Witold Jedlicki
Chamy i Żydy
1962
I
Istnieje pewien, ukształtowany może przede wszystkim przez prasę zachodnią,
stereotypowy obraz wydarzeń politycznych w Polsce w ciągu ostatnich dziesięciu
lat. Stereotyp ten jest niesłychanie rozpowszechniony zarówno w kraju jak i
zagranicą. Przypuszczam, że ogromna większość osób interesujących się
sprawami polskimi przedstawia sobie sytuację polityczną Polski mniej więcej w
taki sposób, jak to niżej próbuję scharakteryzować albo przynajmniej w sposób
mocno do tego zbliżony.
Zasadniczym elementem tego stereotypu jest przekonanie, że polscy komuniści,
jeżeli nie wszyscy, to w każdym razie poważna ich część, różnią się
jaskrawo od swoich towarzyszy z "bratnich partii" tym, że przejawiają
wyraźne tendencje liberalne lub w każdym razie liberalizujące. Przyczyn tego
stanu rzeczy upatruje się zwykle w starych rozdźwiękach pomiędzy Stalinem a
kierownictwem K.P.P. względnie jej późniejszymi kontynuacjami; nierzadko przy
tym podaje się jakieś fakty mające świadczyć o istnieniu wśród czołowych
komunistów polskich jakichś form oporu, opozycji czy nawet konspiracji
przeciwko Stalinowi.
Tym elementom liberalnym w łonie P.Z.P.R. przypisuje się następnie podjęcie
starań o stopniową liberalizację stosunków w Polsce po śmierci Stalina.
Proces ten byłby może realizowany powoli i z wahaniami, gdyby nie to, że XX
Zjazd K.P.Z.R., a w szczególności słynne tajne przemówienie Chruszczowa z
dn. 25 lutego 1956 rozpętało falę masowego niezadowolenia i obudziło potężny
ruch oddolny, dążący do szybkiej realizacji daleko idących reform w duchu
jak najbardziej demokratycznym. Ruch ten zaczyna wywierać silną presję na
kierownictwo partyjne.
Podstawowym narzędziem tej presji staje się prasa, opanowana w tym czasie całkowicie
przez pozapartyjne (lub partyjne, ale wypowiadające posłuszeństwo dyrektywom
kierownictwa partyjnego) elementy konsekwentnie i szczerze demokratyczne. Istniało
jednak także szereg innych form tej presji, takich jak publiczne wypowiedzi
intelektualistów, tworzenie najrozmaitszych zrzeszeń, demonstracje (z najsławniejszą
zbrojną demonstracją Poznańską z dn. 28 czerwca 1956 r. na czele) itd.
W obliczu tych wydarzeń część kierownictwa partyjnego zaczyna zdawać sobie
sprawę z konieczności radykalnych przemian i przyłącza się do ruchu
masowego do tych przemian nawołującego. Powstaje w ten sposób sojusz bardziej
liberalnych, bardziej radykalnych, bardziej liczących się z rzeczywistością
komunistów z masowym ruchem oddolnym, domagającym się radykalnych reform. Na
przywódcę całego obozu zostaje wysunięty Władysław Gomułka. Ostatecznie
obóz ten odnosi kolosalny sukces w październiku 1956 r., łamiąc opór
sprzeciwiających się reformom stalinowców i eliminując ich od władzy. To,
co się wówczas stało, było rodzajem zamachu stanu, który spotkał się z
ostrym, popartym demonstracją zbrojną sprzeciwem Chruszczowa i ówczesnego
kierownictwa K.P.Z.R. Gomułce udało się jednak wtedy przekonać Chruszczowa,
żeby interwencji zbrojnej zaniechał; sukces ten przypisuje się zwykle
poparciu, udzielonemu wtedy Polsce przez Chiny. Interwencja taka miałaby jednak
miejsce, gdyby nie zmysł polityczny narodu polskiego, który w przeciwieństwie
do narodu węgierskiego, potrafił wówczas nie dopuścić do tego, żeby żądania
przybrały treść krańcową i żeby akcje masowe miały formy prowokacyjne. Od
rozlewu krwi uratowało wówczas Polskę to, że cały naród rozumiał, że
należy zakreślić żądaniom i postulatom pewne rozsądne granice.
W czasie przewrotu i po przewrocie strona zwycięska przeprowadza szereg reform,
z których najistotniejszymi były likwidacja znienawidzonego U.B., usunięcie
"doradców radzieckich" z wojska i z policji, wypuszczenie z więzienia
Prymasa Wyszyńskiego i uregulowanie stosunków z Kościołem oraz dopuszczenie
do żywiołowej samolikwidacji chłopskich gospodarstw kołchozowych. Pomimo to,
okres popaździernikowy charakteryzuje się pogłębiającym się rozdźwiękiem
pomiędzy dwoma komponentami "obozu październikowego" tzn. pomiędzy
zwycięską grupą w kierownictwie partyjnym, a słabnącym już w tym czasie
ruchem masowym, w dalszym ciągu reprezentowanym przez prasę i intelektualistów.
Właśnie przeciwko prasie i intelektualistom kieruje się w tym czasie głównie
atak byłych sojuszników. Ukuwa się dla nich uwłaczającą nazwę
"rewizjonistów" i poddaje się ich najprzeróżniejszym represjom.
Najbardziej dramatycznym momentem tego konfliktu była likwidacja tygodnika
"Po Prostu" i parodniowe rozruchy w Warszawie w październiku 1957 r.
(Do tych rozruchów nie przywiązuje się jednak zwykle większego znaczenia).
Przyczynę tego antydemokratycznego zwrotu w polityce Gomułki i innych leaderów
partyjnych upatruje się zwykle we wzmagającej się presji rosyjskiej, której
polskie kierownictwo partyjne coraz bardziej ulega. Katastrofalna w tym czasie
sytuacja gospodarcza Polski presję tę bardzo Sowietom ułatwia. Równocześnie
jednak podkreśla się, że masowy ruch, domagający się reform, w tym czasie
gwałtownie słabnie niezależnie od jakichkolwiek represji. Zjawisko to
przypisuje się zwykle takim czynnikom, jak wzrastająca po stłumieniu
Powstania Węgierskiego świadomość beznadziejności jakichkolwiek prób
przeciwstawienia się Rosji i powszechne godzenie się ze smutnymi koniecznościami
wynikającymi z położenia geograficznego Polski.
Stale wzmagająca się presja rosyjska prowadzi w ciągu szeregu lat następnych
do powolnego i stopniowego cofania wywalczonych w 1956 r. reform. Polityka Gomułki
i innych październikowych zwycięzców staje się coraz wyraźniej i coraz
jaskrawiej antydemokratyczna. Charakterystycznym, wielokrotnie podkreślanym
zjawiskiem tego okresu jest spadek osobistej popularności Gomułki. Niegdyś
podziwiany za odwagę, z jaką potrafił przeciwstawić się Kremlowi, staje się
coraz częściej obiektem pretensji o zbytnią wobec Kremla uległość. Uległość
tę interpretuje się przy tym coraz częściej jako skutek osobistej nieudolności
i ignorancji. Ale mimo postępującej totalizacji Polska wciąż jeszcze wyróżnia
się spośród innych krajów bloku komunistycznego pewnym, choć coraz bardziej
ograniczonym liberalizmem.
Odnotujmy przy okazji pewne uboczne elementy charakteryzowanego tu stereotypu.
Jednym z nich jest pogląd na rolę Kościoła. Kościół uważa się zwykle za
jedyną w Polsce realną siłę opozycyjną. Przypisuje mu się przy tym
konstruktywną rolę w okresie października. Decyzja Wyszyńskiego poparcia
Gomułki w okresie października uważana jest zwykle za akt wielkiej
politycznej rozwagi. Wyszyńskiemu przypisuje się też znaczną rolę w
niedopuszczeniu do tego, aby ruch październikowy przekroczył pewne granice i
naraził kraj na niebezpieczeństwo konfliktu zbrojnego z Z.S.S.R. Drugi uboczny
element tego stereotypu to pogląd na sprawę żydowską. Wzniecenie nastrojów
antysemickich w społeczeństwie w okresie października uważa się za największy
sukces stalinowców. Uważa się, że nastroje te są w Polsce wciąż żywe
mimo, iż cieszący się taką popularnością "obóz październikowy"
z antysemityzmem walczył zawzięcie.
Starałem się tutaj, z konieczności ogólnikowo i w sposób bardzo przybliżony,
ale możliwie obiektywnie i możliwie in optima forma zrekonstruować stan
wiedzy przeciętnego czytelnika prasy zachodniej na temat problematyki
politycznej Polski ostatnich lat dziesięciu. Zdaję sobie w pełni sprawę z
tego, że były znaczne nieraz różnice zarówno w przedstawianiu pewnych
zagadnień jak i w stosunku do nich. Różnice te znalazły swój wyraz między
innymi w terminologii. Ówczesny warszawski korespondent "Monde'u",
Philippe Ben, stale charakteryzował zwolenników przemian październikowych w
kierownictwie partyjnym "les liberaux" a ich przeciwników jako "les
durs". W ówczesnej prasie polskiej to samo nazywano "siłami postępowymi
i rewolucyjnymi partii" oraz "siłami wstecznymi partii". Grupę,
która w październiku przegrała utarło się w końcu nazywać "Natolińczykami".
Jest natomiast rzeczą charakterystyczną, że grupa, która wygrała, tak
powszechnie stosowanej nazwy nie otrzymała nigdy. Były jednak różnice poważniejsze,
niż terminologiczne. Poważne dzienniki amerykańskie jak "New York
Times" czy "New York Herald Tribune" wykazywały na ogół więcej
rezerwy niż np. brytyjski "New Statesman and Nation", który
charakteryzując październikowy sojusz bezpartyjnych mas z partyjnym
kierownictwem używał zwrotów w rodzaju "brave people led by brave
leaders". Największa rewelacja w zakresie wiedzy o oporze stawianym
Stalinowi przez czołowych polskich komunistów, a mianowicie podana przez
Izaaka Deutschera wiadomość o tym, jakoby w papierach pozostałych po zmarłym
Bolesławie Bierucie znaleziono notatkę, zalecającą jego podwładnym
sabotowanie dyrektyw radzieckich, nie znalazła, o ile mi wiadomo, wielu chętnych
do przedrukowywania jej. Były w ogóle znaczne różnice w stopniu okazywania
sympatii dla liberalnego odłamu komunistów polskich. Regułą było, że
dziennikarze i publicyści o tendencjach lewicowych i socjalistycznych okazywali
im ogromną sympatię, podczas gdy dziennikarze i publicyści o tendencjach
prawicowych i konserwatywnych zachowywali rezerwę. Na skrajnej lewicy niekiedy
wskazywano nawet na Polskę, jako na wzór do naśladowania dla socjalistów całego
świata albo łudzono się, że to, co się dzieje w Polsce odrodzi międzynarodowy
ruch robotniczy. Ale mimo tych wszystkich różnic w najistotniejszych punktach
panowała powszechna zgoda. W szczególności godzono się na to, że wśród
poważnej części komunistów polskich łącznie z wieloma przywódcami partii,
panowały silne sympatie liberalne, że koła te poparły oddolny ruch masowy
domagający się demokratyzacji ustroju i uniezależnienia się od Z.S.S.R., że
wydarzenia października 1956 r. były ogromnym sukcesem sił demokratycznych w
Polsce i zarazem porażką Rosji i że tylko niekorzystna koniunktura, w jakiej
Polska znalazła się w ciągu lat następnych, a w szczególności potęgujący
się nacisk sowiecki sprawiły, że zdobycze demokracji w Polsce nie okazały się
trwałe.
II
Będę się starał obecnie wykazać, że naszkicowany tu obraz przebiegu
wydarzeń pełen jest zupełnie zasadniczych nieporozumień. Przede wszystkim
rzucają się w oczy elementy niejasne, wymagające stawiania pytań, których
zwykle nie stawiano, albo na które nie dawano jasnych odpowiedzi.
1. Rzeczą powszechnie uznaną jest rola prasy i intelektualistów w rozbudzeniu
opinii publicznej i w wywarciu presji na kierownictwo partyjne. Powstaje jednak
pytanie, w jaki sposób prasa, w której nic nie może być wydrukowane bez
aprobaty cenzury, może wywierać presję na cenzorów lub ich szefów? A więc
jedno z dwojga: albo prasa spełniała wówczas dyrektywy kierownictwa
partyjnego, albo kierownictwo partyjne dobrowolnie z jakichś powodów godziło
się na to, żeby prasa pisała to, co uważa za stosowne. W obu wypadkach nie
ma mowy o żadnej presji.
2. Powszechnie uważa się, że nagły i gwałtowny zryw opinii publicznej na
wiosnę 1956 r. był następstwem tajnego referatu Chruszczowa. Ale od razu
powstaje pytanie, dlaczego ten referat rozpowszechniano? Przecież w innych
krajach bloku go nie rozpowszechniano. Co więcej, dlaczego rozpowszechniano ten
referat tak gorliwie, na otwartych zebraniach partyjnych, tak, żeby każdy,
partyjny i bezpartyjny, mógł się z nim zapoznać? W tych warunkach poruszenie
opinii publicznej musiało być rzeczą łatwą do przewidzenia. Stąd wniosek,
że opinię publiczną rozbudzano celowo.
3. Co właściwie powiedział Gomułka Chruszczowowi 20 października 1956 r.?
Co naprawdę skłoniło Chruszczowa do zaniechania interwencji? Krążyło na
ten temat mnóstwo pogłosek, ale jedna z tych pogłosek powtarzała się szczególnie
uporczywie, mianowicie pogłoska o poparciu udzielonym wtedy Gomułce przez
Chiny. Pewną wątpliwość budzi jednak okoliczność, że wszystko to razem
odbywało się w ciągu paru zaledwie godzin, w ciągu których rząd chiński
nie bardzo miał czas na zebranie informacji, podjęcie decyzji i przystąpienie
do działania. Na wątpliwość tę zwykle się odpowiada w ten sposób, że
druga tura członków Politbiura Sowieckiego przyleciała do Warszawy w
godzinach późniejszych tego samego dnia, przywożąc Chruszczowowi wiadomość
o chińskiej interwencji dyplomatycznej. Może to i prawda, ale to nie zmienia
faktu, że przebieg rozmowy Chruszczowa z Gomułką jest nikomu nieznany
.
4. Dlaczego ci sami ludzie, którzy potrafili ryzykować konflikt zbrojny z
Z.S.S.R., byli później tak ulegli wobec presji sowieckiej w tysiącach spraw
drobnych, takich np. czy zezwolić na ukazywanie się jakiegoś pisemka
literackiego, albo czy zezwolić na wydrukowanie czegoś itp.? Dlaczego Gomułka,
na którego poparta demonstracją militarną presja rosyjska nie podziałała w
sprawie Rokossowskiego, uląkł się jej w sprawie Piaseckiego, który, jak to
powszechnie sądzono, zawdzięczał swoją dalszą egzystencję i dobrobyt
poparciu udzielonemu mu przez Moskwę? Dlaczego Gomułka oparł się tej presji
w sprawie indywidualnej gospodarki chłopskiej? Ostatnie pytanie jest może
szczególnie niepokojące. Niekiedy mówi się, że polityka rolna Gomułki jest
dezaprobowana przez Chruszczowa, niekiedy że aprobowana. Nie wiem, jak jest
naprawdę, ale jeżeli jest dezaprobowana, to Gomułka poglądem Chruszczowa na
tę sprawę wyraźnie się nie przejmuje, a jeżeli jest aprobowana, to w
podobny sposób poglądem Chruszczowa nie przejmują się Ulbricht, Novotny,
Kadar itd. Jakkolwiek by więc było, należałoby wyciągnąć wniosek, że
satelitów stać na samodzielną decyzję w zasadniczej sprawie ustrojowej. A w
ogóle wszystkie te pytania prowadzą chyba do wniosku, że albo presji
rosyjskiej nie było w ogóle, albo była ona nie tak mocna, żeby można było
ją uważać za zasadniczy czynnik kształtujący stosunki polityczne kraju,
albo przynajmniej, że Gomułka i polscy leaderzy partyjni, kiedy chcieli,
opierali się jej skutecznie. Wszystkie te ewentualności prowadzą z kolei do
wniosku, że totalizacja ustroju, jaka nastąpiła w latach popaździernikowych,
miała inne przyczyny i nie była spowodowana presją rosyjską.
