Jarosław Kurski
Jan Nowak-Jeziorański. Emisariusz wolności
2005
(...)
ŻOŁNIERZ, KSIĄŻĘ I HOTEL LAMBERT
NA SKRAJU TABORETU - MIŁOŚĆ I NIENAWIŚĆ - EWOLUCJONIZM I GRADUALIZM - KREW I LEGENDA - PORTRET KSIĘCIA ADAMA - WIZJONER I REALISTA - OBSESYJNA ZAZDROŚĆ - SPOTKANIE U KAZIMIERZA SABBATA - KTO JEST KIM I ZA CZYJE PIENIĄDZE - JAK PAN MOŻE WYTRZYMAĆ Z TYM CZŁOWIEKIEM - AKORD ZAMYKAJĄCY SPORY - ZNOWU RAZEM.
W kwietniu 1977 roku Nowak kończy Kuriera z Warszawy. W liście do Giedroycia pisze: "Jako autor nie mam dystansu, ale wydaje mi się, że będzie to jedna z ważniejszych pozycji w polskim piśmiennictwie pamiętnikarskim z okresu ubiegłej wojny". Każdy, kto cokolwiek w życiu napisał, wie, jak wielkie znaczenie dla autora ma pierwsza recenzja jego dzieła. Nowak mierzy wysoko. Z żoną pod ręką i maszynopisem pod pachą udaje się prosto z przełęczy Thurn w Austrii do Maisons Laffitte pod Paryżem. Jerzy Giedroyc przyjmuje Nowaków nadzwyczaj serdecznie. Redaktor, w dzień pochłonięty bieżącymi obowiązkami, maszynopisy czyta tylko w nocy. Nowak spędzi ją w pawilonie gościnnym, a Gierdoyc pochylony nad tekstem w swym zadymionym gabinecie na parterze.
Nad ranem Nowak - niczym uczeń do mistrza - wsuwa się do pokoju Redaktora. Niedawny dyrektor potężnej polskiej sekcji RWE przysiada na krawędzi taboretu naprzeciw olbrzymiego zarzuconego papierami biurka. Za nim w fotelu, pogrążony w lekturze Książę z charakterystycznie nisko opuszczonymi kącikami ust, z posągową, niewyrażającą żadnych emocji twarzą. Apaszka pod szyją. Ćmi się papieros. Źrenice jednostajnie wędrują po tekście. Cisza. Panuje atmosfera śmiertelnej powagi i skrytego napięcia. Nagle Giedroyc podnosi wzrok:
- Proszę pana, to jest chyba jakiś brudnopis! To jest dwa razy za długie, a poza tym za dużo w tym kumoterstwa. Pan wszystkich chwali.
- No dobrze - pyta zmieszany Nowak, a gdybym to skrócił, to czy "Kultura" to wydrukuje? I kiedy?
- Nie prędzej niż za dwa lata. Dla mnie maszynopisy z kraju mają pierwszeństwo.
Gdy tylko Nowak pojawia się w drzwiach drugiego pokoju, "Greta" pyta: - I co?
W miejsce odpowiedzi pada sucha dyspozycja: - Jedziemy do Londynu!
22 maja Nowak pisze do Giedroycia nie bez satysfakcji: "Załatwiłem sobie w Londynie sprawę wydania książki i mam nadzieję, że ukaże się w końcu tego roku, na czym ogromnie mi zależało. Jednakże Pana uwagi uwzględnię przy ostatecznym przygotowywaniu tekstu do druku...". Odpowiedź Giedroycia: "Bardzo się cieszę, że załatwił Pan sprawę wydania swej książki. Chętnie wezmę jej fragment".
Giedroyc poniewczasie zapewne zdał sobie sprawę ze swej redaktorskiej omyłki. Kurier z Warszawy wydany w Wielkiej Brytanii przez wydawnictwo "Odnowa" Jerzego Kulczyckiego stał się wydawniczym przebojem. Potem w "Kulturze" ukazały się zresztą dwie życzliwe recenzje, a "Zeszyty Historyczne" przedrukowały nawet fragmenty książki, w których Nowak relacjonuje swą rozmowę z generałem Sosnkowskim.
Krzysztof Pomian zauważa jednak, że Giedroyc odrzucił także maszynopis Mojego wieku Aleksandra Wata w opracowaniu Czesława Miłosza. Znamienne, że nie chciał też wydać książki Pomiana, za którą "Kultura" przyznała mu nagrodę imienia Juliusza Mieroszewskiego: - Giedroyc w swych decyzjach wydawniczych kierował się względami, które nie do końca były jasne. Nadto Redaktor nie przeżył w Polsce okupacji. Najpierw był w Bukareszcie, potem pod Tobrukiem, na Bliskim Wschodzie i we Włoszech. On po prostu nie czul i nie rozumiał okupacji, nie wyobrażał sobie, czym było Powstanie Warszawskie. Stąd pomysł, żeby Nowak skrócił książkę o 200 stron. Odrzucenie maszynopisu Kuriera z Warszawy nie było więc kwestią ambicjonalną ze strony Giedroycia. Bywało na odwrót. Poglądy polityczne Józefa Mackiewicza doprowadzały Giedroycia do szału. Uważał, że Mackiewicz "ma czarne podniebienie", ale uznawał jego talent. I dlatego Giedroyc drukował Mackiewicza - ale tylko książki i tylko w Instytucie Literackim. Natomiast w "Kulturze" Mackiewicz nie był dopuszczony do innej rubryki niż "listy do redakcji". Otóż nie jestem pewien, czy sposób literackiej narracji Nowaka to było to, co Giedroyc lubił najbardziej - mówi Pomian.
Relacje Nowaka i Giedroycia zwięźle określają dwa skrajne stany: miłość i nienawiść. Amerykanie nazywają to love-hate relationship. Te dwie największe postacie polskiej powojennej emigracji politycznej przez 50 lat współpracowały i rywalizowały ze sobą. Fakt, że ich stosunki nie zmieniły się nigdy w otwartą wojnę, zawdzięczać należy obopólnej świadomości, że nie powinni zanadto huśtać gałęzią, na której razem siedzą. Gdyby nie wspólny przeciwnik, zbieżność celów i kapitalne znaczenie instytucji, którymi kierowali, ludzie ci zapewne nie wystawialiby się na trwające pół wieku męczarnie obcowania ze sobą.
Łączył ich żarliwy, wręcz obsesyjny patriotyzm. Obaj bezdzietni, Polsce podporządkowali całe swe życie. Obaj stali na czele instytucji, które dzierżyli żelazną ręką, reagując alergicznie na wszelką niesubordynację i nie mając tolerancji dla głupoty. O obu z dużą dozą słuszności mówiło się, że są dyktatorami, wręcz despotami.
Gabinet Nowaka był jak forteca, do której wejścia strzegły jak cerbery dwie oddane sekretarki. Jeśli już szef RWE kogoś wzywał, to na ogół, by go sponiewierać. Ludzie niemający do niego dostępu, a chcący załatwić swoje sprawy, próbowali łapać go na korytarzu, czasem w drodze do toalety, co wprawiało go w stan najwyższej irytacji. Nieraz krzyczał, beształ, nigdy nie przepraszał. Dlatego ocena Nowaka dzieliła zespół polskiej sekcji RWE. Wielbili go ludzie z jego najbliższego kręgu. Inni nienawidzili. Jeszcze inni dostrzegali jego zalety jako dyrektora, ale nie darzyli sympatią jako człowieka. Tym właśnie objaśniam sobie niezwykłą żywotność wszelkich esbeckich fałszywek przedstawiających Nowaka w jak najgorszym świetle.
Giedroyc panował niepodzielnie w małym zespole "Kultury". Do niego należało pierwsze i ostatnie słowo. Redaktor uważał, że to najlepszy sposób redagowania pisma i swych poglądów nie zmienił do ostatnich dni życia, decydując, że "Kultura" po jego śmierci przestanie się ukazywać.
Jednoosobowo kreślili linię polityczną swych ośrodków. Nowak, choć formalnie uzależniony od Amerykanów, de facto wywalczył sobie taką autonomię, że samodzielnie decydował o tym, jak komentować zwrotne wydarzenia w kraju. Specyfika Radia wymuszała podejmowanie błyskawicznych decyzji, na przykład jak ustosunkować się do rewelacji Światły, do polskiego Października '56 i osoby Gomułki, do Marca '68 czy Grudnia 70. Nowak wiedział, że mówi do milionów. Zdawał sobie sprawę, że za błędy płacić będzie nie on, lecz społeczeństwo wsłuchane w monachijską rozgłośnię. Żył w codziennym, paraliżującym stresie, pod presją wydarzeń, amerykańskich przełożonych, zespołu, wewnętrznej agentury i ataków reżimu.
Giedroyc tymczasem miał komfort. Wydawanie miesięcznika dla elit dawało czas na namysł i pozwalało na snucie dalekosiężnych politycznych wizji na własną i tylko własną odpowiedzialność. To on pierwszy ośmielił się głośno oświadczyć na emigracji, że powojenne granice Polski mają charakter ostateczny i że raz na zawsze należy się wyrzec kresów wschodnich. Emigracja zawyła.
Obaj byli tytanami systematycznej, niezłomnej pracy z aparatem odbiorczym nastawionym na kraj. Dla obu nie były istotne wszystkie londyńskie "legalizmy". Rząd, prezydent, marszałek sejmu, minister skarbu - uważali to za zawracanie głowy. Dla obu emigracyjne swary nie znaczyły nic wobec zmian zachodzących nad Wisłą, które - choć z dystansu - śledzili na bieżąco, trafnie odczytując ich znaczenie i sens. Ich drogi - choć niezależne - biegły w tym samym kierunku, aczkolwiek zdarzały się między nimi różnice. W noc poprzedzającą wybory do Sejmu w 1957 roku Nowak idzie w ślad za prymasem Stefanem Wyszyńskim i wzywa przez Radio do głosowania na Gomułkę bez skreśleń. Giedroyc uważa, że trzeba głosować, ale ze skreśleniami. Kredyt zaufania, który "Kultura" wystawiła Gomułce, kończy się z chwilą zamknięcia "Po prostu". Nowak jeszcze przez dłuższy czas powstrzymuje się przed otwartym atakowaniem ekipy pierwszego sekretarza. Giedroyc nie waha się krytykować Kościoła, a w szczególności kardynała Wyszyńskiego, co dla Nowaka jest niedopuszczalne. Jego zdaniem Kościół jest opoką w walce z komunizmem, a kardynał Wyszyński "Prymasem Tysiąclecia". To dyskusyjne określenie wylansował właśnie Nowak.
Obaj realizowali tę samą doktrynę, którą "Kultura" nazywała ewolucjonizmem, zaś Nowak - gradualizmem. Doktryna polegała na założeniu, że mobilizując nacisk społeczny na rządzących, można bez uciekania się do gwałtu doprowadzić do poszerzenia marginesu wolności. Jak pisze Nowak: "Z tą różnicą, że ja miałem do dyspozycji odrzutowiec z załogą ponad stu ludzi, a Giedroyc kilkuosobową awionetkę, która pobiła wszystkie rekordy wysokości i długości lotu".
Jednak ta wielka polska emigracja była za mała, by bezkonfliktowo pomieścić te dwie przywódcze osobowości, zwłaszcza iż Jerzy Giedroyc, choć w awionetce, uważał, że polskiej emigracji wystarczy jeden duchowy przywódca, jedna latarnia, jeden drogowskaz: on sam. Nie bez powodu na ścianie jego gabinetu w dyskretnym dość miejscu wisiał jedyny w tym pomieszczeniu portret - księcia Adama Czartoryskiego. Dla Nowaka było oczywiste, że "Giedroyc chciał być współczesnym przywódcą Hotelu Lambert, nie tolerował ośrodków konkurencyjnych. Nie lubił polskiego Londynu. Nieustannie, nieomal w każdym numerze, atakował rząd polski i każdego, kto jego prymat mógł podważyć".
Zdarzało się niekiedy, że Jerzy Giedroyc porzucał koncepcję bezkrwawego demontażu reżimu komunistycznego na rzecz bardziej rewolucyjnych rozwiązań. Jacek Żakowski relacjonuje rozmowę Krzysztofa Kozłowskiego z Redaktorem dwa dni po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego. Giedroyc mówił: - Polska musi krwią spłynąć. A jeśli nie spłynie, zgnije na wiele pokoleń. Polacy muszą walczyć, tak jak zawsze walczyli. Szans nie ma. Ale jak będzie krew, to będzie legenda. Naród się żywi legendą. Kiedy jej nie ma, gnije, a potem ginie.
Zdania w rodzaju: "W kraju nie stanie się nic, dopóki nie poleje się krew" przychodziły Giedroyciowi tym łatwiej, że był dzieckiem tradycji romantycznej, któremu los oszczędził traumy Powstania Warszawskiego.
Z Nowakiem było na odwrót. Ten widział Powstanie i jego opłakane skutki, myślał racjonalnie, z poznańska:
- Ja nie mogłem tego spokojnie słuchać - wspomina Nowak. - Jak można nawoływać do walki rewolucyjnej za pomocą miesięcznika, którego produkcja trwa sześć tygodni! - denerwuje się Nowak. - Ale ja dyplomatyzowałem, nie chciałem prowadzić wojny. Niektóre pomysły Jerzego Giedroycia były przerażające. Ja jeździłem do Maisons Laffitte albo spotykałem się z nim w kawiarence naprzeciwko dworca Saint Lazare i muszę powiedzieć, że cierpliwie wysłuchiwałem takich bzdur, takich nonsensów i takich pomysłów, które by Wolną Europę wysadziły w powietrze! Najbardziej mnie irytowało, że on uważał, że ja wszystko mogę. A to nie było tak. Działałem samodzielnie, ale miałem pewne ramy.
- Chciałbym, żeby mi pokazano na łamach "Kultury", gdzie są te wezwania do walki powstańczej czy rewolucyjnej. Nie ma ich! - zauważa Krzysztof Pomian. - Giedroyc o tym mówił, ale tylko w prywatnych rozmowach, co było rodzajem intelektualnej prowokacji. Za tymi wypowiedziami kryła się jego romantyczno-piłsudczykowska natura, na którą zresztą Konstanty Jeleński, ale nie tylko on, reagował alergicznie. "Kultura" stawiała na ewolucjonizm. W tekstach Mieroszewskiego odnaleźć można to, co później Jacek Kuroń z powodzeniem wcielał w życie, czyli stałe wywieranie społecznej presji na władzę, samoorganizowanie się społeczeństwa i w ten sposób poszerzanie sfery wolności.
Adam Michnik: - Kisiel mi kiedyś powiedział, że różnica między Nowakiem a Giedroyciem jest taka, że jak kogoś aresztują, to Giedroyc będzie zachwycony; będzie mógł organizować akcje międzynarodowe, zbierać podpisy, pisać listy protestacyjne; a Jan Nowak po ludzku się zmartwi. Giedroyc uważał, że on jest od wszystkich mądrzejszy, a wszystkich ludzi z krajowej opozycji miał za nierozgarniętych. Nowak odwrotnie, twierdził, że emigracja ma do spełnienia wobec Polski rolę służebną. On mógł pewne rzeczy doradzać, sugerować, ale nigdy nie dawał do zrozumienia, że to on jest głównodowodzącym.
- To są całkowicie inni ludzie - dodaje Michnik. - Giedroyc jest wielkim wizjonerem, ma prometejską wizję rozpadu Związku Sowieckiego, wydaje intelektualny miesięcznik pełen kontrowersyjnych tekstów, które bardzo często bulwersują opinię publiczną. Nowak jest twardym realistą. Giedroyc jest niezależny. Nowak, choć ma duży margines swobody, to jednak uzależniony jest od Amerykanów. Giedroyc mówi do elit intelektualnych, Nowak mówi w założeniu do setek tysięcy ludzi. Giedroyc jest szalenie krytyczny w stosunku do Kościoła i Episkopatu. Nie lubi Wyszyńskiego i go nie szanuje. Jeśli coś drukuje o Kościele, to krytycznie i ten krytycyzm narasta.
Nowak uważa Kościół za główną opokę w walce przeciw komunizmowi, a Wyszyńskiego nazywa Prymasem Tysiąclecia. Giedroyc jest bardzo krytyczny w stosunku do tradycji polskiej i do Polski. Nowak się stara pokazywać polską tradycję od pozytywnej strony, w wydaniu patriotyczno-katolickim, nie nacjonalistycznym. Tego u Giedroycia nie ma, co z kolei odróżnia go od tradycyjnej polskiej prawicy: on nie jest nacjonalistyczny, nie jest antyrosyjski ani antyukraiński, ani antyniemiecki, a już w ogóle nie jest antysemicki - od tego jest całkowicie wolny.
- Dla Giedroycia - kontynuuje Michnik - wzorem niezależności będzie Juliusz Mieroszewski w swojej publicystyce oraz Witold Gombrowicz. O ile o Mieroszewskiego można się jeszcze spierać, o tyle Gombrowicz już w ogóle nie mieści się w schemacie myślenia Nowaka-Jeziorańskiego ze swą ekstrawagancją obyczajową, mówieniem: "Precz z ojczyzną, niech żyje synczyzna". Wreszcie dla mnie Nowak, choć jest z Warszawy, reprezentuje poznańską szkołę myślenia. Solidność poznańską, organizację poznańską, ale też i wyobraźnię polityczną poznańską: realizm. Natomiast Giedroyc to wschodni kosmopolita. W "Kulturze" prowadził kronikę litewską, ukraińską, pasjonowała go Rosja, drukował dysydentów rosyjskich. To jest inny świat. To jest Kniaź, to jest szkoła myślenia Józefa Piłsudskiego.
3 maja 1952 roku po raz pierwszy przemawia do kraju Radio Wolna Europa - Głos Wolnej Polski. Za mikrofonem staje jej nowy dyrektor, Jan Nowak-Jeziorański, który obejmuje stanowisko z rekomendacji większości politycznych środowisk emigracyjnych. Choć Nowak kompletuje redakcję wedle kryteriów znajomości fachu, głównie spośród przedwojennych dziennikarzy radiowych, robi to w taki sposób, by do zespołu weszły osoby reprezentujące różne ugrupowania polityczne - od PPS po Obóz Narodowy, od sympatyków Augusta Zaleskiego po zwolenników Stanisława Mikołajczyka. Niestety, nie uchroni to nowej rozgłośni od ataków emigracyjnej prasy. Nieprzychylne komentarze pojawiają się w "Orle Białym", w londyńskiej "Gazecie Niedzielnej", ukazującym się we Francji "Narodowcu" czy w "Dzienniku Polskim" z Detroit. Nierzadko formułują je dziennikarze, których podania o pracę Nowak odrzucił. Oczywiście opinie te z satysfakcją cytuje w swej prasie warszawski reżim. Do nagonki nie przyłączają się jedynie redagowane przez Mieczysława Grydzewskiego londyńskie "Wiadomości Literackie".
Nieprzychylne pod adresem Radia artykuły pióra Juliusza Mieroszewskiego - "Londyńczyka" oraz innych publicystów pojawiają się w "Kulturze" regularnie, począwszy od czerwca 1952 roku. W listopadzie 1952 roku Zygmunt Nagórski powtarza zarzut, że RWE jest "radiostacją par excellence amerykańską, która ma przekazać Europejczykom amerykański styl życia". Każda krytyczna wobec RWE publikacja w "Kulturze", która była niemal ewangelią dla polskiej elity intelektualnej w kraju i za granicą, podważała wiarygodność rozgłośni Nowaka. Dlatego niemal za każdym razem Nowak przysyła sprostowanie. Właśnie od sprostowania rozpoczyna się obfitująca w napięcia czterdziestosześcioletnia wymiana korespondencji.
Giedroyc nie krył opinii, że Nowak marnuje potężny instrument, jakim jest RWE. Podobnie zresztą oceniał wszystkich następców Nowaka na tym stanowisku - Zygmunta Michałowskiego czy Zdzisława Najdera. Dlatego ataki "Kultury" na RWE nie ustają po odejściu emisariusza. Narażone na szwank będą zwłaszcza nerwy Michałowskiego, który uchodził za arystokratyczne ucieleśnienie łagodności i opanowania. Mieszkający dziś w Krakowie schorowany dyrektor Michałowski na brzmienie nazwiska Giedroyc robi się purpurowy i wyrzuca z siebie moc trudnych do powtórzenia niepochlebnych określeń.
- Podobnie było ze Zdzisławem Najderem, który był przecież osobą zaufaną Jerzego Giedroycia i którego Redaktor na to stanowisko lansował - zauważa Mirosław Chojecki, założyciel i szef Niezależnej Oficyny Wydawniczej NOWA, dziś Video-Kontaktu. - Gdy tylko Najder został szefem RWE, pierwszy atak na niego przypuściła właśnie "Kultura".
Giedroyc sam nie słuchał Wolnej Europy. Nie miał cierpliwości do kręcenia gałką radia i namierzania słabo słyszalnego we Francji sygnału RWE - ale za to program chętnie krytykował. Marek Łatyński, jeden z nastałych po Nowaku dyrektorów RWE, skomentował to anegdotą o Francu Fiszerze, humoryście z okresu międzywojennego, który powiadał, że łatwiej mu niż innym dyskutować o Prouście, bo jego dzieła nie czytał. Giedroyc opinie o rozgłośni czerpał od ludzi z kraju albo od wrogów Nowaka z Monachium, którzy Redaktora zasypywali listami. Właściwie, co potwierdza Krzysztof Pomian, był człowiekiem innej epoki, epoki słowa pisanego; nie do końca wyczuwał znaczenie masowego instrumentu, jakim jest radio.
Świetnie natomiast rozumiał znaczenie kultury. Zdaniem Barbary Toruńczyk, redaktor naczelnej "Zeszytów Literackich", Jerzy Giedroyc, choć był "zwierzęciem politycznym", to wokół swego pisma skupiał ludzi najciekawszych i najzdolniejszych. Był oparciem dla Gombrowicza, Miłosza, Bobkowskiego, dla wszystkich wielkich nazwisk, z których wielkości jeszcze nie wszyscy zdawali sobie sprawę. Nowak, choć podobnie jak Giedroyc był rasowym politykiem, umysłowość miał raczej wojskowo-strategiczną. Nie był wrażliwy na samoistną wartość, jaką jest kultura, choć jak mógł, pomagał pisarzom materialnie, załatwiał stypendia. U Gombrowicza zamówił serię audycji literackich, za które zapłacił, ale których nigdy nie wyemitował. Redaktorem literackim rozgłośni był Gustaw Herling-Grudziński, po nim przyszedł Tadeusz Nowakowski.
W środowisku "Kultury" widziano w Nowaku raczej wojskowego, który nie bawi się w intelektualne subtelności. Czesław Miłosz nienawidził RWE. Dla niego rozgłośnia reprezentowała tylko ślepy antykomunizm i skupiała typowych londyńskich emigrantów. Takich, którzy na początku lat 50., po jego decyzji, by pozostać na Zachodzie, opluwali go za to, że "wysługiwał się warszawskiemu reżimowi".
- Gdy Czesław Miłosz dostał Nobla, zaproponowałam, żeby jego wieczór autorski w Paryżu transmitowała do kraju RWE. Dla wszystkich było oczywiste, że cała Polska będzie tego słuchać - wspomina Toruńczyk. Jeleński uznał, że to wspaniały pomysł, napisał do Miłosza. Jednak ten sucho odpowiedział, że nie ma o tym w ogóle mowy i że nigdy nie zbliży się do mikrofonu RWE. Ten konflikt między literatami z kręgu "Kultury" a Nowakiem trwał latami. Oni uważali, że on jest żołdak, a Giedroyc ten mit podtrzymywał.
Jednak to nie konflikty przeważają w korespondencji Nowak-Giedroyc, która pełna jest przejawów współpracy, wymiany informacji, kontaktów, materiałów i idei. Z uwagi na to, że "Kultura" z trudem docierała do kraju, każdy jej nowy numer omawiany był co miesiąc w dwudziestominutowej audycji RWE. Dobre artykuły i książki omawiane były osobno bądź nadawane w odcinkach. Tak było z wydaną w Instytucie Literackim książką Aleksandra Sołżenicyna Archipelag Gułag. Autorzy "Kultury" byli także autorami audycji radiowych, brali udział w radiowych dyskusjach.
Gdy tylko w Maisons Laffitte pojawia się ważna osobistość lub intelektualista z kraju, Giedroyc powiadamia Nowaka o nadarzającej się okazji do rozmowy, z czego szef RWE często korzysta. Spotyka się wówczas z Giedroyciem w Paryżu w ulubionym bistro naprzeciwko dworca Saint Lazare albo w Maisons Laffitte. Właśnie Giedroyciowi zawdzięcza Nowak znajomość ze Stefanem Kisielewskim, Stanisławem Stommą czy Andrzejem Bobkowskim. Wiele miejsca w ich korespondencji zajmuje troska o Polaków znajdujących się w potrzebie, tak w kraju, jak i na emigracji. Podejmują też wspólne przedsięwzięcia, takie jak pomoc ludziom kultury. Wspierają się w akcjach na rzecz powrotu Polaków z sowieckich łagrów i więzień, podając do publicznej wiadomości listy nazwisk i organizując pomoc. Razem zbierają fundusze na pomoc uwięzionym czy na powielacze dla podziemnych oficyn wydawniczych w kraju.
Wymiana listów między Giedroyciem a Nowakiem zagęszcza się przy sprawie "Taterników". Nowak przekazuje Redaktorowi wszelkie znane mu okoliczności sprawy aresztowania członków Klubu Wysokogórskiego z Maciejem Kozłowskim na czele, którego oskarżono o zorganizowanie przerzutu paryskiej "Kultury" przez granicę z Czechosłowacją. Kozłowski przed aresztowaniem przebywał w Maisons Laffitte i zamieszczał swe teksty w "Kulturze".
Nowak i Giedroyc wymieniają wiadomości i koordynują sposób informowania o całej sprawie.
Nadawcy listów dbają też o to, by ich przyszli biografowie mieli smaczny materiał do zacytowania. Raz na jakiś czas przepełnia się czara złości i dochodzi do spektakularnego wyładowania. I tak oto Nowak 8 stycznia 1971 roku piekli się na wydany przez Bibliotekę "Kultury" krytyczny wobec RWE List do emigranta autorstwa O.N. Burba-Kochańskiego: "To paplanina, odbiegająca od wysokiego na ogół poziomu wydawnictw Instytutu Literackiego. Autor sam co krok sobie przeczy, żadnej myśli nie doprowadza do końca, wnioski także nie są oryginalne. Zarzut «defetyzmu» pod adresem RWE, nie mający żadnego oparcia w naszych audycjach, wysuwany był już poprzednio, zarówno na łamach «Kultury», jak też w Pana rozmowach w Maisons Laffitte, których echa często do mnie dochodzą". "Zadaję sobie pytanie, jakie intencje kierują Panem przy ogłaszaniu tego typu broszury. Proszę mi wierzyć, że nie chcę Pana urazić, albo wystawić na szwank nasze osobiste stosunki. Przyszła jednak chwila, kiedy muszę być wobec Pana brutalnie szczery. Uważałem zawsze, że współpraca i dobre stosunki między nami leżą w polskim interesie i że jest ona możliwa, pomimo nieuniknionej różnicy poglądów, która zresztą nie wydaje mi się zasadnicza. Próbowałem ze swej strony składać przy różnych okazjach dowody dobrej woli, mimo braku wzajemności. Echa Pańskich rozmów w Maisons Laffitte na temat naszego Radia i mojej skromnej osoby dochodziły do mnie od lat tak licznymi drogami, że nawet jeśli zawierały pewne przeinaczenia czy przesadę, nie mogły one pozostawić żadnych złudzeń, że Pański stosunek do instytucji i do mnie jest nie tylko wysoce krytyczny, ale i niechętny - mówiąc najoględniej". "Nie miałbym Panu wcale za złe krytycznej oceny RWE, gdyby ta opinia była oparta na rzetelnej znajomości audycji RWE, ich koncepcji i linii politycznej. Niestety w ciągu 19 lat, jakie upływają od chwili powstania radiostacji, w «Kulturze» nie ukazał się ani jeden artykuł, który cytowałby lub przynajmniej oddawał wiernie to, co z naszych anten płynie do Kraju. Było natomiast wiele złośliwości podyktowanych chęcią zaszkodzenia czy też podważenia naszego wpływu w Kraju i opinii na emigracji. Dotychczas rzadko na to reagowałem, nie dlatego abym unikał polemiki z «Kulturą». Po prostu miałem wątpliwości, czy odpowiadanie «Kulturze» w audycjach na Kraj służy właściwemu celowi". "Mam szczere uznanie i prawdziwy szacunek dla Pańskich niezaprzeczalnych i naprawdę wielkich osiągnięć". "Uważam, że nie ma najmniejszego sensu, byśmy stosunki między nami ustawiali na płaszczyźnie jakiejś rywalizacji czy zawodowych zazdrości, już choćby dlatego, ze instrumenty, którymi dysponujemy, są zupełnie odmienne i że w polityce dobrze jest zawsze grać na kilku fortepianach, choćby nawet nie były one współbrzmiące". "Wylałem na papier wszystko, co myślę. Proszę się nie obrazić. W połowie stycznia będę prawdopodobnie w Paryżu. Jeśli ma Pan ochotę - chętnie się spotkam, aby kontynuować ten szczery dialog...".
Giedroyc na to ze swą pokerową twarzą, opuszczonymi kącikami ust i tlącym się papierosem odpisuje: "Zupełnie się z Panem zgadzam, że bliższa współpraca między radiem i «Kulturą» byłaby niewątpliwie wskazana". "Chciałbym wyjaśnić swój stosunek do RWE. Nigdy nie ukrywałem, że jest on krytyczny, jeśli idzie o linię polityczną. Nie zgadzałem się z Pana stanowiskiem w 1956 roku, w czasie wydarzeń marcowych, w stosunku do polityki kościelnej etc. Muszę zaznaczyć, że nie mam możliwości ani czasu na słuchanie audycji radia i poza Pana miesięcznikiem (było to "Na Antenie" - dodatek do londyńskich "Wiadomości") opieram się jedynie na opiniach ludzi z kraju - bo to wydaje mi się najlepszym probierzem". "Mogę Pana zapewnić, że również z Monachium nie brakuje mi poufnych informacji na temat stosunku Pana czy radia do mnie, czy do «Kultury». Niewątpliwie jest między nami dużo niepotrzebnych nieporozumień, które byłoby najprościej wyjaśnić bezpośrednio. Jest w tym również duży procent i mojej winy". "Wreszcie jest jeszcze jeden wzgląd bardzo dla mnie istotny. Do niezależności «Kultury» przywiązuję największą, a nawet niewątpliwie przesadną wagę. Uważam tę niezależność za swój największy atut. Z Pana strony spotykałem się nie tylko na piśmie, ale i w naszej rozmowie, którą mieliśmy u Sabbata, z niedwuznacznym twierdzeniem, że korzystam z obcych subwencji".
Do rozmowy w domu Kazimierza Sabbata, ówczesnego premiera Rządu Londyńskiego, doszło z inicjatywy Nowaka, który nie mógł zdzierżyć powtarzanych regularnie przez Giedroycia zarzutów, że RWE jest marionetką w rękach amerykańskich, pozującą jedynie na polską radiostację. Nowak irytował się tym bardziej, że wiedział, iż Giedroyc, wytykając Nowakowi, że jest amerykańskim agentem, sam jednocześnie korzysta z pomocy Komitetu Wolnej Europy. Nowak miał na to stosowne dowody, gdyż osobiście jako tajny konsultant pozytywnie opiniował przyznawane "Kulturze" subwencje Komitetu.
Niesprawiedliwie i jednostronnie wypowiadał się o Nowaku czołowy publicysta "Kultury" Juliusz Mieroszewski. Wyczytać to można w jego listach do Giedroycia z lat 1949-56. Mieroszewski wieszczył, że "Nowak będzie bardzo układny w sprawie granicy na Odrze i Nysie, bo nie może ryzykować zamknięcia stacji na odwetowe żądanie Niemców w Bonn". Ewidentnie się mylił. Pisał o Nowaku nie inaczej jak o "amerykańskim urzędniku", bo nie chciał dostrzec szerokiego marginesu autonomii, którą wypracowało sobie RWE. Siebie - w odróżnieniu od Nowaka - maluje jako niezależnego polskiego publicystę i naiwnie przecenia swe wpływy, pisząc: "Dziś «Kultura» w Kraju znaczy znacznie więcej niż cała «Polish Section» Nowaka. Jeżeli Nowak nie zdaje sobie z tego sprawy, to jest głupi". Jest 8 marca 1956 roku!
