniu. Wówczas mechanik maszyn budowlanych w Zrembie, dziś sprząta firmę przy głównej ulicy. Po Czerwcu więziony przez kilka miesięcy w Białymstoku, Pińczowie, Radomiu.

Wspomina proces: - Strażnicy mówili, że jacyś ludzie przyjeżdżają z Warszawy na rozprawy i przekazują informacje Wolnej Europie. Ja ich nie pamiętam, tyle osób było na sali, myślałem, że to milicjanci po cywilnemu. We wrześniu zwolniono mnie z aresztu, ale zaraz oskarżono z innego artykułu. Wtedy ktoś z Warszawy zgłosił się do mojej matki i zaproponował drugiego adwokata. Był nim mecenas Władysław Siła-Nowicki. Słyszę, jak on mówi do sędziego: "To nie jest sąd, to jest burdel, jak można dwa razy skazywać za ten sam czyn!". To ja się złapałem za głowę: kogo oni mi tu dali! A jednak sąd uchylił mi areszt. Przyszedłem na rozprawę kolegi. Podchodzi do mnie siwy pan w okularach, z torbą przewieszoną przez ramię: Lipski. Zaczęliśmy rozmawiać. Było w nim coś takiego, że chciało się z nim przebywać. Ja się potem zastanawiałem: co tymi korowcami kierowało, że przyjeżdżali do tego miasta, w którym ludzie bali się własnego cienia?

Miłosz w "Traktacie moralnym" pisał: 

"Zbyt wieleśmy widzieli zbrodni,

Byśmy się dobra wyrzec mogli

I mówiąc - krew jest dzisiaj tania - Zasiąść spokojnie do śniadania".

Agnieszka Lipska-Onyszkiewicz: - Ojciec uważał, że trzeba tam jeździć, bo tego wymaga przyzwoitość. Ale też KOR był dla niego czymś bardzo atrakcyjnym: oto należymy do jednej grupy, lubimy się, otacza nas życzliwość ludzi i to wszystko przewyższa przykrości, jakich doznajemy.

W liście do Witolda Jedlickiego pisał o korowskich latach: "Wtedy wszystko było proste i jasne".

Do wybuchu "Solidarności" L. przyjeżdżał do Warszawy na wykłady Towarzystwa Kursów Naukowych (organizował je Andrzej Celiński). W mieszkaniach Kuronia, Henryka Wujca, Jana Lityńskiego spotykał Lipskiego.

- Ja miałem dwadzieścia pięć lat i zawodówkę, on mi mówił - ucz się. Skończyłem technikum. Dużo zyskałem dzięki wysiłkowi tych ludzi. Bez nich byłbym ciemnym robotnikiem.

Współpracował z wydawanym w podziemiu pismem "Robotnik".

Polska alternatywna

Barbara Toruńczyk: - Janek był działaczem intelektualistą i jego obecność w opozycji sprawiała, że stawaliśmy się wszyscy bardziej otwarci intelektualnie. Nie zostaliśmy tylko politrukami. Od samego początku pojawiły się opozycyjne pisma literackie. Ludzie tacy jak Adam Michnik, z zainteresowaniami intelektualnymi, mogli się w tej opozycji zrealizować. Ja robiłam kwartalnik literacki "Zapis", który powstał równolegle z KOR-em. Budowaliśmy Polskę alternatywną szerokim frontem. To wzbudzało dyskusję - były głosy, że trzeba działalność kulturalną skasować i zająć się polityką. Janek się zawsze im sprzeciwiał. Dotąd jedynymi działaczami politycznymi intelektualistami byli komuniści okresu "Kuźnicy", więc to był wzór w zasadzie skompromitowany. I Janek go zrehabilitował.

Anonim pyta o prawdziwe oblicze

Przyszedł list do paryskiej "Kultury", nazwisko do wiadomości redakcji, rok 1980.