(Nawiasem mówiąc w sprawie presji rosyjskiej pewni publicyści doszli już do
podobnych wniosków. Np. pytanie o Rokossowskiego i Piaseckiego postawił Adam
Bromke na łamach "The Survey". Generalnie natomiast kwestię tę
podjął w artykułach ogłaszanych ostatnio na łamach "Monde'u" i
prasy izraelskiej Philippe Ben, wyrażając w tej sprawie trafny, moim zdaniem,
pogląd, że presja istnieje, ale ogranicza się do pewnych szczególnie ważnych
dziedzin, natomiast w sprawach innych pozostawia się władzom satelickim
znaczny nawet margines swobody).
Sprawę poruszoną w punkcie (3) odłóżmy na później. Natomiast wnioski
pozostałych trzech punktów można, jak mi się zdaje, uogólnić w postaci
tezy, że jedni i ci sami ludzie byli w pewnym okresie, bez względu na to, co
myślało o tym społeczeństwo, zainteresowani w demokratyzacji stosunków
politycznych w Polsce, a w innym okresie, bez względu na to, co myślał o tym
Chruszczow, zainteresowani w totalizacji tych stosunków.
III
Dlaczego? Skąd się bierze ten fenomen świadomego i planowego rozbudzania
opinii publicznej w gruncie rzeczy przeciwko sobie? Po co Chruszczow wygłaszał
ten swój tajny referat? W jakim celu Cyrankiewicz, Ochab i Zambrowski w ciągu
r. 1956 tak się wysilali, żeby zmobilizować opinię publiczną do krytyki
partii i komunizmu?
Przede wszystkim możemy odrzucić od razu ewentualność, że ci ludzie robili
to ze względu na ukryte, ale szczere sympatie liberalne, które nakazywały im
realizować pewien wzorzec ustrojowy uważany za słuszny nawet wbrew własnym
interesom. Ani Chruszczow ani polscy leaderzy partyjni żadnych poważnych
sympatii liberalnych nie mieli i nie mają. Nietrudno ostatecznie wskazać
sytuacje, w których mieli oni okazję okazywania takich sympatii, a ich nie
okazywali. Na ewentualny kontrargument, że może tu zachodzić normalne
zjawisko zmiany przekonań, jest odpowiedź, że jeżeli za każdym razem zmiana
przekonań służy interesom, to rzuca to cień na istnienie jakichkolwiek
przekonań w ogóle.
Możemy także, moim zdaniem, odrzucić ewentualność, że działały tu względy
natury osobistej. Mam przez to na myśli taką ewentualność, że to ślepa
nienawiść do pełnej upokorzeń i straszliwych lęków przeszłości, ślepa
nienawiść do tego, na którego zawołanie musieli tańczyć kozaka sprawiła,
że nie oglądając się na konsekwencje wygarniali z siebie to co czuli. W moim
przekonaniu ten motyw miał wpływ na wording referatu Chruszczowa, ale samo
jego wygłoszenie musiało mieć inne powody. Przywódcy partii totalitarnych są
z reguły ludźmi zimnymi, o konstytucjach raczej schizoidalnych lub
paranoidalnych, potrafiącymi dobrze ukrywać swoje myśli i uczucia, kiedy ich
ujawnienie zagrażałoby interesom.
W swoim czasie przeczytałem całą masę komentarzy prasowych, artykułów i
rozpraw na temat tajnego referatu Chruszczowa. Szukałem w nich przede wszystkim
odpowiedzi na pytanie: po co on to zrobił? Mam poczucie, że w całej tej
ogromnej literaturze raz tylko natrafiłem na supozycję naprawdę ciekawą.
Poza tym jednym wypadkiem kwestię motywów Chruszczowa bądź zbywano
milczeniem, bądź wypowiadano się na ten temat niejasno, bądź najbardziej
niefortunnie w świecie, formułowano wyjaśnienia, które ogólnie nazwałbym
"marksistowskimi".
Zanim zreferuję tę jedyną hipotezę, która moim zdaniem jest do przyjęcia,
pozwolę sobie na pewną dygresję. Pragnę mianowicie krótko odpowiedzieć na
pytanie dlaczego moim zdaniem poszukiwanie wyjaśnień o charakterze
marksistowskim w tym wypadku nie prowadziło do niczego.
Przede wszystkim, celem uniknięcia nieporozumień, chciałbym określić, jaki
typ wyjaśnień nazywam tu marksistowskimi. Otóż mam na myśli często wówczas
spotykane argumentacje, że Chruszczow, zdając sobie sprawę z tego, że
struktura społeczna Z.S.S.R. w kolosalnym stopniu obniża zdolności
produkcyjne tego kraju i prowadzi do gospodarczej anarchii, pragnął zadać
swoim referatem śmiertelny cios zawzięcie broniącemu swoich przywilejów
aparatowi partyjnemu i w ten sposób umożliwić "technokratyzację"
ustroju i całego systemu rządzenia w nadziei, że te zmiany pozwolą mu na
podjęcie na wielką skalę współzawodnictwa ze Stanami Zjednoczonymi. Ten typ
wyjaśnień jest, moim zdaniem, nie do przyjęcia z kilku względów. Chruszczow
ma niewątpliwie ogromne zasługi w modernizacji zacofanego sowieckiego ustroju
gospodarczego. Ale trudno dociec, jaki to może mieć związek z jego tajnym
referatem. Jakkolwiek rozpaczliwy mógł być stan gospodarki sowieckiej w lutym
1956 r., trudno przypuścić, żeby wygłoszenie tego referatu mogło cokolwiek
w tym zmienić. Mogło co najwyżej sytuację pogorszyć, na przykład przez
spowodowanie fali strajków. Co więcej, samo wygłoszenie tego referatu mogło
tylko wzmóc opór aparatu partyjnego przeciwko Chruszczowowi i nie prowadziło
do jego rozbrojenia. Trudno sobie wyobrazić, jak ten referat mógłby być środkiem
naprawy czegokolwiek. Co więcej trudno zrozumieć, dlaczego by ten krok, tak
ryzykowny i niebezpieczny, miał być naprawdę niezbędny do dokonania
radykalnych przemian strukturalnych, do których Chruszczow skądinąd zmierzał
i które częściowo udało mu się później zrealizować. Gospodarka sowiecka
przez długie lata stała na głowie i mogłaby sobie jeszcze trochę postać. W
każdym razie trudno zrozumieć, jak jej naprawie mogło służyć opluwanie
siebie, swojej przeszłości, swoich przyjaciół, swojej partii i swojego państwa.
(Mutatis mutandis ta sama argumentacja stosuje się do formułowanej czasem wówczas
hipotezy, że Chruszczow chciał przez swój referat ułatwić sobie rokowania z
Zachodem. Nawet jeżeli antystalinizm Chruszczowa zjednywał mu na Zachodzie
jakieś sympatie, to i tak trudno przypuścić, żeby Chruszczow liczył na to,
że politycy zachodni zmiękną tylko dlatego, że on taki ładny referat wygłosił.
Kroki zmierzające do porozumienia z Zachodem mógł sobie Chruszczow podejmować
do woli i bez tego referatu; dalsze wydarzenia budzą jednak zasadnicze wątpliwości,
czy Chruszczowowi w ogóle w tym okresie na jakimś porozumieniu z Zachodem zależało.
Ale gdyby nawet zależało, to trudno zrozumieć, co mu w tym mógł pomóc
referat).
Cała ta sprawa budzi pewną refleksję natury ogólniejszej, bardziej
abstrakcyjnej. Znane są spory o ogólne zasady wyjaśniania wydarzeń
historycznych. Rozmaici autorzy, podkreślali rolę sprawczą, jaką odgrywają
w procesach historycznych najróżniejsze czynniki: gospodarcze, społeczne,
kulturalne, demograficzne, klimatyczne, osobowościowe i nawet
higieniczno-sanitarne. Najgłośniejszym z tych sporów był zawsze spór
marksistów z ich niektórymi przeciwnikami o "rolę jednostki w
historii". Spór ten, i rozmaite inne spory o podobnym charakterze
traktowano zwykle tak, jakby był to jakiś problem "filozoficzny", możliwy
do ogólnego rozstrzygnięcia. Tymczasem jest to problem jawnie empiryczny i nie
dający się rozstrzygnąć ogólnie; albowiem w każdym konkretnym przypadku
rola jednostkowej decyzji i rola czynników, powiedzmy, gospodarczych może być
różna w zależności od ustroju i struktury społecznej kraju, w którym mają
miejsce wydarzenia będące przedmiotem wyjaśniania. Z tego, że marksistowski
model wyjaśniania zdarzeń pasuje do dziewiętnastowiecznej Anglii, nie wynika
jeszcze, że pasuje on do Wojen Krzyżowych albo Reformacji. Ale nawet jeżeli
do Wojen Krzyżowych i do Reformacji pasuje świetnie, to jawnie nie pasuje do
nowoczesnych systemów totalitarnych, które właśnie polegają na tym, że
jednostka obdarzona władzą dyktatorską ma ogromny margines swobody w
podejmowaniu decyzji. W ustroju totalitarnym zdeterminowanie "świadomości"
tej jednostki przez "byt" wydaje się wysoce problematyczne. Ma ona
znaczną swobodę wyboru, czy się liczyć z "warunkami
ekonomicznymi", "interesem klasy, którą reprezentuje" itp., czy
się nie liczyć; i doświadczenie pokazuje, że nierzadko decyduje zupełnie
swobodnie, ze względami tymi nie licząc się. Moim zdaniem mało zrozumienia
dla struktury ustroju totalitarnego wykazuje ten kto np. wyjaśnia walki w łonie
Politbiura sowieckiego przez różnice poglądów na temat rolnictwa, te zaś różnice
z kolei przez różnice interesów grup społecznych których poszczególni członkowie
Politbiura są wyrazicielami. O wiele więcej sensu ma wysunięcie na plan
pierwszy motywu zdobycia, powiększenia i utrzymania władzy i traktowanie różnic
w poglądach na rolnictwo jako środków walki o tę władzę. W tych sporach o
rolnictwo w istocie chodzi o władzę, a nie o rolnictwo. Ten model wyjaśniania
nie jest oczywiście niczym nowym: tego rodzaju poglądy lansowali jeszcze w XIX
w. klasycy liberalizmu brytyjskiego, a w w. XX propagował je m.in. Bertrand
Russell. Model ten wydaje się cenny pod warunkiem, że się pamięta, że on też
ma ograniczone pole zastosowania. Mimo to szkoda, że w naszych czasach model
ten uległ pewnej depopularyzacji, ustępując miejsca potwornie nadużywanemu
modelowi marksistowskiemu. Czytelnik z łatwością zauważy, że w próbach
wyjaśniania wydarzeń, którymi się tu zajmuję, będę się posługiwał głównie
właśnie tym modelem.
IV
Po tej dość długiej dygresji możemy wrócić do sprawy zasadniczej. Wspomniałem,
że w literaturze na temat XX Zjazdu K.P.Z.R. znalazłem jedną myśl szczególnie
interesującą. Mam na myśli przypuszczenie sformułowane na łamach
"Kultury" przez Aleksandra Weissberga-Cybulskiego, że celem
Chruszczowa było to, żeby stalinowskie metody rozprawiania się z
przeciwnikami skompromitować tak doszczętnie, aby w przyszłych walkach o władzę
nikomu już więcej nie opłacało się do tych metod uciekać.
Hipotezę tę uważam za interesującą przede wszystkim dlatego, że jednym z
najsilniejszych możliwych motywów ludzkich jest strach przed torturami. Członkowie
Politbiura sowieckiego znajdowali się w sytuacji, w której ewentualność ta
mogła być jak najbardziej realna: przeszłość uczyła, że do tego wystarczał
jakiś fałszywy krok, jakieś powinięcie się nogi, jakieś przypadkowe
wzbudzenie nieufności silniejszego przeciwnika. Dalszy przebieg wydarzeń
pokazał, że walka o dziedzictwo po Stalinie w momencie XX Zjazdu dopiero
zaczynała się na dobre. Leaderzy partii sowieckiej musieli być tego świadomi
i w tej sytuacji ich strach przed brainwashing'iem
*[pranie mózgu, psychologiczna metoda reedukacji oparta na warunkowaniu i
technikach manipulowania podświadomością człowieka.] musiał urastać do rozmiarów
panicznych. Wydaje mi się prawdopodobniejsze, że na referat Chruszczowa wyraziły
zgodę wszystkie później obalone wielkości, które wtedy jeszcze w
Politbiurze rezydowały, niż że był on osobistą inicjatywą Chruszczowa, która
zaskoczyła pozostałych; referat taki leżał w końcu we wspólnym interesie
wszystkich. Jakkolwiek było, referat ten nie załatwiał żadnego problemu
personalnego. Ci panowie bynajmniej nie rezygnowali z walki ze sobą, a tylko i
wyłącznie zobowiązywali się, że nie będą się ze sobą rozprawiać
metodami Stalina. Referat stwarzał swoistą gwarancję, że zobowiązanie
zostanie dotrzymane. To był cel, dla którego zdecydowano się na krok
politycznie samobójczy. Z motywów czysto osobistych ludzie ci nie wahali się
wystawić państwo, którym władali, na pośmiewisko jego wrogów, doprowadzić
do masowego opuszczania szeregów partii komunistycznych przez najwartościowszych
ich członków, ryzykować anarchię wewnątrz kraju i porażki dyplomatyczne w
polityce zagranicznej. Fakt, że okres najostrzejszych walk o władzę w
Sowietach nastąpił po tym wydarzeniu oraz że w walkach tych, mimo ich
brutalności, do brainwashing'u ostatecznie nie doszło, stanowi pewne pośrednie
potwierdzenie hipotezy Weissberga ex post.
V
Hipoteza Weissberga dowodzi, że może zaistnieć taka sytuacja, kiedy w
interesie rządzących leży faktyczne rewoltowanie rządzonych przeciwko sobie.
Poprzednie moje uwagi zmierzały do tego, żeby wykazać, że taka sytuacja
zaistniała w r. 1956 także w Polsce. Dlaczego?