W liście z 19 grudnia 1956 roku Mieroszewski zdaje Giedroyciowi sprawę z pobytu Nowaka w Londynie: "Nowak miał tu dwugodzinny odczyt, który był niesmaczną, panegiryczną mową na cześć... kapitalnego Nowaka. Takiego samochwalstwa dawno nie słyszano w Londynie. W ogóle to jest antypatyczny kacyk i napoleonek w wydaniu dla ubogich duchem".
- Zawziętość Mieroszewskiego nie była skierowana wobec mnie osobiście - zauważa Nowak. - To była obsesyjna zazdrość "Kultury", z którą on się utożsamiał. Mieroszewski zaprzestał ataków, gdy zgodził się być zatrudniony w RWE. Jednak ktoś musiał mu to wytknąć i czołowy publicysta "Kultury" zarzucił współpracę z nami. Ale to nieprawdopodobnie utalentowany publicysta, który ślepo realizował nawet najbardziej nieobliczalne pomysły Giedroycia.
Krzysztof Pomian potwierdza: - Mieroszewski był patriotą "Kultury", a "Kultura" była dla niego wszystkim. Dzięki niej odnalazł sens życia. Choć nigdy nie był w redakcji w Maisons Laffitte, to jego utożsamienie było tak silne, jakby nigdy się stamtąd nie ruszył.
W czasach nasilenia się akcji peerelowskich służb specjalnych przeciwko dyrektorowi RWE Nowak ostrzega Redaktora: "Wiem z całą pewnością, że powołana została w MSW specjalna komórka, która zajmuje się tego rodzaju akcją (fałszowanie listów, rozsyłanie podrobionych dokumentów - przyp. JK) i która dysponuje własnym laboratorium i biurem studiów. Mam również miarodajne informacje, że «Kultura» i Pan osobiście będą w następnej kolejności przedmiotem tego typu operacji".
Wspomina Nowak, że kiedy stał się bohaterem ubeckich fałszywek i miał w zespole agentów, którzy usiłowali go zniszczyć, Giedroyc odciął się od nich z miejsca. Odmówił umieszczenia w "Kulturze" jakichkolwiek listów przeciwko dyrektorowi RWE, dając mu w ten sposób mocne wsparcie. Ataki na Nowaka zbiegły się w czasie z zabiegami części polityków amerykańskich z senatorem Jamesem Fulbrightem na czele zmierzającymi do likwidacji RWE jako zimnowojennego przeżytku, który stal na przeszkodzie uregulowaniu stosunków z Rosją w epoce detente. Rozgłośnia poddana została swoistej "taktyce salami" polegającej na corocznym uszczuplaniu środków przekazywanych na jej działalność, co wymuszało oszczędności w postaci redukcji personelu, obcinaniu wynagrodzeń czy osłabiania siły nadajników. "Taktyka salami" doprowadzić miała ostatecznie do spadku słuchalności programu RWE, co miało dostarczyć koronnego argumentu na rzecz całkowitego zamknięcia rozgłośni.
Łamiąc dotychczasowy rzeczowo-informacyjny styl listownej narracji, Nowak zwierza się Giedroyciowi: "W następnym roku budżetowym 1976/77 wydatki (na RWE) będą zmniejszone o 8 milionów dolarów, czyli że za rok czekają nas prawdopodobnie nowe cięcia. W gruncie rzeczy jest to rozbiórka prowadzona rocznymi ratami. Przyznam się Panu szczerze, że zupełnie nie mam ochoty brać udziału w rozwalaniu tego, co wraz z innymi z największym mozołem i trudem starałem się przez tyle lat budować. Mógłbym w każdej chwili przejść na emeryturę". "Całą siłą woli i poczuciem obowiązku trzymam się jeszcze, ale nie jestem pewny, czy nie dojdę do wniosku, że mija się to z celem". Na ten list Giedroyc nie odpowiada.
W podobnie osobistym, przepełnionym goryczą tonie utrzymany jest list późniejszy, napisany już w Pass Thurn: "Chciałbym jeszcze zrobić coś pożytecznego i marzyłem o tym, by rozwinąć działalność w ścisłej łączności z Panem i przy Pana wsparciu. Nie można jednak prowadzić działalności publicznej w atmosferze nagonki. Wytrzymywałem nerwowo próby zaszczucia mnie". "Wszystko jednak ma swój kres i zaczynam poważnie zastanawiać się, czy nie lepiej wycofać się ze wszystkiego i poświęcić czas pisaniu historii". Nowak nie jest już dyrektorem.
Giedroyc odpowiada, zaczynając od swego sakramentalnego "Drogi Panie", a kończąc jak zwykle: "Najlepsze pozdrowienia". Pisze: "Bardzo rzadko w przeszłości zgadzaliśmy się ze sobą, ale ludzi z pasją działania jest tak niewielu, że nie można w naszej sytuacji przejść na plus minus spokojną emeryturę, czy choćby tylko odsunąć się od aktualnej polityki, specjalnie teraz, gdy zbliżamy się do momentu przełomowego i dramatycznego". Giedroyc, gdy dowiaduje się o decyzji Nowaka, by ustąpić ze stanowiska, chwyta za telefon, dzwoni do Monachium - nie zdarzało się to często - i próbuje przekonać Jeziorańskiego do zmiany decyzji. Na próżno.
O ile w czasie, gdy Nowak był dyrektorem RWE, stosunki Nowak-Giedroyc zdominowała antynomia miłość-nienawiść, o tyle po roku 1975, kiedy Nowak poświęca się pisaniu wspomnień, a później wyjeżdża do Waszyngtonu - była już tylko miłość. W tym czasie w Polsce rozwija działalność Komitet Obrony Robotników. Powstają inne ugrupowania opozycyjne: Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela, Konfederacja Polski Niepodległej, a na Wybrzeżu - Ruch Młodej Polski i Wolne Związki Zawodowe. Wybuchają sierpniowe strajki. Powstaje "Solidarność". 13 grudnia 1981 roku generał Wojciech Jaruzelski wprowadza stan wojenny.
Na Zachodzie pojawia się fala solidarnościowych emigrantów. Jest wśród nich Barbara Toruńczyk, która wywodzi się z kręgu marcowych komandosów. Tak Nowaka, jak i Giedroycia poznała już w 1966 roku podczas swej pierwszej podróży na Zachód, którą odbyła niemal śladami Adama Michnika. Toruńczyk przekazała wówczas Nowakowi informacje dotyczące listu do partii autorstwa Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego, okoliczności ich uwięzienia i procesu. Dzięki niej sprawa została nagłośniona w zachodnich mediach, a Wolna Europa nadała szereg audycji o środowisku warszawskiej rewizjonistycznej młodzieży uniwersyteckiej skupionej wokół Leszka Kołakowskiego. Nazywano ich komandosami, gdyż mieli w zwyczaju robić desant, to znaczy przychodzić na wykłady organizowane przez ZMS i wprawiać w zakłopotanie partyjnych prelegentów pytaniami o Katyń, Jałtę, gułag, czystki stalinowskie, co zwykle kończyło się polityczną awanturą.
Jako że Nowak poznał już Michnika osobiście, relacja Toruńczyk wniosła wiele do obrazu ruchu dysydenckiego, którego Michnik - w tym czasie w więzieniu - był jedną z czołowych postaci. Od tej pory RWE stała za komandosami murem.
Podczas stanu wojennego Barbara Toruńczyk, zmęczona dysydencko-politycznym wymiarem swej dotychczasowej działalności, postanawia założyć na emigracji periodyk par exellence literacki - "Zeszyty Literackie". Pomysłowi przyklaskują Konstanty Jeleński i Czesław Miłosz. Jednak na rozgrzaną pomysłem głowę Toruńczyk wylewa kubeł zimnej wody Giedroyc i krąg "Kultury". Gustaw Herling-Grudziński w imieniu własnym i Redaktora przekonuje ją, że nie pora na takie wydawnictwo, że pismo jedynie literackie nie ma racji bytu, że literatura może być co najwyżej apetycznym dodatkiem do pisma politycznego. A takie pismo na emigracji już jest. Jest nim paryska "Kultura". - "Nie daję pani najmniejszych szans" - zakończy.
Podobnie, choć nie ze względu na potencjalną konkurencję, jak miało to miejsce w przypadku kręgu "Kultury", zareagował Nowak: - To jest bardzo niedobry pomysł! - mówił. Jego argumentacja miała charakter strategiczno-wojskowy: - Potrzeba nam jednego frontu. Nie wolno nam rozbijać sił. Wszyscy na pierwszą linię. Pismo literackie to marnowanie energii i ludzi. To nie ma sensu.
Widząc jednak, że nie powstrzyma Toruńczyk w realizacji jej planów, tłukąc pięścią w blat stolika paryskiego bistro, komenderował: - Skoro pani już to robi, to ja się nie zgadzam, żeby pani nie miała za co żyć! Jak wygląda budżet tego pisma? Dopóki pani nie wprowadzi etatu dla siebie, to nie ma mowy, żebym ja pani pomógł, a tak to mogę się zastanowić.
- On był jedynym człowiekiem, który sobie zadał pytanie, z czego ja mam żyć - wspomina Toruńczyk. - I bardzo ułatwił mi kontakty, choć sam zupełnie nie wierzył w sensowność mojego przedsięwzięcia. Był zawiedziony, że zajmuję się literaturą, zamiast angażować się w politykę, tak jak w latach 60. i 70. Mimo to załatwił "Zeszytom" dofinansowanie tak z Kongresu Polonii Amerykańskiej, jak i Kongresu Stanów Zjednoczonych!
Giedroyc, dla którego sukces "Zeszytów Literackich" był jak gwóźdź w bucie, co rusz w korespondencji z Nowakiem narzekał, że jakaś tam inna inicjatywa "jest chyba ważniejsza od finansowania Barbary Toruńczyk z jej «Zeszytami Literackimi»" albo: "zgadzam się z Panem, że nie należy finansować nowych pism, które powstają jak grzyby po deszczu, ale skąd to uprzywilejowanie «Zeszytów Literackich» Barbary Toruńczyk? O ile lepiej pomóc «Tygodnikowi Nowojorskiemu», który naprawdę ma rację bytu".
"Jak Pani zauważyła, Giedroyc nie mógł Pani darować założenia «ZL» - pisał Nowak do Toruńczyk z Annandale 5 lutego 2002 roku - a ja liczne jego wycieczki pod Pani adresem pomijałem milczeniem, nie przyznając się, że przyłożyłem rękę do tego karygodnego naruszania świętego monopolu Maisons Laffitte".
Profesor Krzysztof Pomian wspomina: - Byliśmy z Nowakiem u Giedroycia. To były początki stanu wojennego. Rozmowa toczyła się na jakiś ważny polityczny temat. Wszystko odbywało się w atmosferze pełnej kurtuazji, szacunku i uśmiechów. Wychodzimy z Nowakiem, wsiadamy do samochodu, moja córka siedzi za kierownicą. Samochód rusza. I wtedy Nowak odwraca się do mnie i mówi ze śmiertelną powagą: - Panie Krzysztofie, ale jak pan może wytrzymać z tym człowiekiem!
Ten kontrast był uderzający. Oni obaj trochę grali.
W roku 1994 ukazuje się opracowana przez Pomiana Autobiografia na cztery ręce Jerzego Giedroycia, w której Redaktor przedstawia swe credo wobec Nowaka i Wolnej Europy. Nie obejdzie się bez długiego cytatu:
"...uruchomienie [RWE] przyjąłem może nie z entuzjazmem, ale [...] z zadowoleniem. Jana Nowaka poznałem w okresie tworzenia rozgłośni. Uderzyła mnie jego ogromna ambicja. Byłem do niego początkowo nastawiony bardzo pozytywnie. Ale, jak zwykle, miałem skłonność do udzielania rad i sugestii, o które mnie nie proszono. Nowak wywnioskował z tego, że poluję na jego stanowisko i zaczął traktować mnie podejrzliwie. Miałem z nim nawet dość ostrą rozmowę, w której toku wyjaśniłem, że nie jest moją ambicją być urzędnikiem amerykańskim. Ale jego to nie przekonało. Był bardzo zazdrosny o kontakty. Dość często przyjeżdżałem do Monachium w sprawach ukraińskich i niemieckich. Nowak nie mógł zrozumieć, dlaczego tam przyjeżdżam i nie mam zamiaru zachodzić do Wolnej Europy czy do niego.
Jeśli nastawienie Mieroszewskiego i moje do Wolnej Europy jako instytucji amerykańskiej było krytyczne, to dlatego, że w owych czasach pod tą nazwą występował obok radiostacji również Komitet Wolnej Europy, który finansował i w sposób bardzo brutalny kontrolował wszystkie instytucje emigracyjne od harcerzy po PPS, demoralizując emigrację".
"Trzeba jednak przyznać Nowakowi, że starał się prowadzić politykę samodzielną i nie bał się ryzykować, by narzucić swoje stanowisko, dzięki czemu zdołał częściowo uniezależnić linię sekcji polskiej RWE od Amerykanów. Było tak w okresie dochodzenia Gomułki do władzy w Październiku 1956 r. Było tak również, gdy wynikła sprawa polskich granic zachodnich. Radio dostało zakaz poruszania tego tematu. Obchodzono to przedrukowując głosy prasy światowej. Aż wreszcie doszło do strajku całego zespołu, który po raz pierwszy i chyba ostatni wystąpił jednolicie. Nikt się nie wyłamał i strajk został wygrany.
Nasze stosunki polegały na tym, że Nowak często przyjeżdżał do Paryża i spotykał się ze mną. Pewne sprawy załatwialiśmy telefonicznie, tak że nasza korespondencja była niewielka". (Bagatela: 750 listów w obie strony, zebrane i opracowane przez panią doktor Dobrosławę Platt z "Ossolineum" - przyp. JK).
"Próby wymieniania informacji czy dyskusji o sytuacji w Kraju były jednak często przyjmowane przez Nowaka z nieufnością; podejrzewał, że chcę nim manipulować. Ze swej strony odrzuciłem jego propozycję wydawania «Na Antenie» jako dodatku do «Kultury» za pieniądze RWE. Nie chciałem mieć w «Kulturze» czegoś, na co bym nie miał żadnego wpływu. Ale nie chciałem też dostawać rządowych amerykańskich pieniędzy".
"Do konfliktu między nami doszło, gdy kiedyś oświadczyłem publicznie, że RWE jest jednak finansowana przez Amerykanów, podczas gdy polska działalność polityczna powinna być niezależna pod każdym względem. Nowak zareagował na to artykułem bodaj w «Dzienniku Polskim», gdzie stwierdził, że nie mam żadnych tytułów do wypowiadania się w taki sposób, gdyż sam jestem uzależniony od Amerykanów. Zrobiłem wtedy wielką awanturę. Spotkaliśmy się w Londynie u Kazimierza Sabbata i zażądałem od Nowaka, by powiedział, na jakiej podstawie wysuwa takie oskarżenia. «Mam dowody, ale panu nie powiem», odpowiedział. I odmówił jakichkolwiek wyjaśnień. Rozstaliśmy się wtedy bardzo zimno, bez podania ręki. Było to najostrzejsze spięcie między nami; upłynęło potem sporo czasu, nim nasze stosunki wróciły do normy. W sumie jednak, zważywszy nasze trudne charaktery, współpraca między nami układała się całkiem nieźle".
Annandale, 10 lutego 1995
Drogi Panie,
Bardzo Panu dziękuję za książkę Autobiografia na cztery ręce z cenną dedykacją Autora. Przepraszam równocześnie, że czynię to tak późno. Musiałem znaleźć czas, by przewertować moje przepastne archiwum i odszukać teczki "Kultura".
Niestety, Pana Autobiografia zawiera szereg stwierdzeń nieprawdziwych. Z dokumentów, a przede wszystkim z listów, wymienionych przez Pana z Amerykanami, wynika, że mija się Pan z prawdą świadomie. Ze względu na Pana niezwykłe zasługi i osiągnięcia nie zamierzam tego ogłaszać, ale nie mogę milczeć wobec Pana.
Twierdzi Pan, że widziałem w Panu rywala jako kandydata Amerykanów na stanowisko dyrektora polskiej redakcji RWE. Nie przyszło mi to nigdy do głowy z tego prostego powodu, że kandydatura Pana nie mogła w ogóle wchodzić w rachubę, wobec braku znajomości przez Pana języka angielskiego. Nie mówiąc już o tym, że Amerykanie słusznie przywiązywali ogromne znaczenie do "Kultury" i wiedzieli, że pismo skończyłoby się z chwilą Pana odejścia.
Zarzuca Pan Komitetowi Wolnej Europy, że finansował i "w sposób bardzo brutalny kontrolował wszystkie instytucje emigracyjne - demoralizując emigrację". Zarzucał nam Pan nieustannie na łamach "Kultury", że jesteśmy niewiarygodni, bo "RWE jest finansowane przez Amerykanów", a więc jesteśmy uzależnieni od obcych interesów. Zarzut ten był wykorzystywany przez wspólnego przeciwnika, w celu osłabienia RWE.
Najwyraźniej nie wiedział Pan, że byłem nieformalnym opiniodawcą Pana listownych wniosków o pomoc z Komitetu Wolnej Europy i jestem w posiadaniu kopii wymiany Pana listów z KWE. W chwili gdy byłem angażowany na dyrektora, otrzymywał Pan od Amerykanów 300 dolarów miesięcznie. Moja początkowa pensja wynosiła 310 dolarów. W późnych latach pięćdziesiątych dotacja Komitetu na działalność wydawniczą "Kultury" wynosiła rocznie 75 tys. dol. - niewiele mniej niż cały mój budżet operacyjny.
Nie mam Panu za złe, że wyciągał Pan od Amerykanów dużo pieniędzy na niesłychanie ważną akcję wydawniczą "Kultury". Rozumiem, że Pan ten fakt ukrywał, by nie dostarczać amunicji propagandzie przeciwnika. Za rzecz moralnie niedopuszczalną uważam, że prosząc Amerykanów o fundusze i przyjmując je skrycie, robił Pan z tego zarzut polskiemu zespołowi RWE i innym instytucjom i organizacjom emigracyjnym, korzystającym jawnie z pomocy amerykańskiej.
Fałszywie przedstawia Pan także nasze spotkanie w Londynie w domu pp. Sabbatów i w jego obecności. Powiedziałem Panu wówczas, że jestem w posiadaniu dowodów, że akcja wydawnicza "Kultury" jest finansowana przez Wolną Europę. Zapowiedziałem równocześnie, że kierując się Polskim interesem, nie zamierzam tych dowodów ogłaszać. Nie jestem pewien, czy Pan mi uwierzył, ale nasze rozstanie miało charakter przyjazny, o czym świadczy moja korespondencja zarówno z Panem, jak też z gospodarzem p. Sabbatem.
Pana korespondencji z Komitetem Wolnej Europy nie zamierzam ogłaszać, ale jej nie zniszczę. Gdy nas już nie będzie, stanie się ona niestety dowodem świadczącym przeciwko Panu. To, co tu piszę, nie umniejsza jednak mego wielkiego uznania dla Pana zasług i osiągnięć.
Pozdrowienia, Jan Nowak
Giedroyc nie odpowiedział i nigdy nie ustosunkował się do argumentów Nowaka.
- Gdy będąc w Maisons Laffitte, opracowywałem korespondencję Giedroyc-Mieroszewski - wspomina Krzysztof Pomian - zgłębiłem przy okazji korespondencję Redaktora z Nowakiem. Schodzę na dół i mówię Giedroyciowi, że właśnie czytam ich listy:
- I co, i co? - zapytuje Giedroyc.
- Nic, jak się pana słucha, to ma się poczucie, że wyście byli na noże, a listy są pełne uprzejmości i kurtuazji.
Giedroyc bardzo posmutniał. Nie pasowało mu to do obrazu jego stosunków z Nowakiem. Otóż oni mieli tę przedwojenną cechę, że mówili, co myślą, umieli się nie zgadzać i nie rzutowało to na ich współpracę i wzajemny szacunek. To były potężne osobowości, trudni do wytrzymania pasażerowie.
Po z górą trzech latach od ostatniego listu, w którym Nowak wygarnął, co mu leży na wątrobie, 12 listopada 1998 roku Jerzy Giedroyc napisał list na ręce rektora Uniwersytetu Wrocławskiego z prośbą o doręczenie Janowi Nowakowi-Jeziorańskiemu.
Drogi Panie Janie,
Proszę przyjąć najlepsze gratulacje z powodu przyznania Panu doktoratu honoris causa Uniwersytetu Wrocławskiego. Jest to dowód uznania Pana walki o odzyskanie niepodległości, a w tym włączenia Ziem Zachodnich do Polski. Mimo wszystkich iskrzeń między nami była to wspólna walka, w czasie której nie brakowało Pana życzliwości i pomocy w mojej pracy. Nasza walka nie jest jednak skończona. Prowadzimy ją dziś, by III Rzeczpospolita stała się taką Polską, o jaką walczyliśmy. Jestem pewien, że w tej walce jesteśmy bardziej zgodni niż przedtem. Tym więcej, że jest o wiele trudniejsza.
Wiele serdeczności, Jerzy Giedroyc
Tak ciepły styl listu Giedroycia stopił Nowaka jak kostkę lodu. W niepamięć poszły wszelkie urazy. Korespondencję między nimi zamyka akt pojednania:
Drogi Panie Jerzy,
Sprawił mi Pan najmilszą niespodziankę swoim listem z 14 listopada br. Przesyła mi Pan gratulacje z okazji przyznania mi tytułu d.h.c. przez Uniwersytet Wrocławski, ale to, co Pan napisał w tak serdeczny sposób, więcej dla mnie znaczy niż wiele tytułów i orderów, które tak hojnie na mnie spływają. Przywiązywałem zawsze ogromne znaczenie do promieniowania na Polskę Maisons Laffitte i byłem pełen głębokiego podziwu dla Pana, Panie Jerzy, boć przecież były to dokonania jednego człowieka, który miał do pomocy zaledwie kilku bezgranicznie oddanych ludzi.
Raz jeszcze dziękuję Panu serdecznie za list, który jest pięknym akordem, zamykającym nasze spory. Pozostaje po nich wzajemny szacunek i świadomość, że innymi drogami zmierzaliśmy do wspólnego celu.
Łączę serdeczne pozdrowienia,
Jan Nowak-Jeziorański
W sierpniu 1999 roku nazwiska Nowaka i Giedroycia znalazły się pośród sześciu sygnatariuszy apelu do prezydenta Litwy o ułaskawienie czterech Polaków skazanych za działanie przeciwko niepodległości tego kraju w 1990 roku. Polacy - wśród nich Leon Jankielewicz, były sekretarz KC Komunistycznej Partii Litwy - zasiadali we władzach samorządowych zamieszkanego przede wszystkim przez Polaków Okręgu Solecznickiego. Na skutek ich działań Rada Solecznicka zignorowała ogłoszoną przez litewski parlament deklarację niepodległości. Jakby tego było mało, tamtejsi Polacy opowiedzieli się za utrzymaniem obwodu solecznickiego w granicach ZSRR poprzez utworzenie Polskiego Narodowego Kraju Terytorialnego! Rada uchwaliła, że w obwodzie nadal obowiązuje radziecka konstytucja, i zarządziła, bojkotowany przez wybijających się na niepodległość Litwinów, pobór do radzieckiej armii. W 1999 roku litewski sąd wymierzył im kary od dwóch do trzech i pół roku więzienia.
Na prośbę o ułaskawienie skazanych Polaków - nim jeszcze litewski prezydent zdołał zabrać głos - odpowiedział w prasie polonijnej listem otwartym do Nowaka i Giedroycia prezes Stowarzyszenia "Wspólnota Polska", profesor Andrzej Stelmachowski. Otwarta korespondencja między Stelmachowskim a Nowakiem i Giedroyciem ukazuje, jak odmiennie ludzie ci pojmują patriotyzm i znaczenie przyjaznych stosunków z sąsiadami. Dla Stelmachowskiego skazani są męczennikami polskiej sprawy, więźniami sumienia i ofiarami pokazowego procesu. Zastosowanie wobec nich prawa łaski byłoby akceptacją wyroku i potwierdzeniem ich winy. "Dlatego rozumiejąc szlachetne intencje Panów - pisze prezes «Wspólno-ty Polskiej» - wyrażamy zaniepokojenie podpisaniem apelu o ułaskawienie. Proces ten toczy się bowiem o godność narodową Polaków na Litwie, ich prawa, a także o przyszłe oblicze kraju ich zamieszkania".
Giedroyc i Nowak odpowiadają: "Wierzymy, że nasz apel odniesie skutek, bo okazuje szacunek dla suwerenności Litwy i utrzymany jest w tonie wolnym od arogancji «wielkiego brata»". "Historia uczy, że skrajny nacjonalizm, który dobro własnego narodu przeciwstawia innym, staje się zarzewiem konfliktów i wyrządza największe szkody własnemu państwu". "List Stelmachowskiego pokazuje, że kierownik «Wspólnoty» i jego przełożona, marszałek Senatu Alicja Grześkowiak (...) działają z pozycji nacjonalistycznych. Rozporządzając funduszami o wiele większymi niż polska placówka dyplomatyczna w Wilnie, wkraczają w prerogatywy rządu i prowadzą na własną rękę działania sprzeczne z polityką zagraniczną państwa, która zmierza do zbliżenia z Litwą".
Ostry ton tej odpowiedzi tłumaczy szczególny czas. Nowak prowadzi właśnie w Waszyngtonie intensywny lobbing na rzecz przyjęcia Litwy do NATO, do czego wykorzystuje poparcie 10 milionów amerykańskich Polaków. List Stelmachowskiego był niczym kij w szprychy całej akcji, wzniecał nieufność i budził zadawnione resentymenty. Choć Nowak i Giedroyc wielokrotnie między sobą toczyli spory, były to spory w obrębie tych samych pojęć, znaczeń i wartości. Polski patriotyzm mierzyli jedną miarą: szacunkiem i empatią dla mniejszych narodów. Wobec ludzi niepodzielających tych wartości stawali razem jak monolit.
A oto postscriptum ostatniego listu Nowaka do Giedroycia z 15 sierpnia 2000 roku w sprawie opublikowania wspólnej korespondencji. Nowak pisze: "Przejrzenie tej korespondencji sprawia mi satysfakcję. Byłem często zły na Pana za krytykę RWE w «Kulturze», a jednak mieliśmy nie tylko wymianę myśli, ale także wspomagaliśmy siebie wzajemnie. Powinno to stać się dla czytelników z pokolenia naszych następców pouczającym przykładem kultury politycznej".
ZABŁYŚNIE JUTRZENKA SWOBODY
GŁOS WOLNEJ POLSKI CZY CIA - ARKA NOWAKA - PODWŁADNY SWEGO PODWŁADNEGO - JUTRZENKA SWOBODY ZABŁYŚNIE NAD WARSZAWĄ - KTOŚ TU BĘDZIE PŁAKAŁ - WALKA O AUTONOMIĘ - BALONY NAD POLSKĄ - WALKA O ODRĘ I NYSĘ - CHRZEST BOJOWY: "MÓWI WYSOKI FUNKCJONARIUSZ UBP JÓZEF ŚWIATŁO" - KOMPLEKS ZBIGA - POLSKI PAŹDZIERNIK - PRZESTROGA SIERPNIA 1944 - DRAMAT WĘGRÓW - SPOTKANIE Z "PO PROSTU" - KONIEC ZŁUDZEŃ - ZNAK WIĘZI Z KRAJEM - FASCYNACJA PRYMASEM TYSIĄCLECIA - OBCHODY MILENIJNE - WOJTYŁA: KIEDY SIĘ GOLĘ. SŁUCHAM RWE - KISIEL W RWE - DIALOG Z LUDŹMI DRUGIEJ STRONY - LANGE I RAPACKI OSTRZEGAJĄ PRZED GANGIEM MOCZARA - JÓZEF MACKIEWICZ VERSUS JAN NOWAK - ON MIAŁ NOSA - CZARNY ROK - TAKTYKA SALAMI - ŻYCZLIWE DONOSY -"KOLIBER" - GORZKIE POŻEGNANIE - KTO PRZYJACIEL. A KTO WRÓG - TARAN WOLNEJ MYŚLI.
- Mało mnie obchodzi, z jakiej kieszeni Radio otrzymuje pieniądze, dopóki w moim pojęciu służy interesom mego kraju. Nie mógłbym jednak pracować w Radiu, gdyby miało ono stać się instrumentem wywiadu - miał powiedzieć Nowak Williamowi Griffithowi. Skąd taka wypowiedź?
Emisariusz wiedział doskonale, że Radio współfinansowane jest przez amerykańską Centralną Agencję Wywiadowczą - CIA. Odbywało się to w sposób zakamuflowany. I choć nie wszyscy o tym wiedzieli, ci, którzy wiedzieli, milczeli. Zanim Nowak zaczął organizować polską sekcję, Amerykanie utworzyli dwuosobowy zespół do redagowania dziennika radiowego po polsku, który był uzupełnieniem audycji przygotowywanych w tym czasie jeszcze w Nowym Jorku. Redaktorzy serwisu, Jerzy Szyszko-Bohusz i Antoni Tarnowski, zwrócili Nowakowi uwagę, że podczas audycji lub bezpośrednio po niej nadawane są po polsku różne szyfrowane zdania, przypominające hasła, jakie podczas wojny kierowano na falach BBC do ruchów oporu w okupowanych krajach. Prawdopodobnie teraz za pośrednictwem RWE Amerykanie wysyłali informacje do polskiego antykomunistycznego podziemia lub wręcz amerykańskiej agentury.
- Jeśli mam być odpowiedzialny wobec słuchaczy i wobec przełożonych amerykańskich - twierdził Nowak - nie mogę zgodzić się, aby choć jedno polskie słowo szło na antenę bez mojej wiedzy i zgody.
Następnego dnia nadawanie szyfrowanych wiadomości ustało.
Paweł Machcewicz, historyk z Instytutu Pamięci Narodowej, autor publikacji o RWE i polskiej emigracji politycznej, nie widzi w postawie Nowaka nic zdrożnego. Jego zdaniem na przełomie lat 40. i 50. ogromna większość polskiej emigracji uważała, że zasadne jest podejmowanie współpracy politycznej, wojskowej, a nawet wywiadowczej ze Stanami Zjednoczonymi i Wielką Brytanią. Uważano, że tylko te kraje są w stanie wyzwolić Polskę. Nawet paryska "Kultura" zakładała wówczas, że trzeba się włączyć w walkę z komunizmem na warunkach formułowanych przez USA. Juliusz Mieroszewski opublikował tekst, w którym wzywał polskich emigrantów, by zaciągali się do amerykańskich formacji zbrojnych i podejmowali walkę z komunizmem, gdziekolwiek się ona toczy, choćby w Korei.
Dostrzegano wiele analogii historycznych. Nikt wszak nie twierdził, że Józef Piłsudski, mimo że korzystał z pomocy austriackiej "dwójki", był austriackim agentem. Ameryka nie była przecież zaborcą, a sojusznikiem. Emigracja, nie rozporządzając własnymi funduszami, była skazana na korzystanie z pomocy obcych.
- Nowak nie był agentem CIA - podkreśla Machcewicz. - Był partnerem CIA. Był polskim politykiem. Chcąc walczyć o wolność Polski, trzeba było układać się z CIA. Co innego agent przerzucony przez zieloną granicę, który miał robić zdjęcia i przygotowywać podziemie na wybuch trzeciej wojny, a co innego partner polityczny, który stara się CIA narzucić własne koncepcje.
Nowak nie odczuwa w swej pracy jakiejkolwiek ingerencji wywiadu amerykańskiego. Jedynym urzędnikiem CIA w budynku był szef służb ochrony Radia, wyszkolony pracownik kontrwywiadu. W odróżnieniu od analogicznych instytucji w Bloku Wschodnim, Amerykanie zostawiali narodowym sekcjom ogromny margines swobody.
