Krystyna Janda
Eliza i profesor Higgins
Andrzej Seweryn był w Szkole Teatralnej asystentem Tadeusza Łomnickiego, ale uczył inną grupę. Widywałam go tylko na korytarzach i bardzo mi się nie podobał. Kiedy zaczęłam chodzić co wieczór do teatru, spotykałam go coraz częściej. W tamtych latach stale było w teatrach coś do obejrzenia. On oglądał wszystko, ja także. Zbliżył nas też nieżyjący już Piotrek Zborowski, z którym się przyjaźniłam, a Piotrek z kolei był zaprzyjaźniony z ówczesną żoną Andrzeja. Pewną rolę odegrał również bufet w Szkole Teatralnej. Przesiadywałam przy kawie, bo miałam wolne przedpołudnia, zaliczono mi część zajęć teoretycznych. Niebawem weszłam w skład swojego rodzaju loży, do której należał też Andrzej. Ta sama grupa przyjaciół przeniosła się wkrótce na salony - i ja razem z nimi. Trafiałam nieustannie na jakieś odpryski z jego życia.
Przełomowym momentem naszej znajomości stał się pewien wieczór w Starej Prochowni. Andrzej tam wtedy grał. Wyjątkowo; było to przedstawienie "Hydeparku", przeniesione z teatru Ateneum. Nie zrobił na mnie zresztą specjalnego wrażenia. Po spektaklu znów spotkaliśmy się w pewnym domu. Po tym wieczorze zaczął mnie szukać, dzwonić. Umawialiśmy się na spotkania, najczęściej w sprawie książek. Pamiętam, że pożyczył mi "Ferdydurke" Gombrowicza. Później zachorowałam, a on zaczął telefonować codziennie, nic więcej jednak się nie działo. Aż do pewnego wieczoru, kiedy przyjechał do Ursusa, tym razem bez żadnego pretekstu. I właśnie wtedy - jakby to powiedzieć - stało się to, co się stało.
Zaczęłam się w tę sprawę wciągać. Poznawałam coraz lepiej jego życie (nie było wolne od komplikacji), pasje, zainteresowania. Musiałam go bronić, bo ani moi rodzice, ani przyjaciele nie przepadali za nim. Budził raczej niechęć. Rodzicom nie podobało się w nim wszystko, poczynając od tego, że nie myje włosów i ubiera się z odrobinę przesadną oszczędnością. Mama jeszcze raz błysnęła intuicją: ta cecha Andrzeja miała mi później zatruć życie.
Ja też nie byłam nim zresztą zachwycona. Nie podobał mi się jego szary sweter z anilany, "niebrudzący się", z takimi supełkami na wierzchu, w którym chodził świątek i piątek. Wszyscy byliśmy wtedy biedni, ale on wyraźnie przesadzał. Nosił ten sweter na okrągło i nie rozumiał, dlaczego miałby mieć jeszcze jakiś inny. Mówił: po co, przecież ten jeszcze się trzyma. Wszystko musiało być po coś, nic dla przyjemności, gratis. Niepotrzebny był dywan, fotel, obrus na stole; tylko książki i jedzenie, też zresztą bardzo niewyszukane. Co więcej, niepotrzebne mu były żadne rzeczy piękne. Jakby poza teatrem piękno dla niego nie istniało.
Zafascynował mnie jednak ogromnie krąg jego znajomych, środowisko, w którym się obracał, życiorys. W 1968 roku siedział w więzieniu, a do swoich przyjaciół zaliczał ludzi, których nazwiska miały niebawem stać się bardzo znane z działalności opozycyjnej. Dzięki Andrzejowi weszłam w świat, który przedtem był dla mnie zamknięty.