Kluczem do rozwiązania zagadki są wydarzenia VI Plenum K.C. P.Z.P.R., które
się odbywało w Warszawie w połowie marca 1956. Z różnych niedyskrecji
wiadomo już dzisiaj dość dobrze, co wtedy zaszło. W Warszawie pojawił się
Chruszczow, oficjalnie po to aby peregrynować pieszo z Nowego Światu na Powązki
za trumną Bieruta, faktycznie po to, aby nie dopuścić do wyboru na jego następcę
nikogo z ludzi Stalina. Tę samą politykę Chruszczow realizował także na Węgrzech
i w Bułgarii, usuwając Rakosiego i Czerwenkowa; że było to działanie
racjonalne, tego dowodzi przykład Albanii, gdzie ręce Chruszczowa okazały się
za krótkie i gdzie obecność ludzi Stalina u władzy stała się w końcu dla
niego źródłem tylu nieprzyjemności. Wiadomo dość dobrze, że gdyby nie
presja Chruszczowa, na sekretarza generalnego K.C. P.Z.P.R. byłby wówczas
wybrany Roman Zambrowski. Kandydatem proponowanym wtedy przez Chruszczowa był
jakoby Zenon Nowak; ostateczny wybór Edwarda Ochaba był jakoby rezultatem
kompromisu. W każdym razie kandydaturze Ochaba Chruszczow się już nie
sprzeciwiał.
Interwencja Chruszczowa stawia grupę kierowniczych komunistów, którzy
faktycznie rządzili Polską za czasów Stalina w położeniu rozpaczliwym.
Stanowi dla nich jawną wskazówkę, że przestali się cieszyć zaufaniem
mocodawców i tym samym, że ich dni są policzone; że muszą odejść i ustąpić
miejsca ludziom nowym, którzy cieszą się zaufaniem nowych ludzi na Kremlu.
Rozpaczliwość ich sytuacji pogłębia fakt, że przeciwko nim jest armia, na
czele której stoi rosyjski generał, który do ich siuchty nie należy. Jedyną
realną siłą, jaką jeszcze dysponują, jest policja. W tym układzie sił los
tych ludzi wydaje się przypieczętowany.
Kto należał do tej grupy i kim byli ludzie, na których obecnie stawiał
Chruszczow? Ludzie, którzy faktycznie rządzili Polską w czasach Stalina, to
przede wszystkim Bolesław Bierut, Roman Zambrowski, Jakub Berman, Hilary Minc i
Franciszek Mazur. Ta piątka miała oczywiście całą armię dependentów, którzy
zapewniali jej większość, gdzie tylko było potrzeba. Po śmierci Bieruta na
czoło grupy wysuwa się wyraźnie Zambrowski. Natomiast Mazur, który zaczyna
zerkać na stronę przeciwną, próbując, zresztą bezskutecznie coś z łaski
Kremla dla siebie wyżebrać, zostaje przez grupę wyraźnie odsunięty. W
sztabie grupy znajdują się w tym czasie m.in.: Jerzy Albrecht, Antoni Alster,
Tadeusz Daniszewski, Ostap Dłuski, Maria Federowa, Romana Granas, Piotr
Jaroszewicz, Helena Jaworska, Leon Kasman. Julian Kole, Wincenty Kraśko, Władysław
Matwin, Jerzy Morawski, Marian Naszkowski, Mateusz Oks, Józef Olszewski, Jerzy
Putrament, Mieczysław Rakowski, Adam Schaff, Artur Starewicz, Jerzy Sztacheiski,
Roman Werfel i Janusz Zarzycki. Niewątpliwie zbliżona do tej grupy jest większość
byłych PPS-owców w K.C., konkretnie Józef Cyrankiewicz, nieżyjący już dziś
Tadeusz Dietrich, Henryk Jabłoński, Oskar Lange, Lucjan Motyka, Adam Rapacki,
Marian Rybicki i może przede wszystkim Andrzej Werblan. W swoim czasie poważną
rolę odgrywali, dziś już całkowicie odsunięci sekretarze komitetów wojewódzkich
największych miast: Stefan Staszewski i Stanisław Kuziński z Warszawy,
Michalina Tatarkówna-Majkowska z Łodzi oraz Jan Kowarz z Wrocławia.
Grupa przeciwna składa się przeważnie z młodszych stażem członków K.C.,
zbuntowanych przeciwko piątce i gorliwych w zaprowadzaniu w Polsce nowego
kursu, wymarzonego przez Moskwę. Na czoło grupy wybija się Zenon Nowak. Na
nieco niższym szczeblu jest kilku energicznych, ale wyjątkowo brutalnych i wyjątkowo
nie doświadczonych działaczy jak Stanisław Brodziński, Wiktor Kłosiewicz, Władysław
Kruczek, Stanisław Łapot, Kazimierz Mijal, Bolesław Rumiński, Jan Trusz i
Kazimierz Witaszewski. Poparcie Moskwy zapewnia tej grupie automatycznie posłuszną
solidarność ze strony niedotkniętej ekskomuniką Chruszczowa części
Politbiura: stąd w tym czasie z grupą tą sympatyzują tacy starsi działacze
jak Aleksander Zawadzki, Konstanty Rokossowski, Franciszek Jóźwiak, Hilary Chełchowski
i Stefan Matuszewski. Wszystkich ich razem nazywano później "Natolińczykami".
Natomiast na określenie pierwszej grupy w żargonie partyjnym utarła się
nazwa "Grupa Puławska". Nazwa ta nigdy jednak nie spopularyzowała się
tak dalece jak poprzednia i o ile przeciętny Polak potrafiłby z łatwością
odpowiedzieć na pytanie, co to jest "Natolin", rzadko kiedy umiałby
wyjaśnić, co to są "Puławy". Ale menadżerzy tych grup nazywają
się wzajemnie od dawna inaczej. Dla Puławian Natolińczycy to
"chamy", a dla Natolińczyków Puławianie to "żydy". Obie
nazwy świadczą chlubnie o ideologicznym wyrobieniu i głębi socjalistycznych
przekonań jednych i drugich.
Po interwencji Chruszczowa na VI Plenum sprawa wydaje się więc jasna. "Żydy"
muszą odejść i ustąpić miejsca "Chamom". Wszelki opór wydaje się
w tej sytuacji beznadziejny.
Ale komuniści tak łatwo z władzy nie rezygnują. Puławianie w sytuacji zdawałoby
się beznadziejnej, do walki przystępują, rozgrywają ją z godnym podziwu
mistrzostwem i kończą absolutnym zwycięstwem.
Ludzie bezpośrednio odpowiedzialni za koszmarny terror policyjny, nieludzki
ucisk, wymordowanie setek najlepszych i najwartościowszych ludzi i zniszczenie
kultury polskiej, decydują się teraz wyzyskać jako swój podstawowy atut w
walce z przeciwnikami... opinię publiczną.
Okazja sama się nadarza. Jest nią ów nieszczęsny referat Chruszczowa.
Impreza zostaje wyreżyserowana w ten sposób, że nawet kilkuletnie dzieci
wpuszcza się na zebrania, na których dowiadują się one szczegółów tortur,
wymuszania zeznań, ludobójstwa itp. Na zebraniach tych pojawia się kilku,
stale tych samych, stosunkowo mniej skompromitowanych członków grupy: Jerzy
Morawski, Władysław Matwin, Leon Kasman, Stefan Staszewski. Jak chłopcy na
posyłki krążą oni od fabryki do fabryki i od instytucji do instytucji i wszędzie
pokazują, jak ich serce boli. Nie ważne jest zresztą co mówią i jak się
zachowują; ważne jest, że w tłum idzie wieść: "Istnieje w
kierownictwie partyjnym grupa «Młodych Sekretarzy». To są uczciwi
komuniści, którzy szczerze dążą do demokratyzacji. Trzeba im pomóc".
Opinię publiczną trudno było zmusić, żeby identyfikowała się z Bermanem,
Mincem i Zambrowskim. Rzecz aranżowano więc tak, żeby się zaczęła
identyfikować z Morawskim i Matwinem.
Grupa ma wciąż w swoim ręku cenzurę, prasę i posłusznych pisarzy. Cenzura
i redakcje dostają jak najbardziej liberalne wytyczne i w prasie zaczynają się
pojawiać jeden po drugim odważne, reformatorskie, konsekwentnie demokratyczne
artykuły, polemiki i felietony Jerzego Putramenta, Adama Schaffa, Stefana
Arskiego, Zbigniewa Mitznera, Edmunda Osmańczyka, Henryka Korotyńskiego i
wielu innych. Opinia publiczna zaczyna widzieć, że może liczyć na
intelektualistów partyjnych. Nawet jeżeli w przeszłości błądzili, to dziś,
gdy zrozumieli swoje błędy, odważnie i bez wahań piszą prawdę.
Wstrząs jest jednak silny, tym bardziej, że zarówno na zebraniach
publicznych, jak i na łamach prasy sytuację szybko wykorzystują jednostki, które
przez grupę nie są kontrolowane i które potrafią przemawiać i pisać zręczniej
niż ci, którzy robią to na rozkaz. Rozbudzona opinia domaga się przede
wszystkim dwóch rzeczy: reform i ukarania winnych. Z pierwszym nie ma kłopotu:
Puławianie są teraz najdemokratyczniejsi i najliberalniejsi w świecie. Ale co
robić z drugim problemem? Podjęta zostaje decyzja bolesna. Najbardziej
znienawidzony i skompromitowany Jakub Berman zostaje poświęcony na ołtarzu
sprawy. Dodaje mu się do towarzystwa trzech oficerów Bezpieczeństwa, niezręcznie
w ten sposób sugerując, że gdyby ci trzej oficerowie nie nabroili, wszystko
byłoby O.K. Opinia jest wyraźnie niezaspokojona. Wobec tego jeszcze paru
figurantów (Dworakowski, Świątkowski) idzie w odstawkę. To wszystko jednak
mało.
Grupa zaczyna rozumieć, że problem odpowiedzialności osobistej musi być
rozegrany inaczej, środkami bardziej subtelnymi. Przy pomocy inspiracji,
perswazji, aluzji i przede wszystkim plotki, wędrującej kanałami prywatnymi,
nieoficjalnymi. W fabrykach, biurach, redakcjach, kawiarniach pojawiają się
uczciwi, pełni dobrej woli członkowie partii, którzy zawsze mają czas, wysłuchują
skarg, długo i cierpliwie tłumaczą, informują, sugerują. Zniknęli władczy,
fanatyczni, nieprzystępni, niedopuszczający do dyskusji biurokraci. Widać, że
członkowie Partii to tacy sami ludzie, jak wszyscy inni; widać, że oni też
byli ofiarami stalinizmu. Wśród tych sympatycznych członków Partii jest
sporo kobiet. Inteligentne, dobrze poinformowane, nie zachowujące żadnego
dystansu, gotowe z każdym być na "ty" z łatwością potrafią
przekonać swoich rozmówców o słuszności wspólnej sprawy!
Parę wspomnień osobistych. Koleżanka z pracy, członek rodziny jednego z
najwyższych dostojników partyjnych, informuje mnie i parę innych osób, że
"Zambrowski to bardzo porządny człowiek. On naprawdę szczerze i uczciwie
zmienił przekonania. Za to Zawadzki to straszna świnia". Żona dyrektora
departamentu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych w większym gronie w kawiarni długo
tłumaczy, że domaganie się odpowiedzialności osobistej za wyczyny w okresie
stalinowskim, to tylko woda na młyn Natolińczyków, bo oni tym hasłem
demagogicznie szermują po to, żeby rozpętać hecę antysemicką. Oficer
Dywizji Kościuszkowskiej, łączniczka Zambrowskiego opowiada mi długo w nocy
o tym, jak na froncie wschodnim przewoziła od Zambrowskiego do Alfreda Lampego
i z powrotem jakieś konspiracyjne materiały i jak w trzy dni potem Lampe już
nie żył, jej zdaniem niewątpliwie zamordowany. Podaję te trzy przykłady
jako coś typowego. Uwaga tych doradców i doradczyń była całkowicie pochłonięta
sprawami personalnymi, a nad wszystkim dominowała intencja tworzenia alibi dla
szefa i jego kompanów oraz przerzucenia odpowiedzialności na innych.
W lipcu 1956 r. spadają na Puławian trzy ciosy. Wizytujący Polskę w czasie
święta 22 lipca Bułganin w oficjalnym przemówieniu atakuje w gwałtowny sposób
całą polską prasę. Niemal jednocześnie w czasie odbywającego się w tym
samym miesiącu VII Plenum K.C. P.Z.P.R. Natolińczycy występują z dwiema groźnymi
inicjatywami. Wiktor Kłosiewicz domaga się wprowadzenia do K.C. Gomułki, a
Zenon Nowak wygłasza dłuższy, naszpikowany danymi statystycznymi referat,
ilustrujący jaki odsetek stanowisk w różnych resortach zajmują Żydzi.
Przemówienie Bułganina było oczywiście pomyślane jako ostrzeżenie grupy
przed dalszym rozrabianiem opinii. Groźba poskutkowała: kleszcze cenzury,
nieco już ściśnięte po wypadkach poznańskich, po przemówieniu Bułganina
zostają mocno zaciśnięte i konfiskaty sypią się jedna za drugą. Na
propozycję w sprawie Gomułki grupa odpowiada sprzeciwem: bądź co bądź to
Zambrowski podpisywał nakaz aresztowania byłego sekretarza generalnego K.C. Na
plenum sprzeciw ten w imieniu grupy wyraża Stefan Staszewski, a panie mówią
po kawiarniach, że "nie należy dawać posłuchu pretensjom, które mają
już dziś charakter historyczny". Obie te reakcje nie były szczególnie mądre
i w obu wypadkach przyszło wkrótce do zmiany decyzji. Natomiast reakcja na
przemówienie Nowaka i w ogóle cała sprawa żydowska została rozegrana z
niebywałym mistrzostwem.
Sens przemówienia Nowaka był jasny. Da ono się streścić w słowach:
"Jak wy będziecie dalej tak szermować swoim liberalizmem przeciwko nam,
to my przeciwko wam poszermujemy antysemityzmem i zobaczymy, za kim pójdą
wtedy masy". Tej raczej banalnej myśli służyła cała rozbudowana
statystyka. Grupa Puławska nie była bynajmniej, jak to później Natolińczycy
usiłowali sugerować, grupą ekskluzywnie żydowską. Ale grupa natolińska była
"rasowo czysta" i dlatego, w przeciwieństwie do pierwszej, na luksus
antysemityzmu mogła sobie pozwolić.
Przemówienie Nowaka było na razie pogróżką; próba jej realizacji nastąpiła
dopiero później. Mimo to Puławianie od razu poszli do kontrataku.
Przede wszystkim pogwałcono zupełnie zasadę tajemnicy obrad Plenum. Kto chciał
i kto nie chciał, musiał słuchać, jak komunizm jest hańbiony przez
rasistowskie przesądy niektórych towarzyszy. Ze wszelkimi szczegółami i z
wymienianiem nazwisk opowiadano, co powiedział Nowak i jak mu replikowano. Nie
ograniczano się w tym do ostatniego Plenum: nagle się okazało, że już na
poprzednim Plenum Chruszczow robił jakieś antysemickie uwagi i dowcipy.
Kolportując rzekomo wypowiedziane wtedy przez Chruszczowa powiedzonka Puławianie
osiągali dwa cele uboczne: kompromitowali antysemityzm Natolińczyków przez
wskazywanie na jego moskiewskie pochodzenie oraz sugerowali, że rzeczywistym
powodem sprzeciwu Chruszczowa wobec kandydatury Zambrowskiego było jego żydowskie
pochodzenie, co, nawet jeżeli dowcipy są prawdą, jest już zupełnie
nieprawdopodobne. Od tej pory propaganda Puławian staje się mniej lub bardziej
otwarcie antysowiecka.