Pytałem Nowaka, jak w tamtym okresie postrzegał Amerykanów. Jak oceniał ich intencje? - Amerykanie byli nowicjuszami. Nie zdawali sobie sprawy, czym jest komunizm. To była góra naiwności. Człowiekowi niekiedy ręce opadały. Ale z czasem rozwinęli Bóg wie ile instytutów i wychowali kadrę znakomitych ekspertów. Byli lepiej poinformowani od Anglików i wiedzieli, czego chcą. Tylko Amerykanie postawili sobie za cel doprowadzenie pokojowymi środkami do wyzwolenia Europy Środkowo-Wschodniej. Anglicy absolutnie się do tego nie poczuwali. To była zasadnicza różnica.
- Służba w BBC i dyrektorowanie w RWE to było niebo i ziemia. W BBC nie wolno mi się było do niczego wtrącać. Polityka zagraniczna to była wyłączna domena Brytyjczyków. Tu byłem partnerem. Czułem, że codziennie, dzieląc się moimi ocenami, wywieram wpływ na politykę supermocarstwa. Raporty o sytuacji w Polsce tego samego dnia szły dalekopisami do Waszyngtonu i czytane były na najwyższych szczeblach. Amerykanie prowadzili politykę aktywną. Oni nie wiedzieli, jak wyzwolić Europę Środkowo-Wschodnią, ale byli na to absolutnie zdecydowani. I przede wszystkim skoncentrowali się na Polsce.
Nowak kategorycznie zaprzecza temu, jakoby RWE przekazywała jakieś tajne informacje wywiadowi amerykańskiemu: - Nasze informacje przechodziły przez moje biurko i były przeznaczone do masowego rozpowszechniania. Szły do Nowego Jorku i każdy miał do nich dostęp: dziennikarz, urzędnik Białego Domu, departament stanu, Pentagon, także urzędnik CIA. Decydowałem o nagłośnieniu wiadomości na podstawie dwóch kryteriów. Po pierwsze, czy wiadomość jest wiarygodna, i po drugie, czy jej ujawnienie nie narazi polskiego źródła na niebezpieczeństwo represji. Byliśmy czysto dziennikarską redakcją.
Raporty Nowaka miały ogromne znaczenie, bo dawały podstawę merytoryczną, by przekonać Amerykanów do polskiego punktu widzenia w sprawach szczególnie ważnych, takich jak na przykład granica na Odrze i Nysie. Od lat 50. Waszyngton skłonny był w niej widzieć raczej granicę sowieckiej orbity wpływów niż granicę Polski. Gdyby jakimś cudem doszło do odepchnięcia sowietów na wschód, oznaczałoby to oddanie Niemcom polskich Ziem Zachodnich. Nowak starał się uświadomić analitykom z Waszyngtonu, że brak amerykańskiego poparcia dla granic zachodnich jest w istocie wpychaniem Polski w objęcia Rosji, która jest jedynym obrońcą zachodniej granicy Polski.
Nowy, trzydziestoośmioletni szef RWE stanął przed niełatwym zadaniem skompletowania sprawnego zespołu redakcyjnego. Obok fachowości i talentu kandydatów ważne było, by zachować zasadę politycznej równowagi sił, tak by nie narazić się żadnemu z emigracyjnych stronnictw. Nic bardziej nie cieszyło reżimowej propagandy niż możliwość zacytowania ataków na RWE zamieszczanych w prasie emigracyjnej.
Gdy rozmawialiśmy, Nowak tak charakteryzował emigracyjny układ sił politycznych w latach 50.: - Londyn: jeżeli chodzi o cele, zadziwiała jedność i paralelizm działania. Jeśli chodzi o stronę organizacyjną - jeden wielki bałagan. Podzielone ośrodki, które się nienawidziły i zwalczały, ale działały równolegle i w tym samym kierunku. Tak zwany Zamek skupił się wokół prezydenta Augusta Zaleskiego. Miałem do niego głęboką niechęć. Uważałem, że Zaleski kieruje się wyłącznie własną ambicją i nie poświęci najmniejszej ze swych prerogatyw na rzecz jedności. To najbardziej cyniczny i bezwzględny działacz polski, jakiego poznałem. Z drugiej strony działała Rada Trzech - Arciszewski, Anders, Raczyński - wokół której skupiła się elita. Tu była właściwa Polska. I wreszcie - był Mikołajczyk, zasklepiony w obsesjach personalnych. Miał niewielkie grono miernych współpracowników, ale jeden wielki atut: poparcie Stanów Zjednoczonych. Amerykanie, ludzie przyzwoici, uważali, że Mikołajczyk padł ofiarą ich polityki, bo przecież to oni wepchnęli go do Polski. Okazywali mu więc wiele atencji, ale Mikołajczyk nie potrafił tego wykorzystać.
Nowakowi udało się dojść do porozumienia z obozami, które prowadziły ze sobą wojnę: z Mikołajczykiem w Waszyngtonie i Radą Trzech w Londynie. Z każdego środowiska politycznego starał się wyłowić ludzi zawodowo wartościowych. I tak z rekomendacji Mikołajczyka trafił do RWE najbliższy przyjaciel premiera, Tadeusz Chciuk-Celt. Byli także reprezentanci Stronnictwa Narodowego, tacy jak Wiktor Trościanko i Tadeusz Piszczkowski, czy ludzie z PPS - na przykład Wacław Modrzeński, Michał Gamarnikow czy Włodzimierz Sznarbachowski, który do socjalizmu doszedł długą drogą od ONR-"Falangi". Ustalona równowaga zapewniała spokój w stosunkach z emigracją. Jednak większość zespołu stanowili ludzie politycznie niezaangażowani, którzy na Zachód trafili różnymi wojennymi drogami przez Rumunię, Francję i Wielką Brytanię, przez łagry z armią Andersa lub obozy jenieckie i koncentracyjne wyzwolone przez Amerykanów.
Byli to w większości ludzie dojrzali, z trudem adaptujący się do nowych, emigracyjnych warunków życia, dla których narzędziem zarobku i żywiołem była polska mowa: dziennikarze, pisarze, artyści. Uruchomienie polskiej rozgłośni było dla nich życiową szansą.
Podań o pracę było wielokrotnie więcej niż miejsc. Siłą rzeczy Nowak wiele wniosków musiał odrzucić. Tym samym rozgłośni przybywało wrogów i nieprzychylnych komentarzy emigracyjnej prasy wychodzących spod piór niedoszłych pracowników RWE.
Nie sposób wymienić każdej z osób przyjętych wtedy do RWE. Przede wszystkim trafili tam weterani Polskiego Radia, gwiazdy Wesołej lwowskiej fali z Wiktorem Budzyńskim i Włada Majewską; wielkie pióra, jak Marian Hemar, Tadeusz Nowakowski, Gustaw Herling-Grudziński, Paweł Zaremba, a także ksiądz Tadeusz Kirschke, Roman Palester, Aleksandra Stypułkowska, Wojciech Trojanowski czy Jan Markowski, kompozytor i autor akowskich piosenek.
W 1954 roku zastępcą Nowaka w rozgłośni zostaje Tadeusz Żenczykowski "Zawadzki". Urodzony siedem lat wcześniej od Nowaka, zdążył już w II RP zostać najmłodszym posłem na Sejm. Dwa lata przed wojną obejmuje funkcję szefa propagandy Obozu Zjednoczenia Narodowego. Podczas Kampanii Wrześniowej walczy jako ochotnik i odznaczony zostaje Krzyżem Walecznych. Ucieka z niemieckiej niewoli i już w październiku 1939 roku przystępuje do konspiracji jako komendant Związku Odbudowy Rzeczypospolitej (ZOR). Od 1940 roku organizuje Biuro Informacji i Propagandy Komendy Głównej Związku Walki Zbrojnej, a potem Armii Krajowej. Zostaje szefem antyniemieckiej dywersji psychologicznej, czyli Akcji "N", oraz pomysłodawcą i organizatorem "wydziału R", zajmującego się propagandą antykomunistyczną i antysowiecką.
Krótko przytaczam jego życiorys, by wskazać, że w czasie, gdy Żenczykowski jest już jednym z ważniejszych przywódców podziemia, Nowak dopiero szuka kontaktu z AK, na co dzień zajmując się handlem okowitą, masłem i skondensowanym mlekiem. Gdy Żenczykowski jest mózgiem i spiritus movens sztandarowych akcji podziemnej dywersji, Nowak jest ledwie jednym z setek kolporterów "enowej" prasy.
W konspiracji Żenczykowski ma pod swą komendą setki takich ludzi jak Nowak. Podobnie podczas Powstania: odpowiada za całą propagandę AK, podczas gdy Nowak jedynie za anglojęzyczne audycje radia Błyskawica. I wreszcie, co istotne, Nowak nie przeżyje ani jednego dnia w PRL. Zawadzki będzie o to doświadczenie, krótkie wprawdzie, bo kilkumiesięczne, zdecydowanie bogatszy. I oto dziesięć lat później następuje trudna psychologicznie do zniesienia zamiana ról. Nowak jest szefem RWE, zaś Żenczykowski zostaje podwładnym swego dawnego podwładnego. Nawet święty Franciszek zapytałby zapewne w duchu: - Dlaczego nie ja?
Tylko stanowczości i uporowi Nowaka Żenczykowski zawdzięczał swoje zatrudnienie w RWE, i to na tak eksponowanym stanowisku. Niedawny przełożony Nowaka z podziemia zamieszany był bowiem w kompromitującą dla CIA aferę Bergu. Inni "bergowcy" nie mogli nawet marzyć o otrzymaniu wizy amerykańskiej, nie mówiąc już o zatrudnieniu w RWE.
Do 1972 roku, kiedy Żenczykowski przechodzi na emeryturę, dwaj byli żołnierze podziemia lojalnie ze sobą współpracują. Żenczykowski jest "wołem roboczym". Do niego należy tak zwane okejowanie, czyli zatwierdzanie tekstów, poprawianie błędów, bezpośredni merytoryczny nadzór nad redakcją. Przez niemal 20 lat jest alter ego Nowaka, zastępując go podczas nieobecności. Za pedanterię i sumienność w pracy płaci dwoma zawałami serca.
Dlaczego więc Nowak we wspomnieniach, w których obszernie opisuje całą radiową rodzinę, swemu najbliższemu zastępcy poświęca ledwie dwa dość błahe zdania? Zapewne dlatego, że po przejściu Żenczykowskiego na emeryturę stosunki między nimi zmieniły się w otwartą wojnę. Moment ten wspomina w rozmowie ze mną Włada Majewska z londyńskiej redakcji RWE: - Nowak przyjechał do Londynu i jak zwykle zatrzymał się u mnie w biurze. W tym czasie do redakcji przyszedł Zawadzki, który - choć emeryt - prowadził cotygodniową pogadankę radiową. Spotykają się u mnie. Odstępuję im pokoik. Sama wychodzę, rozmawiam z sekretarką. Idę do studia. I nagle słyszę dochodzące zza ściany wrzaski. Krzyczy jeden, krzyczy drugi. Po chwili z impetem otwierają się drzwi i Zawadzki czerwony ze wściekłości wylatuje: - Mam tego dosyć! Wychodzi. Zaglądam do pokoju. Za stołem siedzi rozindyczony Nowak, który powtarza: - On zwariował. On zwariował!
- O co poszło? - pytam.
- Pokłóciliśmy się o to, czy niejaki Miszczak z AK był twórcą Odznaki Armii Krajowej, czy też nie.
- Oni pożarli się na śmierć i życie o taką głupią rzecz!
Błahość przedmiotu sporu pokazuje, że prawdziwe przyczyny konfliktu tkwiły gdzie indziej. Profesor Władysław Bartoszewski, przyjaciel obu (- Z Żenczykowskim byłem bliżej - mówi - ale z Nowakiem dłużej), przypuszcza, że do usztywnienia konfliktu nieświadomie przyczynić się mogły żony, których kontakty naznaczone były swoistą psychologiczną rywalizacją. Daromiła Żenczykowska była starsza od "Grety". W 1942 roku wydana przez wcześniej aresztowanego kolegę wpadła w ręce gestapo. Potwornie katowana, nie sypnęła nikogo, dzięki czemu ocaliła życie wielu osób. Przesiedziała dwa lata w kacetach Majdanka. Uciekła z kraju podczas ewakuacji Oświęcimia. W 1945 roku wróciła z mężem do Polski, działała wraz z nim w Stronnictwie Demokratycznym. Oboje szybko zorientowali się, że czeka ich więzienie. Uciekli na Zachód jesienią 1945 roku.
- Darka była bohaterem, a Wisia była łączniczką; sprawną fizycznie, dzielną kobietą, ale nie bohaterem. Nie przeszła takich prób - zauważa profesor Bartoszewski.
Jednak po śmierci "Grety" to do Daromiły właśnie 16 maja 1999 roku Nowak napisze: "Darko kochana, a więc dzielimy teraz wspólną niedolę. Wiśka była dla mnie dokładnie tym, czym ty byłaś dla Tadka, żoną, panią domu, sekretarką, maszynistką, archiwistką, troskliwą opiekunką".
Na kilka tygodni przed śmiercią Żenczykowskiego Nowak nawiąże z nim kontakt listowny. Nie wiem, czy zdążyli sobie przebaczyć wszelkie urazy. Nowak zapewne tak, zważywszy, że zabiegał o odznaczenie przyjaciela Orderem Orła Białego.
Podczas tak zwanej suchej zaprawy w okresie bezpośrednio poprzedzającym rozruch Radia zespół przygotowywał audycje według ramówki programu tak, jakby radiostacja już normalnie działała. Czytając skrypt, Nowak stwierdzał z satysfakcją, że nawet rozgłośnia w Polsce nie mogłaby zebrać bardziej utalentowanego zespołu. Jego założeniem było otworzenie ośrodka, który będzie namiastką Polskiego Radia, radia, które miało nadawać tak, jakby Polska była niepodległa. Słuchacz, włączając odbiornik o określonej porze, mógł wybrać, niczym klient w sklepie samoobsługowym, której audycji chce wysłuchać: informacji, publicystyki krajowej i międzynarodowej, kulturalnej, robotniczej, dla rolników, dla młodzieży, teatru Hemara, pogadanki historycznej. Mówili więc Polacy do Polaków, a nie Amerykanie chowający się za polskimi plecami.
Jeszcze przed rozpoczęciem nadawania Nowak udaje się w podróż do Londynu, do generała Władysława Andersa. Staje tam przed pełnym energii charyzmatycznym przywódcą. Anders uważał Powstanie Warszawskie za katastrofalną pomyłkę; teraz troską generała było, by Amerykanie nie traktowali RWE jako instrumentu do podżegania ku kolejnemu powstaniu. Spotkanie odbywa się w Instytucie Polskim imienia generała Władysława Sikorskiego: - Panie generale - zaczął Nowak - mówię jak żołnierz do dowódcy. Może pan być zupełnie spokojny. Nie uczynię niczego, co mogłoby uderzać w polskie interesy albo wywoływać w Polsce jakieś ofiary. Będzie pan o wszystkim informowany. Ile razy będę w Londynie, zawsze będę się do pana zgłaszał i szczerze o wszystkim informował.
- To mi wystarczy - miał odpowiedzieć Anders. - Ma pan moje zaufanie. Jeżeli w mojej ocenie będzie pan zasługiwał na krytykę, przekażę ją panu, ale w cztery oczy. Ma pan moje stałe poparcie.
I w istocie - współpraca z Andersem układała się doskonale. W czasie inauguracji stacji przemówiło czterech polskich przywódców. Jednym z nich był właśnie generał Władysław Anders.
Zachowało się do dziś archiwalne nagranie inauguracyjnego przemówienia Jana Nowaka z 3 maja 1952 roku. Parafrazując radiowy slogan "szkoda, że państwo tego nie widzą", mógłbym napisać: "szkoda, że państwo tego nie słyszą". Nowak łamiącym się ze wzruszenia głosem mówi: "Nadejdzie jeszcze dzień, kiedy jutrzenka swobody zabłyśnie znowu nad Warszawą. Będzie to dzień waszego zwycięstwa, waszego triumfu, triumfu narodu, który w najgorszych chwilach nie utracił wiary. Rodacy! Gdziekolwiek jesteście - pamiętajcie! Polska żyje, Polska walczy, Polska zwycięży!".
Jakież trzeba było mieć pokłady wiary i optymizmu, by na dnie stalinowskiej nocy wypowiadać takie słowa! Kazamaty bezpieki pełne były torturowanych, sądzonych w tak zwanych kiblowych rozprawach. Skazańcy w celach śmierci czekali na skrytobójcze egzekucje, społeczeństwo było podzielone, sterroryzowane i upokorzone przymusem udziału w wiecach poparcia dla komunistycznego reżimu. Ludzie bali się własnych sąsiadów, a wszechobecne kłamstwo cisnęło się do uszu z radia, wyzierało z gazet i podręczników szkolnych. Wyglądało na to, że niebawem Polska będzie tylko miejscem na mapie, a nowa generacja Polaków myśleć już będzie po sowiecku. Nowak ma swój wielki udział w "triumfie Narodu, który nigdy nie utracił wiary".
- Kiedy dostałem się do Wolnej Europy i trochę się rozejrzałem, to zrozumiałem, że albo ja będę tu płakał, albo mój zespól. Sam pan rozumie, co wybrałem - miał powiedzieć Krzysztofowi Pomianowi Jan Nowak, wspominając w latach 80. w Paryżu przy kolacji pierwsze dni spędzone na stanowisku dyrektora RWE.
Na początku roku 1952 miał jeszcze w pamięci radę, jakiej udzielił mu Adam Ciołkosz, wybitny przywódca PPS: - Byłem w życiu żołnierzem, parlamentarzystą, redaktorem "Robotnika" i publicystą - mówił Ciołkosz. - Zawsze broniłem demokracji. Niech pan jednak pamięta: dwie funkcje życia zbiorowego nie znoszą kolektywnego kierownictwa - dowodzenie formacją wojskową oraz redagowanie gazety albo kierowanie radiostacją.
Nowak weźmie sobie tę radę głęboko do serca, w stopniu, który zapewne przerósł wyobrażenia samego Ciołkosza.
"Początki Radia wspominam z przyjemnością. Nikogo nie trzeba było popędzać. Ludzie zabrali się do pracy z zapałem i entuzjazmem. Po sześciu latach powracali do czynu i walki" - pisał Nowak. Znamienne, że traktował pracę w RWE jak przedłużenie podziemnej walki. On i jego żona "Greta" nigdy nie złożyli broni, nigdy nie wyszli z podziemia. Walce podporządkowali cale życie.
Nowak do pracy przychodził wcześnie rano, wychodził około ósmej wieczorem ze stertą dokumentów pod pachą do przeczytania w domu. Godziny pracy nie istniały. Na okrągło, przez całą dobę pochłonięty był sprawami polskimi. Wymagał dużo od samego siebie, takiego samego poświęcenia żądał od innych. Na dłuższą metę nie dla wszystkich było to do zniesienia. Po latach wojny i emigracyjnej tułaczki ludzie mieli dosyć walki. Owszem, pracowali z ideowym zaangażowaniem, ale chcieli wziąć czasem wolny dzień, wyjechać z rodziną na wakacje; chcieli wreszcie trochę pożyć, poświęcić trochę czasu dzieciom.
Tymczasem Nowak tego nie zauważał - oceniał innych tak jak siebie i wymagał żołnierskiej dyspozycyjności i rewolucyjnego zaangażowania. Wspominał: "Jakie to było wzruszające, gdy ludzie pracowali dla idei, kiedy nie pytali, ile będą zarabiać, a znajdowali szczęście w tym, że mogą służyć swemu krajowi". Taki stan rzeczy można było utrzymać przez kilka lat, ale nie przez 24 lata rządów Jana Nowaka. Załoga zorganizowała związek zawodowy. Jego istnieniu Nowak na początku się nie sprzeciwiał, czego później gorzko żałował, tym bardziej że niemieckie prawo pracy z szefów związku czyniło ludzi nietykalnych.
Wszelkie podejmowane przez Nowaka administracyjne próby dyscyplinowania opornych pracowników wymagały zgody związku zawodowego. A zgody na ogół nie było. Duch rewolucji prysł jak bańka mydlana. Zaczęto domagać się podwyżek i przywilejów socjalnych, a Nowakowi z arsenału środków dyscyplinujących do dyspozycji pozostał jedynie krzyk. Nowak zaczynał podnosić głos już na początku rozmowy i ludzie się go bali. Gabinet Nowaka był twierdzą. Wejścia pilnowały sekretarki. Jeśli już kogoś wzywał do swego biura, to po to, żeby zbesztać.
Alina Grabowska wspomina, jak kiedyś popełniła w swym komentarzu błąd, przytaczając jakiś cytat. Propaganda reżimu natychmiast pomyłkę podchwyciła, kwestionując kompetencje i wiarygodność rozgłośni. Nowak wpadł w szał. Wezwał Grabowską do gabinetu: - Co pani najlepszego narobiła! To katastrofa! - miotał się po gabinecie. Przeżywał tak, jakby od jednego komentarza Grabowskiej zależeć miał los Polski. Potem już nie krzyczał, tylko w milczeniu trzymając się za głowę, zapadł w fotelu za biurkiem i ciężko dyszał.
- Widać było, że jest zasmucony tym, że coś takiego zrobiłam - wspomina Grabowska. - Jego reakcje miały jedno podłoże: interes rozgłośni i kraju. Nie było innego motywu. Własnego zysku nigdy nie szukał.
Grabowska nie żywiła więc urazy. Uważała, że Nowak miał słuszność. Jednak wielu wychodziło z gabinetu dyrektora rozgłośni w poczuciu krzywdy i upokorzenia. Liczba wrogów rosła.
Ci, którzy mieli pilne sprawy i za wszelką cenę chcieli rozmawiać z Nowakiem, w desperacji łapali go na korytarzu, gdy zmierzał do toalety. Wtedy dochodziło do wybuchów nieopisanej złości, bo tego Nowak wręcz nie cierpiał. Kiedyś w jednego z właśnie zwalnianych pracowników rzucił słuchawką od telefonu.
- Tak, krzyczałem na ludzi. Byłem niecierpliwy - przyznaje po latach. - Miałem bardzo dużo roboty i jeżeli ktoś przychodził i mi głowę zawracał, to spotykał się z bardzo ostrą reakcją. Dzisiaj już bym postępował inaczej. Zbyt ostre traktowanie ludzi uważam za swój błąd, choć mówiąc szczerze, niewiele mam sobie do wyrzucenia, bo jak przychodziło do jakiejś choroby czy niedoli, to rzucałem wszystko i walczyłem o tego człowieka. A po drugie - nie wyrzucałem ludzi z pracy, chociaż mogłem. W pierwszym okresie wystarczyło zadzwonić do działu personalnego i powiedzieć: proszę go zwolnić. I Amerykanie bez pytania zwalniali. Ja tej władzy nie nadużywałem. Usunąłem w ciągu 25 lat około dziewięciu osób. Biorąc pod uwagę, że przewinęło się około 200, to nie jest tak wiele.
Wielu byłych pracowników RWE uważa, że w tej kwestii Nowak jest dla siebie zbytnio wyrozumiały. Andrzej Pomian, kolega Nowaka z czasów konspiracji, korespondent RWE w Nowym Jorku, wspomina: - Jego stosunek do podwładnych był nie do wytrzymania. Wymyślał ludziom, krzyczał, czepiał się o byle co. Na początku przy najmniejszej różnicy zdań zwalniał natychmiast. Od razu - bez podania racji. Potem nie mógł już tego robić, bo weszło w życie niemieckie prawo pracy, które do zwolnienia pracownika wymagało aprobaty związku zawodowego. Ale współpracę z tak zwanymi wolnymi strzelcami zrywał nadal. W piątek potrafił powiedzieć pewnej współpracownicy: - W poniedziałek może pani nie przychodzić do pracy. Wtedy jako członek Rady Zakładowej musiałem się za nią ująć, a to rzutowało na stosunki między nami.
- Nowak pozbierał ludzi, którzy w Londynie żyli w nędzy, byli bez perspektyw, którzy w życiu nie widzieli ani mikrofonu, ani studia, i zrobił z nich pierwszorzędnych reporterów! Potem w słowniku tych ludzi zabrakło słowa "wdzięczność". Polacy nie potrafią okazywać wdzięczności. O swoich dobroczyńcach woleliby zapomnieć - opowiada Włada Majewska, gwiazda Lwowskiej fali i redaktor RWE w Londynie. Ale Włada Majewska dodaje, że trzeba też rozumieć tych, którzy go nienawidzili: - Siedziałam nad Tamizą i nie musiałam z Nowakiem pracować na co dzień, a wiem skądinąd, że jak krzyczał, to słychać go było w czwartym pokoju. Nigdy mnie nie zbeształ, bo byłam daleko. Ale gdybym musiała pracować w Monachium, prędzej czy później bym uciekła. To nie był łatwy człowiek. Krzyczał jak wariat - ale miał na względzie tylko dobro kraju.
Maria Parczewska, jedna z sekretarek Nowaka, wspomina, że wobec swych najbliższych współpracowniczek był niezwykle serdeczny i traktował je z uznaniem, lecz nie tolerował bezczynności. "Raz nie puścił mnie na huczne wesele do Francji, bo mogłam być potrzebna. Uciułany przez lata dwumiesięczny urlop na podróż do Japonii skrócił do sześciu tygodni, bo nie powinnam być tak długo nieobecna".
- Nowak potrafił dzwonić o godzinie 11-12 w nocy do domu i mówić: - Proszę na rano przygotować mi taki i taki materiał - wspomina Maciej Morawski, długoletni korespondent RWE w Paryżu. - Przychodził o ósmej rano do biura i dzwonił do korespondentów RWE. Ludzie się wściekali, bo myśleli, że kontroluje, czy są już w pracy. Tymczasem on chciał wiedzieć, co jest w prasie. Musiałem wstawać o szóstej, przeglądać gazety, by o ósmej móc mu powiedzieć, co pisze "Le Monde" czy "Le Figaro". Nowak trzymał towarzystwo za mordę - i opieprzał. W porze obiadowej wysyłał do redakcyjnej restauracji swego zastępcę, który sprawdzał, czy ludzie zbyt wiele czasu nie spędzają na posiłku. Chodził między stolikami i pytał: - Zupa czy drugie?
Nietrudno się więc dziwić, że Tadeusz Nowakowski, mistrz kawiarnianych złośliwości, zauważył, że Nowak jest jedynym człowiekiem, któremu udało się po 1945 roku założyć na zachód od Łaby obóz koncentracyjny.
Popularna dziennikarka RWE Krystyna Miłotworska opowiadała o słynnym sprawozdawcy radiowym Wojciechu Trojanowskim, który jako pierwszy powiedział w Radiu: "szkoda, że państwo tego nie widzą". Otóż Trojanowski na widok idącego korytarzem Nowaka miał umykać w pierwsze napotkane drzwi, nawet jeśli to była damska toaleta.
Z drugiej strony przy Nowaku zaczął się formować krąg pochlebców. Im bardziej Nowak był atakowany, tym bardziej był łasy na przejawy akceptacji i tym chętniej nadstawiał ucha na wieści o tym, kto i co o nim powtarza. Sondował nastroje wśród załogi. Marek Łatyński, jeden z następców Nowaka na stanowisku szefa Radia, wspomina: "W Monachium nie należałem do jego - jak to nazywano - «dworu», złożonego z ludzi wcale nie najciekawszych, spośród licznego wtedy i utalentowanego zespołu, gotowych za to do nadskakiwania mu". Zdaniem Andrzeja Pomiana "atmosfera w zespole robiła się nieciekawa".
Silna pozycja Nowaka wobec Amerykanów jest faktem bezspornym. Nawet jego zaprzysięgli wrogowie przyznają, że żaden z dyrektorów innych narodowych sekcji RWE, ani też żaden z następców Nowaka nie miał już równej jemu pozycji.
Andrzej Pomian uważa, że dyrektor mógł pozwolić sobie na to, by nie bardzo się liczyć z Amerykanami w Monachium, bo "miał doskonałe stosunki z Amerykanami w Waszyngtonie, tak zwane dobre plecy. Uczynił z Radia organizację samodzielną. To był ogromny jego plus". Im dłużej sprawował swą funkcję, tym bardziej jego pozycja rosła. Odchodzili szefowie innych sekcji, co kilka lat zmieniali się amerykańscy dyrektorzy i doradcy polityczni. Ze Stanów Zjednoczonych przyjeżdżali nowi ludzie, którzy Europy Wschodniej musieli uczyć się od początku. Nowak był dla nich źródłem wyjątkowej wiedzy, partnerem i mentorem. Wszystko wokół się zmieniało, a Nowak trwał.
Paweł Machcewicz oglądał zachowane w archiwum Instytutu Hoovera uniwersytetu w Stanfordzie dokumenty amerykańskiego kierownictwa Radia, które potwierdzały wyjątkową pozycję Nowaka. Amerykańscy partnerzy uważali go za znawcę spraw polskich, doceniali jego orientację w nastrojach społeczeństwa i w niuansach rozgrywek partyjnych. Zauważali, że był człowiekiem zdecydowanym, szybko podejmującym decyzje i rządził żelazną ręką. W innych sekcjach dochodziło do konfliktów. Zmuszało to Amerykanów do interwencji i stawiało przed problemem, którą z frakcji poprzeć. Sekcja polska pod kierownictwem Nowaka nigdy nie sprawiała Amerykanom poważnych kłopotów, w odróżnieniu na przykład od węgierskiej w 1956 roku. Wyjątkiem była sprawa granicy na Odrze i Nysie, ale o tym później.
Niemałe pole manewru dawała Nowakowi podstawowa zasada, na jakiej opierała się rozgłośnia. Choć Radio finansowane i nadzorowane było przez Amerykanów, to jednak uznawało założenie, że przygotowanie programów oddaje się całkowicie w ręce emigrantów z Europy Środkowo-Wschodniej. Polacy mówili do Polaków, Węgrzy do Węgrów. Autonomia sekcji była więc wpasowana w koncepcję Radia. Zamiast tworzyć mechanizm bezpośredniego nadzoru programu, tak jak było to w Głosie Ameryki czy BBC, Amerykanie opracowywali polityczne wytyczne, tak zwane guidance. Powstawały one w Nowym Jorku, z czasem także w Monachium i dotyczyły węzłowych problemów - jak oceniać sytuację w kraju po śmierci Stalina, jak oceniać rewolucję węgierską. Potem pojawić się miały szczegółowe zalecenia miesięczne, a nawet dzienne. I wreszcie istniały też wytyczne dla poszczególnych krajów. Jakiekolwiek by one były - Nowak brał udział w ich kształtowaniu...
Po protestach robotniczych w Berlinie Wschodnim Amerykanie wpadli w euforię. Guidance dla rozgłośni czeskiej zalecały akcje masowego nieposłuszeństwa i w gruncie rzeczy nawoływanie Czechów do powstania. Nowak postanowił działać, nim sam otrzyma podobne zalecenia. Wspomina: "Poprosiłem o zasadniczą rozmowę z Amerykanami, prezesem KWE Whitneyem Shepardsonem, nowojorskim szefem Robertem Langiem i szefami z Monachium - Richardem Condonem, Williamem Griffithem i Paulem Henze. Wystąpieniu swemu nadałem świadomie ton emocjonalny. Postanowiłem po prostu zaapelować do etycznego poczucia tych ludzi". "Prosiłem, by postawili się w moim położeniu człowieka, który brał udział w tragedii Powstania Warszawskiego i wie z własnego doświadczenia, co oznacza rzucanie się z gołymi rękoma na czołgi. Polacy ulepieni są z innej gliny niż Czesi. Stanowią bardziej zapalny materiał. Ani ja, ani moi koledzy nie chcą stać się zapłonem, który wysadziłby w powietrze własny kraj. Amerykanie słuchali w milczeniu". Guidance dla Polaków uwzględniało wszystkie tezy Nowaka.
Kisiel w swoim Abecadle tak komentował negocjacyjne talenty Nowaka: "Człowiek wielkiej odwagi, uważam, że był świetnym dyrektorem. Przy tym łączył dwie rzeczy, był tym bohaterem, kurierem z Warszawy, a jednocześnie wielkim realistą, do powstań nie zachęcał i umiał z Amerykanami rozmawiać, co nie jest łatwe, bo tam nie najmądrzejsi ludzie byli w tym Monachium. Ale on potrafił tą opinią bohatera okupacji zażyć ich tak, jak chciał".