Bez niego nie znalazłabym tej furtki. Moi rodzice nie interesowali się podobnymi sprawami. Ciężko pracowali, kończąc jednocześnie studia. Nie mieli łatwego życia, wszystko co osiągnęli wymagało ogromnego wysiłku, brakowało im już siły do buntu przeciwko potęgom tego świata. W domu nie prowadziło się rozmów na tematy polityczne, rodzice uważali, że wystarczy uczciwie żyć. Kiedy jeszcze w szkole podstawowej pytałam ojca, jak to było z tym SDKPiL-em, dlaczego Nowotkę zrzucili na spadochronie itd., bo kompletnie tego nie rozumiałam, ojciec odpowiadał: "tego się nie da zrozumieć, trzeba się nauczyć na pamięć. Wystarczy".
Andrzej wprowadził mnie w nowy dla mnie świat. Poznałam ludzi, którzy siedzieli latami w więzieniach, poświęcili życie wielkiej sprawie. Chowałam się gdzieś w kącie i chłonęłam ich opowieści i rozmowy. Mogłam tego słuchać godzinami. Wreszcie koło drugiej zasypiałam ze zmęczenia i Andrzej zabierał mnie do domu.
Zaczęłam rozumieć, jaki to jest wartościowy, pracowity człowiek i zaczęłam go szanować, a w końcu pokochałam. Albo tak mi się wydawało; byłam przecież bardzo młoda.
Zdarzały się jednak w czasie tych spotkań momenty, kiedy nie wiedziałam, gdzie się podziać ze wstydu. Nie za siebie - ja się prawie nie odzywałam - lecz za Andrzeja. Skóra mi cierpła, kiedy nadchodziła odpowiednia chwila i ktoś go prosił, żeby powiedział wiersz albo zaśpiewał. Andrzej zapalał świeczkę i ze śmiertelną powagą, strasznie fałszując, śpiewał np. tak: "lepiej zawróć, lepiej nadłóż parę staj..." To z repertuaru Leszka Długosza, bardzo piękne, kiedy śpiewa Długosz. Potem szła "Pani Irena" Wertyńskiego, a na końcu Andrzej recytował poemat Błoka "Dwunastu". Recytował pięknie, ale poemat był potwornie długi. Wszyscy słuchali z kamiennym wyrazem twarzy, a ja nie wiedziałam, gdzie podziać oczy. To było okropne, czułam w tym straszny fałsz. Żeby tak ni stąd ni zowąd zapalić świeczkę, kucnąć i całkiem poważnie odwalić a capella te pieśni albo Błoka... Strasznie się za niego wstydziłam. Tylko ja; wszyscy poza mną Andrzeja podziwiali. Może mu po prostu zazdrościłam?
Pewnie to było widać, bo dostałam przezwisko: Wdowa Mozart. Wymyślił je Krzysztof Śliwiński. W tym środowisku byłam tylko kimś na przyczepkę do Andrzeja.
Spotykali się najczęściej w mieszkaniach Za Żelazną Bramą. To były małe mieszkania, stali więc stłoczeni, a na podłodze, między nogami dorosłych, przeciskały się na czworakach dzieci. Pewnego dnia ja też zeszłam na czworaki pomiędzy dzieci i w pewnym sensie tam zostałam.
Rozumiałam już, o czym mówią, ale przeszkadzały mi kombatanckie żale po roku 1968, który stanowił dla nich, jak to nazywają socjologowie, przeżycie pokoleniowe. Wtedy, w roku 1972, 1973, 1974 o Komitecie Obrony Robotników nie było jeszcze mowy. Nie mieli nadziei na nic. Stali więc w tym ścisku, wymieniając poglądy, wyobrażenia, nadzieje, prognozy. I żony. Rodziły się potem dzieci, właśnie te, które na początku wieczoru plątały się między nogami stojących, a później zasypiały gdzie popadło. Nikt się nimi nie zajmował. Zaczęło mnie to wreszcie oburzać. Któregoś wieczoru zdałam sobie sprawę, że już nie akceptuję tego stylu życia. Wzięłam się za opróżnianie popielniczek, uprzątanie stert brudnych talerzy, mycie szklanek. Przestałam słuchać, miałam za złe. Po prostu - Wdowa Mozart.