W kształtowaniu opinii publicznej Puławianom udaje się dokonać jeszcze
jednej niebywale zręcznej wolty. Udaje im się mianowicie wykorzystać sprawę
żydowską do likwidacji tak bardzo niewygodnego dla nich problemu
odpowiedzialności osobistej za wyczyny z okresu stalinowskiego. Kto tę sprawę
podnosi, zostaje natychmiast okrzyczany jako antysemita. Przykładem tego, jak
manipulowano straszakiem antysemityzmu tam, gdzie czyjeś pochodzenie żydowskie
nie miało najmniejszego znaczenia i gdzie naprawdę chodziło o coś całkiem
innego, może być nieco późniejsza już sprawa Burgina. Juliusz Burgin był w
czasach stalinowskich dyrektorem jednego z departamentów Ministerstwa Bezpieczeństwa.
Z tej racji został po październiku przesłuchany przez specjalną komisję do
badania działalności wspomnianego resortu. Coś istotnego musiało w trakcie
tego przesłuchania wyjść na jaw, skoro natychmiast po przesłuchaniu Burgina
odwołano ze stanowiska rządowego, które wówczas zajmował. Zanim wiadomość
o jego odwołaniu mogła ukazać się w prasie, "Przegląd Kulturalny"
zamieścił idiotyczny i histeryczny artykuł Burgina o tym, jak Żydzi uciekają
z Polski do Izraela, nie mogąc znieść poniżeń i upokorzeń, które ich na
każdym kroku w Polsce spotykają. Cel był jasny: stworzyć wrażenie, jakoby
dymisja była represją za artykuł, odwrócić tym samym uwagę od ciemnej
przeszłości i jednocześnie rzucić podejrzenie, że wszystko razem było
rozgrywką na tle rasowym. Z artykułem Burgina podjęła najzupełniej słuszną
polemikę trójka młodych redaktorów z "Po Prostu", o których zaczęto
natychmiast po kawiarniach szeptać: "to antysemici!". Miałem w
Warszawie znajomą, zwyczajną aferzystkę i złodziejkę, Żydówkę, która
oskarżała o antysemityzm wszystkich, którzy wysuwali pod jej adresem
pretensje finansowe. Dobra szkoła grupy Puławskiej odnosiła rezultaty. Doszło
do tego, że ludzie naprawdę zaczęli wierzyć, że tylko antysemici żądają
odpowiedzialności za zbrodnie stalinizmu i że po to, aby do antysemityzmu nie
dopuścić, należy z żądań tych zrezygnować. Ten kto żądał ukarania
ubeka-nieżyda, też był okrzykiwany antysemitą. Wielokrotnie powtarzany
absurd był w końcu brany na serio.
Do akcji zmobilizowano prasę. Zaapelowano do różnych ludzi cieszących się
autorytetem, którzy zaczęli publikować artykuły na temat antysemityzmu.
Najlepiej spełnił jednak swoje zadanie bodajże Jerzy Broszkiewicz, który
podkreślił, że antysemityzm "dawno już przekroczył progi komitetów
partyjnych". O takie wskazywanie palcem przecież chodziło. Zainspirowano
też na wielką skalę prasę zachodnią. Inspirowanie prasy zachodniej przez
grupę Puławską zdarzało się już zresztą i dawniej; było to jednak raczej
inspirowanie indywidualnych korespondentów czy poszczególnych artykułów. Tu
po raz pierwszy zrobiono to na znacznie większą skalę. Charakterystyczny był
podział ról pomiędzy prasą krajową i zagraniczną. O ile prasa krajowa biła
przede wszystkim na alarm, że antysemityzm jest hańbą dla narodu polskiego,
klasy robotniczej, partii komunistycznej itp., o tyle prasa zachodnia akcentowała
przede wszystkim moskiewskie pochodzenie zarazy. Natomiast zarówno prasa
krajowa jak i zachodnia zgodnie oceniały, że antysemityzm jest w Polsce czymś
bardzo potocznym i występuje notorycznie.
Chcę być dobrze rozumiany. W najmniejszym stopniu nie jest moją intencją bądź
lekceważenie antysemityzmu, bądź tym bardziej jego usprawiedliwianie. Chcę
tylko jasno powiedzieć dwie rzeczy. Po pierwsze, że w ocenie nastrojów
antysemickich w Polsce w tym czasie znacznie przesadzono i to celowo
przesadzono. Przekonali się o tym najlepiej Natolińczycy, kiedy w okresie
przewrotu październikowego spróbowali pogróżkę Nowaka zrealizować i swojej
propagandzie istotnie nadali ton antysemicki. Akcja ich zakończyła się
kompletnym fiaskiem. Donoszono wtedy o sprowokowaniu jakichś zajść na Dolnym
Śląsku, ale osobiście nie znam ani jednego faktu sprawdzonego, a w każdym
razie ani jednego faktu, co do którego zachodziłaby pewność że zajście
wynikło istotnie na tle antagonizmu rasowego. Podana bodajże przez Romana Zimanda wiadomość o zamordowaniu jakiegoś żyda w biały dzień na Dworcu Głównym
we Wrocławiu okazała się czystym wymysłem. Oceniając rzecz z punktu
widzenia czystej taktyki politycznej Natolińczycy, decydując się na otwarty
antysemityzm popełnili błąd katastrofalny. Niewątpliwie działali w
przekonaniu, że antysemityzm jest w Polsce czymś "chwytliwym" i że
przy jego pomocy "trafią do mas". W rzeczywistości przekonanie to było
stereotypem, uzasadnionym może dziesięć lat wcześniej, ale w tym czasie od
dawna zupełnie już nieaktualnym. Propaganda natolińska okazała się przysłowiowym
grochem o ścianę. Nikt się na ten numer nie nabierał i nikt się do bicia żydów
nie śpieszył. Natolińczycy dali w ten sposób tylko broń do ręki swoim
przeciwnikom, którzy potrafili po mistrzowsku wykorzystać ludzkie oburzenie
moralne na antysemityzm dla własnych celów, nic ze sprawą żydowską nie mających
wspólnego.
Ale chciałbym wyraźnie powiedzieć jeszcze coś innego. To mianowicie, że ani
Natolińczycy ani w ogóle antysemici nie mają bynajmniej monopolu działania
na szkodę ludności żydowskiej w Polsce. O ile nastroje antysemickie w Polsce
w r. 1956 były już bardzo słabe, o tyle Puławianie swoją praktyką oskarżania
o antysemityzm każdego, kto miał do nich o cokolwiek pretensję zrobili
wszystko, żeby nastroje te wzmocnić. Sytuację pogarszała jeszcze ta
okoliczność, że w środowisku Puławian było mnóstwo pospolitych afer
kryminalnych na wielką skalę (sprawa Lucjana Pennera, sprawa Józefa
Krakowskiego, różne sprawy handlu zagranicznego i przede wszystkim porwanie
Bohdana Piaseckiego), które w ogólnej atmosferze walki z antysemityzmem
sprawcom uchodziły na ogół na sucho. Ale to nie wszystko. Umożliwienie żydom
polskim emigracji do Izraela było zapewne inicjatywą Puławian. Puławianom
musiało zależeć na tym, żeby raz na zawsze pozbawić swoich przeciwników
okazji do manewrowania antysemityzmem; usunięcie ludności żydowskiej z Polski
było najlepszym środkiem, prowadzącym do tego celu. Za to żydostwo całego
świata może być Puławianom tylko wdzięczne. Tylko, że cały ten plan został
wykonany może z nieco przesadną konsekwencją. Tel-Aviv czy Haifa są dzisiaj
miastami, które pod względem odsetka mieszkańców mówiących po polsku śmiało
mogą konkurować z Chicago czy Detroit. Tylko w przeciwieństwie do Chicago czy
Detroit żadne polskie dziecko z Tel-Avivu czy Haify nie zostanie nigdy
zaproszone do Polski na kolonie wakacyjne, nikt w Warszawie się nie zatroszczy,
żeby do tych miast docierały polskie książki i polska prasa, a śmiałkom,
którzy decydują się iść do konsulatu P.R.L. w Tel-Avivie prosić o wizę,
niemal zawsze pokazuje się drzwi, i to bez względu na to, jaką ilością
dewiz petenci ci dysponują. Jak widać z powyższego władzom P.R.L. nie zawsze
jest obojętne, kto jest ochrzczony, a kto obrzezany. I to jest skutek polityki
Puławian, a nie Natolińczyków ani żadnych innych sił w P.Z.P.R.
VII
Rozpisałem się tutaj o sprawie żydowskiej dlatego, że na ten temat było w
r. 1956 szczególnie dużo zamieszania. Ale mimo to kampania prowadzona w tej
sprawie przez Puławian począwszy od lipca 1956 r. była czymś na marginesie
kampanii zasadniczej, która polegała na systematycznym, imiennym
kompromitowaniu swoich przeciwników.
Zaraz po VII Plenum K.C. zostają szeroko roztrąbione pierwsze informacje o
Natolińczykach. Poza informacjami o ich antysemityzmie podkreśla się w szczególności
ich antyinteligenckość, ich stalinowskie poglądy i nawyki oraz ich powiązania
z ambasadą radziecką. Ostatnia informacja była bez wątpienia prawdziwa. Także
informacja o antyinteligenckości Natolińczyków była prawdziwa, niezależnie
od faktu, że ten moment nie bez powodu był wysunięty na plan pierwszy. Do
stylu działania Puławian należało bowiem zawsze zaczynanie "od góry"
społeczeństwa. Każdy działacz tej grupy miał prywatne powiązania z jakimiś
środowiskami intelektualnymi lub artystycznymi, przeważnie warszawskimi. Każdą
plotkę, każdą sugestię, każdą inspirację puszczano w obieg przede
wszystkim tymi kanałami; dopiero później rozchodziły się one po całym społeczeństwie
i po całym kraju. Rzecz prosta, informacja o antyinteligenckości Natolińczyków
dla tych środowisk musiała mieć walor szczególnie mobilizujący; ona w
pierwszym rzędzie zapewniała Puławianom poparcie tych środowisk.
Natomiast jeżeli chodzi o stalinizm Natolińczyków, to ta etykieta jest w
stosunku do nich uzasadniona na pewno nie bardziej, a może nawet trochę mniej,
niż w stosunku do Puławian. Za czasów Stalina Natolińczycy w opozycji nie
byli z pewnością i dyrektywy spełniali gorliwie. Ale gwardia stalinowska w
Polsce, to przede wszystkim Puławianie, a Natolińczycy to raczej ludzie
Chruszczowa. Natolińczycy domagali się odpowiedzialności personalnej za
zbrodnie U.B., podczas gdy Puławianie wywijali się jak mogli i zrobili
wszystko, żeby sprawę utopić. Oczywiście było w tej taktyce natolińskiej
sporo demagogii i są wszelkie dane, aby sądzić, że ta odpowiedzialność miała
też pewne, z góry zakreślone granice. Ale mimo wszystko sam fakt, że Natolińczycy
dyskusję na ten temat prowokowali, a Puławianie bali się jej jak zarazy, o
czymś świadczy.
Puławianie nie cofają się przed żadnym środkiem personalnej kompromitacji
swoich przeciwników. Czego nie można w prasie napisać wprost, to się robi
przy pomocy aluzji, na którą czytelnik jest w tym czasie szczególnie
wyczulony. Po kraju krążą w robionych na maszynie odpisach wierszyki
satyryczne o Witaszewskim, Łapocie czy Jóźwiaku. Szerokie warstwy ludności
zostają poinformowane o tym, jak wysokie są pensje Kłosiewicza, Mijala czy
Nowaka, ile mają oni willi do swojej dyspozycji i jak wyglądają orgie
seksualne w tych willach urządzane, zupełnie tak, jakby ministrowie puławscy
nie otrzymywali tych samych poborów, nie mieli tych samych willi i jakby ich
obyczajowości nie można było nic zarzucić. Dla Puławian w tym okresie względy
lojalności wobec partii czy względy na interes państwa przestają odgrywać
jakąkolwiek rolę. Ich agenci nie zajmują się dosłownie niczym
konstruktywnym: cała ich uwaga pochłonięta jest wyłącznie personalnymi i
siuchtowymi rozróbkami. Aparat wykonawczy władzy państwowej zostaje celowo
doprowadzony do stanu kompletnej dezorganizacji i absolutnej niemocy.
Natolińczycy reagują na to wszystko ze stoickim spokojem. Niewątpliwie
wychodzą z założenia, że skoro oni mają w swoim ręku poparcie Kremla i
armię, to przeciwnicy mogą sobie krzyczeć dowoli: los sporu jest i tak przesądzony.
Niewątpliwie tak samo rozumuje stary puławski agent, Bolesław Piasecki i
dlatego stawia on w tym czasie ostatecznie na konia natolińskiego. Kiedy to całe
towarzystwo się ze słodkiej drzemki ocknęło, było już za późno. Piasecki
mógł przynajmniej bronić swego mocno nadwątlonego honoru na łamach "Słowa
Powszechnego", ale Natolińczykom pozostały już do dyspozycji tylko
powielacze.
VIII
Decydująca batalia zostaje rozegrana przez Puławian niezwykle zręcznie mimo,
że nie odnoszą oni w końcu sukcesu tak olśniewającego, jaki sobie
wymarzyli. Przede wszystkim udaje im się w końcu zjednać sobie Gomułkę.
Pozbawiony własnych ludzi w aparacie partyjnym i możliwości realizowania własnych
zamierzeń, Gomułka ma do wyboru bądź pozostać na uboczu, bądź stać się
figurantem którejś z ubiegających się teraz o firmę jego nazwiska frakcji.
Niewątpliwie do obu frakcji odnosi się ze wstrętem: jeżeli w końcu wybiera
wykazujących mniej gotowości do ustępstw wobec niego Puławian, to niewątpliwie
decyduje tu moment zależności Natolińczyków od ambasady sowieckiej. W długich,
przeciągających się targach z Puławianami Gomułka stara się zapewnić
sobie możliwie jak najlepszą i jak najsamodzielniejszą pozycję, stawia
warunki. Udaje mu się zapewnić sobie stanowisko sekretarza generalnego,
wprowadzić maksymalną ilość swoich ludzi na kluczowe pozycje, doprowadzić -
po długich oporach Puławian - do usunięcia Minca. Mimo to jest całkowicie w
rękach dysponujących większością w K.C. i w aparacie Puławian. Może co
najwyżej liczyć na to, że z biegiem czasu zakres jego osobistej władzy się
powiększy.
W tym momencie przygotowania do przewrotu są właściwie zakończone. Na trzy
czy cztery dni przed VIII Plenum prasa nagle zaczyna robić publicity dla
oficjalnie od siedmiu lat zapomnianego wodza. Następuje jednak interwencja
sowiecka.
Puławianie zapewne celowo kompletnie zdezorganizowali aparat władzy w Polsce,
żeby mieć potem wobec Chruszczowa argument, że przecież trzeba w Polsce
dokonać jakichś zmian radykalnych po to, aby można było przywrócić porządek.
Liczyli zapewne na to - i w tym się bynajmniej nie przeliczyli - że
Chruszczowowi będzie bardziej zależało na przywróceniu porządku możliwie
najprostszym sposobem i w możliwie najkrótszym terminie, niż na ochronie własnych
agentów, którzy na dobitkę wykazali wręcz nieprawdopodobną nieudolność.