William Griffith i Paul Henze, bezpośredni przełożeni Nowaka w RWE, w rozmowie z Pawłem Machcewiczem zgodnie twierdzili, że jeśli któraś z wytycznych Nowakowi się nie podobała, to tak starał się manewrować, by nie wprowadzić jej w życie. Pomagał w tym brak cenzury prewencyjnej, który zabezpieczał przed ingerencją na co dzień. Wybrane teksty audycji były tłumaczone dopiero po nadaniu i studiowane post factum.
Nowak wspomina: "Przyjąłem od początku żelazną zasadę, by o nic nie pytać Amerykanów przed zatwierdzeniem nadawanego materiału. Wolałem czekać na negatywną reakcję, aniżeli z góry się przed nią zabezpieczać". Po latach wypracowano modus vivendi. Jak mówił mi Nowak: - Moi Amerykanie bardzo uważnie śledzili to, co robię, tłumaczyli, słuchali - i nie wtrącali się.
Pracujący w nowojorskiej centrali Komitetu Wolnej Europy przyjaciel Nowaka Tadeusz Pawłowicz wspomina: - Sekcja polska unikała jakichkolwiek starć z kierownictwem Radia. Nowak twierdził, że w Monachium wszelkie instrukcje, na przykład codzienne guidance, czyli zalecenia programowe przychodzące z Nowego Jorku, po prostu bez czytania wyrzucał do kosza.
Pierwszą okazją do rozbieżności były "akcje balonowe" prowadzone przez Komitet Wolnej Europy. Polegały na wysyłaniu do krajów w sowieckiej orbicie materiałów propagandowych przy użyciu wypełnionych gazem balonów. Na niewiele się zdały podejmowane przez kraje socjalistyczne próby ich zestrzeliwania z samolotów lub przy użyciu artylerii przeciwlotniczej. Akcje balonowe zorganizowano na Węgrzech i w Czechosłowacji, w końcu przyszła kolej na Polskę. Sprzeciw Nowaka budził nie tyle sam pomysł, co obawa, że tak spektakularna akcja może rozbudzić nieuzasadnione nadzieje Polaków na większe zaangażowanie Stanów Zjednoczonych w walce z reżimem w Polsce. Nadzieje te pozostawały w jawnym kontraście z pasywnością USA wobec właśnie krwawo stłumionych protestów robotniczych w Berlinie Wschodnim.
Ulotki zrzucane z balonów wzywały Czechów i Węgrów do skreślania komunistycznych kandydatów w wyborach do rad narodowych, do zwalniania tempa pracy, do bojkotu dostaw obowiązkowych, do urządzania demonstracji ulicznych, a nawet sabotażu w miejscach pracy. Dla Nowaka było jasne, że wezwania takie mogą w Polsce wywołać działania powstańcze, a w konsekwencji brutalne represje. I jedno, i drugie było groźne i niepożądane. Argumenty Nowaka przyniosły skutek. Ulotki zrzucone nad Polską nie zawierały wezwań do oporu. Balonami poleciały broszury Światły, książka George'a Orwella Folwark zwierz
ęcy, biuletyny Radia.Niezależność linii programowej Nowaka potwierdza fakt, iż przekonał on amerykańskie kierownictwo, że wrogiem numer jeden w PRL nie jest Władysław Gomułka, a Mieczysław Moczar. Gomułka, choć dopuścił się zbrodni, nie miał mentalności zbrodniarza. Moczar natomiast to dla Nowaka typowy godfather - szef mafii. Emisariusz uważał go za pospolitego kryminalistę i chorobliwego antysemitę. Obawiał się, że jeśli Moczar dorwie się do władzy, oznaczać to będzie kompletną demoralizację społeczeństwa, nawrót do stalinowskich praktyk, gdzie szef policji był jednocześnie szefem partii. Uważał, że rządy Moczara oparte na aparacie bezpieczeństwa będą miały charakter zbrodniczy. Już od 1963 roku, nie bez oporów w samym zespole, z którego część nie kryła związków ze Stronnictwem Narodowym, Nowak wymusił na Amerykanach skierowanie ostrza kampanii propagandowej przeciwko moczarowskim "partyzantom".
Największym wyzwaniem dla niezależności rozgłośni była jednak sprawa granicy na Odrze i Nysie. Już na początku istnienia Radia, w roku 1952, wypracowano formułę komentowania tej kwestii. Polska sekcja RWE nie miała prawa do własnych komentarzy, ale wolno jej było cytować wypowiedzi polskich polityków emigracyjnych bądź oficjalne dokumenty przyjmowane przez emigracyjne ugrupowania. Był to wyraz trudnego kompromisu.
Antykomunistyczne Radio Wolna Europa mogło powstać tylko w amerykańskiej strefie okupacyjnej, bo Niemcy niewiele jeszcze mieli tam do powiedzenia. Żadne z pozostałych europejskich państw nie miało ochoty gościć rozgłośni na swym terytorium, by nie narażać na szwank swych stosunków z ZSRR. Jedynie nadajniki RWE znajdowały się w rządzonej przez Salazara Portugalii.
Z upływem lat, gdy Niemcy zachodnie odzyskiwały suwerenność, Amerykanie nie mogli drażnić gospodarzy nadawaniem z niemieckiej ziemi polskich żądań gwarancji dla granicy na Odrze i Nysie. Sprawa była delikatna. W Niemczech mieszkało wielu uchodźców zza Odry. Organizacje wypędzonych stanowiły w RFN siłę polityczną, której nie należało lekceważyć. RWE było dla Niemców symbolem amerykańskiej dominacji. Co rusz w niemieckiej prasie ukazywały się artykuły o znamiennych tytułach: Precz z Radiem Wolna Europa - pisano w dzienniku "Passauer Neue Presse" 26 listopada 1960 roku; Zamkn
ąć w końcu to radio nawoływał "Soldaten-Zeitung" 23 grudnia 1960 roku.W listopadzie 1963 roku wywiad PRL zwerbował do współpracy spikera polskiej sekcji Jerzego Bożekowskiego, nadając mu pseudonim "Fonda". Działalność "Fondy" opisana została szczegółowo przez Pawła Machcewicza na podstawie teczki odnalezionej w IPN. W swym pierwszym raporcie "Fonda" pisał: "Należy tu podkreślić bardzo stanowczo, że nie istnieje współpraca pomiędzy zespołem polskim RWE a Niemcami. Stosunek Niemców do RWE jest bardzo nieprzychylny, co daje się odczuć na każdym kroku, co ma swój wyraz w napaściach prasy niemieckiej na RWE, a także w niektórych oficjalnych wypowiedziach bawarskich polityków".
Z kolei z polskiego punktu widzenia milczenie RWE w sprawie granic zachodnich dawało komunistycznej propagandzie koronny dowód na uzależnienie polskiej rozgłośni od Niemców i przekonanie, że tylko Związek Radziecki, a nie Stany Zjednoczone czy Wielka Brytania, jest gwarantem integralności terytorialnej Polski.
Po 1956 roku Amerykanie próbowali jednak coraz bardziej cenzurować wypowiedzi polskich polityków bądź do nich nie dopuszczać. Sprawa Odry i Nysy była jedyną, w przypadku której Nowak musiał przed emisją przedłożyć skrypt nadawanych audycji, by dostać zgodę na jej nadanie. Niemal zawsze wiązało się to z mniejszą lub większą potyczką. W końcu doszło do walnej bitwy. W październiku 1960 roku Amerykanie zabronili nadania przemówienia prezesa Kongresu Polonii Amerykańskiej Karola Rozmarka, który podczas zjazdu Kongresu domagał się uznania przez Niemcy polskiej granicy zachodniej. Nowak powiedział non possumus i zagroził strajkiem całego zespołu. Uzyskał też poparcie szefów innych narodowych sekcji.
Kryzys opisany został szeroko w różnych źródłach. Najciekawszym jednak świadectwem - bo bezinteresownie prawdziwym - jest raport agenta "Fondy": "Były ze strony amerykańskiej próby ustanowienia cenzury, czemu Jan Nowak stanowczo się sprzeciwił i postawił tę sprawę tak mocno, że Amerykanie zrezygnowali". "Nowak zwołał wtedy zebranie wszystkich pracowników Polaków, nawet tych, którzy pracują w działach mu nie podległych, przedstawił wszystkim żądania Amerykanów w sprawie cenzury i zaproponował - jeśli Amerykanie swoich żądań nie cofną, strajk wszystkich Polaków. Propozycja została przyjęta jednogłośnie. Amerykanie ustąpili i żądanie wprowadzenia cenzury już się nie powtórzyło".
Byl to ostatni akt tak zgodnego i solidarnego działania całego zespołu i jego dyrektora. Niebawem na tle stosunku do Nowaka dojdzie do ostrej polaryzacji. Konflikt ten będzie jednym z ważnych czynników dymisji Nowaka w 1975 roku.
Chwilą wielkiej satysfakcji dla całego zespołu było parafowanie 18 listopada 1970 roku układu, w którym Bonn uznawało linię Odry i Nysy za nienaruszalną granicę Polski. Nowak i jego zespół powitał to wydarzenie jako jedno z najpomyślniej szych od czasu zakończenia wojny, wyrażając nadzieję, że pojednanie między rządami otworzy drogę do pojednania między narodami, które dzieliła dotychczas odwieczna nienawiść.
Jest paradoksem polskiej historii, że traktat Gomułka-Brandt był szczytowym osiągnięciem politycznym pierwszego sekretarza KC PZPR. Gomułka działał w imię polskiej racji stanu, którą miał tak samo pojmować i całkowicie popierać zespół pracowników antykomunistycznej rozgłośni. Przypomnijmy, że ten sam Gomułka podeptał wartości Października '56, wszczął w 1968 roku antysemicką nagonkę, a już za kilka tygodni miał zdecydować o krwawym stłumieniu robotniczych rozruchów na Wybrzeżu.
Chrztem bojowym dla dyrektora rozgłośni stała się sprawa Józefa Światły, zbiegłego na Zachód dygnitarza bezpieki, zastępcy dyrektora X departamentu ministerstwa bezpieczeństwa publicznego. Światło był zaufanym człowiekiem Bieruta. Znał na wylot mechanizm totalitarnego państwa. Towarzysz "Tomasz" (Bolesław Bierut) powierzał mu najbardziej odpowiedzialne zadania. To on prowadził śledztwa i dokonywał aresztowań działaczy partyjnych, takich jak Władysław Gomułka, Marian Spychalski, marszałek Żymierski ("Rola"). We wrześniu 1953 roku aresztował także kardynała Stefana Wyszyńskiego.
Ucieczka Światły miała dość banalny przebieg. W grudniu 1953 roku on i jego bezpośredni przełożony Anatol Fejgin na polecenie Jakuba Bermana udali się do Berlina Wschodniego na ściśle poufne rozmowy z szefem wschodnioniemieckiej bezpieki, generałem Erichem Mielke. Chodziło o "uciszenie" pracującej w RWE byłej komunistki Wandy Brońskiej-Pampuch. Jej rodzice zostali w czasie czystek straceni w Rosji, a ona sama przesiedziała lata w sowieckich więzieniach i łagrach. Wśród komunistów z KPP-owskim rodowodem miała wielki autorytet, dlatego Bierut uważał jej audycje za szczególnie szkodliwe.
Podczas pobytu w Berlinie Fejgin i Światło pomylili stacje metra i wysiedli we francuskiej strefie okupacyjnej. Obu uderzyło bogactwo sklepowych wystaw i feeria miejskich świateł. Postanowili wrócić nazajutrz na zakupy. W czasie gdy Fejgin dokonywał w kantorze wymiany waluty, Światło ulotnił się i zgłosił na posterunek żandarmerii w strefie amerykańskiej, kładąc na stole ubecką legitymację oraz rewolwer. Dwa dni później był już w Waszyngtonie, gdzie składał urzędnikom CIA obszerne wyjaśnienia. Ucieczka Światły trzymana była przez Amerykanów w ścisłej tajemnicy. Milczał też warszawski reżim.
Pół roku później, jeśli wierzyć Nowakowi, zupełnym przypadkiem wszedł on w posiadanie taśmy z nagraniem zeznań Światły. Taśma, zamiast do konsulatu USA w Monachium, przez pomyłkę trafiła w ręce Nowaka. Od tej pory nie przestawał interweniować u amerykańskich władz o dostęp do zbiega.
Wiedza Światły przerosła najśmielsze oczekiwania - była jak dynamit podłożony pod fundamenty stalinizmu w Polsce. W październiku 1954 roku RWE zaczęła nadawać cykl 141 codziennych audycji Za kulisami bezpieki i Partii, które stały się jednym z katalizatorów odwilży i przemian polskiego Października 1956 roku. Światło, zaufany Bieruta, wiedział więcej niż sam Bierut. Ujawnił w szczegółach okoliczności aresztowania prymasa Stefana Wyszyńskiego, sprawy Gomułki i Spychalskiego, podawał dokładnie, w jaki sposób likwidowano żołnierzy AK, jak byli torturowani. Opisał sprawę generała Stanisława Tatara i pułkownika Mariana Utnika, którzy ratując skórę, zgodzili się składać fałszywe zeznania w procesach innych oskarżonych. Światło wyjawił fałszerstwa wyborcze z 1947 i 1952 roku, mówił o ścisłym uzależnieniu polskiego kierownictwa od Moskwy i opisał przepych, w jakim żyją dygnitarze państwa i partii.
Ucieczka tak wysokiego funkcjonariusza bezpieki pokazała, że szczęśliwa gwiazda nad Nowakiem nie przestała świecić. Nowak miał szczęście, ale wiedział, jak temu szczęściu pomóc. Dowodem jego dziennikarskiego instynktu było nagłośnienie sprawy Światły. Dowodem instynktu politycznego - przełamanie wewnętrznej opozycji w zespole, którego część uważała, że udzielenie mikrofonu RWE byłemu funkcjonariuszowi bezpieki jest niemoralne i równoznaczne z rehabilitacją zbrodniarza. Nowak argumentował, że nie można marnować okazji do zadania ciosu aparatowi represji, że Światło jest w istocie świadkiem oskarżenia, dostarczającym miażdżących dowodów zbrodni w procesie, w którym rozgłośnia pełni funkcję prokuratora, a słuchacze są sędziami.
Nowak wspomina: - Byłem tak mocno przekonany o słuszności swego stanowiska, że postanowiłem przejść do porządku nad opozycją. Ściągnęło to na mnie zarzuty stosowania dyktatorskich metod, które często powtarzały się w przyszłości.
Intuicje Nowaka potwierdziły się. Audycje Światły wywołały popłoch na szczytach władzy. Dopiero po miesiącu od jego pierwszej konferencji prasowej, 25 października, Polska Agencja Prasowa wydała komunikat o rzekomej kontroli, w trakcie której ujawniono fakty jaskrawego pogwałcenia praworządności ludowej. W toku tych dochodzeń władze miały wpaść na trop prowokatora, agenta amerykańskiego - Józefa Światły. Więzienia opuściło kilkudziesięciu niesłusznie aresztowanych działaczy partyjnych. Aresztowano pułkownika Józefa Różańskiego. Anatol Fejgin i generał Roman Romkowski, wiceminister bezpieczeństwa publicznego, zostali usunięci z partii i zajmowanych stanowisk.
Jak pisze Machcewicz: "Rozpoczęto zwalnianie części funkcjonariuszy z centrali i w terenie oraz «wyrejestrowywanie» masowo w poprzednich latach werbowanej agentury. Pojawiły się też wśród agentury przypadki odmowy dalszej współpracy z obawy przed zdemaskowaniem. Wszystko to stworzyło podwalinę pod krytykę «błędów i wypaczeń» aparatu bezpieczeństwa, który już nigdy nie odzyskał spoistości sprzed ucieczki Światły".
Rok wcześniej umarł Józef Stalin. Zaczynała się odwilż.
Jesienią 1954 roku po drugiej stronie żelaznej kurtyny przebywał na rekonwalescencji w Zakopanem pewien trzydziestodwuletni akowiec, chory na gruźlicę. Gdy 28 września przekręcił gałkę radia, usłyszał po raz pierwszy zapowiedź: "Mówi rozgłośnia polska Radia Wolna Europa". Odbywał wyrok, teraz dostał z więzienia urlop dla podreperowania zdrowia. Nie wiedział, że dyrektorem rozgłośni jest Jan Nowak, a jego zastępcą "Kania" (Tadeusz Żenczykowski) - jego koledzy z Biura Informacji i Propagandy AK. RWE nadawało właśnie pierwszą z serii demaskatorskich audycji Józefa Światły. Od tej chwili stał się wiernym słuchaczem RWE, a później jej głęboko zakonspirowanym krajowym korespondentem. Człowiekiem tym był Władysław Bartoszewski, późniejszy serdeczny przyjaciel Nowaka.
Było lato 1953 roku, gdy Zbigniew Brzeziński, świeżo upieczony doktor Uniwersytetu Harvarda, udał się w podróż do Jugosławii. W drodze powrotnej zajechał do Monachium, do siedziby Wolnej Europy. Kiedy sekretarka Nowaka zaanonsowała mu przybycie niezapowiedzianego wcześniej młodego człowieka, Nowak odparł, że go nie zna i że nie ma czasu, bo właśnie odbywa się konferencja redakcyjna. Po chwili zadzwonił telefon od amerykańskiego partnera: - Słuchaj, nie wiesz, co robisz! To jest potencjalna wielkość. On ma 25 lat, ale ma już taką opinię, że odsuń wszystko i spotkaj się z nim zaraz!
Nowak nie mógł wiedzieć, że rozmawia z przyszłym doradcą do spraw bezpieczeństwa USA w administracji prezydenta Cartera i zyskuje przyjaźń kogoś, kto wprowadzi go do Białego Domu i zbuduje jego pozycję w Ameryce.
Zbigniew Brzeziński: - Byłem zaszczycony. Wiedziałem o jego konspiracyjnej i emigracyjnej działalności. Zawsze fascynowała mnie AK. Dzieciństwo spędziłem za granicą i nie brałem w tym ruchu udziału, ale się głęboko z nim identyfikowałem. Spotkanie z Nowakiem miało dla mnie wielkie osobiste znaczenie.
Nowak: - Był zafascynowany moją akowską przeszłością. Okazuje się, że on miał głęboko zakorzeniony kompleks, bo choć był w wieku żołnierzy z Szarych Szeregów, to musiał przyglądać się walce z Ameryki, zamiast brać w niej udział. Na tym tle miał niezwykłe hobby - zainteresowanie historią AK. Od niego można było dowiedzieć się więcej o AK niż ode mnie. Nieustannie te rzeczy studiował.
- Dla niego cenne było - kontynuuje - że ma kontakt z żywym kurierem. Od pierwszej chwili pojawiła się wzajemna sympatia. Potem, ile razy był w Europie, jeździłem na spotkania z nim. Wówczas był już wybitnym profesorem na uniwersytecie Columbia. Prowadziliśmy rozległą korespondencję i żywą wymianę myśli, która zmieniła się w największą przyjaźń. To jeden z najbliższych mi ludzi. On to samo powie o mnie.
Przyjaźń z Brzezińskim przetrwa przez wszystkie lata i wspierać się będzie na symbiotycznej zależności. Jeden drugiego będzie potrzebował.
Odwilżowy ferment podzielił partię na część liberalną, tak zwane Puławy, oraz twardogłowy, promoskiewski Natolin.
19 października 1956 roku na lotnisku wojskowym w Babicach wylądował bez zapowiedzi sowiecki samolot z radzieckim kierownictwem na pokładzie. Delegacji przewodniczył sam Nikita Chruszczow, który czerwony ze złości wygrażał polskim komunistom pięścią: - To myśmy krwią naszych ludzi oswobodzili ten kraj, a wy go chcecie sprzedać imperialistom. Niedoczekanie wasze!
W tym czasie stacjonujące w Legnicy i Bornem-Sulinowie sowieckie wojska rozpoczęły marsz ku Warszawie, a w Zatoce Gdańskiej zakotwiczyła flotylla radzieckich okrętów wojennych. Konstanty Rokossowski, radziecki marszałek w polskim mundurze, skierował na Warszawę jednostki Wojska Polskiego. Po burzliwych, obfitujących w krytyczne momenty obradach zakończonych 20 października o trzeciej nad ranem plenum KC PZPR z udziałem radzieckich towarzyszy udzieliło "komunistycznego błogosławieństwa" uwolnionemu niedawno z więzienia Władysławowi Gomułce.
Ceną Moskwy było potwierdzenie kierowniczej roli partii, sojuszu Polski z ZSRR i jej przynależności do Układu Warszawskiego. Cała stalinowska ekipa KC została usunięta, marszałek Rokossowski, jego sowieccy oficerowie i doradcy wojskowi - odesłani do domu. Rosjanie odlecieli, ale napięcie nie spadało. Uspokojenie nadeszło wraz z przyjacielskim telefonem Chruszczowa z poniedziałku 21 na wtorek 22 października. Sowieckie wojska rozpoczęły odwrót do swoich baz.
Wydarzenia w Polsce były zapalnikiem dla węgierskiej rewolucji, która zaczęła się od masowych demonstracji solidarności z Polską pod pomnikiem Józefa Bema w Budapeszcie, a skończyła sowiecką interwencją wojskową. Fala wolności rozlewała się po Polsce. Poczucie solidarności z Węgrami wzmogło nastroje antysowieckie.
Kraj zamienił się w beczkę prochu: wiecująca młodzież domagała się ujawnienia prawdy o Katyniu, rady robotnicze przejęły fabryki i formułowały coraz bardziej radykalne hasła, z których zaprzestanie zagłuszania RWE jawiło się jako jeden z łagodniejszych postulatów.
28 października kardynał Stefan Wyszyński zostaje uwolniony z internowania w Komańczy. Prymas wyrażał poparcie dla społecznych aspiracji, ale wzywał do spokoju i opanowania. Rozgłośnia polska, która za sprawą Nowaka nie chcąc zaogniać sytuacji, ograniczała się jedynie do podawania informacji agencyjnych, przeglądów prasy zachodniej i korespondencji zagranicznych dziennikarzy akredytowanych w Warszawie. Bez reszty poparła kardynała Stefana Wyszyńskiego: "Niech busolą dla całego patriotycznego społeczeństwa, a zwłaszcza młodzieży, będą dziś słowa bohaterskiego Arcypasterza. Nakazem chwili na dzień dzisiejszy jest unikanie wszystkiego, co mogłoby zagrozić Polsce nową katastrofą" - komentowała RWE, rozgłośnia mająca słusznie reputację najbardziej antykomunistycznej instytucji na świecie, co w owym czasie niezwykle uwiarygodniało przekaz.
Krzysztof Pomian był jednym z organizatorów wieców na Politechnice Warszawskiej podczas Października '56: - Za największą zasługę Nowaka uważam to, że uratował Polskę przed losem Węgier w 1956 roku. Przeżywałem ten rok, byłem jednym z aktorów tamtych wydarzeń. Od momentu, kiedy zostałem członkiem prezydium zarządu głównego Związku Młodzieży Polskiej, miałem dostęp do biuletynu nasłuchu. Lekturę codzienną zaczynałem od tego, co powiedziała Wolna Europa. To był też mój pierwszy kontakt z Janem Nowakiem. Od tego czasu datuje się mój ogromny szacunek dla tego człowieka. Gdyby Nowak nic więcej w życiu nie zrobił, to już tylko za sam Październik '56 zasłużył na pomnik na największym placu Warszawy. Gdyby uległ presji Amerykanów i postępował tak jak jego koledzy z sekcji węgierskiej, w Warszawie mielibyśmy drugi Budapeszt.
- Prowadziłem na Politechnice wielkie wiece - mówi Pomian. - Wiec nie jest zjawiskiem racjonalnym. Co by było, gdyby nagle 10 000 rozpalonych do białości ludzi poszło pod sowiecką ambasadę? Polska przeżywała stan niestabilności. Każdy, kto się zajmuje fizyką, a ściślej dynamiką jakościową, wie, że są w historii układów takie chwile, kiedy nieuchwytna wręcz zmiana potrafi skierować układ na zupełnie inny tor. W 1956 ryzyko było ogromne, a niebezpieczeństwo realne. Oczywiście tłem jego postawy była pamięć Powstania Warszawskiego i świadomość, że alianci nie kiwnęli w naszej sprawie palcem. Jego węgierski kolega był o to doświadczenie uboższy.
Opinię Pomiana w pełni potwierdza inny uczestnik tamtych wydarzeń Tadeusz Mazowiecki: - Jeziorański współczuł Węgrom i nie chciał takiej tragedii w Polsce. Współgrał znakomicie z potrzebami kraju. Wiedział, jak ważne jest poszerzanie marginesu wolności, tak by nie doprowadzić do reakcji władzy. Wspierał partyjnych liberałów, mocno angażował się przeciw Natolińczykom. Ktoś mógł powiedzieć, że wchodzi w wewnętrzne sprawy partii. On jednak wiedział, że od układu w partii zależy los Polski.
Nowak powstrzymał się od atakowania Gomułki. Węgrzy z RWE uderzyli w Imre Nagya. Nowak nie łudził się, że uda się Polskę wyrwać z orbity wpływów Moskwy, Węgrzy z RWE wierzyli w suwerenne Węgry, obiecywali amerykańską pomoc i wzywali do powstania i strajku generalnego. Instruowali słuchaczy, jak sabotować transport kolejowy, przerywać łączność telefoniczną, prowadzić walkę partyzancką. Gdy Nagy apelował o zawieszenie broni, rozgłośnia węgierska wzywała, by go zignorować. 30 października Nagy spełnia więc wszystkie żądania powstańców: zapowiada wystąpienie Węgier z Układu Warszawskiego, porzucenie systemu jednopartyjnego, wolne wybory i utworzenie nowego koalicyjnego rządu. Przez cztery dni świat żyje złudzeniem, że węgierska rewolucja zwyciężyła. 4 listopada do Budapesztu wjeżdżają sowieckie czołgi.
Na przełomie lutego i marca 1957 roku dochodzi do spektakularnego spotkania dziennikarzy redakcji "Po prostu" z Janem Nowakiem. Pismo było awangardą i sztandarem polskiego Października. To na jego łamach, począwszy od jesieni 1955 roku, ukazywały się teksty demaskujące stalinowskie praktyki władzy.
Przebywający w Monachium dziennikarze zadzwonili do Radia, zapowiadając, że chcą złożyć wizytę w rozgłośni. Nowak stanowczo się temu sprzeciwił w obawie przed możliwymi represjami, jakie mogłyby spaść na popularny tygodnik. Do spotkania dochodzi więc poza siedzibą Radia. Biorą w nim także udział inni dziennikarze RWE. Redakcję "Po prostu" reprezentowali Andrzej Berkowicz, Wiesław Szyndler-Głowacki i Wiesław Adamski - zastępca rady naczelnej ZSP, który nie należał do zespołu, a pełnił rolę politruka.
W archiwum IPN zachowała się odnaleziona przez Pawła Machcewicza notatka Adamskiego sporządzona na użytek KC PZPR i MSW Adamski pisał, że "Nowak i jego współpracownicy mieli wyrażać obawy, iż niektóre pisma - «Po prostu», «Przegląd Kulturalny» i niektóre audycje radia warszawskiego oraz dyskusje, szczególnie w kołach intelektualnych, są zbyt radykalne i mogą spowodować agresję (interwencję radzieckich sił zbrojnych). (...) Wszyscy (z RWE - przyp. JK) zgodnie twierdzą, że ton naszej prasy, szczególnie «Po prostu», jest wyzywający pod adresem Związku Radzieckiego i krajów demokracji ludowej, jak również konserwy partyjnej, że «Po prostu» i koła do niego zbliżone w odpowiednim czasie pomogły Gomułce, ale w chwili obecnej mu przeszkadzają i robią «antypolską robotę». Twierdzą, że w każdym państwie jest kontrola prasy, i uznają za szkodliwe ataki «Po prostu» na nią. W wywodach odczuwało się apel, a nawet błagania o łagodniejszy ton i mniej radykalne postulaty".
Jakkolwiek można powątpiewać w wierność niektórych sformułowań, to sens rozmowy Adamski oddaje trafnie. Nowak w swych wspomnieniach zwrócił uwagę na paradoks, że większość redaktorów "Po prostu" należała jeszcze do PZPR, podczas gdy on był szefem antykomunistycznej radiostacji i oto musiał się bronić przed zarzutem "wściekłych", że RWE powściągliwym tonem swych audycji de facto udziela poparcia kierownictwu partii.
Cała ta dyskusja już po ośmiu miesiącach okaże się bezprzedmiotowa. Gomułka odwróci się od Października. "Po prostu" zostanie zamknięte. Reakcją na to będzie fala rozpędzonych przez milicję studenckich manifestacji. Będzie to także punkt zwrotny w audycjach RWE. Nie było już zagrożenia powszechną rewoltą i interwencją sowiecką. Rozgłośnia wyraziła pełną solidarność z manifestantami.
Zamknięcie "Po prostu" to chwila, w której kredyt zaufania dla Gomułki cofa Jerzy Giedroyc i środowisko paryskiej "Kultury".
Nieco później swą politykę informacyjną zmienia Wolna Europa, zauważając, że Polskę ogarnął nastrój apatii, kapitulacji i przyjmowania polityki "przykręcania śruby" jako czegoś nieuniknionego. Gomułka panował niepodzielnie. Zniknęło zagrożenie ze strony Moskwy. Tezy o możliwej interwencji służyły pierwszemu sekretarzowi jako straszak w walce z partyjnymi rewizjonistami. Gomułka szybko zapomniał o polskiej drodze do socjalizmu, stając się człowiekiem radzieckich towarzyszy.
W Polsce w idee Października najdłużej chciało wierzyć i upominało się o nie środowisko "Znaku". Tadeusz Mazowiecki wspomina, jak udał się do urzędu cenzury przy ulicy Mysiej w Warszawie z pierwszym numerem "Więzi": - Była tam naczelnik wydziału, pani Kopraszwili. Przejrzawszy pierwszy numer "Więzi", powiedziała: - Co to jest! Październik to myśmy już skończyli, panie redaktorze. A ja jej na to: - A my nie. To jest pierwszy numer pisma. Musimy od tego zacząć. Będziemy o Październiku pisać.
I tak siedzieliśmy chyba z 15 minut i milczeliśmy. Ona potem komuś powiedziała, że ten Mazowiecki jest okropny, bo on przychodzi, siada i nic nie mówi. Dla nas odwoływanie się do Października niekoniecznie oznaczało wiarę, że on jeszcze istnieje, ale jeśli temat przeszedł przez cenzurę, to trudno było go zanegować. Złożyliście takie przyrzeczenie jak Październik, to teraz się z niego wywiązujcie.
"Kultura", RWE, "Więź" i "Tygodnik Powszechny" - to były różne fortepiany, na których Polacy w kraju i na emigracji starali się wygrywać tę samą melodię niepodległości. Nowak znakomicie to rozumiał i często fortepianową metaforą się posługiwał. Nie przypadkiem więc spotykał się z przedstawicielami inteligencji tak katolickiej - Stanisławem Stommą, Stefanem Kisielewskim - posłami koła "Znak", jak i inteligencji wywodzącej się ze środowisk partyjnych liberałów - profesorem Oskarem Lange, wybitnym ekonomistą, członkiem KC, czy Adamem Rapackim, ministrem spraw zagranicznych.
Mówił mi Nowak: - Rozmowy z ówczesnymi opozycjonistami, ale także z dygnitarzami partyjnymi dawały mi ogromnie dużo. Szalenie dużo się z nich uczyłem, bo właściwie to ja kierowałem samochodem po omacku. Przemawialiśmy do niewidocznego audytorium. Ważne, by nie było dysonansu między tym, co mówimy, a tym, co czuli nasi odbiorcy.
Jednak nie wszyscy spotykali się z Nowakiem w tajemnicy przed komunistyczną władzą. Niektórzy robili to wręcz w porozumieniu z polskim ministerstwem spraw wewnętrznych. Wówczas oczekiwano od nich raportu.