A potem był ślub. Na kościelny Andrzej się nie zgodził, co było ciężkim przeżyciem dla moich rodziców. Jakoś ich jednak przekonałam.
Kiedy już byliśmy małżeństwem, przestałam mu towarzyszyć na kombatanckich spotkaniach. Chodził sam, ja zajmowałam się domem i dzieckiem. Domem z firankami, dywanem i fotelem. Zresztą bardzo zwyczajnym, tyle że czystym. Przyjaciołom Andrzeja wydawał się mieszczański, prawie kołtuński. Była bowiem również gosposia, Honorata.
O Honoracie powinno się napisać osobną książkę. Kiedy ją poznałam, skończyła 70 lat, mówiła gwarą, której prawie nie rozumiałam, nie umiała czytać i nie znała się na zegarze. Kiedyś miała duże gospodarstwo, ale po śmierci męża oddała je wychowankowi i przyjechała do krewnych do Warszawy. Przez 10 lat niańczyła im dzieci i opiekowała się chorą krewniaczką. Kiedy już była u mnie - bo w końcu wymówili jej dom - powiedziała, że najgorsze było rozstanie z tamtymi dziećmi.
Nie potrzebowałam gosposi, ale ktoś przyszedł z wiadomością, że jakaś stara kobieta siedzi w kościele i płacze, bo nie ma dokąd pójść, wzięliśmy ją więc z Andrzejem do siebie. Wynajmowaliśmy wtedy przy placu Zbawiciela jeden pokój. Honorata jeździła na noc do moich rodziców do Ursusa, do nas przyjeżdżała na dzień. Później doszłam do wniosku, że podjęłam tę decyzję albo w natchnieniu, albo wmieszała się w to Opatrzność.
Honorata była wielką, niezwykłą indywidualnością. To ona stworzyła mnie jako osobę, człowieka, a może nawet jako aktorkę. Dzieliła ze mną życie na pewno pełniej niż mąż. Dom, wychowywanie dziecka, role - miała w tym wszystkim o wiele większy udział niż Andrzej.
Kochała moje dziecko i mnie ogromną, wierną miłością. Kiedy wyjmowałam z kieszeni drobne i rzucałam na stół, ona je chowała "żeby ci łun nie zabrał"; uważała zresztą, że nawet odwiedzający mnie rodzice opijają mnie z kawy. Po mnie i po dziecku chętnie zjadała z talerza, po Andrzeju nie tknęła niczego.
Dziś myślę, że mój pierwszy mąż ożenił się ze mną, bo potrzebował energicznej żony, która umiałaby wszystkie sprawy załatwiać sama, zostawiając mu wolną głowę. A ja dodatkowo powinnam rozumieć jego zawodowe problemy, bo przecież kończyłam szkołę teatralną.
Zorganizowałam więc dom, byłam w ciąży, urodziłam dziecko. Siedziałam z Marysią na kolanach w bujanym fotelu i czekałam, kiedy Andrzej wróci z wieczornego spektaklu. Zupełnie zapomniałam, że ja też miałam zostać aktorką. Mój mąż aktorki we mnie nie widział, a więc ja nie widziałam jej w sobie również. Uważałam, że to już wszystko: mąż, dziecko, dom (mieliśmy teraz własne mieszkanie na Stegnach). Dalej pójść nie można, niczego więcej nie będzie. Honorata też była szczęśliwa.
Zaczęłam sobie jednak uświadamiać, że gdyby nie Honorata, musiałabym troszczyć się o wszystko sama. Marysia urodziła się w marcu, a w lipcu Andrzej powiedział, że jedzie odpocząć po moim porodzie. Do Bułgarii, beze mnie. Na pozór wszystko wydawało się w porządku, ja zostaję z dzieckiem, on jedzie wypocząć, lecz jednak było w tym coś dziwnego. Odprowadziłam go na lotnisko. Wszyscy jechali parami, tylko mój mąż sam. Nie chciało mnie opuścić pytanie: dlaczego to tak?