Wydaje się jednak, że siła oporu Chruszczowa ich zaskoczyła. Nie mając w
tym momencie już nic do stracenia, chwytają się środków radykalnych.
Polskie Radio co chwilę powtarza z naciskiem, że Polska jest państwem
suwerennym, a Komitet Warszawski P.Z.P.R. rozdaje broń robotnikom. Ten moment w
ocenie wydarzeń jest szczególnie ważny. To nie opinia publiczna przez
nieodpowiedzialne wystąpienia narażała kraj na interwencję sowiecką.
Naprawdę na krawędź przepaści prowadziła kraj grupa pozbawionych skrupułów
kombinatorów, kierując się wyłącznie motywem klikowego interesu. W tej
sytuacji dochodzi do przyjazdu Chruszczowa i rozmowy Chruszczowa z Gomułką.
Zwracałem już wyżej uwagę na to, że rzeczywista treść tej rozmowy jest
nikomu nieznana. Ale spróbujmy, z pełną świadomością że możemy się mylić,
trochę na temat tej rozmowy pospekulować.
Gomułka nie miał żadnych powodów do sympatii w stosunku do grupy Puławskiej.
To byli przecież ludzie Bieruta, ci sami którzy jego i jego przyjaciół
podgryzali, kompromitowali, ośmieszali, upokarzali, a następnie aresztowali,
więzili i torturowali. Co więcej, w czasie VIII Plenum musiał on rozpaczliwie
szukać środków uniezależnienia się od ich kurateli. W tej sytuacji wydaje
się chyba wysoce prawdopodobne, że Gomułka dążył do tego, żeby w oparciu
o Chruszczowa kuratelę tę przynajmniej rozluźnić. Jego pozycja w rozmowie z
Chruszczowem była o tyle dobra, że jawnie nie ponosił on odpowiedzialności
za to, co się w danym momencie w Polsce działo. Mógł on przecież zawsze się
powołać na to, że jeszcze trzy dni wcześniej był prywatną osobą nie mającą
żadnych politycznych wpływów. Nie będąc naprawdę za nic odpowiedzialny, dążył
on zapewne przede wszystkim do zrzucenia odpowiedzialności z siebie i obciążenia
tych, którzy naprawdę byli za wszystko odpowiedzialni, tzn. Puławian. Swój
sojusz z Puławianami mógł przed Chruszczowem umotywować tym, że był to dla
niego środek dojścia do władzy i użycia jej w celu odbudowania rządzącego
aparatu i przywrócenia w kraju porządku; wydaje się przy tym, że to był
jego motyw rzeczywisty. Nie było mu zapewne trudno przekonać Chruszczowa, że
w sojuszu z Natolińczykami zrobić tego samego nie było można; ci bowiem swoją
nieudolnością i w ogóle całym swoim postępowaniem musieli i tak
zdyskwalifikować się w oczach Chruszczowa kompletnie. (Zgoda Chruszczowa na
odwołanie Rokossowskiego mogła być już prostą konsekwencją tego stanu
rzeczy). Gomułka zapewne perswadował Chruszczowowi, że na uspokojenie opinii
i przywrócenie porządku potrzeba czasu. Ale Chruszczow wiedział, że w razie
użycia czołgów i karabinów maszynowych te same efekty też nie zostaną osiągnięte
z dnia na dzień. Jeżeli dodamy do tego, że Chruszczow nie miał żadnych
powodów do szczególnej nieufności wobec antystalinowskiego i przy tym niewątpliwie
jak najbardziej komunistycznego działacza (w każdym razie nieufności większej,
niż do innych satelickich dyktatorów), to w ogóle wszelkie racje użycia
armat odpadały nawet, jeżeli Gomułka usiłował wykorzystywać swoją w
gruncie rzeczy dosyć mocną pozycję do stawiania jakichś warunków.
Powtarzam, że to są tylko domysły, ale taki mniej więcej przebieg rozmowy
wydaje mi się dość prawdopodobny tym bardziej, że dalsze wydarzenia wydają
się taką hipotezę pośrednio potwierdzać. Z hipotezy tej wynika jednak kilka
istotnych wniosków.
Po pierwsze, podobnie jak nieprawdą jest, że to opinia publiczna narażała
kraj na konflikt zbrojny z Rosją, tak nieprawdą jest, że opinia publiczna
przez swój polityczny rozsądek do konfliktu tego nie dopuściła. Armia
Czerwona nie zaczęła strzelać w Warszawie nie dlatego, że opinia publiczna
wykazała rozsądek, tylko dlatego, że nie było przeciwnika, do którego
strzelanie miałoby jakikolwiek sens. Podobnie ta sama armia zaczęła strzelać
w Budapeszcie nie dlatego, że tam opinia publiczna okazała się nierozsądna,
tylko dlatego, że tam był taki przeciwnik. Różnica pomiędzy Gomułką a
Imre Nagy'm i jego rządem była ta, że Gomułka obiecywał zahamować proces
demokratyzacji i położyć kres dalszym żądaniom mas, podczas gdy Nagy występował
w imieniu mas i w ich imieniu dalsze żądania wysuwał.
Po drugie, w tym, co się w październiku 1956 r. w Warszawie stało, nie ma
absolutnie żadnego elementu cudu. Wszystko było jak najbardziej naturalne i
zrozumiałe. Nie jest wykluczone, że Chiny istotnie się sprzeciwiały
kompromitującej cały blok wojnie pomiędzy kochającymi się bratnimi
narodami. Ale zbawienie dla Warszawy przyszło nie z Pekinu, lecz z samej
Warszawy. Gdy w Budapeszcie tej łaski boskiej zabrakło, to w Pekinie jej też
nie było.
Po trzecie, cały "październik" był w gruncie rzeczy wielkim
sowieckim sukcesem politycznym. Chruszczow przyleciał do Warszawy niewątpliwie
przerażony tym, co się tam działo. Po paru godzinach mógł odlecieć
spokojny, że sytuacja została opanowana i że w niedługim czasie anarchia
zostanie ukrócona i porządek przywrócony. Panuje przekonanie, że Warszawa była
sowiecką porażką a Budapeszt zwycięstwem. W rzeczywistości było chyba
odwrotnie. W Warszawie i w Budapeszcie Chruszczow odniósł w końcu te same
efekty, tylko że w Warszawie przy pomocy jednej gabinetowej rozmowy, a w
Budapeszcie kosztem strat nieobliczalnych, kosztem groźby rozłamu, która długo
jeszcze wisiała nad międzynarodowym ruchem komunistycznym, kosztem
nieprawdopodobnych trudności w rokowaniach z Zachodem, kosztem utraty zaufania
w państwach azjatyckich i afrykańskich, kosztem zupełnego niewykorzystania
wspaniałej koniunktury sueskiej. Budapeszteński "sukces militarny"
sukcesem politycznym nie był na pewno.
Po czwarte, "październik" oznacza zahamowanie procesu demokratyzacji
w Polsce i punkt zwrotny, od którego zaczyna się cofanie. Jest to nawet nie
tyle skutek tego, co Gomułka Chruszczowowi obiecywał i w ogóle jaki był
przebieg ich rozmowy, ile skutek zmiany, jaka się dokonała w centralnym ośrodku
władzy. Przed październikiem dwie grupy rywalizowały ze sobą o władzę nad
narodem: po to, aby odnieść w tej rywalizacji sukces musiały starać się o
pozyskanie opinii a po to, aby tę opinię pozyskać, musiały pójść na jakieś
wobec niej ustępstwa. Przewrót październikowy tę pomyślną koniunkturę
likwiduje: z dwóch grup rywalizujących pozostaje na placu boju tylko jedna, która
nie ma już więcej żadnego interesu w tym, żeby czynić wobec mas
jakiekolwiek ustępstwa. W interesie narodu polskiego leżało w r. 1956
utrwalenie stanu skłócenia i słabości władzy, a nie przechylanie szali na
korzyść którejkolwiek ze stron. Tylko dzięki temu, że władza była wtedy
skłócona i słaba, możliwe były tak szybkie postępy demokratyzacji jak te,
które się dokonały między VI a VIII Plenum K.C. P.Z.P.R. Skupienie całej władzy
w ręku Puławian w październiku 1956 kładzie tej wyjątkowej koniunkturze
kres. To, co się w Polsce działo między marcem a październikiem 1956 r. było
swoistą namiastką systemu wielopartyjnego. Fakt rywalizacji jakichś grup o władzę
stwarzał automatycznie pewne, bardzo zresztą niedoskonałe, formy kontroli władzy
mimo, że nie było ani parlamentu, ani wolnych wyborców, ani innych elementów
ustroju demokratycznego. Natomiast przewrót październikowy jest powrotem do
zupełnej dyktatury. Dla sił demokratycznych w Polsce był to cios straszliwy.
Zanim przejdę do ostatniego, piątego punktu, chcę od razu wspomnieć o pewnym
możliwym zarzucie, którego postawienia w tym miejscu się spodziewam. Łatwo
mianowicie wskazać na to, że szereg istotnych reform zostało przeprowadzonych
już po październiku. Wśród tych reform najważniejszymi były: 1) likwidacja
U.B. 2) odwołanie "doradców radzieckich", 3) uregulowanie stosunków
z Kościołem oraz 4) dopuszczenie do samolikwidacji kołchozów. Na zarzut ten
odpowiem jednak za chwilę wtedy, kiedy będę się zajmował sytuacją, jaka
powstała w Polsce po przewrocie.
Wreszcie wniosek piąty i ostatni. Cała historia październikowa polegała na
wyjątkowo cynicznym i trzeba powiedzieć wyjątkowo skutecznym oszukiwaniu
opinii publicznej i wprowadzaniu jej w błąd. Masy robiły w istocie to, czego
chcieli Puławianie. W pewnym momencie interesy mas i interesy Puławian były
istotnie zbieżne: w interesie mas leżało wykorzystanie za wszelką cenę i z
maksymalną konsekwencją stworzoną przez Puławian koniunkturę na
demokratyzację. Ale masy na ogół wierzyły w uczciwe intencje "sił postępowych
partii", w cały czarno-biały obraz układu sił frakcyjnych w
kierownictwie partyjnym, w demagogiczne obietnice, które im rzucano. Masy darzyły
ogromnym zaufaniem Gomułkę wtedy, kiedy jego celem było maksymalne
skoncentrowanie władzy w swoim ręku i użycie jej w celu cofnięcia reform, które
już zostały dokonane i niedopuszczenia do następnych. Masy pokładały
ogromne nadzieje w przewrocie, który był dokonany po to, żeby nadzieje te
zawieść. Masy dały z siebie entuzjazm, taki, jaki dla każdego rządu każdego
kraju byłby szczytem marzeń. Tylko że są rządy, które umieją wykorzystać
entuzjazm swoich narodów dla przeprowadzenia rzeczy konstruktywnych bez
uciekania się do bata. Natomiast rząd Gomułki i Cyrankiewicza z bata
zrezygnować nie miał zamiaru ani przez chwilę. Dlatego ten entuzjazm był
tylko rzeczą krępującą: czymś, co należało odepchnąć i co faktycznie
odepchnięto w sposób możliwie jak najbardziej brutalny.
Wspomniałem wyżej o roli Wyszyńskiego w wypadkach październikowych. Postępowanie
Wyszyńskiego było, jak sądzę, typowym przykładem działania opartego na
dezorientacji i politycznie zupełnie nonsensownego. Być może Wyszyński
popierając Gomułkę i pacyfikując opinię miał na względzie bezpieczeństwo
kraju przed sowiecką interwencją. Ale sowiecka interwencja zależała od tego,
jak się zachowają Puławianie, a nie od tego, ile wieców urządzą studenci
Politechniki i ile strajków zorganizują robotnicy. Rok później w czasie
rozruchów po zamknięciu "Po Prostu" - aktywność studentów i
robotników warszawskich bodaj przewyższała to, co było w r. 1956; a mimo to
nikt o interwencji sowieckiej nie myślał, bo nie było konfliktu pomiędzy władzami
polskimi i rosyjskimi. Być może Wyszyńskiemu chodziło o interesy Kościoła
i wzmocnienie pozycji Kościoła. Ale uregulowanie stosunków z Kościołem było
już w tym momencie sprawą przesądzoną i żadne przemówienia Wyszyńskiego
nic w tym nie zmieniały. Przez swoje postępowanie Wyszyński osiągnął
jedno: ustanowił wzór dla katolickich oportunistów. Postępowanie katolickich
intelektualistów, zwłaszcza w sejmie, w ciągu lat ostatnich spotykało się
już niejednokrotnie z jak najbardziej uzasadnionymi krytykami. Ale twórcą
koncepcji politycznej, której intelektualiści ci są wyrazicielami jest w
gruncie rzeczy Wyszyński. W momencie, w którym Wyszyński włączył się do
akcji, sprawa Gomułki nie była już absolutnie sprawą demokracji w Polsce. W
tym momencie jakiekolwiek włączenie się w tę grę nie miało już żadnego
sensu.
Analizuję tu postępowanie Wyszyńskiego dlatego, że było ono w tym momencie
czymś typowym. Cały naród polski pokładał w przewrocie październikowym
ogromne nadzieje i na ogół darzył przywódców przewrotu zaufaniem. Tym
bardziej gorzka była pigułka, jaką dano narodowi później do przełknięcia,
kiedy zdobycze tego okresu były likwidowane jedna po drugiej, kiedy Wyszyński
i intelektualiści katoliccy mogli się przekonać, jak naiwnie liczyli na trwałą
stabilizację stosunków Państwa z Kościołem, kiedy najuroczystsze obietnice
okazywały się cynicznymi kłamstwami. I kiedy na domiar wszystkiego zabroniono
nawet pisać o październiku, a w najlepszym razie przedstawiano - co też jest
legendą - całą jego historię, jako "reformę aparatu władzy",
jako środek, który miał na celu wyprowadzić ten aparat ze stanu niemocy, w
jakim się on w r. 1956 znalazł i umożliwić mu efektywne działanie. Jak
gorzko komentowano to wypieranie się i wstydzenie jedynej chwili, jaką można
było polskim przywódcom komunistycznym poczytywać za chwalebną i ile złości
wywoływała ta nowa legenda!
Za wcześnie jeszcze, żeby odróżniać ziarno autentycznej polskiej myśli
demokratycznej od plew Puławskiej agentury. Za wcześnie, żeby z wymienianiem
nazwisk, dat i okoliczności pokazywać, jak różne były w Polsce "rewizjonizmy".
Za wcześnie żeby oceniać siły ruchu masowego, jaki wtedy w Polsce działał.
To wszystko jest zadaniem przyszłych historyków. Można jednak już dzisiaj
powiedzieć, że to, co było wtedy w Polsce autentycznie i szczerze
demokratyczne i niezależne od koniunkturalnych kombinacji Puławian, było
liczebnie silne i potrafiło - o czym jeszcze będę miał okazję mówić -
budzić w szeregach partyjnych leaderów strach paniczny. Mimo to ten
autentycznie demokratyczny ruch był przeraźliwie źle zorganizowany,
pozbawiony przywódców, a ponadto dawał się inspirować i ulegał
prowokacjom. Ruch ten mógł z pewnością odegrać większą rolę niż odegrał,
gdyby głośniej upominał się o swoje prawa i głośniej stawiał żądania.