Jakie jest prawdziwe oblicze ideologiczne KOR-u? Absolutny brak aspiracji niepodległościowych, stwierdza autor. Na przykład Kuroń - jako były aktywista partyjny ma zaszczepione partyjne myślenie. KOR godzi się na współpracę z pewnymi frakcjami partyjnymi. Na szczęście stanowi tylko mniejszość polskiej opozycji. A społeczeństwo zaczyna już rozumieć, czym jest KOR, czego dowodem są coraz liczniejsze demonstracje niepodległościowe.

Odpowiedział Lipski. Komu Anonim rzuca w twarz swój "brzydki list"? Kawalerom krzyża Virtuti Militari - księdzu Janowi Ziei i Józefowi Rybickiemu; obrońcy Warszawy w roku 1920 i 1939 - Ludwikowi Cohnowi, Edwardowi Lipińskiemu - działaczowi niepodległościowemu. Ale KOR nie potrzebuje obrony, "kto ma oczy i uszy otwarte, ten widzi, jak pracujemy i o co walczymy. Do diabła z tym obrzydliwym żargonem godnym »Trybuny Ludu«. Ja ze swej strony nie jestem ciekaw prawdziwego oblicza Anonima".

Seweryn Blumsztajn: - W 1980 r. my, korowcy, zaczęliśmy "Solidarności" przeszkadzać. Związek robił już prawdziwą politykę, wyłaniał się coraz ostrzejszy nurt, który atakował KOR stereotypami komunistycznej propagandy: czerwoni, stalinowcy, nieprawdziwi Polacy. To był element walki o władzę.

Mikrofon numer pięć

Przygarbiony był, miał łagodność w twarzy, wyglądał jak niepraktyczny intelektualista. Mówił cicho i powściągliwie; unikał złych sądów o ludziach. Kiepsko sobie radził z wielką salą. Raczej działacz społeczny niż polityk.

- Kiedy fala "Solidarności" przekroczyła ekskluzywny krąg inteligencko-dysydencki, zniosła go na margines - mówi Stanisław Manturzewski.

List do Witolda Jedlickiego pisany w klinice kardiologicznej w Aninie, styczeń 1983: "Byłem członkiem Zarządu Regionu Mazowsze w »Solidarności«. (...) Dużo jeździłem po kraju - odczyty, spotkania dyskusyjne po uczelniach (...). Wszystko to było ponad moje siły, a więc w nielicznych chwilach, gdy niczego takiego nie było, waliłem się na tapczan (...). W »Solidarności« nie odegrałem wielkiej roli (...). Najistotniejsze, co zrobiłem, to prowadzenie negocjacji z rządem (...) w sprawie ustawy o cenzurze".

Jest 28 września 1981 r., Gdańsk, druga tura I Zjazdu "Solidarności". Obrady jak co dzień rozpoczyna msza; potem wnoszą sztandary i śpiewają hymn. Profesor Edward Lipiński czyta oświadczenie o samorozwiązaniu się KSS KOR. "Mieliśmy przed oczyma ideał Polski, która szczyciła się niegdyś tolerancją i wolnością, Polski, która umiała być wspólną ojczyzną Polaków, Białorusinów, Litwinów, Ukraińców, Żydów (...). Nie do nas należy ocena naszej pracy". Oklaski. Delegacja Regionu Ziemi Radomskiej zgłasza wniosek o uchwalenie podziękowania KOR-owi.

Tej nocy w hotelu zbierają się delegaci Mazowsza. Paweł Niezgodzki przedstawia kontrwniosek: podniosłe oświadczenie o roli Kościoła i Papieża w narodzinach "Solidarności", nie ma w nim słowa KOR. (Od jakiegoś czasu "kornik" funkcjonuje już wśród związkowców jako obraźliwy epitet). Wstaje zdenerwowany Lipski: ta dyskusja, czy KOR wniósł coś do "Solidarności", jest upokarzająca; zapowiada, że poprosi delegację radomską o wycofanie wniosku.

Nazajutrz Niezgodzki czyta na zjeździe swoje oświadczenie. Przy mikrofonie numer pięć stoi Lipski, daje znak, że chce mówić. I mdleje. Odwożą go do szpitala, ma atak serca. Dostanie w domu anonim: "Specjalisto od omdleń, jak się coś nie udaje".