- Dostałem się do ich teczek - wspomina Nowak. - Mógłbym wymieniać nazwiska, ale ich nie wymienię. Z największym przygnębieniem odkryłem, że ci ludzie, którym najbardziej ufałem, którzy zajmowali wysokie stanowiska jako uczeni, cieszyli się autorytetem - niestety byli instruowani przed każdym spotkaniem, o co mają pytać i co mówić. Potem składali raporty na piśmie. To był ogromny wstrząs, bo miałem do tych ludzi, moich dawnych kolegów z AK, wielkie zaufanie. Niestety system skutecznie łamał charaktery. Zastawem był paszport, możliwość wyjazdu za granicę, rodzina, awans. Ci ludzie nikomu nic złego nie zrobili. Raporty były pisane w taki sposób, by nikomu nie zaszkodzić. Ale sam fakt składania tego sprawozdania był kompromitujący. To są przeważnie ludzie już nieżyjący. Otoczeni szacunkiem. Nie chcę tego naruszać.
Teczka samego Nowaka została całkowicie zniszczona 12 grudnia 1989 roku przez podwładnych generała Czesława Kiszczaka - kapitana Andrzeja Jungowskiego i pułkownika Bronisława Zycha. Miesiąc później zostały zniszczone akta Radia Wolna Europa. Decyzję tę zatwierdził podpułkownik Tadeusz Chętko.
Jeśli Nowak uważał, że bezpośrednie spotkanie z dyrektorem Radia może być dla rozmówców z Polski niebezpieczne, posługiwał się pośrednikami. Jednym z nich był zaufany kapelan rozgłośni, autor programów religijnych ksiądz Tadeusz Kirschke.
Z nim to właśnie kontakt utrzymywał Mazowiecki: - Po raz pierwszy spotkaliśmy się na światowym kongresie prasy katolickiej w Wiedniu w 1957 roku. Byłem tam wraz z Jerzym Turowiczem, Stanisławem Stommą i Dominikiem Morawskim. Pojawili się tam przedstawiciele emigracyjnej polskiej prasy katolickiej, między innymi ksiądz Tadeusz Kirschke. Od tego czasu przy każdym wyjeździe zagranicznym spotykałem się z księdzem Tadeuszem, który w uzgodnieniu z Nowakiem prowadził ze mną rozmowy. W ten sposób ujawniała się mądrość Nowaka, który nie chciał nas narażać. Rozmawialiśmy o sytuacji wewnętrznej w Polsce, sytuacji Kościoła. Ksiądz Kirschke zawsze przekazywał mi pozdrowienia od pana Jana. Po raz pierwszy zobaczyliśmy się dopiero w Polsce, kiedy byłem już premierem. Złożył mi wizytę w Urzędzie Rady Ministrów. Obaj nie mogliśmy wyjść z podziwu dla okoliczności, w jakich przychodzi się nam widzieć. On był w Polsce po raz pierwszy od 45 lat, ja byłem pierwszym od 45 lat niekomunistycznym polskim premierem. Siedzieliśmy w gmachu przy Alejach Ujazdowskich. A Polska była niepodległa.
Głównym rozmówcą Nowaka ze strony polskiego Kościoła był wydelegowany przez prymasa Polski arcybiskup Bolesław Kominek, zagorzały wielbiciel Wolnej Europy. Zanim Watykan zdążył rozesłać depesze o jego nominacji kardynalskiej, ogłosiła to już polska sekcja RWE. W jednej chwili dziedziniec wrocławskiego pałacu arcybiskupiego zapełnił się ludźmi, a arcybiskup Kominek wyszedł na balkon w purpurowej kardynalskiej pelerynie ostatniego niemieckiego ordynariusza Wrocławia, kardynała Adolfa Bertrama. Nietrudno wyobrazić sobie, co by się stało, gdyby wiadomość RWE okazała się dziennikarską kaczką.
Kominek spotykał się z Nowakiem w Rzymie, w Salzburgu, w Wiedniu - wszędzie, tylko nie w Monachium. W końcu reżim zaczął podejrzewać, że kardynał utrzymuje kontakty z Wolną Europą. Na stwierdzenie któregoś z partyjnych dygnitarzy: - My doskonale wiemy, że ksiądz kardynał potajemnie jeździ do Monachium i spotyka się z Nowakiem. - Kominek miał odpowiedzieć: - Gotów jestem złożyć panom przysięgę na ewangelię, że moja noga nigdy w Monachium nie stanęła!
Arcybiskup położył wielkie zasługi w dziele ratowania Radia. W 1970 roku, na fali normalizacji stosunków, Niemcy zachodni pod presją rządu PRL gotowi byli cofnąć licencję RWE i Radiu Swoboda. Na prośbę Nowaka Kominek skutecznie interweniował u Georga Lebera, niemieckiego ministra transportu, łączności i komunikacji, a jednocześnie czołowego działacza katolickiego, podczas jego wizyty w Warszawie. Kanclerz Brandt przestrogi Lebera potraktował tak poważnie, że zlecił je przekazać poufnymi kanałami do amerykańskiego prezydenta Nixona. Postawa Bonn uległa całkowitemu usztywnieniu, a prezydent USA dał do zrozumienia, że dopóki amerykańskie wojska stacjonować będą w Niemczech zachodnich, dopóty RWE i Radio Swoboda będą stamtąd nadawać.
W 1957 roku publicysta "Tygodnika Powszechnego" Stanisław Stomma, który na fali Października został właśnie wybrany na posła koła "Znak", przebywał na zaproszenie Jerzego Giedroycia w Maisons Laffitte. Ku jego zaskoczeniu gospodarz zaproponował spotkanie z Janem Nowakiem, na które Stomma przystał nie bez obaw. Wiedział, że RWE zachowywała się mądrze w czasie Października i nawet wzywała do głosowania w wyborach do Sejmu, jednak nie zmieniło to opinii o niej jako o rozgłośni pryncypialnie antykomunistycznej.
Do spotkania dochodzi na paryskim bulwarze nad Sekwaną. Rozpoznają się dzięki umówionym znakom. Stomma trzyma w ręku otwarty numer "Tygodnika Powszechnego", Nowak kolorową amerykańską gazetę. Idą razem do jakiejś restauracyjki przy bulwarze Saint-Michel, z której nie wychodzą do późnego wieczora. Stomma wspomina: - Nowak zrobił na mnie jak najlepsze wrażenie, od razu zrozumiałem, że mogę z nim mówić otwarcie, niczego nie udając i nie retuszując sytuacji. Po powrocie do kraju powiedziałem mojej żonie, że poznałem najmądrzejszego na kuli ziemskiej Polaka, który wszystko rozumie. Potem spotkania odbywały się już przy każdej okazji wyjazdu za granicę - w Rzymie, Wiedniu, Paryżu, Londynie, Zurychu.
Choć stosunki Nowak-Stomma nacechowane były sympatią i szacunkiem, nie znaczy to, że obyło się bez zgrzytów. Memoriał napisany w 1964 roku przez posłów koła "Znak", pod koniec którego posłowie rekomendują nawiązanie stosunków dyplomatycznych między PRL a Stolicą Apostolską, wywołał ataki RWE na autorów tekstu, wśród których Stomma był osobą wiodącą. Nowak inicjatywę posłów uznał za - niezamierzone wprawdzie - rozbijanie jedności Kościoła. Nie bez racji podnosił, że był to akt nielojalności koła "Znak" wobec prymasa Stefana Wyszyńskiego, który o memoriale dowiedział się z "L'Osservatore Romano". Choć w samej idei nie było nic zdrożnego, to jednak sprawa leżała w kompetencji prymasa, a nie katolickich posłów "Znaku", którzy sami dość prędko zrozumieli, że wyskoczyli przed orkiestrę.
Inna rzecz, że prymas Wyszyński, nazwany przez Nowaka Prymasem Tysiąclecia, mógł zawsze liczyć na bezwarunkowe, a nawet bezkrytyczne wsparcie ze strony RWE. Dyrektor postrzegał Wyszyńskiego jako fundamentalnego sojusznika w walce z komunizmem. Gorzej, że także wewnętrzną dyskusję w Kościele Nowak uważał za osłabianie pozycji prymasa.
Tymczasem ukazujący się w Polsce i skupiający krakowsko-warszawską intelektualną elitę "Tygodnik Powszechny", który dla 80 000 swych czytelników był, jak mówił Stefan Kisielewski, "cotygodniową butelką życiodajnego tlenu", stał się orędownikiem Waticanum Secundum i strażnikiem reform soborowych czasu Jana XXIII. Tygodnik wołał o Kościół służebny i ubogi, domagał się dialogu z niewierzącymi, z innymi religiami, w szczególności "ze starszymi braćmi w wierze". Szedł własną, niepokorną drogą. Choć korzystał z ochronnego parasola księdza kardynała Adama Sapiehy, potem prymasa Wyszyńskiego, potrafił bezkompromisowo walczyć o nowe oblicze polskiego Kościoła.
W roku 1969 Jerzy Turowicz publikuje artykuł Kryzys w Ko
ściele, w którym wzywa polski Kościół do kontynuowania reform soborowych i przestrzega przed niebezpieczeństwem "włączenia wstecznego biegu". Tekst wywołuje niezadowolenie biskupów, a zwłaszcza prymasa Wyszyńskiego, który publicznie, z ambony, odpowiada Turowiczowi, że "w Kościele nie ma żadnego kryzysu. Można mówić co najwyżej o kryzysie pewnego publicysty".Nawoływania do reform w Kościele w żadnym wypadku nie można było uznać za krytykę Kościoła i tym samym podawanie ręki władzom PRL. Czystość intencji Turowicza nie mogła budzić wątpliwości. W 1953 roku "Tygodnik" odmówił zamieszczenia nekrologu Stalina, za co został zamknięty, a jego redaktorzy, jak pisał Leopold Tyrmand, "skazani na szlifowanie bruku". Turowicz jako jedyny na forum Frontu Jedności Narodu wziął w obronę polskich biskupów po ich słynnym liście do episkopatu Niemiec: "Przebaczamy i prosimy o przebaczenie", co spotkało się z furią Gomułki. Środowisko "TP" poparło "List 34", potępiło nagonkę antysemicką w 1968 roku i użycie siły wobec robotników na Wybrzeżu w 1970 roku. Wreszcie Stanisław Stomma był jedynym posłem, który niczym Rejtan nie poparł w 1976 roku poprawek do konstytucji PRL ustanawiających wieczystą przyjaźń z ZSRR i przewodnią rolę partii.
Z tego wszystkiego Nowak świetnie zdawał sobie sprawę, mimo to w sporze katolickich intelektualistów z prymasem o soborowego ducha w polskim kościele bezkompromisowo popierał Wyszyńskiego: "Czy prymas i biskupi nie mają słuszności, szukając w obecnym momencie oparcia raczej w masach aniżeli w wąskich grupach katolickich intelektualistów? Czy w czasach, kiedy ważą się losy Kościoła, siła jego nie tkwi w tysiącletniej tradycji, w głębokim przywiązaniu nie tylko do samej wiary, ale także do pewnych swoistych form kultu religijnego?".
Nie znaczy to, że Nowak nie uważał środowiska "Tygodnika Powszechnego" i koła "Znak" za sojusznika. Podziwiał Kisielewskiego, Stommę, Turowicza i przyjaźnił się z nimi. Bliska mu była sformułowana przez nich doktryna "neopozytywizmu": ratować co się da i w warunkach ograniczonej demokracji próbować robić coś pozytywnego. Jednak gdy trzeba było wybierać między nimi a prymasem - zawsze wybierał Wyszyńskiego.
Wyszyński był dla Nowaka uosobieniem niezłomności polskiego Kościoła. Słowa "fascynacja" i "najwyższa admiracja" będą tu jak najbardziej na miejscu. Od chwili objęcia dyrekcji rozgłośni Nowak był wiernym obrońcą prymasa. Radio podtrzymywało ducha narodu po jego aresztowaniu w nocy z piątku na sobotę 26 września 1953 roku. Wolna Europa dwoiła się i troiła, by zneutralizować ostrze antykościelnej kampanii rozpętanej po słynnym liście biskupów polskich do biskupów niemieckich z listopada 1965 roku. List, zredagowany przez Ślązaka, biskupa Bolesława Kominka, był zaproszeniem do udziału w obchodach tysiąclecia chrztu Polski i ręką wyciągniętą do pojednania obu episkopatów i narodów. Zwrot: "Przebaczamy i prosimy o przebaczenie" wywołał niespotykaną od czasu uwięzienia Wyszyńskiego kampanię nienawiści skierowaną przeciw polskiemu Kościołowi. Akcja reżimowej propagandy tym razem padła na podatny grunt. Pamięć wojny była jeszcze zbyt świeża, a rany niezabliźnione.
Reżim Gomułki robił wszystko, by przeszkodzić obchodom milenijnym 1966 roku. Tysiącom pielgrzymów z całego świata, którzy chcieli wziąć udział w uroczystościach w Częstochowie, odmówiono wiz. Do Polski nie wpuszczono także zachodnich dziennikarzy. W Gnieźnie w czasie uroczystości w katedrze Świętego Wojciecha w najbliższym sąsiedztwie, na placu Bohaterów Stalingradu, odbywał się hałaśliwy partyjny wiec połączony z defiladą wojskową i głośną marszową muzyką płynącą z zawieszonych na ulicach głośników. W czasie gdy przed katedrą zabrzmiało Te Deum, nad głowami wiernych zaczął krążyć wojskowy śmigłowiec. RWE dbało o odpowiednie nagłośnienie uroczystości milenijnych. Okrężnymi drogami docierać zaczęły nagrania z uroczystości. Stały się one podstawą licznych audycji o walce Kościoła o "nowe oblicze tej ziemi".
Nowak nigdy nie ubiegał się o osobiste przyjęcie przez prymasa. Wyszyński często bywał nad Tybrem, zwłaszcza w okresie soboru watykańskiego II. Chcąc jednak z bliska przyjrzeć się swemu duchowemu przywódcy, emisariusz uczęszczał na poranne msze święte odprawiane przez prymasa w Papieskim Instytucie Polskim przy via Pietro Cavallini w Rzymie. Każdy, kto chciał, mógł z prymasem po mszy porozmawiać. Korzystał z tego także Nowak.
Książę Kościoła świetnie wiedział, z kim ma do czynienia, ale nigdy nie dał tego po sobie poznać. Z upływem lat kontakty były coraz częstsze. Wyszyński zawsze pytał: - A pan skąd przybywa? Nowak niezmiennie odpowiadał: - Z Monachium.
- Potem - wspomina Nowak - prymas zaczynał swój wywód, w którym zawarte były wyraźne instrukcje, jaką powinniśmy w sprawach Kościoła zachować linię. Niemniej każde następne spotkanie zaczynało się od sakramentalnego: - A pan skąd przybywa?
W 1975 roku, gdy Nowak postanowił przejść na emeryturę, prymas już nie udawał, że nie wie, z kim rozmawia. Ujął go za rękę i zapytał: - Panie dyrektorze, czy pan to musi robić, czy to ostateczna decyzja? Nowak za
pewnił go, że jego następca, Zygmunt Michałowski, będzie kontynuował dotychczasową linię wobec Kościoła.Do ostatniego spotkania doszło w listopadzie 1980 roku, na kilka miesięcy przed śmiercią prymasa. Nowak zapytał go wówczas, o czym myślał, gdy podczas papieskiej mszy świętej w Warszawie siedział podparty ręką, z twarzą tak kamienną i nieruchomą. Wyszyński miał odpowiedzieć: -Przyznam się, że w tym momencie nie mogłem ani myśleć, ani się modlić. Skupiłem się tylko na jednym, jak opanować wzruszenie, bo uprzytomniłem sobie, że spełnia się na moich oczach proroctwo Augusta Hlonda, wypowiedziane przez niego na łożu śmierci, że przez Matkę Bożą przyjdzie zwycięstwo. A my tu jesteśmy na miejscu, które komuniści nazwali placem Zwycięstwa, i na tym placu, pod ich rządami, przed krzyżem, który oni sami wznieśli, polski papież odprawia Świętą Ofiarę.
W swych wspomnieniach Nowak przyznaje się do błędu polegającego na tym, że RWE nie doceniła osobowości i za mało uwagi poświęciła pewnemu kardynałowi z Krakowa, którego Nowak osobiście poznał dopiero w końcu roku 1975 we frankfurckiej katedrze, gdzie koronowali się cesarze Świętego Cesarstwa Rzymskiego: "Słuchałem z podziwem wspaniałego kazania wygłoszonego od ołtarza w doskonałej niemczyźnie. Karol Wojtyła wywarł na mnie wielkie wrażenie, a jego wybór na papieża był radosnym zaskoczeniem".
- To było bardzo miłe, bo gdy po mszy podszedłem i zacząłem się przedstawiać, kardynał Wojtyła się uśmiechnął i powiedział: - Pan się nie potrzebuje przedstawiać, wystarczy, jeśli się pan tylko odezwie. Poznaję po głosie, bo co dzień rano, kiedy się golę, słucham Wolnej Europy - opowiada Nowak.
Z późniejszym papieżem Janem Pawłem II Nowak utrzymywać będzie kontakty listowne za pośrednictwem papieskiego sekretarza arcybiskupa Stanisława Dziwisza.
Jako że Państwo Watykańskie nie nawiązało stosunków dyplomatycznych z PRL, jeszcze w latach 60., kiedy Nowak pojawiał się w Rzymie, rezydował tam przedwojenny ambasador II Rzeczypospolitej Kazimierz Papee. Jego ambasada była ostatnią wysepką Polski niepodległej. Papee był dyplomatą niezwykle wpływowym w Stolicy Apostolskiej. Z racji wieku był dziekanem korpusu dyplomatycznego. Przyjaźnił się z prałatem Giovannim Montinim, późniejszym Pawłem VI. Znał niemal wszystkie tajemnice Watykanu, ale dyskretnie milczał. Nikt nie odmawiał prośbie "starego ambasadora", który swą misję pełnił nieprzerwanie przez 35 lat.
Na audiencje u kolejnych trzech papieży Piusa XII, Jana XXIII i Pawła VI przyjeżdżał Nowak mercedesem ambasady RP pamiętającym czasy marszałka Piłsudskiego, prowadzonym pewną ręką szofera, który był jednocześnie kucharzem, służącym, pokojówką i człowiekiem od wszystkiego.
- Wjeżdżałem uroczyście do Watykanu. Na widok zatkniętego na samochodzie proporca z orłem w koronie Gwardia Szwajcarska prezentowała broń i czułem się strasznie ważny - z rozbawieniem wspomina Nowak.
Stefana Kisielewskiego Nowak pamiętał jeszcze z okresu okupacji, z kuchni literackiej pani Goetlowej. Kisielewski smalił cholewki do jednej z pomocy pani domu - Lidii Hintz, która została później panią Kisielewską. W 1962 roku Kisiel znalazł się w Paryżu i spotkał z Nowakiem. Z relacji jednego i drugiego wynika, że przynajmniej początek rozmowy wyglądać musiał tak:
Kisielewski: - Robicie dobrą robotę, ale jedno mi się nie podoba, że narażacie ludzi, żeby zdobywać informacje. Dysponujecie błyskawicznymi wiadomościami, musicie mieć jakąś siatkę informacyjną, jakichś agentów, którzy muszą mieć krótkofalówki. Prędzej czy później ci ludzie znajdą się w więzieniach...
Nowak: - Panie Stefanie, przysięgam, że nie mamy absolutnie nikogo.
Kisielewski: - A jak to możliwe, że ja wygłaszam przemówienie w Sejmie, rozglądam się po galerii, czy są jacyś zachodni korespondenci, czy są przedstawiciele jakichś agencji, widzę, że nie ma nikogo; idę do baru, po czterech godzinach wracam do domu i żona mi mówi, że przemawiałem w Sejmie. Pytam więc, skąd wie. A ona na to, że Wolna Europa przed godziną nadała w dzienniku radiowym. No to co mi pan tu będzie wciskał, że nie mieliście nikogo na sali.
Nowak: - Panie Stefanie, my nagrywamy wszystko, co nadaje Radio Warszawa, i każda ważna wiadomość jest natychmiast przekazywana do dziennika. My ją powtarzamy, ale nie powołując się na warszawskie źródło.
Kisielewski, łapiąc się za głowę: - Jaki ja głupi jestem, że na tak prostą rzecz nie wpadłem!
Na tej samej zasadzie monachijska rozgłośnia przekazywała komunikaty meteorologiczne dla Polski.
Ku zdumieniu Nowaka, Kisielewski proponuje spotkanie w Monachium z całym zespołem.
Nowak: - Ależ panie Stefanie, takie spotkanie stanie się sensacją. Nie da się utrzymać tego w tajemnicy!
Kisielewski: - Niewiele mnie to obchodzi. To nie mój problem, niech się bezpieka martwi.
Spór Kisielewskiego z czołówką redakcji RWE dotyczył w istocie stosunku do PRL. Kisiel - pozytywista - uważał, że bez względu na panujący ustrój trzeba robić wszystko, by kraj się rozwijał i uprzemysławiał.
- Wasze Radio samym faktem swego istnienia, niezależnie od treści audycji, podtrzymuje stan tymczasowości. Atakując system, rozgrzeszacie ludzi, którzy po prostu źle pracują. Wasze audycje gaszą entuzjazm, pogłębiają marazm i apatię - mówił Kisielewski, zarzucając audycjom RWE oderwanie od krajowej rzeczywistości.
Nowak odpowiadał, że powód marazmu i niskiej wydajności nie leży w audycjach RWE, ale w ustroju, który nie stwarza właściwych bodźców ekonomicznych...
Nie miejsce tu na przywoływanie całej debaty, która została nagrana i kilka miesięcy później wyemitowana w audycji Dialog z przeciwnikiem, choć nikt Kisiela za przeciwnika w RWE nie uważał. Chodziło raczej o alibi wobec komunistycznych władz. Ostra wymiana zdań nie pozostawiła między Kisielewskim i Nowakiem najmniejszego osadu niechęci. Przeciwnie, przekuła się w przyjaźń. Gdy minęły wszelkie złudzenia wobec Gomułki, Kisielewski stał się pierwszym orędownikiem RWE.
Nowa polityka odprężenia i układania się Ameryki ze Związkiem Radzieckim skutkowała próbami zamknięcia działalności RWE uznawanej za relikt zimnowojennej konfrontacji. W tym czasie przyjechał do Polski dyrektor USIA, rządowej amerykańskiej agencji informacyjnej, której podlegał między innymi Głos Ameryki, o znajomo brzmiącym nazwisku William Shakespeare. Amerykanin pytał Kisielewskiego, jak ocenia politykę informacyjną USA w Polsce. Wspomniał coś o niskonakładowym kolorowym piśmie "Ameryka" wydawanym przez ambasadę Stanów Zjednoczonych. Kisiel zamyślił się, wytężył pamięć:
- "Ameryka", a tak! Jest takie pismo, czytam je dwa razy do roku!
- A dlaczego dwa, przecież to miesięcznik? - dopytywał Shakespeare. Na to Kisiel.
- Bo ja je czytam tylko w poczekalni u dentysty. - I dalej: - Macie jeden tylko instrument, który naprawdę się liczy, to Radio Wolna Europa.
- A czy ktoś w ogóle jeszcze tego słucha?
- Wszyscy słuchają.
Tu Kisiel wygłosił płomienną mowę na rzecz rozgłośni.
- Dobrze, że pan to mówi, bo my właśnie nosimy się z zamiarem obcięcia budżetu rozgłośni, a docelowo z jej zamknięciem.
Podobne sytuacje z udziałem innych rozmówców powtórzyły się w Warszawie kilkakrotnie, co do Nowaka docierało okrężną drogą. Opinie Kisiela, słuchacza z kraju, wyrażone wobec amerykańskich mocodawców, stanowiły dla Nowaka nieocenione wsparcie.
Spotkanie, dzięki któremu Nowak uświadomił sobie przestępczy charakter moczaryzmu, odbyło się w Rzymie i miało charakter wybitnie konspiracyjny. Rozmówcą, który poprzez włoską dyplomację sam zabiegał o spotkanie z szefem rozgłośni RWE, okazał się wysoki partyjny dygnitarz, członek KC, wybitny ekonomista. Dopiero po jego śmierci Nowak wyjawił jego nazwisko. Był nim profesor Oskar Lange. Bez emocji, za to używając mocnych i zdecydowanych słów, Lange opowiadał, że RWE wpadło w upraszczający i przestarzały schemat dzielenia PZPR na Natolin i grupę puławską. "Nie dostrzegacie, że od czterech lat działa spisek ludzi wywodzących się z partyzantki AL. Mają swoją bazę w Służbie Bezpieczeństwa. Celem jest stopniowe przejmowanie władzy i związanych z nią korzyści. Nie jest to jednak żadna frakcja, lecz zbrodniczy gang, nieuznający żadnych hamulców prawnych czy moralnych". Lange przekonywał, że "partyzanci" są groźniejsi od stalinowców, którzy po śmierci Bieruta pozostali bez przywódcy. Ci zaś znaleźli sobie charyzmatycznego herszta w osobie Mieczysława Moczara i są w posiadaniu groźnych instrumentów bezpieki i jej kartotek personalnych. Rozmówca wyjaśnił, że "partyzanci" zręcznie manipulują Gomułką, kontrolując dopływ informacji do ucha I sekretarza i dopływ ludzi. Lange przedstawił garść szokujących faktów, które nieufny zrazu Nowak skrupulatnie weryfikował. Opowieść rozmówcy znalazła pełne potwierdzenie z innych źródeł. Otwartość Nowaka na ludzi drugiej strony, jego rozumny, a nie jaskiniowy antykomunizm przyniósł owoce.
Nie bez sentymentu wspomina Nowak swe spotkania z ówczesnym ministrem spraw zagranicznych PRL Adamem Rapackim, swym szkolnym kolegą, ongiś przewodniczącym kółka miłośników historii, do którego należał także i Jeziorański. Rapacki był człowiekiem wybitnie inteligentnym. Jeszcze przed wojną związał się z PPS. Podobnie jak Cyrankiewicz, mógł w monachijskiej rozgłośni liczyć na taryfę ulgową. Nowak chciał także w nim widzieć Wallenroda, dla którego przynależność partyjna jest jedynie barwą ochronną. Chętnie budował analogie: - Tak jak ja współpracowałem z Amerykanami dla dobra Polski, tak on współpracował z Moskwą, starając się pomagać swojemu krajowi.
Nawet dziś trudno jest ocenić, czy tym razem sentyment dla szkolnego kolegi nie zaburzył u Nowaka logiki politycznego myślenia. Rapacki przekonywał, że RWE jest w błędzie, uważając, że za jego planem stoi Moskwa. Twierdził, że "Plan Rapackiego" - propozycja utworzenia strefy bezatomowej w Europie Środkowej - to jego własna inicjatywa, dzięki której w ramach ograniczonych możliwości stara się zdobyć margines niezależności. - Po tej rozmowie byłem przekonany, że Rapacki rzeczywiście stara się ten wąski margines swobody wykorzystać dla Polski - wspomina Nowak.
Czy rzeczywiście?
Zdolność Nowaka do rozmowy z ludźmi odmiennych opcji i biografii dostrzegła natychmiast Barbara Toruńczyk, dziś redaktor naczelna "Zeszytów Literackich", która poznała go w 1966 roku. Wiosną 1965 roku posypały się aresztowania po sprawie listu otwartego do partii autorstwa Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego. Aresztowano również Michnika. Toruńczyk pojechała na Zachód z ideą poruszenia świata ich losem. Wspomina: - Co mnie zaskoczyło, to otwartość. Przecież myśmy (pokolenie rewizjonistycznych studentów - przyp. JK) pochodzili z komunistycznych rodzin. Byliśmy dla niego dziećmi śmiertelnego wroga, nasączonymi ideologicznymi truciznami. Dla emigracji z Londynu bylibyśmy nie do przyjęcia. Ale i stosunek jego zastępcy, Zawadzkiego-Żenczykowskiego, był już pełen dystansu. Potem pisaliśmy listy, nawiązaliśmy kontakt, ale wiedziałam, że on musiał wykonać dużą pracę, bo byłam przecież dziewczyną z komunistycznego domu, mój ojciec walczył w Hiszpanii. A Nowak z nami rozmawiał. Był dyskretny. Ile razy przyjeżdżał do Paryża, zawsze się ze mną widywał i zawsze konspiracyjnie. Pędziłam życie studentki-emigrantki, która nie ma oparcia na Zachodzie i po prostu klepie biedę. Bardzo się interesował, czy nie głoduję. Zapraszał na kolację. Pierwszy koniak w życiu piłam dzięki niemu - wspomina Toruńczyk.
Gdy czytałem radiowe wspomnienia Nowaka, nieraz nachodziła mnie przekorna myśl, czy aby jej były dyrektor nie przecenia oddziaływania rozgłośni na Polskę. Chcąc się przekonać o rzeczywistej słuchalności RWE, Amerykanie utworzyli specjalne biuro badania reakcji słuchaczy. W zależności od lat i dynamiki wydarzeń od 40 do 67 procent Polaków powyżej 14 roku życia słuchało RWE przynajmniej dwa razy w tygodniu. Co ciekawe, gdy po Październiku zaprzestano zagłuszania, liczba słuchaczy spadła do najniższego poziomu 40 procent. Wtedy też do Monachium docierało najwięcej krytycznych uwag na temat Radia. Wznowienie zagłuszania, dokręcenie politycznej śruby wzmagało zainteresowanie monachijską rozgłośnią, zwłaszcza w momentach kryzysowych. Podczas interwencji wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji RWE słuchało 80 procent Polaków. Helena Łuczywo, zastępca redaktora naczelnego "Gazety Wyborczej", a w 1968 roku studentka, tak wspomina tamtą chwilę: - Był 21 sierpnia 1968 roku. Kilkudziesięcioosobową grupą studencką byliśmy na spływie kajakowym. I wtedy gruchnęła wieść, że polskie wojsko wkroczyło do Czechosłowacji. Pierwsza myśl, jaka przyszła nam do głowy, to posłuchać, co o tym mówi Wolna Europa. Witek, mój narzeczony, był studentem Politechniki. Przy użyciu jakichś drutów chłopcy rozciągnęli między drzewami specjalną antenę. Odbiór był znakomity. Siedzieliśmy w tym lesie przez trzy dni i słuchaliśmy Wolnej Europy.
Nieco inne szacunki przedstawiał OBOP. Według niego pod koniec lat 70. do słuchania RWE przyznawało się 31 procent Polaków. Podczas karnawału "Solidarności" liczba słuchaczy wzrosła do 49, a nawet 53 procent. Nie ma danych o okresie stanu wojennego, ale należy przypuszczać, że w czasie powszechnego głodu informacyjnego słuchaczy było jeszcze więcej.
Odpowiedzią reżimu na "propagandę wrogich rozgłośni" było zagłuszanie, ale także ograniczanie zakresu fal w produkowanych przez krajowy przemysł odbiornikach. "Wszystkie stacje zagraniczne, które mogą i powinny interesować polskiego radiosłuchacza (Moskwa, Kijów, Leningrad, Praga, Budapeszt, Bukareszt, Sofia, Berlin), nadają głównie na falach 41 m i 49 m, dużo rzadziej na 31 m, i bardzo rzadko na 25 m. Na krótszych falach pracują wyłącznie radiostacje krajów kapitalistycznych" - pisał w 1953 roku generał Juliusz Hibner w liście do ministra bezpieczeństwa publicznego Stanisława Radkiewicza.
Jerzy Kisielewski, syn Stefana, wspomina, że jako mały chłopiec wybrał się z matką po zakup nowego radioodbiornika: - Były dwa typy radioodbiorników, które rozchodziły się w dziesięć minut. Oba były produkcji radzieckiej. Wytwarzano je chyba na Łotwie. Nazywały się Sellenia i Spidola. Radia te były dlatego takie cenne, że miały długość fal 11 m i 13 m. A jak wiadomo, niższe pasma były mniej zakłócane. Poszedłem z mamą do sklepu na ulicę Puławską, bo tam właśnie mieli "rzucić" towar. Mama prosi o radio i zaznacza, że ma mieć niskie zakresy fal krótkich, na co ekspedient z rozbrajającą szczerością: - Proszę pani, te radia do Wolnej Europy będą dopiero jutro. Ale proszę się nie martwić, ja pani odłożę.