Jest tragiczną ironią losu, że dzisiaj, sześć lat po opisywanych tu
wydarzeniach, z całego tego ruchu nie pozostało ani śladu, podczas gdy Puławianie
w dalszym ciągu prosperują znakomicie.
IX
Natychmiast po przewrocie październikowym Puławianie koncentrują się na dwóch
sprawach. Po pierwsze pragną dobić powalonego przeciwnika. Po drugie pragną
za wszelką cenę odgrodzić się od wczorajszego sojusznika. Poparcie
niekomunistycznych mas, potrzebne im do rozgrywki z Natolińczykami, z chwilą
zwycięstwa staje się dla nich rzeczą jak najbardziej krępującą.
Kompromituje ich jako komunistów i przeszkadza im w monopolizacji władzy. W
tym paragrafie skoncentruję się jednak na pierwszej sprawie. Natomiast drugiej
sprawie będzie poświęcony paragraf następny.
W wykonaniu pierwszego zadania przeszkadza im Gomułka. Puławianie niewątpliwie
liczyli na to, że po rozprawie z Natolińczykami Gomułka, osamotniony, nie
posiadający własnych kadr w aparacie partyjnym, będzie całkowicie bezsilny i
zdany na ich łaskę: że oni będą rządzić, a on będzie ich władzę
firmował. Gomułka jednak już od pierwszej chwili myśli o uniezależnieniu się
od Puławian. Prawdopodobnie wykorzystuje do tego celu rozmowę z Chruszczowem.
Gomułka rozumie przy tym dobrze, że musi zachować elementy równowagi pomiędzy
grupami frakcyjnymi w K.C. i w aparacie; innymi słowy, że musi jakichś nie-Puławian
pozostawić na wpływowych stanowiskach.
Pomimo presji Puławskiej Aleksander Zawadzki pozostaje na stanowisku
Przewodniczącego Rady Państwa, Zenon Nowak na stanowisku wicepremiera, a
szereg podrzędnych Natolińczyków na podrzędnych stanowiskach. Puławianie dążą
w tym czasie za wszelką cenę także do likwidacji PAX-u i pozbycia się Bolesława
Piaseckiego. Wywołują w PAX-ie rozłam, w wyniku którego grupa ich agentów z
Janem Frankowskim na czele tworzy odrębną organizację katolicką. Plan Puławian
polegał na finansowym wykończeniu PAX-u poprzez roszczenia secesjonistów, którzy
mieli poważne udziały w spółce. Ale Piasecki chwyta się kroków
rozpaczliwych. Lokal Stowarzyszenia przy ulicy Mokotowskiej 43 zostaje
zabarykadowany po to, aby nie dopuścić komorników sądowych. Jednocześnie
Hagmajer, Przetakiewicz, Reiff i inni zausznicy wodza krążą po całym mieście,
szukając gorączkowo dostępu do niedostępnego Gomułki. W końcu Piasecki
dostęp ten uzyskał. Podobno tłumaczył Gomułce, że zawsze był wrogiem
Z.S.S.R., że nigdy nie miał nic wspólnego z Natolińczykami, że pokój, że
demokracja, że Ziemie Zachodnie itp. Ale panika była przedwczesna, bo Gomułka
i tak był zdecydowany PAX chronić. Polityka Gomułki wobec Natolińczyków i kół
do nich zbliżonych polegała wyraźnie na tym, żeby eliminować
nieprzejednanych i chronić tych, którzy zadeklarują z nim współpracę.
Puławianie rozwinęli też zdumiewającą energię, żeby obsadzić swoimi ludźmi
wszystkie możliwe stanowiska, nawet drugo i trzeciorzędne. Pod tym kątem
widzenia robiona była czystka w aparacie partyjnym. Ta polityka personalna była
dla nich, jak się zdaje, rzeczą zupełnie oczywistą. Mimo to z perspektywy
lat wydaje mi się dzisiaj, że właśnie w tym punkcie ci bezkonkurencyjni
gracze polityczni coś przegapili i że właśnie ta akcja była źródłem ich
późniejszych niepowodzeń.
Puławianie nie dostrzegli chyba tego, że opanowanie przez nich całego aparatu
partyjnego jest niemożliwe z powodów czysto arytmetycznych. Na to mieli po
prostu za mało ludzi zaufanych. Nie dostrzegli tego, że zawsze pozostaną
przez nich nieopanowane doły aparatu, które w naturalny sposób będą ciążyć
przeciwko grupie inteligenckiej, w dość znacznej części żydowskiej i co
najważniejsze elitarnej, ekskluzywnej i gardzącej "chamami". Swoją
polityką tworzyli sytuację paradoksalną. Sprawować władzę dyktatorską w
Polsce mogłyby ostatecznie jednostki pochodzenia żydowskiego: sprawa żydowska
nie budzi już dzisiaj w masach poważniejszych namiętności. Ale Puławianie
tworzyli sytuację, w której jednostki pochodzenia żydowskiego rządzą
indyferentnym w sprawach rasowych narodem przy pomocy na wskroś antysemickiego
aparatu władzy! Trudno i darmo, ale ten układ nie mógł im zapewnić równowagi.
Czy Puławianie mieli coś innego do wyboru, trudno powiedzieć. Ale wydaje się,
że zamiast wkładać tyle energii w politykę personalną, powinni byli raczej
pomyśleć o instytucjonalnym ograniczeniu władzy aparatu, który z natury
rzeczy musiał stanowić dla nich potencjalne niebezpieczeństwo. Z tego
niebezpieczeństwa - jak o tym jeszcze będę miał okazję mówić - zdawali
sobie sprawę, gdy chodziło o aparat policyjny, mimo, że znajdował się całkowicie
w ich rękach; podjęli też odpowiednie kroki, aby ograniczyć jego wpływy.
Natomiast jeżeli chodzi o aparat partyjny sensu stricto, to poza zmianami
czysto personalnymi wszystko pozostało po staremu.
To, że Puławianom nie udało się dobić powalonego przeciwnika, to, że ich
sukces nie był tu zupełny, należy moim zdaniem uważać za okoliczność pomyślną.
Oznaczało to bowiem, że w centralnym ośrodku władzy równowaga jest
chwiejna, że walka o władzę, chociaż w porównaniu z r. 1956 bardzo stłumiona
i przyciszona będzie trwała nadal, że grupy rywalizujące będą,
przynajmniej w jakiejś formie ukrytej, wzajemnie sobie przeciwdziałać i że
jakieś formy kontroli władzy i jakieś elementy liberalizmu pomimo wszystko w
Polsce się ostaną. Po paru latach walki te znowu przybiorą na sile i wtedy
sytuacja się zmieni.
X
Drugie zadanie, jakie stanęło przed Puławianami okazało się mimo wszystko
bardziej skomplikowane. Było tak mimo to, że w odcinaniu się od wczorajszych
sojuszników i rozbrajaniu ich, nie było żadnych rozbieżności pomiędzy Puławianami
a Gomułką i mimo to, że tu sukces Puławian był zupełny.
Nowi władcy od pierwszej chwili czują strach przed wiwatującymi na ich cześć
tłumami i reprezentantami dążeń tych tłumów, chociaż ci także, na łamach
prasy i na zgromadzeniach popierają nowy rząd bez zastrzeżeń. Strach ten
jest w pełni uzasadniony, skoro rząd ten nie tylko nie ma zamiaru spełniać
wysuwanych przez ten tłum żądań, ale przeciwnie chce odbierać to, co tłum
już uzyskał. Strach ten ma przy tym wielkie oczy: jest wiele oznak, wskazujących
na to, że siła demokratycznego ruchu masowego w Polsce została przeceniona
nie tylko w Warszawie, ale także w Moskwie.
Przez trzy miesiące panuje względny spokój, żadnych otwartych represji
jeszcze nie ma. Te trzy miesiące to okres przedwyborczy; a taktyka władz
polega na tym, żeby się pochwalić przed światem poparciem narodu. Przez te
trzy miesiące demoralizuje się opinię straszeniem interwencją rosyjską,
koniecznością liczenia się z położeniem geograficznym, koniecznością
skupienia się wokół rządu dla przeciwstawienia się zakusom
zachodnio-niemieckich rewizjonistów itp. Komedia jest przy tym grana z całą
bezczelnością. W warszawskich tramwajach zostały np. rozrzucone
"konspiracyjne" ulotki, wzywające do głosowania na kandydatów
"Frontu Jedności Narodu" dlatego, że kandydaci ci (w ulotkach
wymieniano w tym kontekście nazwiska Cyrankiewicza i Albrechta) byli jakoby
ofiarami Bezpieki. Te same ulotki ostrzegały przed bojkotem wyborów, gdyż
bojkot miał być jakoby wodą na młyn tych, którzy "chcą nas wszystkich
wziąć za mordę". Trzeba ponadto powiedzieć, że w utrzymaniu tych
wszystkich fikcji walnie pomógł komunistom polskim Walter Ulbricht przez to,
że zaangażował się w tym czasie w konflikt z Polską na tle sprawy Wolfganga
Haricha. Ulbricht zdaje się nie rozumiał tej prostej rzeczy, że sam fakt jego
konfliktu z jakimkolwiek przeciwnikiem musi temu przeciwnikowi przysparzać
popularności.
Ale Gomułka i Puławianie umieli zdobywać sobie popularność nie tylko drogą
takich komedii, Mam tu na myśli świetnie wykorzystany propagandowo fakt
istnienia pewnych dziedzin, w których tendencje rządu były zgodne z tym,
czego domagała się opinia publiczna.
Sprawa kołchozów i sprawa stosunków z Kościołem nie wymaga właściwie
komentarzy. Chodziło po prostu o zwiększenie produkcji rolnej i o
nieprowokowanie dodatkowych niepokojów w sytuacji, w której wszystko i tak
kipiało. Bardziej skomplikowana jest sprawa jest sprawa "doradców
radzieckich" i sprawa U. B.
Odwołanie doradców radzieckich było niewątpliwie prostą konsekwencją
deklaracji Chruszczowa z 30 października 1956 r. Trudno powiedzieć, z jakich
powodów Chruszczow na tę dziwną deklarację zdecydował się: trudno
powiedzieć przede wszystkim, w jakiej mierze uczynił to w przekonaniu, że
stalinowski system rządzenia krajami satelickimi nie zdał egzaminu, a w jakiej
mierze wbrew przekonaniu a jedynie pod presją wydarzeń. Jakiekolwiek były
jednak jego motywy, fakt ogłoszenia tej deklaracji świadczy o tym, że
Chruszczow nie miał w tym czasie zamiaru sprzeciwiać się pozostawieniu rządom
satelickim pewnej swobody decyzji, zwłaszcza w sprawach nie mających znaczenia
międzynarodowego.
Co więcej, deklaracja ta wydaje się świadczyć, że interesy jakie Chruszczow
miał w Warszawie 10 dni wcześniej, polegały raczej na tym, żeby wziąć za
mordę naród, niż przywódców. Gomułka musiał sobie z tego zdawać sprawę.
Jest zupełnie prawdopodobne, że oferując Chruszczowowi swe usługi w zakresie
zdławienia istniejących elementów demokracji, żądał w zamian większej
niezależności dla siebie. W każdym razie tendencje do częściowego uniezależnienia
się od Rosji zarówno Gomułka jak i Puławianie żywili serio. Ani Gomułka
ani Puławianie "ojczyzny proletariatu światowego" z pewnością nie
kochają i w środowiskach Gomułkowców i Puławian dyskredytowanie i
wydrwiwanie Rosji jest wprost kwestią dobrego stylu. Te postawy wobec Rosji
przysparzały grupie rządzącej po październiku szczególnie dużo popularności
w masach. W nastrojach mas było trochę zrozumiałej kompensacji za tyloletnie
upokorzenia. Ale było także sporo zwykłego, ordynarnego nacjonalizmu, wyładowującego
się w problematyce "swojej" i "obcej" władzy. Jakby to, że
władza jest "swoja" było samo przez się jakimś powodem do chwały.
Co z tego, że Enver Hodża oskarża K.P.Z.R. o zdradę marksizmu, kiedy zastąpienie
go przez agentów Chruszczowa byłoby zapewne szczęściem dla jego narodu!
Stosunek do Rosji, zarówno u Gomułki jak i u Puławian, wyznaczał postępowanie
w sprawie Bezpieki. W przeszłości Bezpieka była narzędziem presji
paranoicznie podejrzliwego Stalina na polskich leaderów komunistycznych. W r.
1956, mimo jej całkowitego opanowania przez Puławian, zachodziła zawsze
obawa, że rozbudowany ponad wszelkie granice aparat policyjny znowu
zacznie robić nie całkiem to, czego od niego oczekiwały władze partyjne. Całą
propagandę Puławską w tej sprawie można w gruncie rzeczy sprowadzić do
tezy: "Partia nad policją zamiast policja nad partią". To była
rzecz konkretna, której jak zwykle przy okazji towarzyszyły komedie. Czytając
artykuły na ten temat można było pomyśleć, że jedynymi ludźmi prześladowanymi
w Polsce za czasów stalinowskich byli komuniści, zwłaszcza tacy, jak Bierut,
Cyrankiewicz czy Albrecht. O rzeczywistych ofiarach, jeżeli wspominano, to
raczej oględnie. Ważni byli "starzy zasłużeni towarzysze".
Z tych motywów Puławianie zabrali się raźno do przetrzebienia kadr "byłego
Ministerstwa Bezpieczeństwa". Gomułka, który poznał tę instytucję z
pierwszej ręki i który w dodatku nie miał pewności, czy ten Puławski aparat
nie byłby w końcu użyty przeciwko niemu, parł w tym samym kierunku. Ale
szeregowi Ubecy nie chcieli się poddać bez walki. Zagrożeni redukcjami, ogłosili
strajk. Imprezę nazwali "Bezpieczniackim październikiem". (W
rzeczywistości był to listopad). Zaczęli grawitować ku Natolińczykom; w każdym
razie nastrojem dominującym była wściekłość na Puławskich mocodawców, że
zamiast wdzięczności za wierną służbę wyrzucają ich na bruk, przy okazji
oskarżając o różne brzydkie rzeczy. Ubecy zawiązali komitet strajkowy, na
czele którego stanął niejaki kapitan Makolągwa i zaczęli rozpowszechniać
dokumentację, dowodzącą, że wszystko, co kiedykolwiek robili, było wiernym
wykonywaniem przychodzących z góry rozkazów, wydawanych w niemałej części
przez takich liberałów, jak Zambrowski, Ochab itp. Najkapitalniejszą rzeczą,
jaką zrobili było sproszenie dziennikarzy na konferencję prasową i udostępnienie
im archiwów. Po kilku dniach pozwolili się jednak spacyfikować przez K.C. w
sposób idiotyczny. Wszystko to razem było oczywiście wydarzeniem bardzo
fortunnym. Dzięki temu K.C. musiało przyśpieszyć redukcje i zwiększyć ilość
zredukowanych. Co najważniejsze jednak, strajk ten wprowadził do tej całej
szacownej instytucji taki chaos, że jej odbudowanie, reorganizacja i
postawienie na nogi trwało potem lata. I znowu opinia publiczna nie odegrała
tu żadnej roli i nawet nie orientowała się, co się w tym czasie naprawdę
działo za murami Bezpieki.