W szpitalu napisał list do zjazdu. "Sądząc po głosowaniu, dochodzę do wniosku, iż (...) jako członkowie KOR-u robiliśmy różne rzeczy, niemające nic wspólnego ani z potrzebami Polski i robotników, ani z historią i genezą »Solidarności«. (...) Jest to dla mnie ciężki cios moralny (...). Przez wszystkie lata walki nigdy nie załamałem się wobec wroga. To jednak, co się stało, jest ponad moje siły (...). Nie wytrzymuję dziś atmosfery nienawiści i podstępu, nie wytrzymuję hipokryzji i faryzeizmu (...) u tych, których miałem jeśli nie za przyjaciół, to przynajmniej za towarzyszy walki".

Podziękowanie ostatecznie uchwalono.

Zbigniew Bujak, wówczas przewodniczący Zarządu Regionu Mazowsze: - Pamiętam, jak na zebraniu zarządu padło takie sformułowanie: bo my jesteśmy prawdziwi Polacy. To zabrzmiało tak: tu są jeszcze jacyś inni, Żydzi, masoni... Co z tym hasłem można było zrobić? Nic. Jak się na zjeździe dowiedziałem, że Jan Józef zemdlał, pomyślałem: co on taki psychicznie słaby? Nie rozumiałem siły tej burzy wewnętrznej, jaką musiał wtedy przeżywać; jak ten ton rozmów musiał przyjmować.

Aleksander Małachowski: - To był pierwszy po Marcu masowy odruch antysemicki.

Postscriptum do książki "KOR" Lipskiego: "Nie kochaliśmy się w deklamacjach, co niektórzy mieli nam za złe. Rzadko na naszych wargach (...) pojawiał się wyraz ojczyzna. (...) Nienawidzono nas. Bywało, że odnajdowaliśmy to uczucie i tam, gdzie się tego nie spodziewaliśmy. To było najcięższe".

W marcu 1983 r. pisał do Jedlickiego: "Rzeczywiście, w 1956 r. Matki Boskiej i Piłsudskiego nie było aż tyle (...) jak dziś, to prawda. No, ale ludziom załamały się różne stare (lub zastępcze) złudzenia - i wrócił Piłsudski, a nawet Pan Roman (nie masz pojęcia, jak sobie zgodnie żyją). (...) Z nacjonalizmem dzieją się dziwne rzeczy: dominuje dość obskurancki, ale światły też zupełnie mocno się już rozepchnął, a obok tej opozycji pojawiły się inne: np. katolicyzm ludowy i hierarchiczny. Ten ludowy (...) jest bardzo radykalny".

Lepszy dysydent w Londynie niż trup w celi

Toczy się kostka życia. Raz wypada szóstka, a raz ból. Ta zastawka w sercu, która szwankuje od dyfterytu przebytego w dzieciństwie, nie chce się domykać. Zabiera mu oddech, gdy Jan Józef pnie się po schodach, czasem nagle pozbawia go przytomności. Maruta ma zwyczaj spoglądać przez judasza. Kiedy widzi siwą, rozczochraną głowę u podstawy schodów, woła: siadaj, siadaj! - żeby na ławeczce półpiętra uspokoił rozhuśtane serce.

Londyn, styczeń 1978 r. Maruta chodzi wokół kliniki, dziesiąte okrążenie, setne. Doktor Magdi Yacoub wszczepia Lipskiemu zastawkę. (Lipscy płacą nagrodą fundacji Jurzykowskiego, którą Jan Józef otrzymał dwa lata wcześniej).

W pierwszą noc stanu wojennego wracają z Marutą z imienin. Siadają na półpiętrze. Mija ich kilku panów. Maruta idzie na górę (panowie będą czekać w mieszkaniu do rana). Jan Józef czmycha do Krystyny Podgóreckiej. W poniedziałek, 14 grudnia, jedzie do Ursusa, żeby towarzyszyć strajkującym.

Zbigniew Bujak: - Z czternastu i pół tysiąca robotników zostało ich tamtej nocy kilkuset. Garstka przeciwko oddziałom specjalnym. On tam był do końca.