Od tego wyjazdu coś zaczęło się psuć.
Po wakacjach Marysia skończyła pół roku, a ja dostałam propozycję zagrania Anieli w "Ślubach panieńskich" w Ateneum i głównej roli w "Portrecie Doriana Graya" na małej scenie Teatru Narodowego. Nie mogę powiedzieć, żeby Andrzej patrzył na moje plany zawodowe nieprzychylnie, raczej z przymrużeniem oka. Sam był od dawna cenionym aktorem, dużo grał. W "Ślubach" miałam wystąpić obok Śląskiej, Świderskiego, Barszczewskiej, Borowskiego. Grał też Andrzej.
Sprawiałam im na próbach masę kłopotów. Źle mówiłam wiersz: po prostu, tak jak czułam. Grałam z serca, na pełny gaz, nie zastanawiając się nad tym, że Aniela - to od anioła, jak mi stale powtarzał Świderski. Po prostu grałam - całą sobą.
W dniu premiery spuchłam ze zdenerwowania, dostałam wysypki, na dekolcie miałam czerwone plamy wielkości pięści. Oczywiście pomyliłam się, zamiast: "co ja bym takie listy pisać miała" powiedziałam: "co ja bym takie pisty lizać miała". Oni ze śmiechu nie mogli grać dalej, a ja nawet nie zauważyłam pomyłki.
Andrzej kazał mi ćwiczyć w domu dykcję. Oskarżał mnie, że za mało pracuję i mam niewybaczalnie nonszalancki stosunek do zawodu. Zapisywał błędy, które jego zdaniem popełniałam w trakcie przedstawienia i wyliczał mi je po powrocie do domu, kiedy siadaliśmy do kolacji. Nie dodawało mi to apetytu.
Generalnie uważał, że jestem beznadziejna.
Popołudniami przygotowywałam "Portret Doriana Graya" na małej scenie w Narodowym. Obie premiery - w odstępie dwóch tygodni. Recenzje po "Ślubach panieńskich" miałam doskonałe, pisano, że "płomień, serce" itp. "Dorian Gray" też był sukcesem. Andrzej przyjął te opinie lekceważąco. W tym samym miesiącu dostałam propozycję zagrania Agnieszki w "Człowieku z marmuru" Wajdy.
Dla mojego męża Wajda - to był ktoś w rodzaju Pana Boga. Tymczasem ja oświadczyłam, że na próbne zdjęcia nie pójdę. Zrobiono mi masę przykrości przy poprzednich próbach filmowych i postanowiłam, że nigdy więcej.
Siedziałam w wannie, kiedy zadzwonili z produkcji od Wajdy. Odpowiedziałam przez drzwi, że nie ma mowy. Andrzej z przedpokoju prowadził mediacje, a ściślej ryczał na mnie, że to skandal i hucpa. Potem zgodziłam się, poszłam i dostałam tę rolę. Andrzej bardzo się ucieszył, ale zapytał, czy umiem zagrać coś bez krzyku.
Grałam już wtedy dużo w telewizji, spektakl za spektaklem. Rok skończył się występem w Opolu i "Gumą do żucia".
Zaczęłam ukrywać przed Andrzejem propozycje ról. Rodził się poważny problem: wymykałam się mojemu profesorowi.
Pamiętam, że obudził mnie kiedyś o drugiej w nocy i chciał wiedzieć dlaczego nie pytam go, jak grać. Odpowiedziałam zaspana: bo wiem, odwróciłam się na drugi bok i zasnęłam. Ale ciągle stanowiliśmy zawodowy tandem. Kiedy mieliśmy grać, Andrzej przynosił sterty książek, spotykał się z różnymi mądrymi ludźmi, żeby wypytać ich o wszystko, co mogło się wiązać z jego rolą. Ja mówiłam: Boże zachowaj, jeszcze mi coś zepsują, moje wyobrażenie jest może głupie ale własne. Wolałam oglądać serial z porucznikiem Colombo, mój ulubiony. Kiedyś - mieliśmy tego wieczoru premierę "Czajki" - po prostu wyłączył mi telewizor. Denerwował go mój sposób uprawiania zawodu.