A działy się jednak rzeczy, których nie można sobie wytłumaczyć inaczej,
niż strachem Gomułki i przywódców partyjnych przed opinią. Do takich należała
mająca wyjątkowo ciekawy przebieg sprawa roszczeń robotniczych. Gomułka świetnie
zdawał sobie sprawę z nacisku inflacyjnego, jaki Polska wtedy przeżywała i
nawet jeżeli początkowo nie przewidywał, że suma tych roszczeń sięgnie
kilku miliardów złotych, to i tak musiał z ciężkim sercem godzić się na
niebezpieczny wzrost siły nabywczej, który w wyniku uwzględnienia tych
roszczeń musiałby automatycznie dać się odczuć. Tym niemniej zdecydował się
na to. Tym bardziej brutalny przebieg miało odtrąbienie całej sprawy, kiedy
Gomułka doszedł do wniosku, że robotnicy przestali już być tak groźni i że
może się ich tak bardzo nie obawiać. Wstrzymanie płatności z tytułu tych
roszczeń było w tym momencie zapewne rzeczywiście koniecznością ekonomiczną.
Ale można było na przykład wypuścić obligacje z jakimiś mniej lub bardziej
odległymi terminami płatności, a w każdym razie należało zapłacić tym
(nie było ich tak wielu), którzy już mieli w ręku wyroki sądowe, tzn. tym,
którzy ponieśli koszty sądowe, opłacili adwokata itp. Nierealistyczna
ustawa, uchwalona pod wpływem strachu, w chwili gdy strach minął została
przekreślona w sposób maksymalnie brutalny i możliwie prowokujący.
Ale już było po wyborach. W tym nowym okresie nie był to bynajmniej akt
odosobniony. Gomułka i Puławianie dochodzą w tym okresie wyraźnie do
wniosku, że z opinią publiczną nie ma się co więcej liczyć. Wyjątkowo
prowokujący charakter miało np. ogłoszone w lipcu 1957 r. sprawozdanie
komisji Romana Nowaka, której zadaniem było zbadanie działalności b.
Ministerstwa Bezpieczeństwa. Sprawozdanie to było czystą kpiną. Równocześnie,
może bardziej po cichu, ale na szeroką skalę łamano dane w październiku
obietnice w sprawie rad robotniczych, w sprawie likwidacji aparatu partyjnego,
nie mówiąc już o bałamutnej obietnicy "jawności życia
publicznego". Nade wszystko zaś rozpoczęto kampanię przeciwko
rewizjonizmowi.
O rewizjonizmie i walce z nim napisano już wiele. Dlatego pragnę tu poprzestać
tylko na zwróceniu uwagi na parę elementów tej sprawy. Kampania przeciwko
rewizjonizmowi była akcją zgraną w skali międzynarodowej. To wystarczy, żeby
wnioskować, że była postanowiona w Moskwie. W chwili, kiedy akcja ta się
zaczęła, tzn. w lutym 1957 r., Węgry były już skneblowane, a jeszcze nie było
sporu chińsko-jugosłowiańskiego. To, co się w danym momencie liczyło, to
ferment w kompartiach Francji, Włoch i innych krajów zachodnich oraz to, co się
działo w Polsce. Strach przed polskim demokratycznym ruchem masowym i jego wpływem
na partię komunistyczną odczuwano więc wtedy nie tylko na Nowym świecie, ale
także na Kremlu. Oczywiście konflikt chińsko-jugosłowiański zmienia
charakter tej kampanii i stwarza dla niej nowe problemy, ale zasadnicze powody,
dla których całą akcję wszczęto znajdowały się przede wszystkim w
Warszawie.
Druga sprawa. Walka z rewizjonizmem na terenie Polski była pomyślana głównie
jako rozprawa z elementami wewnątrzpartyjnymi, które wyłamały się z ram
ortodoksji. Elementy pozapartyjne, czynne w ruchu październikowym chrzczono
raczej mianem "zwolenników drugiego etapu". (Ten drugi etap to miała
niby być rezygnacja z socjalizmu i powrót do kapitalizmu). Opór tych środowisk
wewnątrzpartyjnych jest zadziwiająco słaby. Zjawiskiem notorycznym jest żebranina
o pozostawienie w partii, "ketmańskie" kombinacje taktyczne, uwaga
skoncentrowana na personaliach, na problematyce typu "Iksiński czy
Igrekowski i co z tego wyniknie". Katalizatorem, przyczyniającym się do
ujawnienia tych kapitulanckich nastrojów stały się inicjatywy
"Kultury" w sprawie rewizjonistów. "Kultura", a w szczególności
Mieroszewski całkiem trafnie dostrzegli w tych młodych ludziach, bądź co bądź
rozumujących kategoriami par excellence europejskimi, naturalnych kandydatów
na utworzenie jakiegoś pomostu pomiędzy Wschodem a Zachodem i jakąś szansę
przynajmniej kulturalnego, jeśli nie politycznego przeobrażenia komunizmu w
przyszłości. Otóż Mieroszewskiego ludzie ci powszechnie oskarżali o to, że
swoimi artykułami dostarcza on władzom pretekstu do stosowania przeciwko nim
represji; a w ogóle ich największym marzeniem było, żeby prasa światowa
nabrała wody w usta i w ogóle o nich nie wspominała. Był to zupełny
idiotyzm. W rzeczywistości świadomość, że rewizjoniści polscy cieszą się
na świecie ogromną popularnością i że nie są bynajmniej tak osamotnieni,
jak np. ofiary procesów moskiewskich z 1936 i 1937 r. mogła co najwyżej skłaniać
polskie władze partyjne do pewnej oględności w postępowaniu z nimi.
Natomiast błędem Mieroszewskiego było to, że nie wziął pod uwagę momentów
psychologicznych. Ci ludzie byli członkami partii, a więc mieli za sobą lata
treningu strachu. Jak długo nie zmuszano ich do wypowiadania się zbyt jasno,
tak długo kluczyli. Ale kiedy Mieroszewski radykalizmem swoich sformułowań
doprowadził ich do konieczności samookreślenia się, do konieczności
zdecydowania się na jakąś orientację, na jakiś określony sposób
pojmowania swej roli w partii, większość z nich, pod wpływem strachu skłaniała
się do decyzji zgodnych z oczekiwaniami góry partyjnej. Myśl tę po latach
wyraził, jak zwykle w formie bałamutnej, Adam Schaff w niedawnym artykule pt.
"Humanizm czy rewizjonizm" ("Przegląd Kulturalny",
20.IX.1962). Schaff napisał, że Mieroszewski, pokazując rewizjonistom, jak
ich poglądy mogą być interpretowane, pomógł im zrozumieć ich "błędy"
lepiej niż była to w stanie uczynić partyjna propaganda. Naprawdę nie o żadne
błędy chodziło, tylko o własną skórę, niezależnie od tego, że bardzo
wzniosłe motywy mogły być i nieraz były ex post do kapitulanckich decyzji
dorabiane. Ale jest faktem, że na skutek artykułów Mieroszewskiego skłonności
rewizjonistów do kapitulowania wzrosły.
Sprawa trzecia i ostatnia. W piśmiennictwie rewizjonistów były rzeczy o
nieprzemijającej wartości intelektualnej: wystarczy wymienić całą twórczość
Kołakowskiego. Ale pod względem koncepcji ustrojowych rewizjoniści nie posunęli
się na ogół poza to, co uroczyście obiecywali z trybun październikowi
wodzowie i co wypisywali Puławscy agenci już na wiosnę 1956 r. (Pod tym względem
bardziej konstruktywni byli pozapartyjni działacze ruchu październikowego). Puławianie
byli oczywiście tymi, którzy najgłośniej rewizjonistów zwalczali. Tragiczny
był w gruncie rzeczy los tych młodych ludzi, którzy kiedyś Puławianom
zawierzyli, którzy byli na tyle uczciwi, żeby traktować swoją walkę
przeciwko totalizmowi na serio i których "na nowym etapie" wyrzucano
na śmietnik. Puławianie niechętnie się w końcu przyznawali nawet do własnych
agentów zbyt mocno w poprzednim okresie zaangażowanych w
"liberalizm". Panie, o których mówiłem, na ogół nie zrobiły
karier.
XI
Najdramatyczniejszym momentem walki Puławian z byłymi sojusznikami była
likwidacja "Po Prostu" i czterodniowe rozruchy w Warszawie w r. 1957.
O "Po Prostu" i jego likwidacji pisano już dużo i w tej sprawie nie
mam nic szczególnego do powiedzenia. Natomiast parę słów chciałbym poświęcić
rozruchom.
Rozruchy były spontaniczną odpowiedzią ludności Warszawy na likwidację
cieszącego się ogromną popularnością tygodnika. Zaczęły się od
demonstracji studenckiej na Pl. Narutowicza. W demonstracji odbywającej się w
dniu następnym przed Politechniką uczestniczą już nie tylko studenci, ale
wciąż jeszcze chodzi o protest przeciwko zamknięciu "Po Prostu".
Trzeciego dnia sytuacja się zmienia. Demonstracja na Pl. Konstytucji jest już
raczej reakcją na gwałty policji, dokonywane w czasie dwóch pierwszych
demonstracji. W tej demonstracji wyraźnie dominuje element proletariacki.
Ostatnia demonstracja przed Pałacem Kultury ma ten sam charakter, co
demonstracja dnia poprzedniego.
Do rozruchów tych nie przywiązywano na ogół większego znaczenia. Co więcej,
poczynając od trzeciego dnia stały się one niepopularne. Udział inteligencji
w dwóch ostatnich demonstracjach był już znikomy i nawet ci, którzy w
poprzednich brali czynny udział, od trzeciego dnia usuwali się i dalsze
demonstracje dezawuowali. Nie zapomnę rozmowy z człowiekiem, który w momencie
wybuchu rozruchów odegrał istotną rolę, a który mi oświadczył, że
demonstracja na Pl. Konstytucji była "raidem chuliganów z Targówka, Młocin
i Powiśla". Miał zapewne na myśli, że rewolucja jest tak długo dobra,
jak długo na jej czele kroczą intelektualiści. Później ten człowiek
zwalczał mnie za "reakcyjność".
Opinia o chuligańskim charakterze trzeciej i czwartej demonstracji nie była
niestety bynajmniej odosobniona. W związku z tym pragnę zwrócić uwagę na
pewien fakt. Adam Uziembło pisząc w "Kulturze" o wypadkach Poznańskich
1956 r. porównywał podjętą wówczas przez prasę komunistyczną próbę
dyskredytacji rewolty przez przytaczanie pojedynczych wypadków rabowania sklepów
z analogicznymi próbami dyskredytacji zajść 1905 r. ze strony prasy
endeckiej. Czytelnik może nie wiedzieć, że na Pl. Konstytucji znajdują się
najbardziej luksusowe sklepy w Warszawie, między innymi dwa wielkie sklepy
jubilerskie. Otóż w czasie całej demonstracji nie została stłuczona ani
jedna szyba. Nie znalazł się ani jeden amator złota czy brylantów, który by
dostarczył reakcyjnej prasie powodów do moralnego zgorszenia. Kamienie leciały
tylko w policjantów.
Chcę tu wyrazić przekonanie, że warszawska ulica dokonała w tych dniach
czynu politycznego ogromnej miary. Warszawski proletariat pokazał władzy, że
polityka prohibicji, represji i gwałtów może prowadzić do konsekwencji
nieobliczalnych. Pokazał, że stoi na straży wartości kulturalnych narodu i
nie będzie się przyglądał indyferentnie ich niszczeniu. Wspomnienie rozruchów
długo jeszcze musiało nękać dysponentów władzy przy podejmowaniu decyzji i
skłaniać do rozwagi i namysłu.
Starałem się wyżej scharakteryzować czynniki, które sprawiły, że pomimo
ogólnego trendu brania za mordę, pewne elementy liberalizmu w Polsce ostawały
się, represje stosowano raczej powoli i oględnie, dokonywano pewnych reform
itp. Wśród tych czynników rozruchy październikowe 1957 r. postawiłbym na
pierwszym miejscu.
XII
Przesławne październikowe lanie pociągnęło za sobą dość gruntowne
przeobrażenia w łonie grupy Natolińskiej. Część przywódców, jak
Franciszek Jóźwiak czy Hilary Chełchowski w skrajnym rozgoryczeniu usuwa się
z życia publicznego w ogóle. Część pozostaje nieprzejednana i występuje z
otwartymi atakami na Gomułkę i Puławian, oskarżając ich, jeżeli nie wprost
o zdradę, to w każdym razie o kapitulowanie przed wrogiem klasowym i
wypaczanie marksizmu-leninizmu. Są to w pierwszym rzędzie Wiktor Kłosiewicz,
Stefan Matuszewski i Kazimierz Mijal. Natomiast grupa bardziej umiarkowana próbuje
się od razu "włączyć do nowej rzeczywistości". Są to przede
wszystkim Aleksander Zawadzki, Zenon Nowak, Władysław Kruczek oraz Bolesław
Rumiński.
Oskarżeń o zdradę i kapitulanctwo ani Gomułka ani Puławianie, rzecz prosta,
tolerować nie chcą i skrajna grupa zostaje z trzaskiem z K.C. wywalona.
Charakterystyczna jest, dobrze mi znana, historia Stefana Matuszewskiego. Ten były
ksiądz, były "socjalista" i były członek Biura Politycznego został
wylany z K.C. za to że na zjeździe Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej oświadczył:
"Syjoniści, masoni i różne niebieskie ptaki nie będą nas uczyć
patriotyzmu". Tego było już za wiele i nie tylko wywalono go z K.C., ale
także uniemożliwiono mu wszelką działalność polityczną. Wobec tego zaczął
się zajmować jedyną rzeczą, do której miał fachowe przygotowanie. Został
mianowicie wykładowcą Nauki Ojców Kościoła. (Podobno skończył jakąś wyższą
uczelnię teologiczną w Paryżu i podobno zna nieźle hebrajski i aramejski).
Przez całe lata miałem wątpliwy zaszczyt kolegowania z nim na Wydziale
Filozoficznym U.W. Los innych skrajnych Natolińczyków był zapewne podobny.
IX Plenum K.C. w kwietniu 1957 r., na którym wywalono skrajnych Natolińczyków,
jest ostatnim, które zostało przez Puławian rozplotkowane. Od tej pory aż do
Plenum, które zebrało się w końcu 1961 r. i które obradowało nad XXII
Zjazdem K.P.Z.R., Puławianie trzymają język za zębami. Uniemożliwia to dokładne
śledzenie walk frakcyjnych w tym okresie. Pewne elementy stają się jednak
widoczne.