Po pacyfikacji strajku, w czwartej dobie aresztu, przechodzi zawał, trafia do szpitala więziennego. Oskarżony o kierowanie strajkiem; na wniosek mecenasa Jana Olszewskiego zostaje wyłączony z procesu z powodów zdrowotnych. Leży pod strażą w klinice w Aninie. W maju 1982 r. pozwalają mu wyjechać do Londynu na leczenie serca. "Jesteśmy krajem dość humanitarnym, w którym bardziej cieszy dysydent na stole operacyjnym w Londynie niż jego trup w celi" - pisał do Jedlickiego.

We wrześniu internowani dotąd Kuroń, Michnik, Lityński i Wujec zostają aresztowani pod zarzutem obalania ustroju; szykuje się proces KOR-u. Śledztwo przeciwko Lipskiemu, który w Londynie pisze właśnie książkę o KOR-ze, toczy się zaocznie.

Maruta: - Dzwoniłam i prosiłam go: nie wracaj!

Jest noc z 14 na 15 września 1982 r., londyńskie mieszkanie Marii i Łukasza Hirszowiczów, przyjaciół Lipskich. Jan Józef pisze postscriptum do swej książki. "Jutro autor tej książki wraca z Londynu do Warszawy. (...) Chcę mieć zaszczyt znalezienia się na ławie oskarżonych z przyjaciółmi, których towarzyszem walki o lepszą Polskę byłem przez te kilka lat. Chcę wziąć udział w ostatnim rozdziale historii KOR-u, tak jak uczestniczyłem we wszystkich innych, po kolei, od początku. (...) Zależy mi, bym wraz z przyjaciółmi dawał przy okazji procesu świadectwo prawdzie".

Będą go trzymać w więziennym szpitalu i Aninie, w styczniu 1983 r. wróci do domu. Jego sprawę obejmie amnestia.

Rynsztok nie omija zmarłych

"Nasz Dziennik" z grudnia 1999 r.: - Kogo nazwałby pan wielkim nieobecnym, gdy wprowadzano stan wojenny?

Edward Staniewski, założyciel Ruchu Porozumienia Narodowego: - Chyba Jana Józefa Lipskiego. W momencie ogłoszenia stanu wojennego my poszliśmy siedzieć, a Lipski wyjechał leczyć serce do Anglii.

Kilka dni później Staniewski zastanawia się na tych samych łamach: aby napisać książkę o KOR-ze, Lipski musiał korzystać ze źródeł; w jaki sposób dotarły do Londynu? "Jest zatem otwartą kwestią, skąd miał je Lipski. (...) Przecież Służba Bezpieczeństwa PRL nie była stadem baranów...".

W kolejnym numerze "Naszego Dziennika" ze stycznia 2000 r. ukazuje się tekst Stanisława Krajskiego. Lipski doprowadził do tego, pisze autor, że przy Okrągłym Stole zadecydowały o Polsce czerwone i masońskie elity. Lipski był na swój sposób wielki i genialny, ale przecież szatan też jest wielki.

W Senacie Krzysztof Kozłowski protestował: plugastwa w gazecie, która tak często powołuje się na wartości chrześcijańskie.

Rynsztok nie omija nawet zmarłych, choćby zasłużyli się dla Rzeczypospolitej najbardziej - napisał Wiktor Kulerski, w 1981 r. wiceprzewodniczący Zarządu Regionu Mazowsze.

Przysłali nam tu Żydka z Warszawy

Pamięć ludzi w Radomiu okazała się krótka, tak mówi L.