To była różnica temperamentu, struktur psychicznych, ale także wychowania. Przygotowując się do tego samego spektaklu czytaliśmy książki skrajnie różne. On - coś, co dotyczyło autora lub epoki, ja - "Klimaty" Maurois. Wykreślał swoje role cyrklem i linijką, co budziło we mnie szacunek, ale sama postępowałam zupełnie inaczej, czego z kolei on nie mógł zrozumieć. Przed premierą on chorował, ja słuchałam Drupiego i tańczyłam z malutką Marysią, darłyśmy się przy tym obie na całe gardło. Denerwowałam go coraz bardziej.
Myślę, że zawiodłam go przede wszystkim jako uczennica. Miał wobec mnie do końca zapędy wychowawcze. Któregoś wieczoru grałam w jakimś spektaklu bez niego, a on przyszedł na przedstawienie, żeby zapisać moje błędy w dykcji. Miał rację, zrobiłam te błędy, tylko że to nie było dla mnie najważniejsze.
Nieuchronny koniec naszego związku zaczął się rysować na horyzoncie po premierze "Granicy" Rybkowskiego. Andrzej włożył w ten film masę pracy, a chwalono mnie. Byłam wściekła na recenzentów, że psują mi małżeństwo. Zaczęłam jednak rozumieć, że muszę iść swoją drogą, a on - że wymknęłam mu się z rąk.
I jeszcze zdarzył się pewien wieczór u Jacka Kuronia po premierze "Człowieka z marmuru". Jacek na mój widok zaczął wrzeszczeć i rzucił mi się na szyję. W tym momencie zdałam sobie sprawę, że Wdowa Mozart - to już nieaktualne.
Moje małżeństwo dogasało. Zagraliśmy razem w "Bez znieczulenia", co tylko pogłębiło konflikt, potem Andrzej robił filmy osobno. Zostawał poza Warszawą również na niedzielę, mówił, że musi odpocząć. Czuł się lepiej beze mnie. Więź słabła, on robił swoje, ja swoje. Ostateczna katastrofa nadeszła, kiedy odczuł potrzebę, żeby coś sobie udowodnić.
W tym czasie poznawałam coraz lepiej mojego obecnego męża. Był operatorem przy "Człowieku z marmuru" i "Bez znieczulenia", robił również zdjęcia do "Dyrygenta", który przyniósł koniec mojego małżeństwa. Łączę to z tytułem filmu, bo myślę, że sprawy zawodowe odgrywały jednak w tym wszystkim rolę najważniejszą.
Poznawałam więc coraz lepiej Edwarda. Wiedziałam, że podoba mu się mój styl gry, zauważyłam też, że stara się pomagać mi na planie jako aktorce. Fotografował mnie tak, żebym wypadła korzystnie, w dyskusjach z Wajdą bronił moich racji. Narodziło się między nami coś bardzo dla mnie miłego, ale jeszcze nie stało się to, co ważne. Wspaniale było wiedzieć, że mam kogoś, na kim mogę się oprzeć, kto pomoże, kiedy poproszę. Honorata zaczęła mówić: "wiesz co, taki tu przychodzi czarniawy, okno nam się zepsuło, to może on coś by na to poradził". Któregoś dnia przyniósł worek nieosiągalnego wtedy papieru toaletowego, co na Honoracie zrobiło wstrząsające wrażenie. Tak się to powoli jakoś układało, aż do dnia katastrofy.