Gdy do Polski zbliżała się kometa Kohoutka, do redakcji "Życia Warszawy" zadzwonił ktoś, kto przedstawił się jako astrofizyk, pracownik obserwatorium astronomicznego Uniwersytetu Warszawskiego. Astrofizyk zapewniał, że posuwający się po swej trajektorii Kohoutek, mijając Ziemię, zakłóci pole magnetyczne do tego stopnia, że na czułych odbiornikach usłyszeć będzie można szum spowodowany jej lotem. I tu "astrofizyk" podawał dokładne częstotliwości, które ukazały się następnego dnia na pierwszej stronie "Życia". Oczywiście nie były to częstotliwości Kohoutka, a po prostu - Wolnej Europy. Służba Bezpieczeństwa zjawiła się w redakcji już z samego rana.
W 1954 roku do Monachium przenosi się z Londynu Józef Mackiewicz, w równej mierze wybitny co kontrowersyjny pisarz polityczny, brat utalentowanego publicysty Stanisława Cata-Mackiewicza, w latach 50. premiera Rządu Londyńskiego. Wspominam o Monachium, bo choć Nowak i Mackiewicz mieszkali w jednym mieście, byli z tej samej generacji, żyli w niewoli języka polskiego, a patriotyzm obydwu nie podlegał dyskusji - to dzieliła ich przepaść, na dnie której zaległa wzajemna nienawiść.
W swym skrajnym antykomunizmie Józef Mackiewicz pisał o Nowaku nie inaczej jak tylko o "agencie na amerykańskiej służbie", a o Radiu Wolna Europa jako o "głosie jałtańskiej Ameryki". W manichejskim obrazie świata Mackiewicza, który dzielił się na antykomunistów i całą komunistyczną resztę, Nowak rozmawiający z partyjnymi liberałami - Langem i Rapackim, popierający Puławy przeciw Natolinowi, potem Gomułkę, sympatyzujący z partyjnymi rewizjonistami i komandosami, prowadzący dialog ze Stefanem Kisielewskim i kołem "Znak", widzący głęboką polską rację stanu w traktacie PRL z Niemcami gwarantującym granicę na Odrze i Nysie - taki Nowak to co najmniej kryptokomunista.
Swoje credo wyłożył pisarz w opublikowanym w 1968 roku pamflecie M
ówi Rozgłośnia Polska Radia Wolna Europa. O kolaborację z komunistami Mackiewicz oskarżał też prymasa, Kościół, a także samego papieża, czemu dał wyraz w książce Watykan w cieniu czerwonej gwiazdy.Nowak - sam będąc żołnierzem konspiracji - nie mógł nadto znieść gwałtownych ataków Mackiewicza na etos Armii Krajowej. W sporze wokół współpracy Mackiewicza z wileńskim "Gońcem Codziennym", gadzinowym pismem ukazującym się pod okupacją, Nowak popierał stanowisko oficerów Armii Krajowej, której podziemny sąd skazał pisarza na karę śmierci za kolaborację z Niemcami. Dowódca okręgu Aleksander Krzyżanowski "Wilk" zawiesił wykonanie wyroku do końca wojny. I całe szczęście. Polska straciłaby nie tylko wielki talent literacki, ale i naocznego świadka ekshumacji ofiar zbrodni katyńskiej. Po odkryciu przez Niemców masowych grobów Mackiewicz udał się bowiem do Katynia z delegacją Czerwonego Krzyża. Po powrocie dawał wiele świadectw o tym, co zobaczył.
Mackiewicz podzielił emigrację. Żadnych okoliczności łagodzących nie widziało dla niego środowisko AK: "Bór"-Komorowski, doktor Józef Garliński czy Zarząd Główny Koła AK w Londynie. Zjazd delegatów żołnierzy AK w 1969 roku w Londynie postanowił poinformować społeczeństwo o okupacyjnej przeszłości Mackiewicza. Podobnie uważał go za bezspornie winnego Stefan Korboński, kierownik oporu społecznego w Kierownictwie Walki Podziemnej, czy Adam J. Galiński, ostatni Delegat Rządu na Okręg Wileński. Jednak już inaczej rozkładali akcenty pisarze, na przykład Czesław Miłosz lub przebywający w czasie wojny w Londynie wilnianie. Miał też Mackiewicz licznych obrońców i admiratorów wywodzących się głównie z czytelników jego książek.
Pisał Mackiewicz: "Od jednego ze znajomych usłyszałem: «Kanalia jest ten nasz Nowak». - Ach nie. Absolutnie nie zgodziłbym się z tą opinią. «Kanalią» jest zazwyczaj coś dużego. Chodzi w parze zazwyczaj «wielka kanalia». Tu o wielkości nie może być mowy. Moim zdaniem p. Nowak jest zupełnie właściwym człowiekiem na właściwej posadzie".
Nowak nie miał co liczyć na przychylność autora Kontry. Czara goryczy przelała się dla Nowaka z chwilą, gdy londyńskie "Wiadomości" wydrukowały na pierwszej stronie atak Mackiewicza na polski Kościół i prymasa za zbytnią uległość wobec reżimu. Sęk w tym, że do numeru dołączony został zwyczajowy comiesięczny dodatek redagowany przez dziennikarzy RWE - "Na Antenie". Dopóki naczelnym "Wiadomości" pozostawał Mieczysław Grydzewski, współpraca układała się harmonijnie. Wszystko się zmieniło, gdy opiekę nad pismem objął Juliusz Sakowski.
Nie wdając się w polemikę z tezami Mackiewicza, Nowak pragnął zamieścić w "Wiadomościach" krótki list, w którym przypominał, że redakcja RWE nie ponosi odpowiedzialności za treści zamieszczane na łamach "Wiadomości". Nie powstrzymał się jednak, by w dodatku "Na Antenie" nie napisać, że "Mackiewicz nie jest właściwym autorytetem do wydawania sądów o postawie patriotycznej i obywatelskiej kogokolwiek, a zwłaszcza kardynała Wyszyńskiego, ze względu na swą działalność w czasie ostatniej wojny i poglądy wypowiadane na lamach prasy wydawanej wtedy przez okupantów".
Mackiewicz nazwie to "chuligańskim atakiem Nowaka". Wybuchnie awantura. Sakowski wstrzyma "Na Antenie", domagając się usunięcia oświadczenia redakcji. Nowak nie wyrazi zgody. Współpraca RWE i Wiadomości" zostanie zerwana. Nikt na tym nie zyska - stracą czytelnicy.
Stosunki Nowaka z Mackiewiczem to historia emocjonalnych polemik, oświadczeń, ataków, odpowiedzi, sprostowań, w których każda ze stron ma trochę winy i trochę racji. Nie miejsce tu na szczegóły. Kiedy w połowie lat 70. Nowak padnie ofiarą nagonki o rzekomą współpracę z Niemcami, skłonny będzie przypuszczać, że u źródeł tych pomówień leżą opinie rozsiewane przez jego osobistego wroga - Józefa Mackiewicza. Czy tak rzeczywiście było - nie wiem. Współpracujący z peerelowskim wywiadem Wiktor Trościanko miał podsunąć bezpiece ten trop, powołując się właśnie na opinię pisarza. Jednak nie wiemy, czy Trościanko rzeczywiście powtarzał słowa Mackiewicza, czy też chciał, by odium tej obrzydliwości rozłożyło się na nich obu.
Nie ulega wątpliwości, że żyjący przez lata pod pręgierzem Mackiewicz uważał formułowane wobec niego oskarżenia o kolaborację za głęboko niesłuszne. Tak samo niesłuszne, jak podobne - wysuwane były wobec Jana Nowaka. Ze swojego punktu widzenia mógł więc odczuwać pewien rodzaj Schadenfreude, chorej radości, że oto jego osobisty, znienawidzony wróg musi stawiać teraz czoło podobnym, niesłusznym oskarżeniom.
Nowak do końca życia nie zmienił swego zdania o Mackiewiczu. W liście z marca 1988 roku pisał do Bartoszewskiego: "Wychyliłem się porządnie w tej sprawie, walcząc o prawdę i ściągnąłem na siebie nagonkę, która dużo mnie kosztowała. Ponieważ istniała zmowa prasy emigracyjnej, gorąco apelowałem do Turowicza i innych ludzi z kraju, aby tam przynajmniej przypomniano jego przeszłość wojenną. Moje wezwania pozostały bez odzewu. Przeżywamy obecnie apoteozę zdrajcy, skazanego na karę śmierci, który za życia określał swą narodowość jako «antykomunista». Do Polski należał tylko przez polską mowę, którą umiał się wspaniale posługiwać".
W innym liście do Bartoszewskiego Nowak dodaje: "W Krakowie jest już ulica imienia Józefa Mackiewicza. Jest to już jakaś aberracja, a równocześnie publiczna zniewaga całej Polski Podziemnej. Zdumiewa mnie bierność środowisk akowskich, które wyraźnie nie mają już sił do obrony dobrego imienia AK".
Nowak dzień zaczynał wcześnie, gdy w biurze jeszcze nikogo nie było, z wyjątkiem jednej z sekretarek. Na biurku czekało już obfite śniadanie informacyjne. Raport nasłuchu, czyli utrwalone na 60 stronach wszystkie możliwe komentarze i audycje o charakterze politycznym nadane przez Polskie Radio w ciągu ostatnich 24 godzin. Oprócz tego sześćdziesięciostronicowy biuletyn prasowy z wyciągiem z najistotniejszych tekstów prasy krajowej i światowej. Trzecim daniem były tak zwane raporty ewaluacji pisane przez korespondentów z biur w Paryżu, Berlinie, Londynie, Sztokholmie, Rzymie i Waszyngtonie. Raporty te zawierały wiadomości z Polski, które docierały do tych stolic poprzez urzędników ambasad, turystów, uchodźców itd. Informacje nie miały waloru aktualności, ale były ważne jako tło do komentarzy RWE.
O godzinie 8.30 następował kulminacyjny punkt dnia - półgodzinne zebranie redakcyjne, na które przychodzili wszyscy redaktorzy, przedstawiciele nasłuchu, a także Amerykanie, którzy nigdy nie zabierali głosu, ale chcieli być poinformowani. Nowak po angielsku formułował podstawowe tezy i zagajał dyskusję. Konferencje RWE były jedyną taką giełdą wiadomości z Polski. Drugiego tak dobrze poinformowanego ośrodka - może z wyjątkiem tajnego biuletynu KC PZPR - nie było na całej kuli ziemskiej. Nic dziwnego, że pracownicy amerykańskiego konsulatu zwyczajowo przysłuchiwali się konferencji. Nowak z całym swym aparatem informacyjnym, korespondentami, telefonem i teleksami był jak pająk w środku wielkiej sieci rozciągniętej na cały świat. - Czułem się człowiekiem w pełni poinformowanym o tym, co się dzieje w świecie, i o tym, co się dzieje w Krakowie, w Warszawie, na Wybrzeżu - wspomina były dyrektor RWE.
Alina Grabowska, wieloletnia czołowa komentatorka RWE, wspomina, że naocznie mogła przekonać się o znakomitym dziennikarskim wyczuciu Nowaka tego, co ważne: - Kiedyś wpadł jak burza do redakcji Dziennika radiowego o 5.30 rano i dyżurnemu redaktorowi zrobił awanturę. Chodziło o to, że wśród licznych informacji wyrzucanych przez dalekopis była długa i niejasna wiadomość, że jacyś dziennikarze wykryli podsłuchy w Białym Domu. Dyżurny uznał, że nie jest to aż tak ważne dla polskich słuchaczy, i wiadomość pominął.
Nowak natomiast miał zwyczaj wstawać z kurami i słuchać najpierw angielskojęzycznych stacji, a następnie polskiego serwisu RWE. W ten sposób zorientował się, że historia z podsłuchem została pominięta. Był to początek afery Watergate, która wstrząsnęła Białym Domem i spowodowała dymisję prezydenta Nixona. Zlekceważenie tej informacji mogłoby narazić RWE na zarzut dobierania informacji i pomijania tych niewygodnych dla Stanów Zjednoczonych.
Kwalifikacje zawodowe Nowaka potwierdza jego zażarty wróg, Kazimierz Zamorski: "Jeśli o mnie chodzi, żałuję, że Nowak nie pozostał co najmniej do jesieni 1978 roku, do wyboru polskiego papieża. Nie poniósłbym gorzkiej klęski. Nikt mi z tego powodu nie czynił wymówek, ale moja ambicja zawodowa ucierpiała i do dziś nie mogę sobie wybaczyć zaniedbania. Bo gdyby wtedy Nowak nadal tyranił tam przy swoim biurku w skrzydle A, kazałby nam zaraz na wiadomość o śmierci Jana Pawła I przygotować dokładny życiorys Karola Wojtyły. On miał nosa. W okólniku z 28 listopada 1974 roku, apelując o sugestie co do Człowieka Roku, na czoło listy wysunął kardynała Wojtyłę. Dla niego nie ulegało wątpliwości, że to pierwszy papabile od czasu arcybiskupa Trąby".
Rok 1975 Nowak w swych wspomnieniach nazywa "czarnym rokiem". Właśnie zakończył dwuletnią wyczerpującą walkę o utrzymanie Radia z wpływowym senatorem Jamesem Fulbrightem - przewodniczącym Komisji Spraw Zagranicznych, który nie kryjąc niechęci do RWE i Radia Swoboda, złożył projekt ustawy o likwidacji obu rozgłośni. Fulbright uważał, że samo istnienie stacji jest reliktem zimnej wojny i zagrożeniem dla polityki odprężenia. Oliwy do ognia dolało ujawnienie przez prasę, że obie rozgłośnie finansowane są tajnie z budżetu CIA. Nazwano to "oszukiwaniem podatnika amerykańskiego i Kongresu". Nie miejsce tu na relacjonowanie batalii o utrzymanie Radia, którą Nowak szczegółowo opisuje w Wojnie w eterze. Dość powiedzieć, że mobilizacja polskiego lobby w Ameryce oraz politycznych wpływowych przyjaciół Radia po latach walki spowodowały, że ustawa Fulbrighta upadła w Senacie. Gdy wydawało się, że najgorsze minęło, okazało się, że miało dopiero nadejść.
Senator osiągnął jedno: CIA przestało służyć za kasę, w której RWE pobierała pieniądze na swą działalność. Finansowanie rozgłośni przejął departament stanu, czyli dyplomacja, która w dobie odprężenia była do Radia nastawiona niechętnie. Po aferze Watergate pochłonięty sprawami wewnętrznymi prezydent Nixon oddal ster polityki międzynarodowej w ręce Henry'ego Kissingera, który nie ukrywał, że gotów jest poświęcić Europę Wschodnią w zamian za pokój i zaprzestanie wyścigu zbrojeń. Począwszy od 1973 roku, Kongres rok po roku obcinał z budżetu RWE po kilka milionów dolarów.
Nowak uznał to za przejaw "taktyki salami", czyli okrawania Radia po kawałku małymi plasterkami, aż w końcu zostanie coś, co bez większej szkody będzie można wyrzucić do kosza. Najgorsze, że to Nowak musiał wystąpić w charakterze noża. Własnymi rękami musiał teraz likwidować to, co sam budował. Na nic zdawały się rozsyłane do wszystkich świętych memoriały.
1 stycznia 1974 roku zlikwidowano nowojorską redakcję RWE. Zwolnienia zbiegły się w czasie z emerytalnym exodusem starej radiowej gwardii: Stypułkowskiej, Palestrów, Trojanowskiego, Radulskiego, Kielanowskiego, Trościanki, Zawadzkiego-Żenczykowskiego, księdza Kirschke i Wagnera. Od 1969 roku do odejścia Nowaka w 1975 roku zespół utracił 41 osób, czyli 38 procent pracowników.
Akcja protestacyjna w obronie suwerenności Radia przy sprawie granicy na Odrze i Nysie była ostatnim aktem tak zgodnego i solidarnego działania zespołu i jego dyrektora. Na początku lat 70. do władz związku zawodowego wchodzi Józef Ptaczek. W tym samym mniej więcej czasie na tle stosunku do Nowaka dochodzi do ostrej polaryzacji zespołu. Konflikt ten urośnie tak bardzo, że stanie się jednym z ważnych czynników dymisji Nowaka w 1975 roku.
Szef RWE uważał, że przez 20 z górą lat w zespole panował duch ideowy. Jednak brak pewności jutra, spowodowany nieustannymi atakami senatora Fulbrighta, a później niekończącymi się redukcjami liczby pracowników sprawił, że na plan pierwszy wysunęły się sprawy bytu materialnego i zabezpieczenia na przyszłość. W tej sytuacji rola Rady Zakładowej, której przewodził Ptaczek, wzrosła niepomiernie, zwłaszcza że kierownictwo związków zawodowych na mocy niemieckiego prawa pracy pozostawało nieusuwalne. Jak konstatuje Nowak: "Nie ma takiego zespołu na świecie, który nie uległby w podobnych warunkach demoralizacji".
Dopóki walka szła o wyższe uposażenia, emerytury i inne świadczenia - nie było konfliktów. Jednak cięcia budżetowe musiały wpłynąć na poziom płac. Za mniejsze pieniądze ludzie nie chcieli pracować tak jak przedtem. Stwarzało to zagrożenia dla poziomu i czasu nadawanego programu. Nowak zwołał zebranie zespołu, na którym z całą ostrością ujawniła się różnica mentalności szefa i jego podwładnych. Dyrektor z ideowym zapałem, który towarzyszył otwarciu Radia w 1952 roku, tłumaczył, że "wszyscy jesteśmy żołnierzami w służbie wielkiej idei. Nie powinniśmy patrzeć na zegarki, liczyć dni, pytać o wynagrodzenie. Nie dla Amerykanów pracujemy, lecz dla własnego kraju. Niemieckie prawo pracy nie czyni różnicy między fabryką guzików czy gwoździ a redakcją Radia, które walczy o zachowanie tożsamości duchowej własnego kraju". Nie tego oczekiwali ludzie od swego szefa. Nowakowi odpowiedziała cisza. Nikt go nie poparł.
Spotkanie dało początek powolnej erozji autorytetu potężnego dyrektora. Ci z pracowników, którzy nie mieli wyższych ideowych motywacji, nie przykładali się do pracy. Sprzyjał temu system płac pozbawiający Nowaka prerogatyw w postaci dyscyplinujących kar i motywacyjnych nagród. Popędliwość Nowaka przysporzyła mu wielu wrogów. Sam przyznaje: "Jako szef nie byłem popularny. Radio nie było konkursem piękności i nie zabiegałem nigdy o to, by się ludziom podobać".
- Miałem jeszcze jedną wadę - wyznaje Nowak - z reguły nie chodziłem do kantyny. Uważałem, że bywanie tam to strata czasu. Poza tym tworzyłoby to okazję łatwego dostępu do mnie. Ludzie by to wykorzystywali, by na mnie oddziaływać. Kantyna była giełdą plotek i miejscem obgadywania Nowaka. Królem dowcipów o mnie był Tadeusz Nowakowski. Cóż, ludzie to lubią i muszą czuć się swobodnie. Wiedziałem, że tam wygadywano na mnie niestworzone rzeczy. Nie lubiłem donosów, ale zawsze znaleźli się usłużni, którzy powtarzali, co, kto, gdzie i kiedy na mnie powiedział.
Usłużni powtarzali, ale Nowak nadstawiał ucha. Andrzej Pomian twierdzi, że atmosfera w redakcji stała się nieprzyjemna między innymi i przez to, że Nowak miał grono zaufanych ludzi, poprzez których sondował nastroje i zbierał informacje.
Zespół nie stanowił już jedności. Wiele "życzliwych" donosów na Nowaka docierać zaczęło bezpośrednio do Amerykanów. Często były to zafałszowane i tendencyjne relacje z zebrań kierownictwa zespołu. W ciągu ostatnich dwu lat urzędowania Nowaka ilość plotek i nieprawd rozpowszechnianych o dyrektorze przekroczyła próg wytrzymałości przeciętnego człowieka. Reżim zaś znakomicie utrafił w moment psychologicznego kryzysu w zespole i rozpętał nagonkę, jakoby Nowak dlatego tylko, że podczas wojny pracował w Komisarycznym Zarządzie Nieruchomości, był nazistowskim kolaborantem. Wobec kogoś, kto dostał Virtuti Militari i odbył trzy kurierskie podróże z narażeniem życia, był to zarzut całkowicie niedorzeczny, a jednak znalazł posłuch w części zespołu.
Nienawiść niektórych osób do Nowaka była tak wielka, że ludzie gotowi byli uwierzyć w każde brednie, lub nawet nie wierząc w nie, w złej wierze przekazywać je dalej. Sam Nowak zaś czuł się osaczony ze wszystkich stron i wszelkie ataki chętnie tłumaczył akcjami komunistycznej bezpieki działającej poprzez agentów w zespole. Był przekonany, że agentem jest także wkładający kij w szprychy, rozbijający jedność zespołu, siejący ducha demoralizacji - szef Rady Zakładowej Józef Ptaczek.
Określenie "wzajemna nienawiść" będzie tu jak najbardziej na miejscu. Ptaczek w odczuciu Nowaka niszczył to, co ten w zespole cenił najbardziej - ducha ideowości. Były dyrektor RWE nigdy mu tego nie zapomniał. Ile razy pytany był o przyczyny odejścia z Radia, odpowiadał: - Nie mogłem walczyć na wielu frontach naraz. Front wewnętrzny był najtrudniejszy. Miałem w zespole agenta.
Sam Ptaczek dawał podstawy do takiego przekonania. Zatrudniony został w RWE w 1962 roku, gdy Nowak rozpaczliwie poszukiwał młodego narybku. Amerykańska służba kontrwywiadowcza nie wykryła niczego podejrzanego i udzieliła Ptaczkowi tak zwanego clearance. Okazało się wszakże, że Ptaczek spotykał się przez kilka lat z funkcjonariuszem bezpieki, który działał pod przykrywką attache do spraw handlowych ambasady PRL, i przekazywał mu informacje dotyczące środowiska studenckiego polskich emigrantów w Londynie, z którego sam się wywodził. Z chwilą zatrudnienia w Radiu Ptaczek, który nosił pseudonim operacyjny "Koliber", postanowił zerwać współpracę z bezpieką. Sam przyznał się do niej Tadeuszowi Zawadzkiemu-Żenczykowskiemu, ówczesnemu zastępcy dyrektora Radia.
Nowak chciał Ptaczka natychmiast wyrzucić, Zawadzki uważał, że usunięcie go z zespołu tylko na podstawie jego dobrowolnego zeznania byłoby niedopuszczalne z moralnego punktu widzenia. Nowak uległ, co do końca życia uważać będzie za największą pomyłkę, jaką popełnił w ciągu 24 lat spędzonych w Radiu. Ostatnie spotkanie "Kolibra" z rezydentem bezpieki odbyło się już za wiedzą i zgodą amerykańskich służb i było przez nie inwigilowane.
- Nowak robił z Ptaczka agenta, a to nie była prawda. Gdy przyszedł do RWE, to sam się przyznał, że był w kontakcie z Warszawą, i od tego czasu nic wspólnego z nimi nie miał - zauważa Andrzej Pomian, drugi obok Ptaczka nietykalny członek Rady Zakładowej, kolega Nowaka jeszcze z czasów konspiracji.
Po przyjeździe Nowaka do Polski IPN udostępnił mu ocalałe teczki RWE. Między innymi "Kolibra". Od chwili zerwania współpracy z bezpieką brak w jego teczce dowodów jakichkolwiek kontaktów. Nowak wyciąga z tego wygodny dla siebie wniosek: "Wydaje się nie ulegać wątpliwości, że zawartość teczki «Kolibra» po 1969 roku została zniszczona". Historyk IPN Paweł Machcewicz nie podziela tego poglądu. Uważa, że nie ma żadnych podstaw, by twierdzić, że "Koliber" współpracę kontynuował lub że część jego teczki została zniszczona.
- Jak znam archiwa IPN - mówi historyk - wydaje mi się nieprawdopodobne, by ktoś zakamuflował tę teczkę albo zniszczył specjalnie jej część. Kim był Ptaczek w roku 1989, by generał Kiszczak wydał polecenie zniszczenia teczki "Kolibra"?
Zbigniew Nowek, szef Urzędu Ochrony Państwa w rządzie Jerzego Buzka, nie zaleca wyciągania pochopnych wniosków. Nie przesądzając niczego w sprawie Ptaczka, zauważa, że przyznanie się do współpracy mogło być kamuflażem działalności tak zwanego agenta wpływu, który celowo zrywa wszelkie kontakty z centralą i przez wiele lat działa na własną rękę. Taki agent jest niemal nie do wykrycia. Niewątpliwie działalność Ptaczka w Radzie Zakładowej i konfliktowanie zespołu było na rękę władzom w Warszawie. Możliwe też, że po zerwaniu współpracy w 1962 roku teczkę "Kolibra" zamknięto, po czym założono nową, której nie odnaleziono.
Nowak pisze: "Ptaczek nie pracował dla pieniędzy. W jego teczce nie ma żadnych śladów pokwitowań ani śladów rekompensaty. Wydaje się, że kierowała nim obsesyjna ambicja lub chęć odegrania jakiejś znaczącej roli. Warto dodać, że «Koliber» był najbardziej zażartym antykomunistą w zespole. Mnie jak i moim następcom zarzucał zbyt «miękkie» stanowisko wobec reżimu komunistycznego".
Solidarni dotąd z Nowakiem Amerykanie zaczęli zdawać sobie sprawę z nabrzmiewającego w polskim zespole kryzysu. Dotąd w ich oczach zaletą Nowaka była jego zdolność trzymania zespołu żelazną ręką. Teraz zasypywani byli donosami od Polaków, angażowani w odpieranie zarzutów o kolaborację. Co rusz zmuszani byli do rozstrzygania, kto ma rację. Z czasem amerykańskie kierownictwo Radia zaczęło mieć dosyć wrzawy wokół Nowaka. Zdawali też sobie sprawę z kuszącej perspektywy, że ktokolwiek zostanie jego następcą, będzie wobec nich bardziej ugodowy niż uparty i nieustępliwy Nowak.
Świadomość słabnącej pozycji dyrektora mobilizowała do walki jego wrogów. Wielu niezaangażowanych w spór członków zespołu chętnie na miejscu Nowaka widziałoby kogoś łatwiejszego we współpracy, spokojniejszego i mniej wymagającego.
- Po raz pierwszy poczułem - opowiada Nowak - że w relacjach z Amerykanami nie dysponuję solidarnością zespołu. Poza moimi plecami ludzie donosili na mnie do Amerykanów. Z tą chwilą poczułem, że wobec nacisków amerykańskich w sytuacji jakichkolwiek różnic i konfliktów interesów jestem bezbronny. To był właściwie główny czynnik, który sprawił, że pomyślałem: czas odejść.
Andrzej Pomian przyznaje, że wielu ludzi było do Nowaka zrażonych i uważało, że powinien odejść jak najszybciej. Tak myślał Tadeusz Nowakowski, Tadeusz Celt, również Tadeusz Zawadzki-Żenczykowski, który mieszkał już w Londynie, ale wiedział o wszystkim, co się dzieje. W 1975 roku przyjechał do Monachium i przekonywał Nowaka, że już czas, żeby odszedł.
- Osobiste stosunki z Nowakiem zawsze miałem jak najlepsze - wspomina Pomian. - Popsuły się dopiero, gdy wszedłem do Rady Zakładowej. Też byłem zdania, że z uwagi na jego okropny stosunek do ludzi nadszedł czas, by odszedł. To był bardzo dobry organizator, ale nie nadawał się do pracy z ludźmi. Najlepiej pracował indywidualnie.
Włada Majewska mówi bez owijania w bawełnę, że to przeciwnicy Nowaka doprowadzili go do dymisji: - Wykopali go. To Polacy, a nie Amerykanie chcieli się go pozbyć, żeby mieć swojego dyrektora. Zaczęli swoimi dróżkami skarżyć się u Amerykanów. Potem zrobili z niego Treuhandera. Radio po Nowaku to już nie było to samo Radio.
Alina Grabowska zauważa, że Nowak miał wrogów, którzy nie doceniali tego, co zrobił, i nie potrafili docenić, że tylko dzięki niemu w ogóle egzystują - oni i ich rodziny - że mają pracę i że mają w Polsce audytorium. - Gdyby nie RWE, ci ludzie pędziliby smutny los emigrantów. Powiem szczerze, że nie potrafię do końca zrozumieć niechęci, która go otaczała. Oczywiście, był trudnym szefem. Na mnie też krzyczał, zwłaszcza jak popełniałam rażące błędy. Bywał również niesprawiedliwy, jak każdy człowiek. Ale nie to było powodem niechęci. Myślę, że źródłem niechęci była normalna polska zawiść. On miał przeciw sobie ogromną część zespołu. Powstawały jakieś frakcje. Powstała nawet tak zwana Rada Pięciu, która oceniała podejście Nowaka do poszczególnych kwestii. W RWE było niemało osób związanych z ruchem narodowym, które denerwowało jego jednoznaczne, antymoczarowskie stanowisko. Chodziło więc także o kwestie programowe.
"Kiedy odchodziłem z Radia, mój amerykański partner zadał mi teoretyczne pytanie, na jakich warunkach byłbym ewentualnie gotowy powrócić na moje stanowisko" - pisał Nowak 14 października 1979 roku w liście do Jerzego Giedroycia. "Odpowiedziałem mu wówczas, że z tym zespołem polskim, jaki jest, nie byłbym już w stanie pracować, z uwagi na obecność w nim i bezkarne działanie agentów reżimu oraz gruntowną demoralizację sporej części ludzi. Należałoby więc Radio zamknąć i natychmiast odbudować je z powrotem, pozbywając się szkodników i elementów bezideowych. Nowy zespół mógłby być nawet mniej liczny, ale musiałby się składać z ludzi typu Michnika i Kuronia, a więc jednostek całkowicie bezinteresownych, pracujących wyłącznie dla idei".
Amerykanie żegnali Nowaka z wielką pompą. Urządzili mu uroczyste pożegnanie. Do Monachium zjechało z Nowego Jorku całe kierownictwo Komitetu Wolnej Europy. Depesze nadesłali zaprzyjaźnieni kongresmani i senatorowie. Spłynęła rzeka pochlebnych słów i życzeń. Inaczej było z Polakami. Część zespołu postanowiła zorganizować bojkot uroczystości pożegnalnej. Rozpoczęła się szeptana agitacja. Nowak wspomina: - Przeżyłem wtedy najbardziej pouczającą lekcję mego życia. W chwili, gdy utraciłem tę odrobinę władzy, odsłoniły się prawdziwe ludzkie oblicza. W godzinie prawdy mogłem rozpoznać prawdziwych i fałszywych przyjaciół.
Nowak rzeczywiście obawiał się, że na tradycyjną pożegnalną lampkę szampana pracownicy nie przyjdą. A jednak przyszli tłumnie. Jako prezent otrzymał srebrną tacę z dedykacją: "Janowi Nowakowi Jeziorańskiemu, oddanemu sprawie dyrektorowi Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa". Na załączonej laurce podpisało się 81 osób. 15 osób odmówiło złożenia podpisu.
Do tych, którzy jego odejście z rozgłośni przyjmą z niekłamaną ulgą, należeć będzie Kazimierz Zamorski, szef polskiej sekcji amerykańskiego Wydziału Studiów i Analiz RWE, który jeśli pisał o Nowaku, to używał do tego żółci, a nie atramentu. Ale nawet on, gdy Nowak pożegna się z rozgłośnią, z nostalgią napisze: "Po odejściu Nowaka poczułem pustkę. Zabrakło wyzwania - do czego? Do dobrej roboty. Bo jaki Nowak by nie był - nietaktowny, wybuchowy, apodyktyczny, bezwzględny - był wspaniałym szefem rozgłośni i tego mu nikt nie odbierze".