W wyborach do parlamentu w 1989 r. Lipski ubiegał się o mandat senatora z Radomia, był kandydatem Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie. "Dostałem silną kontrę - pisał do Jedlickiego. - Wszystko wychodziło od księdza biskupa Edwarda Materskiego, który powiedział Andrzejowi Wielowieyskiemu, gdy ten przyjechał do niego z interwencją: »socjalista i ateista nie będzie senatorem z mojej diecezji« (inna rzecz, że ja raczej agnostyk niż ateista, ale dla biskupa to może mała różnica). (...) W prawyborach dostałem 36 głosów na 40. (...) Jan Pająk, zamożny chłop, niegłupi i kulturalny, prezes wojewódzki "Solidarności" Rolników Indywidualnych, zasłużony akowiec - 19. (...) Zaczynał swe przemówienie: »Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Jestem kandydatem księdza biskupa«. Wpisywano mi na plakaty wyborcze: »ateista«. Szef propagandy Pająka powiedział na wiecu: »Przysłali nam tu Żydka z Warszawy«. (Głupia sprawa, przecież nie będę tłumaczył, że Żydem nie jestem!)".

Maria Bienkiewicz pracowała wówczas w radomskim Zarządzie Regionu "Solidarności": - Na spotkanie z wyborcami w szkole ludzie nie chcieli wpuścić Lipskiego, bo socjalista. Jakaś kobieta zapytała: dlaczego pan tak krótko siedział, skoro pan taki działacz? W komitecie wyborczym słyszałam: niewierzący nie jest godny fotela senatora. Księża na kazaniach agitowali, żeby nie głosować na niego. Złożył wizytę biskupowi Materskiemu. Opowiadał potem: biskup dał mi do zrozumienia, że jestem intruzem na jego terenie.

Aleksander Małachowski, uczestnik kampanii Lipskiego: - Tam doszło do podłości: z ambon czytano tekst, który w latach 80. był ubecką przeróbką książki Lipskiego "Dwie ojczyzny...".

Opowiada Zbigniew Bujak, brał udział w kampanii: - Jan Józef przyjmował wszystko ze spokojem. Trzeba zaakceptować to, co niesie ze sobą demokracja - mówił - i dobrego, i złego. Teraz każdy, choćby najgłupszy człowiek ma prawo wypowiedzieć największą obelgę i trzeba na nią z szacunkiem odpowiedzieć.

Biskup Edward Materski ucina dziś rozmowę o tamtych wydarzeniach słowem: "kłamstwo". W 1994 r. kanclerz kurii radomskiej napisał w liście do "Gazety Wyborczej", że w kampanii biskup "przypomniał tylko o pewnych zobowiązaniach, jakie katolik powinien respektować w swym sumieniu w sprawie głosowania". Kanclerz wyraził przypuszczenie, iż w sumieniu biskupa Lipski "nie był kandydatem odpowiednim na członka Senatu".

Zdobył mandat senatora w drugiej turze.

Należało dmuchać w żarzące się węgle

- Kiedy w 1987 r. zaangażował się w PPS, byłam temu przeciwna - opowiada Maria Dmochowska, siostra. - On trwał w poglądach zaczerpniętych z XIX-wiecznego socjalizmu. Zatrzymał się przy tych swoich idolach, Abramowskim i Limanowskim.

W tamtym czasie zaczął milczeć podczas rodzinnych herbatek, wzrok miał nieobecny.

Na konferencji poświęconej idei socjalistycznej, w listopadzie 1988 r., referował program paryskiej "Pobudki", pisma PPS z pierwszych lat jej istnienia - końca XIX w. Tam szukał wskazówek dla współczesnej Polski. Mówił o konieczności znalezienia "trzeciej drogi" - ani nie kapitalistycznej, ani nie totalitarnej. Trzecia droga to nieporozumienie, odpowiedział Adam Michnik, "jeśli pozostawimy na boku utopie (...) i poszukamy realnych przykładów socjalizmu, to będzie to albo państwo totalitarne, albo kapitalistyczne państwo opiekuńcze".

Lipski pisał do Witolda Jedlickiego: moi przyjaciele boją się jak ognia podejrzenia o lewicowość.

Adam Michnik: "Nie wierzyliśmy w możliwość renesansu (...) tej wizji świata gospodarki planowej i społecznej równości".

Helena Łuczywo, działaczka opozycyjna, współtwórczyni "Gazety Wyborczej": - W pewnym sensie go rozumiałam: nastał początek demokracji i chciał się teraz zająć tym, co było mu bliskie. Ale myśmy uważali, że jeszcze nie czas, że trzeba się jeszcze trzymać razem.