W "Dyrygencie" graliśmy z Andrzejem znów razem. W jednej ze scen Andrzej, który nie pił w ogóle, miał być pijany. Żeby zbliżyć się maksymalnie do prawdy, przed ujęciem wypił na raz pół litra. Chodził po ścianach, trzeba było wezwać pogotowie. Tego dnia przyszłam na plan z dzieckiem, Marysia miała zagrać. Kiedy pogotowie odjechało, podszedł do mnie Wajda i powiedział: idź do niego, to jest twój mąż. A ja odpowiedziałam: nie, ty idź do niego, to jest twój aktor.
Zrozumiałam bowiem wówczas sprawę najważniejszą: że to jest właśnie aktor, przede wszystkim aktor, i że tak będzie zawsze. Ja dla żadnego filmu, żadnego reżysera nie zrobiłabym nawet cząstki tego, na co on się zdobył dla jednej sceny. Rozmyślałam o tym siedząc w kącie z Marysią, która znalazła się tu dlatego, że Andrzej się uparł. Ja się nie zgadzałam, żeby grała. Czułam zawsze - a siedząc w kącie z dzieckiem na kolanach sformułowałam to sobie ostatecznie - że żaden film na świecie nie jest wart, by coś dla niego zrobić kosztem dziecka.
Pogotowie już odjechało, Andrzej trochę wytrzeźwiał. Stałam obok Wajdy, koło nas bawiła się Marysia. Nagle mój mąż upadł Wajdzie do nóg i powiedział: "Andrzeju, to wszystko dla ciebie."
Pomyślałam: koniec, nie ma o czym mówić. Dłużej z nim nie będę. Zrobiłam, co należało: zawiozłam go do domu, napoiłam kawą z cytryną, wezwałam lekarza. Wieczorem odwiozłam go do teatru; grał tego dnia w "Żeglarzu" Szaniawskiego. Siedziałam na widowni do końca przedstawienia, żeby mieć pewność, że wszystko jest w porządku - a później wyszłam sama i pojechałam nie do domu, lecz zupełnie gdzie indziej. Potem wróciłam, ale było po wszystkim.
On wiedział, że jest ktoś w moim życiu, ja dowiedziałam się niebawem, że w jego życiu też. Moje skrupuły, wyrzuty sumienia nie miały sensu.
Wyprowadziłam się ostatecznie po wielkiej awanturze, zresztą jedynej między nami. O drugiej w nocy Honorata wyszła ze swojego pokoju i powiedziała do mnie: "Dosyć tego, idziemy do tatusiów". Moi rodzice mieszkali już wtedy w Warszawie, dwie ulice dalej. Honorata ubrała dziecko, przyniosła moją sukienkę, pantofle i kazała mi włożyć. Właściwie ona podjęła ostateczną decyzję.
Mieszkałyśmy teraz z Marysią w 11-metrowym pokoju, Honorata z Karolinką (to moja siostrzenica) w drugim, a rodzice w trzecim. Przeżyłam tak pół roku, niczym nie obciążona, bo wyszłam z domu tak jak stałam, tylko z dzieckiem na ręku. Jedenastometrowy pokoik w porównaniu z tamtym ogromnym mieszkaniem wydawał mi się pełnym szczęścia rajem.
W czasie moich przenosin do rodziców Edwarda nie było w Polsce, pracował w Niemczech. Nie mogłam przewidzieć co na to powie, lecz wiedziałam co mówił przedtem. Był doroślejszy niż ja, powtarzał od początku, że sprawa między nami to nie są żarty, nie można bawić się bezkarnie bez końca. Teraz nie zadzwoniłam do Edwarda, ani nie napisałam. Dowiedział się o moim rozstaniu z Andrzejem po trzech miesiącach, przypadkowo, od kogoś ze znajomych. Przerwał pracę i wrócił do Polski. Nie znał adresu moich rodziców, ale jakoś trafił. Otworzyła mu mama. Poprosił o moją rękę.
Minęło już od tamtej chwili 13 lat, lecz ciągle mam uczucie, że moje drugie małżeństwo jest podejrzane, jakby nielegalne. Przynajmniej tak oceniłyby to Starachowice. W Starachowicach nikt się nie rozwodził. Kiedy babcia gniewała się na dziadka, załatwiała sprawę inaczej: odcinała się na wspólnym zdjęciu nożyczkami. Wiele takich zdjęć sklejałam potem plastrem.