Być może takim właśnie by go pamiętano, gdyby nie pewna niezręczność. W 1977 roku Nowak opublikował w paryskiej "Kulturze" obszerną analizę polityczną Trzecia wojna
światowa. Krytykował w niej między innymi amerykańską politykę ustępstw wobec Związku Sowieckiego. Przykładem negatywnych skutków polityki odprężenia miały być plany stopniowej likwidacji RWE. Nowak wdał się w obronę Radia, ale na tyle niezręcznie, że czytelnik mógł pomyśleć, że z chwilą kiedy zabrakło Nowaka, rozgłośnia stała się niewiele warta. Zespól z następcą, dyrektorem Zygmuntem Michałowskim na czele - poczuł się zaatakowany i zdeprecjonowany. Michałowski pisał do Nowaka: "Fragmenty artykułu wywołały wśród różnych członków naszego zespołu niedobre wrażenie. W szczególności chodzi o zwroty, które implikują, że jesteśmy zespołem drugorzędnym («Rozgłośnia utraciła większość swych najbardziej utalentowanych pisarzy i dziennikarzy, bez możliwości zastąpienia ich nowym narybkiem odpowiadającym wartości poprzedniego»), że główną naszą troską stają się pobory, że przyjęliśmy potulnie nowe ograniczenia polityczne idące dużo dalej niż poprzednie dyrektywy oraz że i tak nas w ogóle nie słychać w Warszawie, w Krakowie i innych dużych miastach... Wiem, że wśród członków zespołu krążą projekty listów protestacyjnych, sam uważam, że sprostowania wymaga twierdzenie o nowych ograniczeniach politycznych, które nie odpowiada prawdzie i rzuca ujemne światło na nasz zespół i na mnie samego".Nowak był świadom popełnionej wobec Michałowskiego niezręczności. W liście do Barbary Toruńczyk z 20 stycznia 2003 uważać będzie za konieczne podkreślenie jego roli, bo "na łamach «Kultury», a następnie w adresowanych do mnie listach Jerzego Giedroycia, które ukażą się w druku, występują częste wzmianki przedstawiające Michałowskiego jako człowieka słabego, bojaźliwego i uległego wobec Amerykanów. Te krzywdzące osądy nie mogą stać się jedynym pisemnym źródłem dla przyszłych historyków".
O odejściu z Radia rozmawiałem z Nowakiem jeszcze na dwa miesiące przed jego śmiercią. Pytałem:
- Gdy odchodził pan z Radia, był pan w sile wieku, w pełni sił twórczych. Dlaczego pan odszedł?
- Miałem coraz większe trudności w uzyskaniu środków. Były nieustanne redukcje. Amerykanie mówili: - Proszę sobie wybrać tylu i tylu ludzi do zwolnienia i wywalić ich. Nie mamy na etaty. To możliwe było raz. Możliwe dwa razy. Ale jeśli było powtarzane systematycznie, to w końcu powiedziałem, że mam dość. Zwalnianie ludzi to jest straszna rzecz i wywołuje fale nienawiści, bo każdy w tobie upatruje sprawcę. Gdy odchodziłem, byłem przekonany, że Radio nie ma przyszłości, że to jest "taktyka salami", obcinanie plasterek po plasterku, z zamiarem stopniowej eliminacji. Tymczasem po moim odejściu wszystko się radykalnie zmieniło. Do Białego Domu przyszedł Brzeziński i on obronił Radio. Niemniej swego odejścia zupełnie nie żałuję. 24 lata na jednym stanowisku to bardzo długo. Ta zmiana była opatrznościowa; w Waszyngtonie mogłem być wpływowym orędownikiem RWE. Myślę, że zdecydowanie przyczyniłem się do tego, że pokusy likwidacji RWE ustały.
- Z jakimi uczuciami opuszczał pan mury Radia?
- Mieszanymi.
- Czy to było uczucie ulgi?
- Było poczucie ulgi, bo miałem absolutnie dosyć personalnych spraw. Zupełnie dosyć. Była penetracja zespołu. Ja wiedziałem, że mam agenta. Ten agent był w związkach zawodowych. Paraliżował wszystkie moje decyzje. Związki zawodowe miały olbrzymie uprawnienia i były spenetrowane przez agentów. To stwarzało sytuację bardzo trudną.
- A historia z fałszywkami? Czy to też się przyczyniło do odejścia?
- To nie było powodem odejścia, ale powodem ciężkich przeżyć. Ciężkich, bo ci, którzy chcieli wierzyć, nie tylko wierzyli, ale rozpowszechniali. Wiktor Trościanko z triumfem mi przyniósł i położył na biurku podrobiony przez bezpiekę dokument, jakobym zajmował wysokie stanowisko w hitlerowskiej hierarchii. Oni chcieli wierzyć. Im to było na rękę. Po 24 latach miałem wielu wrogów.
- Dlaczego?
- Ambicje, zazdrość; niektórzy ludzie chcieli zająć moje miejsce.
- Czy to leży w naturze Polaków?
- W tym wypadku w części była to robota reżimu, bo przez wiele lat moje stosunki z zespołem układały się tak jak trzeba.
- Czy nie przecenia pan znaczenia RWE?
- Nie szukam chwały dla siebie, ale gdy patrzę na rolę, jaką to Radio odegrało, uczciwie wierzę, że Polska nie byłaby dziś niepodległa, gdyby nie ten taran wolnej myśli, który od rana do nocy walił w system i do pewnego momentu był jedynym medium łamiącym monopol informacji i propagandy. Dzięki temu naród pozostał w swej myśli niezależny, zachował tożsamość i poczucie głębokiej odrębności. Był zdolny do tego, żeby się zbuntować.
WRÓG PUBLICZNY NUMER 1
AKOWSKA RECYDYWA BARTOSZEWSKIEGO - "FONDA" I NIEWYPAŁY - KAPITAN CZECHOWICZ WYKONAŁ ZADANIE - ODWROTNA STRONA "MEDALA" - NOWAK JAKO TREUHANDER I NADKOMISARZ CZYLI POLOWANIE Z NAGONKĄ - W OBRONIE KURIERA - GROŹBY. SZANTAŻE. ANONIMY - NIEUDANE PORWANIE.
Klawisze zapowiedzieli konfrontację. Aresztowana podczas wydarzeń marcowych Barbara Toruńczyk, studentka socjologii, stanęła frontem do zamkniętych drzwi celi. Z drugiej strony czyjaś ręka odciągnęła zasuwkę wizjera. W judaszu pojawiło się tajemnicze oko. Zapadł ten rodzaj upokarzającego milczenia, jaki możliwy jest tylko między podglądaczem a skazańcem wystawionym na widok publiczny.
Po chwili zaczęło się przesłuchanie:
- Rozpoznano panią - leniwym tonem powiada śledczy. - Była pani w "Kulturze" paryskiej. Widywała się pani z Nowakiem. Mamy zdjęcia i zeznania, które to potwierdzają. Zresztą Nowak sam wygadał się o tym w redakcji RWE. Mamy tam swoich ludzi. (Było to w czasie, kiedy w Radiu działał agent reżimu kapitan Andrzej Czechowicz - przyp. JK). Mamy zeznania. Swoim uporem pogarsza pani własną sytuację. My i tak wszystko wiemy...
Toruńczyk wspomina dziś: - Gdy tylko powiedzieli, że Nowak sam coś powiedział, byłam pewna, że blefują. Nowak w kontaktach z ludźmi z kraju stosował najdalej posunięte środki ostrożności. Nigdy nikt z powodu jego niedyskrecji nie miał w Polsce nieprzyjemności. Kazał mi nosić okulary przeciwsłoneczne. Spotykaliśmy się zawsze w jakimś neutralnym punkcie miasta. W kawiarni nakazywał zasłaniać się gazetą. Mnie to nawet trochę śmieszyło. Ale jak się okazało, to nie były żarty. Śledczy chcieli postawić mi zarzut szpiegostwa. Nigdy się nie przyznałam do kontaktów z RWE. Zaprzeczałam, bo wiedziałam, że Nowak nie pisnął słówka. I ten zarzut upadł.
Nowak świetnie zdawał sobie sprawę z nieporównanie większej skuteczności komunistycznej tajnej policji niż znanego mu z okresu okupacji gestapo. Jako dyrektor RWE nigdy nie wzywał do tworzenia za żelazną kurtyną jakiejkolwiek antykomunistycznej konspiracji. Wbrew przypuszczeniom RWE nie miała też w Polsce żadnej sieci zakonspirowanych informatorów czy korespondentów. Z jednym wszakże wyjątkiem.
Nazywał się Władysław Bartoszewski. Od czasu jego wyjścia z więzienia w 1954 roku minęło dziewięć lat, gdy po interwencjach ówczesnego posła koła "Znak" Stefana Kisielewskiego u samego Mieczysława Moczara otrzymał wreszcie paszport i na zaproszenie instytutu Yad Vashem wyjechał do Izraela. Kisiel wspomina w swym Abecadle: "Spotkałem gdzieś Moczara w sejmie, mówię: «Bardzo panu dziękuję, widzę, że w Polsce można coś załatwić». Moczar się okropnie skrzywił, popatrzył na mnie wrogo i powiedział: «Słuszną sprawę zawsze można załatwić». I wtedy Władek Bartoszewski powiedział: «Ja jestem słuszna sprawa ministra Moczara»".
Ale "słuszna sprawa ministra Moczara" nie okazała należytej wdzięczności swemu dobroczyńcy. Z gorliwością reakcyjnego recydywisty z pierwszej napotkanej w Atenach poczty wysłał na adres RWE list do swego starszego kolegi z akowskiej konspiracji - Tadeusza Zawadzkiego-Żenczykowskiego - z propozycją nawiązania kontaktu. Już z Tel Awiwu rozmawiał z nim telefonicznie, by w drodze powrotnej do kraju spotkać się w Wiedniu. Był listopad 1963 roku. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, by zgadnąć, jakie emocje towarzyszyć musiały żołnierzowi AK, który przeszedł przez piekło stalinowskich więzień, gdy po niemal 20 latach na wolnej ziemi spotkał swego przełożonego z Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej: - To była wielogodzinna rozmowa o wspólnych znajomych, o przyjaciołach, o tym, co się dzieje w Polsce - wspomina Bartoszewski. - W pewnym momencie zapytałem, czy mogę być jakoś użyteczny? Zawadzki zareagował bardzo pozytywnie. Był podekscytowany.
- Ustaliliśmy, że od tej pory będę dla nich w Polsce, w granicach możliwości, pracował. Umówiliśmy się co do kontaktów konspiracyjnych i kanałów przerzutowych, przy czym to ja musiałem wykazywać się inwencją.
Najpierw wysyłałem korespondencje na umówiony adres i z umówionych urzędów pocztowych na neutralne adresy w Londynie. Później, od 1965 roku, listy szły przez austriacką ambasadę. Dyplomatom w Warszawie dawałem zaklejone koperty zaadresowane do pewnego Austriaka nieznającego ani w ząb języka polskiego. Był to szef biura prasowego prezydenta Austrii. Który dyplomata nie weźmie prywatnego listu do szefa prasowego swojego prezydenta? Pomagali mi także Szwedzi i Holendrzy. Tymczasem bezpieka sądziła, że pomagają mi Amerykanie albo Niemcy.
W 1965 roku Bartoszewski poznaje Nowaka, który specjalnie na tę okazję przyjeżdża do Wiednia. To spotkanie, jak i wszystkie następne na przestrzeni lat, odbywać się będą w wynajętych pokojach luksusowych pięciogwiazdkowych hoteli. Bartoszewski zjawiać się będzie przed południem, a wychodzić w nocy, po to by przyjść następnego dnia. Do pokoju przynoszono posiłki. Wybierano drogie hotele, by tworzyć w ten sposób naturalną barierę finansową dla potencjalnych agentów reżimu. Tam byle szpicel z Rakowieckiej nie miał wstępu.
O rzeczywistej roli Bartoszewskiego wiedzieli tylko Nowak, Żenczykowski i ksiądz Kirschke. I choć profesor w trakcie swych wyjazdów za granicę poznał także innych dziennikarzy RWE, takich jak Andrzej Krzeczunowicz czy Tadeusz Nowakowski, ci nie mieli zielonego pojęcia, że ich rozmówca pracuje dla RWE. Ilekroć namawiali go na wypowiedź do Radia, napisanie tekstu lub komentarza - odpowiadał, że się boi i że nie chce się narażać.
Współpraca trzech wytrawnych akowskich konspiratorów, Bartoszewskiego, Żenczykowskiego i Nowaka, była wyzwaniem rzuconym bezpiece. Oto ludzie ze sobą zgrani, rozumiejący się w pół zdania, darzący zaufaniem i scementowani wspólną wojenną przeszłością wykazali, że przy przestrzeganiu żelaznych reguł konspiracji i wyrobionych nawykach możliwa była stosunkowo bezpieczna współpraca z RWE z terenu kraju. Bartoszewski pracował dla RWE przez 18 lat - od 1963 do listopada 1981 roku, a więc jeszcze sześć lat po przejściu Nowaka na emeryturę.
Nie obyło się jednak bez przykrości. Bezpieka domyślała się, że Bartoszewski wykorzystuje swe rozległe kontakty z zachodnimi ambasadami do przerzucania materiałów za żelazną kurtynę. Profesora poddano drobiazgowej wieloletniej inwigilacji. Sprawie nadano kryptonim "Olcha". Intuicja bezpieki okazała się trafna, ale nie zdołano przeciw Bartoszewskiemu zebrać jakichkolwiek dowodów. Postawiono mu jednak zarzuty o współpracę z zachodnimi ośrodkami dywersji ideologicznej. Jak opisuje doktor Paweł Machcewicz, który opierając się na zasobach archiwalnych IPN, badał historię walki reżimu z Radiem Wolna Europa - stosowano wobec Bartoszewskiego szykany i naciski, które miały go skłonić do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa. SB przejęła w trakcie rewizji wszystkie gromadzone przez lata materiały, które były niezbędne do pracy naukowej. Z księgarń wycofano jego książki. W trakcie rozmowy przeprowadzonej w styczniu 1971 roku major Janusz Łabęcki, pod służbowym nazwiskiem "Górski" nakłaniał Bartoszewskiego do współpracy, sugerując, że SB "ma możliwość pokierowania jego sprawą w dowolnym kierunku, to znaczy doprowadzenia do procesu i wyroków oraz spowodowania śmierci cywilnej lub zakończenia postępowania w sposób korzystny dla niego".
Bartoszewski odmawia, twierdząc, że woli siedzieć w więzieniu, niż pracować dla SB. Zastosowano więc wariant "śmierć cywilna" i przez tajnych współpracowników rozpowszechniano plotkę, jakoby Bartoszewski podjął współpracę z SB.
Historyk IPN odnalazł także ślady poszukiwania przez SB informacji na temat okoliczności zwolnienia Bartoszewskiego z obozu w Oświęcimiu w 1941 roku. Poszukiwano także świadków, którzy przebywali wraz z nim w hitlerowskim obozie. Prawdopodobnie MSW zamierzało wysunąć oskarżenia o kolaborację z Niemcami, jak to wkrótce potem uczyniono wobec dyrektora polskiej sekcji RWE. Ostatecznie z braku dowodów śledztwo umorzono we wrześniu 1971 roku.
Jerzy Kisielewski, syn słynnego Kisiela i brat Wacka, zmarłego tragicznie znanego pianisty, wspominał opowieść artysty o spotkaniu z Nowakiem. W dzień po wielogodzinnej przyjaznej rozmowie w cztery oczy odbywały się w Monachium organizowane przez Niemców dni kultury polskiej. Zaproszenie otrzymali i Wacław Kisielewski, i Jan Nowak. Był także Daniel Passent, który w swych felietonach w "Polityce" nie szczędził ataków tak na Nowaka, jak i na Kisiela. (Pod koniec lat 50. Passent napisał, że Jeziorański przed wojną był pułkownikiem i został w 1929 roku wyrzucony z wojska za homoseksualizm. Passent nie był najlepiej poinformowany. Nowak miał wówczas 15 lat). Co gorsza - na przyjęciu towarzyszącym imprezie było także wiele osób związanych z ambasadą PRL i ówczesnym reżimem. Nowak zdawał sobie sprawę z tego, że jeśli pokaże, że zna mło
dego Kisielewskiego, może narazić go na kłopoty. Sala była już wypełniona ludźmi, gdy nagle w drzwiach pojawił się dyrektor RWE. Sprężystym krokiem kierował się w stronę Wacka Kisielewskiego, zrównał się z nim i nie spojrzawszy nawet na niego, minął go, jakby przechodził koło nieznanej osoby. Po chwili zginął w tłumie gości. Zadziałał konspiracyjny odruch. Potraktowany jak powietrze pianista był pod głębokim wrażeniem.Jak się okazuje, ostrożność Nowaka nie była przesadna. Paweł Machcewicz - na podstawie znanych mu dokumentów - twierdzi, że zwłaszcza po 1956 roku Radio podlegało rozległej inwigilacji. Po Październiku '56 zwiększyła się możliwość wyjazdu za granicę i do Monachium napłynął strumień ludzi z Polski, znajomych pracowników Radia czy nawet członków ich rodzin. Ludzi tych próbowano wykorzystać do nawiązywania kontaktów z członkami zespołu lub wręcz werbunku. Niektóre z tych osób po powrocie do kraju sporządzały raporty na użytek bezpieki. Z pozoru była to mało wartościowa wiedza: charakterystyki ludzi, opisy błahych zdarzeń. Jednak potem nieznaczące fakty kompilowano. Szukano osób, które mają słabe punkty biografii, słabe charaktery lub są skonfliktowane z Janem Nowakiem. Dawało to podstawę dobrych rokowań na przyszłą współpracę.
Na początku lat 60. następuje nasilenie walki z tym, co Służba Bezpieczeństwa i partia nazywały "dywersją ideologiczną i polityczną". Celem są paryska "Kultura" i RWE - to ostatnie zwłaszcza wtedy, gdy audycje przyjmują jednoznaczną antymoczarowską wymowę. W dokumentach wywiadu, czyli I departamentu MSW, jako pierwszoplanowy cel na równi z walką z wywiadami wrogich państw stawia się rozpracowanie RWE. Tworzone są specjalne komórki w MSW. Ta hierarchia priorytetów pozostanie nienaruszona aż do pierwszych po Październiku masowych protestów w Polsce w marcu 1968 roku.
Zrozumiałe, że intensywna inwigilacja musiała rozbudzić w Nowaku podejrzliwość prowadzącą niekiedy do bezpodstawnych oskarżeń. Adam Michnik wspomina, że Nowak - zapewne bez złej woli - oskarżył o współpracę z SB jednego z bliskich znajomych, który wyjechał na Zachód na fali 1968 roku: - Andrzej trafił do Monachium - wspomina Michnik - tu wszedł, tam zagadał, jak to on. Nowak doszedł do przekonania, że to jest agent. Ogłosił to przez Wolną Europę - bez nazwiska, ale tak to było podane, że kto miał się domyślić, ten się domyślił, że chodzi o Andrzeja.
Pamiętam, że kiedy byłem u niego w 1977 roku, powiedziałem mu: panie Janie, to nie jest żaden agent, to krzywdzące dla niego! Nowak nie dawał się przekonać, upierał się. Ale później przysłał mu liścik - że on wcale tak nie uważa... Tutaj był niesprawiedliwy, ale w zasadzie to bardzo sprawiedliwy człowiek.
Starania bezpieki zaczynają przynosić owoce. Według badań Machcewicza, pierwszego agenta spośród członków zespołu Radia zwerbowano w roku 1963. Był to cytowany w poprzednim rozdziale Jerzy Bożekowski, spiker radiowy, pseudonim "Fonda". Z uwagi na zajmowane przez niego niskie stanowisko niewiele wiedział, a pole jego kontaktów było ograniczone. Nie znaczy to, że "Fonda" był nieszkodliwy. Historyk przytacza jeden z raportów podpułkownika Mieczysława Schwarza, który zwerbował "Fondę": "W toku rozmów - pisze Schwarz - sondażowo informowałem się u «Fondy» o możliwości dokonania w rozgłośni aktu sabotażowego, a konkretnie wysadzenia rozgłośni w powietrze i unieruchomienia jej na czas dłuższy lub całkowitego zniszczenia". "W grę wchodził także sabotaż mniejszego kalibru - zamienianie taśm, puszczenie w eter audycji przygotowanej przez MSW. «Fonda» uważał, że jest to możliwe, ale zaznaczał, że «po kilku minutach kontrola wyłapie ten moment i audycja zostanie przerwana». Doradzał natomiast zniszczenie amplifikatorni, która jest sercem rozgłośni (...) Za odpowiednim, do uzgodnienia, wynagrodzeniem, «Fonda» gotów jest podjąć się roli organizatora akcji w oparciu o niewielkich rozmiarów materiał wybuchowy. Do następnego spotkania «Fonda» rozejrzy się po budynku, mając na uwadze techniczną stronę zagadnienia, możliwość umieszczenia materiału".
Przełożeni Schwarza nie podjęli inicjatywy gorliwego rezydenta. Niemniej w latach 60. wywiad PRL uważał sabotaż lub fizyczne wyeliminowanie najbardziej nieprzejednanych ludzi - za jeden z dopuszczalnych sposobów walki z Radiem. O tym, że próba sabotażu rzeczywiście mogła zostać podjęta, świadczy fakt, że w 1981 roku eksplodował ładunek wybuchowy przy murze budynku, w którym mieściła się czechosłowacka sekcja Radia. Ofiar nie było, ale kilka osób odniosło rany.
Wielką "zasługą" "Fondy" było zwrócenie uwagi bezpieki na głęboką niechęć Kazimierza Zamorskiego do Jana Nowaka. W jednym z raportów dla dyrektora I departamentu pisano: "Uczucia te zostały pogłębione na skutek naszych przedsięwzięć inspiracyjno-operacyjnych". Zamorski nie podlegał dyrektorowi polskiej rozgłośni, a bezpośrednio Amerykanom. Był szefem polskiej sekcji wydziału studiów i analiz, która na zamówienie CIA zajmowała się zbieraniem informacji z kraju, najczęściej poprzez przeprowadzanie ankiet z uchodźcami. Pod pieczą Zamorskiego znajdowała się pilnie strzeżona lista informatorów RWE. Dotarcie do tej kartoteki będzie w następnych latach jednym z głównych celów MSW
"Nie powiodły się co prawda - pisze Machcewicz - ani próby werbunku, ani nakłonienia «Morskiego» (pseudonim nadany figurantowi przez MSW) do powrotu do kraju i propagandowego wykorzystania tego faktu. Niewątpliwym sukcesem było jednak samo nawiązanie kontaktu z tak wysoko postawioną osobą w RWE - najpierw przez list z propozycją współpracy przekazany przez siostrzenicę Zamorskiego, której specjalnie w tym celu udzielono paszportu, a następnie w formie dwukrotnego spotkania z agentem wywiadu o pseudonimie «Lucis»".
Przynajmniej za drugim razem Zamorski zdawał sobie sprawę, z kim rozmawia. Mimo to nie powstrzymał się przed odegraniem seansu nienawiści wobec Nowaka.
Stosunkowo najlepiej znana i opisana jest historia agenta Andrzeja Czechowicza. Ten młody emigrant z Polski służący w brytyjskich oddziałach wartowniczych na terenie Niemiec podjął pracę w RWE w kwietniu 1965 roku jako bezpośredni podwładny Zamorskiego w wydziale studiów i analiz. Swe przeżycia opisał w propagandowej książce wydanej przez ministerstwo obrony narodowej Siedem trudnych lat. Przedstawiał się w niej jako "as polskiego wywiadu" wprowadzony w struktury monachijskiego Radia. Tymczasem dopiero po zatrudnieniu Czechowicza bezpieka namówiła go do współpracy, w której później tak się rozsmakował. Na żądanie swych mocodawców dostarczył im najpierw dwa listy związane z jego zatrudnieniem i opatrzone własnoręcznym podpisem Nowaka. Potem takie "tajne" dokumenty, jak spis telefonów i adresów pracowników Radia, okólniki wewnętrzne i sprawozdania korespondentów polskich RWE w terenie, czyli tak zwane raporty ewaluacyjne, które nie miały przeważnie poufnego charakteru. We wrześniu 1970 roku Czechowicz przeszkolony został w otwieraniu zamków i kas pancernych. Dysponował duplikatem klucza do pokojów biura studiów, co pozwoliło mu wchodzić tam późnym wieczorem bez kontroli wartowników. Wyniósł stamtąd raporty opracowywane w biurze. Niektóre z nich zachowały się w archiwach IPN do dziś. Żaden nie zawiera nazwisk informatorów RWE.
Prawdopodobnie Czechowicz nigdy do tych nazwisk nie dotarł, choć utrzymywał, że tak. Gdyby jednak mu się to udało, wiele osób powędrowałoby do więzienia, w tym z całą pewnością Władysław Bartoszewski. Tymczasem po powrocie "asa" do kraju nie przeprowadzono żadnych rozmów ostrzegawczych ze zdekonspirowanymi rzekomo informatorami. Nie odbył się ani jeden pokazowy proces.
W sobotę 6 marca 1971 roku Czechowicz udaje się na spotkanie z rezydentem wywiadu. Nie zdawał sobie sprawy, że będzie to ostatni dzień spędzony przez niego na Zachodzie. Reżim bowiem bez uprzedzenia swego agenta postanawia wycofać go do kraju. Nadsyłane przez niego informacje nie były wiele warte. Nieporównanie większa korzyść płynęła z możliwości propagandowego zdyskontowania sukcesu.
Gdy sprawa ucieczki "agenta" wychodzi na światło dzienne, amerykański kontrwywiad przeprowadza w mieszkaniu Czechowicza przeszukanie. Funkcjonariusze CIA znajdują u niego pisma pornograficzne, intymną korespondencję i suto zaopatrzoną lodówkę, gdyż w najbliższy wtorek miało się u Czechowicza odbyć spotkanie towarzyskie. Pozostał także demaskujący go notes z dokładnymi wpisami dat i miejsc spotkań z rezydentami SB. Na sąsiedniej ulicy znaleziono zaparkowany samochód Czechowicza. Wszystko to świadczyło o zupełnym zaskoczeniu "asa". Paweł Machcewicz zauważa, że "wycofanie i «spalenie» - poprzez ujawnienie - naprawdę wartościowego agenta byłoby działaniem zaprzeczającym podstawowym regułom pracy wszystkich wywiadów". Ergo - Czechowicz wartościowym agentem nie był.
Bezpieka dysponowała w polskiej sekcji RWE jeszcze jednym agentem, który działał w cieniu Czechowicza. W sierpniu 1968 roku departamentowi I udało się wprowadzić do Radia zwerbowanego kilka miesięcy wcześniej w Wiedniu Mieczysława Lacha, który w 1965 roku nielegalnie pozostał za granicą. Po ucieczce Czechowicza "był on jedynym źródłem tkwiącym w obiekcie" i choć wykazywał się większą kreatywnością i pomysłowością od Czechowicza, to podobnie jak i on był postacią o marginalnym znaczeniu.
Podobnie niczego wielkiego nie dokonał inny pozyskany później agent Andrzej Smoliński. Obaj uplasowani byli w niepodlegającym Nowakowi biurze studiów i analiz i obaj śladem swego poprzednika zostali wycofani do kraju. Jednak ich powrotowi nie nadano już tak wielkiego rozgłosu. Obawiano się zapewne, że zbyt częste ogłaszanie podobnych sukcesów osłabiłoby propagandowy efekt sprawy Czechowicza. Tym bardziej że szpiedzy nie dysponowali żadnymi ważnymi informacjami, a wszystko, co dotąd dostarczali, szło na konto ich poprzednika i znalazło się w jego książce.
Czechowicz ostrze swych ataków skierował na udowodnienie tezy, że RWE jest agendą amerykańskiego wywiadu prowadzoną przez polskich renegatów - na ogół wywodzących się ze sfer ziemiańskich snobów. Rozgłośnia miała być na usługach syjonistów - czytaj Żydów - i realizować zamówienia Waszyngtonu i Tel Awiwu.
Dla podbudowania swej tezy Czechowicz na specjalnie zwołanej konferencji prasowej stwierdził, że częstym gościem w budynku przy Ogrodzie Angielskim jest Szymon Wiesenthal. W godzinę potem Wiesenthal zaprzeczył, by kiedykolwiek odwiedził budynek RWE. Jak pisze Nowak: "Wywody na temat współpracy «Wolnej Europy» z «ośrodkami syjonistycznymi pozwoliły zagranicznym korespondentom w Polsce zorientować się z miejsca, że mają przed sobą papugę, powtarzającą wyuczoną lekcję".
Nie można jednak było zaprzeczyć szkodliwemu wpływowi, jaki ta sprawa wywarła na opinię publiczną w kraju. Powrót Czechowicza osłabił zaufanie do RWE i obudził obawy o własne bezpieczeństwo wszystkich, którzy narażali się, utrzymując kontakty z polską redakcją monachijskiego Radia. Nowak zdawał sobie z tego sprawę, ale nie dramatyzował. Rozgłośnia już w pół godziny po warszawskim radiu poinformowała o ucieczce pracownika szpiegującego dla reżimu. Dyrektor Radia uważał, że "na wojnie, jak na wojnie - samemu się też obrywa". Ostrzegał przed psychozą wzajemnych podejrzeń i oskarżeń, "bo o to właśnie chodzi bezpiece". Odradzał Amerykanom wyciąganie konsekwencji służbowych wobec bezpośredniego przełożonego Czechowicza - Kazimierza Zamorskiego.
Gdy kapitan Czechowicz wykonał zadanie, przestał być już użyteczny, a zaczął być kłopotliwy. Wysłano go więc na placówkę odpowiadającą jego kompetencjom - do stolicy Mongolii Ułan-Bator, gdzie wśród stepów i przy rzewnym zawodzeniu pustynnego buranu przesiedział długie lata.
Tym, który najgłośniej atakował Nowaka za przyjęcie Czechowicza do pracy bez należytego sprawdzenia jego powiązań, był Wiktor Trościanko. Sprawa nie byłaby warta wzmianki, gdyby nie fakt, że Trościanko - w przeciwieństwie do Czechowicza - okazał się jedynym naprawdę wpływowym współpracownikiem peerelowskich służb (tu: wywiadu wojskowego) w łonie polskiej redakcji RWE. Jego historia opisana przez Pawła Machcewicza w "Rzeczpospolitej" 18-19 września 2004, kilka miesięcy przed śmiercią Nowaka, była szokiem dla byłego dyrektora RWE. Trościanko był osobistym wrogiem Nowaka, ale ten nigdy nie podejrzewał, że zapiekła nienawiść i nacjonalistyczna ideologia może doprowadzić go do szpiclowania, donoszenia i inspirowania oszczerczych kampanii wobec współpracowników z redakcji oraz swego szefa.
Nowak cenił polemiczny pazur autora popularnego publicystycznego programu Odwrotna strona medalu, przedwojennego radiowca z Wilna. Choć nie podzielał jego sympatii politycznych (Trościanko był wybitnym działaczem Stronnictwa Narodowego), to nie krył uznania dla jego wojennej karty znaczonej działalnością podziemną i udziałem w Powstaniu Warszawskim w batalionie "Gustaw". Ideowy antykomunizm Trościanki dał o sobie znać podczas dyskusji o tym, czy dopuścić przed mikrofon RWE byłego dygnitarza stalinowskiej bezpieki Józefa Światłe. Jak już pisałem, Trościanko był temu kategorycznie przeciwny. Nadto nie podzielał jednoznacznie antymoczarowskiej linii Nowaka.
W latach 1965-1971 Trościanko za pośrednictwem zaprzyjaźnionego z jego rodziną agenta Wojskowej Służby Wewnętrznej o pseudonimie "Bogdan" wielokrotnie spotyka się z oficerami kontrwywiadu wojskowego. Jednak kategorycznie odmawia współpracy z wywiadem cywilnym. Uważa, że jest on całkowicie uzależniony od PZPR i nie służy narodowym interesom. Osobliwością Trościanki były jego ideowe i polityczne pobudki współpracy. Odmawiał przyjęcia pieniędzy, a o swych kontaktach szeroko informował przywódców emigracyjnego SN Tadeusza Bieleckiego i Antoniego Dargasa. Ten ostatni wziął nawet udział w dwóch spotkaniach.