Jacek Kuroń: - Gdy stanął na czele PPS, wydawał mi się naiwny. Ale to przecież ja się wtedy ugiąłem pod tą neoliberalną presją środowiska. Powiedziałem, że wprawdzie jestem socjalistą, ale dopóki nie zbudujemy kapitalizmu z prawdziwego zdarzenia, to zawieszam swój socjalizm. To oczywisty nonsens. Należało dmuchać w żarzące się węgle, aby się zapaliły, robić PPS, Jan Józef miał poprawną intuicję. W tych trudnych dla lewicy czasach on pozostał człowiekiem lewicy. To był akt wielkiej odwagi.

- Był wtedy szalenie rozgoryczony, że Jacek i Adam nie włączyli się w budowanie PPS - opowiada Seweryn Blumsztajn. - Miał poczucie, że "Solidarność" odmawia mu prawa do czerwonego sztandaru. Ja uważałem, że nie trzeba się pod tymi starymi sztandarami ustawiać. Widziałem wtedy jego samotność: oto skręcił z głównego nurtu i znalazł się w sytuacji karykaturalnej - uwikłany w wewnątrzpartyjne spory z Ikonowiczem.

Gdzie mi na starość do Rewolucji!

List do Witolda Jedlickiego, wiosna 1988 r.: "Znalazłem się przy zakładaniu PPS - (...) w sytuacji pełnej nielojalności, podstępów etc. (...) Nie wiem, czy uda się wybrnąć z tego. Jeśli nie, będzie to straszliwy cios dla polskiej lewicy".

"Ja wciąż się miotam polityczno-społecznie. (...) Już w lutym doszło do wewnętrznego konfliktu. Spowodowała to grupa młodych ludzi (...). Ja jestem poczciwy socjaldemokrata i gdzie mi na starość do Rewolucji! (...) Doszło do rozłamu na PPS i PPS Rewolucja Demokratyczna".

Opowiada Andrzej Malanowski, współzałożyciel PPS: - Byliśmy otwarci na ludzi zarówno z opozycji demokratycznej, jak i z PZPR, których z partii wyrzucono lub sami odeszli. Wobec byłych członków partii Lipski nigdy nie był nawiedzonym sędzią. Wrzeszczała przeciwko nim grupa Piotra Ikonowicza. W agresywny sposób usiłowali przepychać swoje personalne i programowe plany. Im chodziło o to, żeby Lipskiego zmarginalizować. Był im potrzebny tylko jako nazwisko na chorągwi. On wiedział, że traktują go instrumentalnie. Po jego śmierci PPS uległa degrengoladzie.

Piotr Ikonowicz, wówczas przewodniczący PPS RD, dziś szef PPS: - To nie był spór doktrynalny. To był spór temperamentów i metod działania. Lipski uważał, że PPS może być częścią ruchu "Solidarności" podporządkowaną Wałęsie. My się temu sprzeciwiliśmy. W manifeście "Rewolucja Demokratyczna" powiedzieliśmy: jesteśmy partią antykonstytucyjną, nie idziemy na kompromisy, nie rozmawiamy z komunistami, organizujemy strajk generalny. Lipski oskarżył nas o trockizm.

W 1988 r. aktor Andrzej Szczepkowski przywiózł z Paryża historyczny sztandar PPS z 1903 r. W kościele na Żytniej Lipski - z wyraźnym wzruszeniem - wziął do rąk zwój czerwonej materii. Sztandar zawisł w gablocie w siedzibie partii na Krakowskim Przedmieściu. Po śmierci Lipskiego ktoś go ukradł.

On odpływa intelektualnie

Tłumaczył siostrze Marii, która w Sejmie po upadku komunizmu kierowała komisją polityki społecznej: bezrobocie można zmniejszyć przez skrócenie czasu pracy, wtedy więcej ludzi znajdzie zatrudnienie. Maria na to: Janek, to są mrzonki, wtedy rośnie koszt pracy... On chciał dawać duże zasiłki socjalne. Ona oponowała: nie jesteśmy Szwecją. Idealistyczne i nierealistyczne, tak określała jego poglądy. Pospierali się o Polskę na przystanku autobusowym przy placu Trzech Krzyży. I rozeszli.