Mieszkałam nadal z rodzicami, widywaliśmy się z Edwardem na mieście. Po roku Edward dostał kawalerkę. Postanowiliśmy, że wprowadzę się pierwsza, z Marysią i Honoratą. Urządziłam mieszkanie, Edward zaczął nas odwiedzać. Po sześciu miesiącach zapytałam Marysię - miała wtedy 4 i pół roku - czy Edward może zostać, bo nie ma gdzie mieszkać (co zresztą było prawdą). I Marysia powiedziała, że tak.
Najpierw rozstawiał sobie na noc polowe łóżko w przedpokoju, potem wstawaliśmy oboje zanim Marysia się obudziła i szliśmy do kuchenki, żeby dziecko nie widziało nas razem w łóżku. W tym czasie zaczął nas odwiedzać Andrzej, o 6 rano, bo uważał, że to jest najlepsza pora widywania się z córką. I tak się to ciągnęło aż do momentu, kiedy Wajda zaproponował Andrzejowi rolę we Francji, a właściwie go wywiózł.
Andrzej Wajda nie był zresztą entuzjastą mojego związku z Edwardem. Tłumaczył mu tak: Krysia jest wspaniałą aktorką, wspaniałą kobietą, ale zupełnie nie nadaje się na żonę. Pamiętam koleżeńską wigilię, na której był cały zespół X. Wajda powiedział do mnie wtedy: jeśli mu zrobisz krzywdę, to cię zabiję. Ty dasz sobie radę, Seweryn da sobie radę, ale dla Edwarda ta sprawa jest poważna. Zamknęłam się potem w ubikacji i nie chciałam wyjść przez cały wieczór. Edward zresztą nie podzielał obaw Wajdy, mówił, że nie ma nic przeciwko temu by mieć żonę - bombę zegarową.
Zaczęłam być szczęśliwa, a może po prostu szczęśliwsza. Zasadnicza różnica między obu moimi małżeństwami polegała na tym, że Andrzej mnie nie akceptował jako aktorki, tymczasem Edward uważa, że jestem ja... a za mną już tylko ciemność. Z zahukanej Elizy, strofowanej przez profesora Higginsa, zaczęłam stawać się kimś, komu wolno wypowiadać własny sąd bez obawy, że przywołają go do porządku. Rozluźniłam się, rozkwitłam, przestałam się bać. Ośmieliłam się troszkę Edwardowi uwierzyć, co bardzo dobrze zrobiło i mnie i mojego aktorstwu.
Zostało mi jednak z tamtego małżeństwa coś bardzo cennego: Marysia. W charakterze córki połączyły się pewne cechy moje i Andrzeja. Ma moją - jakby to powiedzieć - taką lekkość życia, a jednocześnie precyzję i dokładność ojca. Od Honoraty i Edwarda, którzy ją właściwie wychowali, też przejęła to, co w nich najlepsze.
Lubię obserwować stosunek mojej córki do Andrzeja. Jakby poprawiała to wszystko, co w moim małżeństwie układało się źle. Ma z nim bardzo dobry kontakt, a jednocześnie traktuje go trochę jak dziecko, wobec którego trzeba być wyrozumiałą. Dostrzega jego śmiesznostki - na przykład bawi ją, że w listach są szczegółowe analizy ról, nie ma natomiast informacji o kolejnym ślubie - nie przeszkadza jej to jednak kochać ojca. Kiedy Andrzej jest w Polsce, chodzą razem do teatru. Teraz ona poznała dzięki niemu Adama Michnika, Jacka Kuronia... A on jej nie musztruje. Jest z niej dumny.
"Tylko się nie pchaj. Krystyna Janda opowiada o sobie Bożenie
Janickiej." Warszawa, 1992.