Jakie względy mogły pchnąć antykomunistycznego narodowca do współpracy z komunistycznym wywiadem wojskowym? Okazuje się, że duch narodowego komunizmu spod znaku Moczara panujący w resorcie bezpieczeństwa PRL pokrewny był duchowi emigracyjnego nacjonalizmu. Stronnictwo było tradycyjnie prorosyjskie, pansłowiańskie i antyniemieckie. Z uznaniem wyrażało się o zabiegach władz PRL o gwarancje granicy na Odrze i Nysie, co akurat szczególnie nie odróżniało go od innych stronnictw. Natomiast z sympatią odnosiło się do rozpętanej w Polsce w 1968 roku kampanii antysemickiej, a zwłaszcza czystek przeprowadzonych w administracji i wojsku. Upatrywano w tym szansę na bardziej narodową reprezentację w resortach siłowych. Bez "międzynarodowego żydostwa" we władzach partii i państwa łatwiej byłoby zdaniem SN ułożyć w przyszłości - wzorem Rumunii Ceausescu, czy nawet Jugosławii Tity - bardziej partnerskie stosunki z Rosją.
Antysyjonistyczna obsesja Trościanki znakomicie wpisywała się w moczarowską wizję żydowskiego spisku. W tym przypadku Żydzi z liberalnej części PZPR inspirować mieli linie ataków propagandowych RWE. Jak zauważa Machcewicz, "rozmówcy Trościanki «spijali» z jego ust «antysyjonistyczne» wywody, które potwierdzały wizję świata dominującą w połowie lat 60. i na początku 70. w peerelowskim aparacie bezpieczeństwa. Oceny Trościanki były powtarzane niemal dosłownie w wielu analitycznych dokumentach MSW z tamtego okresu".
Trościanko, któremu nadano pseudonim "Medal", choć formalnie nie został agentem wywiadu PRL, obszernie informował o atmosferze i stosunkach panujących w zespole, zwłaszcza po powrocie Czechowicza do kraju. Chętnie ujawniał taktykę i zamierzenia programowe, kreślił charakterystyki poszczególnych pracowników, także amerykańskiego kierownictwa Radia.
Grozą napawa fakt, że samorzutnie podsuwał najskuteczniejsze jego zdaniem sposoby dezawuowania niewygodnych mu pracowników RWE, a w szczególności Jana Nowaka, do którego żywił niekłamaną niechęć. Po spotkaniu z "Medalem" oficer wywiadu raportuje, że "ataki polityczne nie podrywają ich (m.in. Nowaka - przyp. JK) opinii u mocodawców, a mają często skutek odwrotny. Kompromitacja prasowa winna koncentrować się na stronie moralno-etycznej, ewentualnego wykazania przestępczej działalności - powiązań itp. Np. sugerował sfabrykowanie sprawy Nowaka jako handlarza narkotyków".
Trościanko najwyraźniej cierpiał na kompleks prymusa. Nie tolerował żadnej konkurencji, którą upatrywał choćby w osobie czołowej komentatorki RWE Aleksandry Stypułkowskiej, także działaczce Stronnictwa Narodowego. Stypułkowska - przed mikrofonem występująca jako Jadwiga Mieczkowska - przeszła przez Pawiak i Ravensbrück. Trościanko perfidnie zalecał, by oskarżyć ją o sprawowanie funkcji kapo w obozie koncentracyjnym.
Pomysł został podchwycony i słowo w słowo zrealizowany przez Czechowicza, który po powrocie w jednym z wywiadów stwierdził: "Stypułkowska przedstawia się teraz jako członek ruchu oporu w Ravensbrück. W rzeczywistości była kapo w tym obozie i dzięki temu, będąc Żydówką, wyszła bez szwanku z tego piekła".
Przy kolejnym spotkaniu z rezydentem wywiadu Trościanko mógł odtrąbić triumfalne zwycięstwo nad konkurentką tak w RWE, jak i Stronnictwie. Tak opisywał skutki wstrząsu wywołane słowami Czechowicza: "Zapadła na zdrowiu (serce), osłabła w aktywności i przez 3 miesiące nie mogła wrócić do normy. Stała się zgorzkniała i apatyczna".
Nie mniej owocne miały się okazać sugestie "Medala" co do walki z Nowakiem, którego - jak sugerował - należałoby oskarżyć o administrowanie żydowskim majątkiem skonfiskowanym przez Niemców. Takie informacje rozpowszechniać miał skonfliktowany z Nowakiem emigracyjny pisarz Józef Mackiewicz. Trościanko zalecał dobre przygotowanie ataku na Nowaka, który będzie skuteczny "wyłącznie przy poparciu dokumentami". W następstwie tych sugestii w specjalnej komórce MSW utworzonej do preparowania fałszywych dokumentów, inspektoracie "I" i grupie "D" departamentu III, spreparowano dwa mające kompromitować Nowaka dokumenty.
Pierwszy to oświadczenie volksdeutscha z Żyrardowa, niejakiego Johana Kassnera, który twierdził, że "Bracia Henryk Jeziorański i Jan Jeziorański byli zatrudnieni w latach 1940-42 jako oficjalnie i urzędowo zatwierdzeni nadkomisarze w Komisarycznym Zarządzie Zabezpieczonych Nieruchomości w Warszawie, w Polsce. Komisaryczny Zarząd Zabezpieczonych Nieruchomości jako oficjalny urząd władzy okupacyjnej zarządzał nieruchomościami przejętymi od żydowskich właścicieli".
Faksymile "dokumentu" w niewyraźnym pomniejszeniu opublikowano w drugim wydaniu pisanych przez bezpiekę wspomnień Czechowicza.
Dokument pełen jest niedokładności, znakomicie wyłapanych przez Dobrosławę Platt w artykule w "Rzeczpospolitej" z 5 maja 2001 roku. Nie miejsce tu na jego omawianie. Wspomnę tylko, że rzekomej wartości oświadczenia Kassnera dowodzić miało potwierdzenie niemieckiego notariusza. Tymczasem odnosi się ono jedynie do zgodności podpisu z personaliami osoby składającej oświadczenie, a nie dotyczy treści. Dokument wychodzi na światło dzienne dopiero po śmierci owego Kassnera. Nadto Nowak nie występował nigdy jako Jan Jeziorański. Był albo Zdzisławem Jeziorańskim - prawdziwe nazwisko, albo Janem Nowakiem - pseudonim. Jego brat natomiast nie miał na imię Henryk, ale Andrzej i przed wojną, jak i w jej trakcie pracował jako naczelnik wydziału w Izbie Przemysłowo-Handlowej. Nowak owszem, pracował w Komisarycznym Zarządzie, ale jako administrator dwóch kamienic przy Królewskiej 23 i Królewskiej 6. Arbeitsamt określił wyraźnie funkcję Nowaka jako Büroangestellter i podaje kategorię "25 a 1", co odpowiada stanowisku administratora domu. Nie był więc Nowak żadnym komisarzem i żydowskich domów nikomu nie odbierał.
Dokument drugi osobiście przekazał dyrektorowi RWE sam Trościanko. Nowak wspomina: "Któregoś dnia wpadł do mnie do pokoju Wiktor Trościanko. Miał minę tak radosną i tryumfującą, że w pierwszej chwili myślałem, że przynosi mi jakiś nowy dowód uznania słuchaczy dla jego świetnych audycji. Rzucił mi na biurko jakieś pismo i wybiegł".
Przed Nowakiem leżała tym razem kopia dokumentu, który miał być pozytywną odpowiedzią na rzekomy wniosek protegowanego przez SS pana Zdzisława Jeziorańskiego o zatrudnienie go jako powiernika (Treuhander) zajętej parceli (Grundstückes) Nowa Cegielnia w Radzyminie, będącej własnością Żyda Arii Mardera. W fałszywce sprytnie przywoływano nazwisko dalekiego krewnego Nowaka - Stanisława Jeziorańskiego, który rzeczywiście był przed wojną zastępcą starosty miasta Radzymin. Sam Nowak jednak nigdy nie był w Radzyminie i nie miał nic wspólnego z tamtejszą cegielnią.
Spreparowane dokumenty, które miały dowodzić współpracy Nowaka z hitlerowcami, rozsyłano drogą korespondencyjną tak do członków redakcji, kręgów emigracyjnych, amerykańskiego kierownictwa Radia, jak i do niemieckich gazet.
Pisze Machcewicz: "Dyrektorowi polskiej sekcji RWE wiele czasu i energii zajęło udowadnianie, że krążące «dokumenty» są falsyfikatami, że pisane były na maszynie nie mającej niemieckich znaków, że zawierały sformułowania i tytuły nie stosowane przez niemieckie władze okupacyjne, a wspomniany Kassner, autor oświadczenia, już nie żyje. Wiktor Trościanko mógł triumfować - jego sugestia poddała PRL-owskiemu wywiadowi trop do przeprowadzenia największej z wszystkich kampanii wymierzonych przeciw Nowakowi".
Nie wiadomo, jak długo potrwałaby współpraca Trościanki, gdyby nie groźba jego dekonspiracji po aresztowaniu "Bogdana", zaprzyjaźnionego z rodziną "Medala" agenta wywiadu, do którego Trościanko miał pełne zaufanie. Dalsze kontakty z "Medalem" uznano za zbyt ryzykowne. Potem partyjne kierownictwo MSW uznało nawiązanie "politycznej współpracy" z Trościanką za polityczno-ideowy błąd. "Medal" przeszedł na emeryturę, przeniósł się do Hiszpanii, gdzie zmarł w poczuciu bezkarności w 1983 roku.
W obronie oczernianego zarzutem kolaboracji z Niemcami Nowaka występują Tadeusz Pelczyński, generał brygady, były szef sztabu Komendy Głównej i zastępca dowódcy AK; Stefan Korboński, były szef Kierownictwa Walki Cywilnej; generał Stanisław Kopański, szef Sztabu Naczelnego Wodza; Edward Raczyński, członek rządu premiera Sikorskiego, ambasador RP w Londynie. Wszyscy oni podnosili niekwestionowane zasługi Nowaka. Tadeusz Żenczykowski - w odpowiedzi na oświadczenie Johanna Kassnera z 22 kwietnia 1970 roku - opisuje drogę wojenną Nowaka, począwszy od Akcji "N" poprzez misje w Londynie po Powstanie Warszawskie. Przełożony z czasów konspiracji wspomina, że za swoje wybitne zasługi i osobistą odwagę okazaną w Akcji "N" Nowak odznaczony został Krzyżem Walecznych i w 1943 roku awansowany do stopnia podporucznika. W ciągu następnych dwóch lat, w uznaniu zasług, które zdobył jako kurier i generalny emisariusz dowódcy Armii Krajowej generała Tadeusza "Bora"-Komorowskiego, udekorowany został najwyższym polskim odznaczeniem wojskowym Virtuti Militari i dwukrotnie awansowany do stopnia porucznika (1944 rok), a następnie kapitana (1945 rok).
Rząd brytyjski odznaczył go medalem za odwagę w służbie wolności. Żenczykowski pisze: "Z chwilą, gdy Nowak wstąpił do AK i do Akcji «N», powstała potrzeba zaopatrzenia go w pokrywkę dla jego działalności i w dokumenty, które chroniły go przed deportacją na roboty przymusowe w Rzeszy Niemieckiej. Przez nasze podziemne kontakty został zatrudniony w niemieckim organie administracyjnym pod nazwą «Komisarische Verwaltung der Sichergestellten Grundstücke in Warschau», gdzie objął w zarząd dwie kamienice w centrum Warszawy. Jego funkcje nie miały nic wspólnego z konfiskatą własności żydowskiej przez hitlerowców. Miały one charakter czysto administracyjny i polegały na zbieraniu komornego, przeprowadzaniu napraw, wynajmowaniu mieszkań itp. Dzięki temu, że w zarządzie tej organizacji znalazł się Polak nazwiskiem Józef Głowacki (były poseł do Sejmu), który należał w czasie wojny do polskiego podziemia, wielu aktywnych działaczy Armii Krajowej zostało wprowadzonych do tej organizacji w roli administratorów kamienic. Ta praca p. Nowaka, która zapewniała mu niezbędną przykrywkę i bezpieczeństwo, skończyła się w 1943 r., gdy spełniał on swą podziemną misję w Londynie. Z uwagi na jego przeciągającą się nieobecność brat Nowaka Andrzej Jeziorański (mieszkający obecnie w Chicago) zawiadomił Komissarische Verwaltung pod koniec 1943 r., że p. Nowak zmarł w nieznanych okolicznościach. P. Nowak przedstawiony został Józefowi Głowackiemu w 1941 przez innego działacza Armii Krajowej p. Eugeniusza Czarnowskiego, mego bliskiego przyjaciela i współpracownika. Raz jeszcze pragnę podkreślić, że przykrywkowe zatrudnienie p. Nowaka nastąpiło z pełną aprobatą i z inicjatywy władz podziemnych. Było bowiem niezbędnym warunkiem spełniania jego obowiązków w AK i w Akcji «N» w sposób wyżej opisany. Monachium, 27 lipiec 1972, podpisane: Tadeusz Zawadzki-Żenczykowski".
Nowakowi przyszło się bronić przed atakami z wielu stron. Z plotką walczyć nie sposób. Gorzej, że na sfałszowane dokumenty powoływała się także prasa emigracyjna, a także prawicowe katolickie niemieckie pismo "Rheinischer Merkur", w którym, cytując książkę Czechowicza, napisano, że Nowak był hitlerowskim kolaborantem. Dyrektor RWE, który przed brytyjskim sądem wygrał dwie podobne sprawy o zniesławienie, postanowił i tym razem pozwać redakcję niemieckiego pisma. Był to błąd. Sąd nakazał wprawdzie zamieszczenie w "Rheinischer Merkur" odpowiedniego sprostowania, jednak opieszały niemiecki adwokat Nowaka nie dostarczył tekstu w nakazanym czasie, co zwolniło redakcję z obowiązku jego publikacji.
Co więcej, sąd odmówił wydania orzeczenia o zniesławieniu Nowaka, uważając, że nie jest on do tego właściwy, gdyż niemieckie pismo jedynie powołało się na publikację, która ukazała się drukiem w Polsce. Sąd sprawdził tylko, czy autor tekstu, Joachim Gorlich, wiernie zacytował Czechowicza. Zdaniem niemieckiego sądu Nowak powinien dochodzić swych praw przed sądem w PRL i złożyć skargę przeciwko Czechowiczowi, a nie niemieckiej gazecie.
Wyrok bawarskiego sądu zinterpretowany został przez propagandę PRL i osobistych wrogów Nowaka jako pośrednie potwierdzenie zarzutów o kolaborację. Czyjaś niewidzialna ręka rozesłała natychmiast orzeczenie w fałszywym tłumaczeniu na prywatne adresy różnych osób.
Zofia Korbońska, żona Stefana Korbońskiego, byłego szefa Kierownictwa Walki Cywilnej, który podpisał list w obronie dyrektora RWE, wspomina, że "Nowak chciał, żebyśmy przyjechali obydwoje na ten proces. Ale mąż mój zdecydował, że przed żadnym niemieckim sądem nie będzie tłumaczył, co to była okupacja, i mówił o pracy niepodległościowej. W uczciwość Nowaka nie wątpiliśmy. To, że pracował w tym Zarządzie jako przykrywce do działalności konspiracyjnej, postrzegaliśmy raczej jako błąd etyczny. To kwestia złego osądu. Naszym zdaniem nie było najmniejszej potrzeby, by pracował w tym Zarządzie Komisarycznym, co oczywiście nie umniejsza jego zasług".
Przeciwnego zdania jest Andrzej Pomian, były oficer BIP KG AK, którego osobiste stosunki z Nowakiem nie zawsze były idyllą: - Nie uważam, że to błąd etyczny - mówi Pomian. - Tadeusz Żenczykowski był na to bardzo wrażliwy, a on uznał, że wszystko jest w porządku. Jako adwokat podczas okupacji byłem radcą prawnym firmy, która miała dobre stosunki z Niemcami, aczkolwiek wszyscy, którzy tam pracowali, byli polskimi patriotami. Podobnie jak Nowak, siedziałem tam, bo to dawało dobrą legitymację i przykrywkę do podziemnej roboty. To była okupacja. Myśmy rano wychodząc z domu, nie wiedzieli, czy wrócimy na wieczór. Nowak miał czystą kartę. To było mienie pożydowskie, ale on sam z prześladowaniem Żydów nie miał nic wspólnego. Można mu zarzucać, że był despotycznym dyrektorem RWE, ale nie to, że był kolaborantem!
Kisiel wspomina w swym Abecadle, jak w 1988 roku zapytał Nowaka:
" - Dlaczego wytoczyłeś ten proces?
A on mówi: - Chcesz znać całą prawdę?
- Tak.
- Wytoczyłem ten proces, bo mi Pan Bóg rozum odebrał. Bardzo ładna samokrytyka" - komentuje Kisiel.
Oszczerstwa, które rozpętali Trościanko i peerelowska bezpieka, okazały się nieśmiertelne i powtarzane były przez narodowo-katolicką prasę: "Nasz Dziennik" czy "Głos", do ostatnich chwil życia Nowaka. Tacy ludzie jak Kazimierz Zamorski, Stefan Wysocki, Edward Moskal czy Andrzej Czechowicz powtarzaniem ubeckich oszczerstw wystawili Trościance pomnik, na jaki sobie zasłużył. Pomnik z błota.
W odpowiedzi na oszczerstwa Moskala wypowiadane w Radiu Maryja Nowak mówił 3 maja 2001 roku w Salonie politycznym Trójki: "Najbardziej w tej sprawie zmartwiła mnie rola Radia Maryja. Jako dyrektor RWE robiłem wszystko, żeby bronić Kościoła. Obaj kardynałowie wyrażali mi wielokrotnie swoją wdzięczność. Jeden z nich powiedział: «Nie wiem, co byśmy zrobili, gdyby nie było Wolnej Europy...». Czy ja mogłem się doczekać takiej chwili, kiedy ksiądz i zakonnik w radiu, które wzywa imienia Maryi, będzie powtarzał fałszywki bezpieki sprzed iluś tam lat?! Ja nie mam zamiaru wydawać wyroków, bo to należy do władz kościelnych. Ale jako praktykujący katolik jestem głęboko zgorszony faktem, że ksiądz, który odprawia codziennie mszę świętą, popełnia grzech śmiertelny na oczach pięciu milionów ludzi, boć przecież oszczerstwo jest moralnym morderstwem drugiego człowieka. A tam gdzie się rozporządza tak potężną aparaturą, mnoży się również odpowiedzialność za słowo".
Fałszowano nie tylko dokumenty z okresu okupacji hitlerowskiej. W "Życiu Warszawy" ukazał się spreparowany list Jana Nowaka-Jeziorańskiego, w którym rzekomo oskarża nieprzychylnego rozgłośni senatora Fulbrighta o prokomunistyczne sympatie oraz wzywa Kongres Polonii Amerykańskiej, by uniemożliwił jego ponowny wybór. Fulbright był wpływowym przewodniczącym senackiej komisji spraw zagranicznych. Fałszywka została w całości odczytana podczas posiedzenia komisji, wywołując burzę i skutkując przesłuchaniami na Kapitolu samego Nowaka, jak i jego amerykańskich przełożonych.
Jeden z oszczerczych anonimowych listów trafił też do Szymona Wiesenthala, który prowadził w Wiedniu ośrodek dokumentacji zbrodni hitlerowskich. Nadawca przedstawiał się jako Żyd, znający Nowaka z czasów studiów na Uniwersytecie Poznańskim jako notorycznego antysemitę. Nowak miał podczas burd antyżydowskich ciężko pobić i okaleczyć żyletką jego brata.
Był to element akcji, przed którą ostrzegał Henryk Birecki, bliski współpracownik ministra Adama Rapackiego, szef departamentu kulturalnego w warszawskim MSZ, wieloletni ambasador PRL przy Organizacji Narodów Zjednoczonych. Po wyemigrowaniu w 1968 roku do Francji poprosił o spotkanie z Nowakiem poprzez korespondenta RWE w Paryżu Macieja Morawskiego. Do rozmowy doszło w hotelu "Continental" w Paryżu. Obecni byli także Żenczykowski i Morawski.
Jak wspomina ten ostatni: "Birecki przekazał nam masę ostrzeżeń. Rozmawialiśmy całą noc. Powiedział, że w RWE są szpiedzy i będą robić, co mogą, aby zniszczyć Nowaka. Birecki miał dostęp do materiałów komitetu ds. zwalczania dywersji ideologicznej. Powiedział, że władze PRL uważają szefa rozgłośni za wroga nr 1 i że na zwalczenie RWE, «Kultury» i emigracji przeznaczone zostały olbrzymie fundusze - około 100 milionów dolarów - i wymyślone perfidne metody. Nowak nie bardzo chciał w to wszystko wierzyć. Był pełen dystansu, niemniej przekazał treść rozmowy Amerykanom".
Później Birecki, jak mówi Maciej Morawski, "otrzymywał pewne informacje od eks-PPS-owców (od Rapackiego?) z kraju, jeszcze kilka razy dostarczył nam bezcennych wiadomości dotyczących na przykład konfliktu Gierek-Moczar i roli Szlachcica".
Niestety, wszystko, przed czym przestrzegał Birecki, miało się niebawem potwierdzić. Najpierw kampania wokół Czechowicza, potem nagonka na samego Nowaka i zarzuty o kolaborację z hitlerowcami, wreszcie akcja specjalna, czyli osobiste nękanie i zastraszanie.
W archiwum, które Nowak przekazał wrocławskiemu "Ossolineum", znajdują się oryginały anonimów - pocztówek z groźbami, obelgami, które przychodziły na monachijski adres Nowaków. Paweł Machcewicz omawia treść kilku z nich: - To robi wstrząsające wrażenie, zwłaszcza gdy ma się je wszystkie w jednej teczce. Nawet człowiek o silnej konstrukcji psychicznej musiał się czuć nieprzyjemnie. Pocztówki były podobne jedna do drugiej. Przedstawiały zwykle wazon z kwiatami. Większość pisana była tym samym charakterem pisma. Strasznie nieporadnym. Dlaczego? Sądzę, że nadawca usiłował zakamuflować swój rzeczywisty charakter pisma. Domyślał się, że Nowak odda to do jakiejś ekspertyzy grafologicznej. Często podpisane były: "Żołnierze AK, byli towarzysze broni" i zaczynały się np. od "Ty szmato, okazałeś się hitlerowskim kolaborantem".
Oto treść pocztówek z 5 stycznia 1975 roku, Monachium (pisownia oryginalna):
Herr SS Komissar Nowak!
Wykańczałeś innych, aż się doczekałeś sprawiedliwości hitlerowski komisarzu. Jak hyjena tuczyłeś się na majątkach zagazowanych ofiar. Teraz ziemia ci się pod nogami obsuwa. I musisz aferzystom w tyłek włazić by ratować swą skurę. Gdybyś miał honor strzeliłbyś sobie renegacie w łeb. Hail
Johan Skoryda
Treuhander Kommisar Nowak. Wyrok.
Za to, żeś okłamał przyjaciół i własną żonę i zataił co żeś wyprawiał w 1940 r. hitlerowska kanalio, wyrok będzie wykonany w tym roku. Kula w łeb.
Byli żołnierze AK
Nowak miał powody, by obawiać się o życie. Często Nowakowie odbierali także telefony z pogróżkami: - My doskonale wiemy, gdzie pan mieszka, znamy pana zwyczaje, wiemy, że pan wychodzi na spacery z golden spanielem, że chodzi pan do pracy przez Ogród Angielski. Po tych telefonach amerykańska ochrona Radia zaleciła mu zaniechanie samotnych spacerów. Odtąd w codziennej drodze do pracy przez Ogród Angielski towarzyszyć będzie mu żona. Wracać będzie samochodem.
Nowak musiał stosować się do wymogów bezpieczeństwa narzucanych mu przez Amerykanów. Jeśli wyjeżdżał, nie wolno było mu ujawniać celu podróży. Miał zakaz zamawiania biletów przez biuro Radia Wolna Europa. Musiał to robić sam. Nikomu nie mógł też ujawnić, z jakiego środka komunikacji korzysta ani kiedy wyjeżdża i wraca. O wszelkich budzących podejrzenia sytuacjach miał natychmiast informować biuro ochrony Radia.
By zrozumieć lepiej mentalność ówczesnej komunistycznej młodzieży, Nowak udaje się na Festiwal Młodzieży Komunistycznej do Helsinek. Podróż była uciążliwa, gdyż nie mogąc przejeżdżać przez terytorium Niemiec Wschodnich, jechał najpierw do Sztokholmu i stamtąd dopiero samolotem do stolicy Finlandii: - Przyjeżdżam do hotelu i tam zastaję depeszę od mojego amerykańskiego dyrektora, że mam natychmiast wsiadać w pierwszy samolot i wracać do Monachium. Dzwonię do niego wściekły i mówię, że dopiero co przyjechałem i nie mam zamiaru wracać. Dyrektor Rodney Smith był emerytowanym generałem, który zresztą okrył się chwałą w czasie II wojny światowej. On na to: - Zdaje się, że pan w czasie wojny służył w wojsku. - Tak - potwierdzam. - Pan jest oficerem? - dopytuje Smith. - Tak - odpowiadam. - A więc niech pan przyjmie do wiadomości, że to nie jest żadna rada. To jest rozkaz! Słyszy pan!? Ma pan natychmiast wracać!
W końcu wróciłem, choć celowo parę godzin się spóźniłem. Pytam: - O co chodzi? On na to: - Proszę mnie nie pytać, skąd ja to wiem, ale był przygotowany na pana zamach. Chcieli pana najzwyczajniej w świecie porwać, a z Helsinek do Leningradu to jest kwestia kilku godzin motorówką.
I byłoby po panu.
- Musiałem mu przyznać rację - wspomina Nowak. - Przypomniałem sobie, że kiedy stałem w ogonku po przydział kwaterunku na stacji kolejowej w Helsinkach, od razu za mną ustawiło się kilkoro przemiłych młodych harcerzy morskich, którzy zaczęli głośno rozmawiać po polsku. Włączyłem się więc do rozmowy, a oni zaczęli mnie namawiać, bym odwiedził ich jacht, którym przypłynęli. Ale wówczas zapaliły mi się czerwone światła i pomyślałem, żeby lepiej być ostrożnym. To był prawdopodobnie ten plan.
Nawiązanie stosunków dyplomatycznych między Niemcami a PRL sprzyjało akcji specjalnej. Służby bezpieczeństwa PRL zyskały bowiem swobodny dostęp do terytorium Niemiec i oparcie w ambasadzie i placówkach konsularnych. Wszędzie tam mieściły się komórki bezpieki. Uaktywnili się oficerowie bezpieczeństwa PRL, którzy docierali do poszczególnych pracowników RWE i straszyli represjami wobec rodziny zamieszkałej w kraju. Zważywszy na zgodny z ludzką naturą prymat rodziny, szantaże okazały się wypróbowanym środkiem nacisku. Właściwie nie było pracownika, któremu by nie grożono, że jeśli nie zwolni się z Wolnej Europy, to siostra, brat, ojciec czy inni krewni zostaną wyrzuceni z pracy, dostaną wilczy bilet i nigdy nie otrzymają paszportu.
Odpowiedzią na szantaż bezpieki było ostrzeżenie, które w imieniu Nowaka formułować mieli szantażowani pracownicy. Otóż mieli oni mówić, że jeżeli cokolwiek stanie się ich siostrze, bratu, rodzinie itd., to Radio Wolna Europa nada temu rozgłos na całą Polskę. Okazało się to skuteczną zaporą.
Mieszkający w Polsce kuzyn Nowaka był międzynarodowym specjalistą od produkcji papierów wartościowych. Wracając z którejś zagranicznej delegacji, został poddany osobistej rewizji i rozebrany do naga, jakby chodziło o groźnego przestępcę. Był człowiekiem z natury ostrożnym, dlatego nie utrzymywał z Nowakiem żadnych kontaktów. Pyta więc: - Czym ja wam podpadłem? Oni na to: - Pan jest bliskim kuzynem Nowaka-Jeziorańskiego, dyrektora Radia Wolna Europy i pan się z nim widział. - Nie - odpowiada - nie widziałem się właśnie ze względu na was! - No to teraz będzie inaczej. Będzie się pan z nim widywał i robił, co panu każemy.
- Rzeczywiście przy kolejnym wyjeździe kuzyn nawiązał ze mną kontakt - wspomina Nowak. - Opowiedział mi z miejsca, że był szantażowany i że musimy się umówić, co on ma im powiedzieć, jak wróci. Okazało się, że bezpieka chce, bym w ciągu trzech miesięcy spotkał się z nimi na neutralnym gruncie - w Austrii albo Szwajcarii. Oczywiście kategorycznie odmówiłem. Kuzyn zachował się wobec mnie bardzo lojalnie.
Od chwili powstania RWE tak rozgłośnia, jak i Nowak osobiście stali się obiektem wytężonej kampanii, która polegała na wmawianiu, że rozgłośnia nie tylko że nadaje z Niemiec, to jeszcze jest podporządkowana władzom niemieckim i jest instrumentem w rękach elementów rewizjonistycznych. Krótko mówiąc, że RWE tylko udaje Polaków, a naprawdę jest w niemieckiej służbie i "chodzi na pasku CIA".
- Wystarczyło nastawić RWE, by się przekonać, że to jest głos autentyczny - wspomina Nowak. - Takie ataki zupełnie nam nie szkodziły. Wręcz przeciwnie. Jak zaczynaliśmy nadawać, to się bałem, że będą nas zwalczać poprzez przemilczenie. Tymczasem rozpętała się burza ataków. Najpierw w formie przeróżnych prasowych karykatur. W latach 60. rozpowszechniano na emigracji broszurkę Monachijska menażeria. Anonimowy autor informował w niej, że już w latach młodzieńczych byłem w niewoli zwierzęcych instynktów i w podchorążówce we Włodzimierzu Wołyńskim zgwałciłem własną klacz. Dysponowałem wręcz demonicznymi możliwościami! (śmiech).
Wojna psychologiczna nie ustała nawet po odejściu Nowaka z Radia, gdy zamieszkał w Pass Thurn. Na skutek rozmaitych niewiadomego pochodzenia donosów w małym domku na przełęczy co jakiś czas zjawiali się kontrolerzy celni albo skarbowi. Kilkakrotnie była też policja, poszukująca groźnego przestępcy, niejakiego Jana Nowaka. Oczywiście wszystko udawało się zawsze wyjaśnić, ale było to kosztem czasu i nerwów. Dwukrotnie nieznani sprawcy wybili szyby w samochodzie.
Na kilka miesięcy przed wyjazdem do Waszyngtonu przyszedł także anonimowy list przestrzegający przed podejmowaniem w USA jakiejkolwiek działalności politycznej, bo w przeciwnym razie znajdą się świadkowie, którzy potwierdzą, że wszystkie wojenne wyprawy kurierskie od początku do końca organizowane były przez gestapo. Reżim zdawał sobie sprawę, że Nowak, cieszący się przyjaźnią wpływowego doradcy prezydenta Cartera do spraw bezpieczeństwa, może być w Stanach Zjednoczonych nie mniej groźny dla PRL niż jako szef RWE. Nie jest więc przypadkiem, że jedyny bezpośredni atak fizyczny na emisariusza miał miejsce w drodze do Waszyngtonu. Nowakowie przed drogą przez ocean postanowili zabawić kilka dni w Londynie. W metrze na peronie stacji Ealing Common panował ścisk. "Greta" weszła do wagonu pierwsza: - W tym momencie - wspomina Nowak - zauważyłem kątem oka, że ktoś biegnie w moim kierunku. Myślałem, że to pasażer, który biegnie do wejścia wagonu. Nagle poczułem straszliwe kopnięcie w łydkę, tak że zdawało mi się, że zaraz się przewrócę. Wszedłem do wagonu. Wiśka pyta: - Co się stało? Mówię, że muszę usiąść. Następnego dnia straszliwa czarna plama. Noga spuchnięta. To było w przeddzień naszego odlotu. Do lekarza poszedłem w Waszyngtonie. Chirurg orzekł: - Proszę pana, miał pan szczęście. Ktoś, kto pana kopnął, zrobił to z rozmysłem. Musiał mieć na bucie nabitą ostrą żelazną skuwkę. Uderzenie o centymetr ominęło tętnicę. Ma pan podskórny wylew i uszkodzone ścięgno. FBI zakwalifikowało incydent nie jako zamach, a kolejną próbę zastraszenia. Ale Nowak zastraszyć się nie dał.
Był pełen energii. Miał 62 lata. Otwierał się przed nim nowy kontynent i zaczynał trzeci - amerykański - okres jego życia.