- Kiedy występował w Senacie - opowiada Andrzej Celiński - to czuło się w sali taką dziwną atmosferę, jakby zażenowania, że oto wszyscy tutaj są rozsądni i mądrzy, a on odpływa intelektualnie.

Anka Kowalska: "Janek z Senatu wydawał mi się (...) smutniejszy niż Janek z KOR-u".

Pisał do Witolda Jedlickiego w 1990 r.: "Komuniści to ciągle potęga - a jeszcze przed jej rozbiciem dekomponuje się obóz solidarnościowy! (...) Obawiam się, że nowe elity okażą się w większości nieefektywne, a w dużej części nieodporne na różne typy korupcji".

Helena Łuczywo: - Janek był zawsze w mniejszości - tej, która reprezentuje najszlachetniejsze ideały i która przegrywa. Tak było na pierwszym zjeździe "Solidarności", tak było z PPS i tak się stało, kiedy zaczęła wyłaniać się demokracja. Janek przepowiadał rzeczy gorzkie i z góry skazywał się na to, że nie zasiądzie wśród zwycięzców.

Krótko przed śmiercią dokonał w artykule bilansu pierwszych dwóch lat wolnej Polski. Wycofano się cichcem z zobowiązań wyborczych 1989 r., pisał. Zapanował zideologizowany dogmat prywatyzacji. Przypomina ona często grabież mienia społecznego. Rośnie kryzys moralno-polityczny. Rośnie armia bezrobotnych. Zwycięża bierność i apatia. Winę za to ponoszą dwa kolejne rządy posolidarnościowe.

Jesteś dla mnie życiem

W mieszkaniu przy Konopczyńskiego Maruta wciąż porządkuje papiery męża. Ma delikatne zmarszczki, kok białych włosów.

Został jej worek "samara", czułość w listach z sanatorium w Bystrej Śląskiej (rok 1954, pisał do niej codziennie), jego dwie ulubione sportowe kurtki. Maruta otwiera szafę w przedpokoju, wyjmuje brązową - ze sztruksu, z łatami na łokciach, rękawy zwisają puste.

- Ja byłam - poprawia się - jestem uczuciowo uzależniona od Janka. Ja go kochałam bardziej wyłącznie. On był mnie bardziej potrzebny niż ja jemu. Choć w życiu codziennym byłam mu niezbędna. O czym ja decydowałam? Jaki ma krawat włożyć. Nie o ważnych sprawach. A może go krzywdzę, mówiąc tak?

Czy ja go wspomagałam? Gdybym chciała mu przeszkadzać, toby i tak robił swoje. Akceptowałam to, co robił. I byłam z niego dumna.

Ja się przesadnie przejmowałam; bałam się o dzieci, o jego zdrowie.

On wyjeżdżał z lekkim sercem. Ja nie znosiłam być bez niego. Mówiłam mu: jesteś dla mnie źródłem radości, jesteś dla mnie życiem.

Myślałam nieraz: żeby jeszcze był wierzący, żebyśmy i pod tym względem byli razem. Ale i bez tego było wspaniale.

Jak stracił przytomność - żył jeszcze potem przez sześć dni - to się przestałam modlić aż do jego śmierci.

Dla mnie to było oczywiste, że pogrzeb powinien być katolicki, bo Janek żył jak chrześcijanin. Powiedział mi kiedyś, że chciałby mieć krzyż na grobie - ten znak przynależności do tysiącletniej kultury chrześcijańskiej. Nasza córka Agnieszka mówi, że miał poczucie nadrzędnego sensu i to jest religijne podejście do życia.

Może bluźnię, ale jestem pewna, że Bóg przyjął go takim, jakim on jest. Ale może tak nie należy wierzyć? Może konieczne jest to formalne, w Kościele, pojednanie z Bogiem?

Życie skurczyło się jak suszony grzyb. Małe, ściśnięte, byle jakie.

Aspergillus fumigatus

Jeździli do Londynu na kontrolę serca co dwa lata. Yacoub mówił: excellent! excellent! W maju 1991 r. powiedział: operacja w ciągu dwóch tygodni.

Brompton Hospital, Yacoub wszczepia Lipskiemu zastawkę ludzką, jak poprzednio. Maruta siedzi w kaplicy szpitalnej. (Płacą resztką z nagrody Jurzykowskiego, potem część kosztów zwróci Marucie Senat). W Warszawie Jan Józef gorączkuje.

Kraków, 10 lipca, wszczepiają Lipskiemu zastawkę plastikową. Maruta siedzi w ogródku przyszpitalnym.

"Trochę tracę nadzieję" - pisał do Jedlickiego nierównym pismem. Maruta w tym samym liście: "Przeżywamy koszmar z niczym nieporównywalny".

Ale mówią jeszcze wtedy o rychłym wyjeździe na rekonwalescencję do Rabki.

Agnieszka: - Leżał jakiś taki cierpliwy, zachowywał się bardziej miękko niż zwykle i to mi się wydało podejrzane. Powiedział: nie boję się śmierci, tylko czwartej operacji.

Bo ten grzyb, Aspergillus fumigatus, który wykryto w jego organizmie, robił swoje. Jan Józef tracił wzrok.

Jeszcze dyktuje Marucie list do przyjaciela: "Ponuro, prawicowo, klerykalnie". "Nie rozpoznaję twarzy". Maruta: "Obecnie stosuje się ostatni z możliwych leków przeciw grzybicy".

Podpisał się własną ręką: na ukos, roztańczonymi literami, pismem dziecka.



[-]

POWIEDZIELI O LIPSKIM

"Życie Lipskiego było zupełnie pozbawione elementów zabiegania o społeczne uznanie czy (...) »rząd dusz«. (...) Była to mozolna, bezustanna walka z władzami bezpieczeństwa, z Partią, z konformizmem społeczeństwa (...). Zwycięstwo Lipskiego polegało na tym, że tkwił on od wielu lat w tym samym, integralnie ciągłym, nurcie organizacyjnej walki z komunizmem. (...).

Był »uosobioną rekrystalizacją« podstawowej idei klasycznej polskiej inteligencji, której nakazem działania było postępowanie zgodne z imperatywem moralnym".

ADAM PODGÓRECKI "SPOŁECZEŃSTWO POLSKIE"



° "Za związanie się z KOR-em mógł mi obiecać jedynie mnóstwo przykrości (...). Nie roztaczał przede mną żadnych pawich ogonów. (...) Nie potrącił nawet najlżej żadnego z rozgłośnie dziś brzęczących miedzią haseł z gatunku: Bóg, Honor, Ojczyzna, Polak To Brzmi Dumnie.

(...). Nie miałby szans na wiecach ani postawiony na czymkolwiek w rodzaju kazalnicy. (...) Szanse na sukcesy (...) działań Janka były niekiedy żadne, czasem nikłe (...). Tak naprawdę o jeden tylko sens swych poczynań dbał - o sens moralny. (...) Szedł za sumieniem".

ANKA KOWALSKA



° "Agnostyk, człowiek, który nie przynależał do żadnego Kościoła, ale który w moim przekonaniu był zawsze chrześcijaninem w najgłębszym tego słowa znaczeniu".

JACEK KUROŃ



° "To on przecież był pierwszym człowiekiem opozycji demokratycznej wtedy, gdy ta opozycja jeszcze nie istniała. (...) Nie był radykałem. Działań rewolucyjnych nie pochwalał i nie propagował. (...) Spierał się z komunizmem językiem Żeromskiego i Abramowskiego, Ossowskiego i Słonimskiego, PPS i liberalnej inteligencji (...). Uparcie bronił praw prześladowanego Kościoła, twardo upominał się o miejsce dla wartości religijnych w kanonie kultury narodowej".

ADAM MICHNIK

 

Korzystałam przede wszystkim z książki "Jan Józef. Spotkania i spojrzenia", PIW, 1996 r.