Gomułka, prawdopodobnie ulegając presji zawsze niechętnych Puławianom dołów
aparatu partyjnego, decyduje się w końcu wzmocnić poparcie udzielane
umiarkowanym Natolińczykom, wciąż jednak nie wchodząc jeszcze w otwarty
konflikt z Puławianami. Dodatkowym bodźcem mogła tu być ucieczka powiązanego
z Puławianami Pawła Monata na Zachód we wrześniu 1959 r. W związku z tą
sprawą zostaje wydobyty z zapomnienia i wyniesiony na wysokie stanowisko
kierownika Wydziału Administracyjnego K.C. osławiony "Generał Gazrurka"
Kazimierz Witaszewski. Mniej więcej w tym samym czasie dwaj inni Natolińczycy
zostają powołani na jeszcze wyższe stanowiska: Ryszard Strzelecki na
stanowisko sekretarza K.C. i Julian Tokarski na stanowisko wicepremiera. Ludzie
ci zaczynają działać energicznie i inteligentnie i w efekcie Puławianie tracą
jedną pozycję po drugiej. Po nominacji Witaszewskiego centralnym ośrodkiem
działania Natolina staje się Wydział Administracyjny K.C. Jego akcja zmierza
w pierwszym rzędzie do podporządkowania sobie kolejno wszystkich zależnych od
tego wydziału ogniw aparatu represyjnego. Po kolei zostają wydarte Puławianom:
prokuratura. sądownictwo, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Pomagają im w tym,
jak mogą starzy "gomułkowcy": mający szczególnie wiele porachunków
z Puławianami szef wywiadu, Grzegorz Korczyński, oraz szef Biura śledczego
Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, Mieczysław Moczar. Jest to niewątpliwie spełnianie
dyrektyw wodza. W chwili, kiedy w sierpniu 1962 wyjeżdżałem z Polski, pozostało
jeszcze nieopanowane ostatnie ogniwo tego łańcucha: Ministerstwo Sprawiedliwości.
Ale i tu przygotowania zostały wyraźnie poczynione.
Przez długi czas Puławianie wciąż jeszcze czują się zbyt mocni, żeby bić
na alarm. Rozgrywki wolą toczyć "u siebie w domu" i nie zaczynać
ryzykownej bądź co bądź imprezy wynoszenia brudów na ulice, tak, jak to
zrobili w r. 1956. Nie wykorzystują wspaniałej okazji, jaką im daje XXII
Zjazd K.P.Z.R.
XIII
Parę słów o tym Zjeździe. Zupełnie nie ma racji Konstanty Jeleński w ogłoszonym
niedawno w "Kulturze" artykule pt. "Bezdroża komunizmu",
pisząc, że XXII Zjazd był przez Gomułkę i polskie kierownictwo partyjne
przyjęty z aprobatą. W rzeczywistości było wręcz na odwrót. Gomułka nie
miał żadnego powodu do rozpoczynania w tym momencie liberalnej rozróbki.
Jakiekolwiek rewoltowanie opinii publicznej przez ponowne wyciąganie na jaw
kompromitującej przeszłości było mu w tym momencie, w którym zamierzał
przeprowadzić szereg drakońskich ustaw i zarządzeń, jak najbardziej nie na rękę.
Pierwszą reakcją leaderów partyjnych na XXII Zjazd jest reakcja obronna:
"Myśmy w Polsce już dawno przeprowadzili walkę z kultem jednostki,
pokonali dogmatyków, naprawili błędy i wypaczenia. To, co w Z.S.R.R. jest
jeszcze wciąż problemem aktualnym, u nas należy już do przeszłości i w ogóle
nie ma o czym mówić". Oświadczenia tego rodzaju były składane przez różne
osobistości w sposób dość oficjalny. Są one wyraźną wskazówką, że
kierownictwo partyjne publicznego prania brudów w tym momencie obawiało się i
czyniło wszystko, żeby do niego nie dopuścić.
To stanowisko polskiego K.C., które znalazło swój aluzyjny wyraz w referacie
sprawozdawczym Gomułki z XXII Zjazdu, wywołało gwałtowny sprzeciw
Chruszczowa. Konflikt jest ostry i ma charakter prestiżowy: Chruszczow wyraźnie
nie może ścierpieć tego, że Polska go w czymś "wyprzedziła". Ma
nadto jeszcze dwa inne zarzuty wobec tego referatu. Pierwszy zarzut ma charakter
doktrynalny. Gomułka w swoim referacie twierdził, że okres "błędów i
wypaczeń" zaczął się ok. r. 1930, co było przejrzystą aluzją, że
forsowna kolektywizacja była także "błędem i wypaczeniem".
Chruszczow zaś nie chcąc podważać moralnych i ideologicznych fundamentów
systemu kołchozowego, upierał się, że błędy i wypaczenia zaczęły się
dopiero ok. r. 1933. Drugi zarzut dotyczył sprawy bardziej na czasie. Gomułka
mianowicie ni stąd ni zowąd oświadczył, że Mołotow, Kaganowicz et
consortes nie zostaną pociągnięci do odpowiedzialności karnej, krępując
tym oświadczeniem Chruszczowa, który pragnął zapewne trzymać bat
odpowiedzialności karnej w pogotowiu.
Gomułka presji bynajmniej nie poddaje się i idzie z Chruszczowem na udry.
Zostaje dokonany krok wyjątkowo prowokacyjny. Dokładnie w tym samym momencie,
kiedy Czechosłowacja i Rumunia zrywają z Albanią stosunki dyplomatyczne,
Polska zawiera z Albanią układ handlowy i wiadomość o tym zostaje ogłoszona
w prasie. Następuje, przejściowy niewątpliwie, moment zbliżenia Polski do
Chin i Albanii. Sens tego manewru nie jest dla mnie całkiem jasny: być może
chodziło o jakieś przetargi, związane ze sprawami niemieckimi. Ale Gomułce
manewr ten nie tylko pozwala na dalsze ignorowanie XXII Zjazdu, ale także umożliwia
przeprowadzenie kilku reform par excellence faszystowskich pomimo wiejących ze
wschodu wiatrów liberalnych. Na sesje sejmowe zostaje rzucony projekt ustawy o
Sądzie Najwyższym, likwidujący ostatnie resztki niezawisłości jego sędziów,
projekt ustawy o zgromadzeniach, zobowiązujący między innymi organizatorów
każdego otwartego zebrania do zawiadamiania o nim odpowiednich władz
administracyjnych, które wysyłają swojego funkcjonariusza, mającego prawo w
każdej chwili zebranie zamknąć, wreszcie projekt ustawy o meldunkach,
przewidujący karę do dwóch lat więzienia za niedopełnienie obowiązków
meldunkowych. Gomułka wydaje się w tym czasie świadomie zmierzać do tego, żeby
pozbawić Polskę wszystkiego, co ją korzystnie wyróżniało spośród innych
"bratnich krajów" i co zjednywało jej pewną sympatię Zachodu. Postępuje
tak, jakby chciał stanąć w jednym rzędzie z tymi wasalami, którzy, jak
Ulbricht, Novotny czy Gheorghiu-Dej opóźniali zainicjowane przez Chruszczowa
procesy unowocześnienia i ucywilizowania systemu. Być może czynił to dla
tego, że nawet ograniczona sympatia Zachodu kompromitowała go wobec Pekinu. Być
może, jak prawdopodobnie cały ten sojusz, była to taktyka chwilowa. Ale od
XXII Zjazdu inicjatywa w modernizacji i europeizacji komunizmu należy już do
Z.S.S.R. a nie do Polski. Mimo, że stosunki w Polsce są jeszcze wciąż
liberalniejsze, niż w Rosji, Rosja kroczy, przynajmniej chwilowo, w kierunku
rozszerzenia zakresu swobód, a Polska w kierunku ich dalszego ograniczenia. I
to decyduje.
Nie mogę wprost pojąć, jak Puławianie mogli w tej całej polityce Gomułce
sekundować. Tego katastrofalnego błędu będą wkrótce gorzko żałować.
Wydaje się, że bardziej przewidujący z nich mieli wątpliwości. Plotki,
dochodzące z Plenum, na którym Gomułka składał sprawozdanie z XXII Zjazdu
pozwalają mniemać, że Władysław Matwin był tym, który już w tym momencie
chciał wychodzić z praniem brudów na ulicę. Mimo to znam tylko jeden wypadek
oporu Puławian przeciwko Gomułce w tym okresie. Ich przedstawiciele w komisji
sejmowej atakowali ustawę o Sądzie Najwyższym; oczywiście znowu nie z
sympatii liberalnych, lecz dlatego, że ustawa praktycznie oznaczała opanowanie
tej instytucji przez Wydział Administracyjny. Natomiast właśnie Puławscy
prominenci gorliwie składali oświadczenia, że XXII Zjazd ich nie dotyczy.
XIV
Sytuacja zmienia się raptownie dnia 28 grudnia 1961 r. o godz. 12 w południe.
Od tego momentu rozpoczyna się otwarty konflikt Gomułki z Puławianami.
Byłem naocznym świadkiem sceny, jaka rozegrała się tego dnia na Cmentarzu
Komunalnym na Powązkach. Kilkaset osób elity partyjnej wraz z sześcioma członkami
Komitetu Centralnego składało ostatni hołd człowiekowi, którego obciążano
oskarżeniami o szpiegostwo na rzecz obcego mocarstwa i który w trakcie postępowania
karnego, w obecności przedstawicieli władz śledczych, bądź został
zamordowany, bądź popełnił demonstracyjne samobójstwo.
Szczegóły sprawy Henryka Hollanda nie zostaną już zapewne wyjaśnione nigdy.
Jest faktem, że Holland powtarzał korespondentowi "Monde'u", Jean
Wetzowi, plotki o wynurzeniach pijanego Chruszczowa na temat śmierci Stalina i
Berii i że został przez kogoś z otoczenia Wetza zadenuncjowany. Ale plotki te
krążyły po całej Warszawie i były w gruncie rzeczy zupełnie bezwartościowe.
Być może, że Gomułka, dla którego sama treść plotek musiała być rzeczą
najzupełniej obojętną i który by zapewne nie miał nic przeciwko temu, żeby
te same wiadomości przeciekały na Zachód via Helsinki czy Belgrad, chciał w
ten sposób położyć kres praktyce przeciekania takich wiadomości via
Warszawa. Być może zagrał tu moment osobisty: Holland był tym, który ze
szczególną furią atakował Gomułkę w prasie w okresie "odchylenia
prawicowo-nacjonalistycznego" i skądinąd wiadomo, że Gomułka go nie
znosił. Ale to nie wyjaśnia wszystkiego. Przede wszystkim skąd ten wściekły
upór, żeby go, powodu dość błahej sprawy, od razu przyskrzynić i
zmaltretować? Normalnie taka sprawa podpada pod art. 22 tzw. Małego Kodeksu
Karnego (Szeptana propaganda) i śledztwo przeprowadza prokuratura powszechna. W
tym wypadku nakaz aresztowania był wydany przez prokuratora wojskowego, podobno
po odmowie wydania takiego nakazu przez prokuraturę powszechną. Ale
prokuratura wojskowa ma prawo prowadzić śledztwo przeciwko osobom cywilnym
tylko wtedy, kiedy są one podejrzane o szpiegostwo. Konsekwentnie trzeba było
rozplotkować, że Holland był na służbie wywiadu angielskiego już w roku
1944, co jest jawnym nonsensem i w co nikt nie wierzył. A na dobitek
wszystkiego poddano go czterdziestogodzinnemu konwojerowi, czego się nie
praktykowało od r. 1954.
Wcale nie wykluczam ewentualności morderstwa. Cała rzecz miała wyraźnie
cechy dintojry i trudno wykluczyć, że mord był jej aktem ostatnim. Osobiście
skłaniam się jednak raczej do hipotezy samobójstwa. Sytuacja życiowa
Hollanda, zarówno osobista jak i zawodowa była pod każdym względem fatalna.
Jest prawdopodobnie, że o samobójstwie myślał już wcześniej. Ale wybór
sposobu, miejsca i czasu zdaje się świadczyć o tym, że Holland chciał nadać
temu aktowi charakter protestu.
Sens tego protestu wydaje się jasny. Stary i doświadczony agent Puławski,
cyniczny i koniunkturalny do ostatnich granic, ale lubujący się w gestach i
osobiście odważny, przekonał się na własnej skórze, że wbrew wszystkim
wysiłkom jednak policja jest nad partią a nie partia nad policją, że jego
przyjaciele w K.C. nie potrafią go ochronić przed mającym wszelkie cechy
zemsty osobistej bezprawiem. Na przykładzie swojej sprawy zobaczył, że Puławska
większość w K.C. nie panuje już nad tym, co robią zupełnie mali
funkcjonariusze policyjni. Poza poczuciem klęski osobistej i zawodowej musiał
mieć w tym momencie poczucie strasznej klęski politycznej. Widział daremność
walki o podporządkowanie policji K.C. w którą sam się w swoim czasie zaangażował
i widział niemoc grupy, z którą się od lat związał. Zapewne go upokarzano.
Zapewne jego duma członka partii o bardzo długim stażu, cierpiała z powodu
tego, że upokarzali go ludzie, których staż partyjny był znacznie krótszy.
Cóż dziwnego, że szukał za to wszystko jakiejś rekompensaty. Musiał sobie
zdawać sprawę z tego, że ten skok z piątego piętra będzie jednak wstrząsem
potężnym. Mógł liczyć na to, że zmobilizuje jego przyjaciół do walki, w
której on sam już nie odegra żadnej roli, ale za to tym większą rolę
odegra jego imię. I jeżeli tak myślał, to się nie omylił.
Sens demonstracji na pogrzebie wydaje się także jasny. Puławianie podjęli
walną rozgrywkę o kierowane przez Mieczysława Moczara Biuro śledcze
Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Sześciu członków K.C. zostało wysłanych
na pogrzeb po to, aby inni mogli powiedzieć: "Patrzcie, do czegoście
doprowadzili. Zamordowaliście człowieka, starego, zasłużonego towarzysza.
Trudno się dziwić towarzyszom z K.C., że poszli na pogrzeb przyjaciela i
trudno się dziwić, że ludzie śpiewali Międzynarodówkę na pogrzebie".
Tego rodzaju deklamacje są w życiu partyjnym obyczajem ogólnie przyjętym i
zdaje się, że przez pewien czas ta argumentacja chwytała. Kompromitacja była
bądź co bądź nielicha i Puławianie szykowali się do odwetu, a ich
przeciwnicy byli w popłochu. W końcu jednak Gomułka powiedział mocnym głosem
"nie". Członków partii obecnych na pogrzebie zaczęto po kolei wzywać
przed Komisję Kontroli. Sześciu członków K.C. (Morawski, Zarzycki, Jaworska,
Granasowa, Lange i Finkelstein) egzaminował sam wódz. Sam przebieg tych przesłuchań
nie był istotny: jakieś szykany, groźby, dziecinne wykłócanie się. Istotne
jest to, że w toku tej kontrofensywy przeciwko Puławianom zadano im cios śmiertelny.
Ze stanowiska wiceministra Spraw Wewnętrznych został usunięty Antoni Alster.
Ten człowiek, o bardzo kompromitującej przeszłości (w czasach stalinowskich
był wojewódzkim komendantem U.B. w Bydgoszczy), bardzo cyniczny ale
niepospolicie inteligentny, został zastąpiony przez niejakiego Szlachcica -
Natolińczyka, brutalnego żołdaka, który świeżo maczał palce w wyjątkowo
ponurej sprawie adwokata Hoffa z Katowic, zmarłego w lutym br. w okolicznościach
podobnych do tych, jakie miały miejsce w przypadku Hollanda. Szlachcic oczywiście
z miejsca przeprowadza czystkę, w wyniku której Puławianie tracą wszelki wpływ
na to, co się dzieje w policji. Odtąd sama fizyczna egzystencja Puławian
staje się rzeczą nad wyraz niepewną.
XV
Przesłuchania przed Komisjami Kontroli oraz usunięcie Alstera stają się dla
Puławian wreszcie sygnałem do jakże spóźnionego wyjścia z praniem brudów
na ulicę. Akcja jest przy tym wyraźnie mniej zgrana, niż w r. 1956. Wydaje się,
że w łonie grupy są poważne różnice zdań, czy akcję tę prowadzić i jak
ją prowadzić.
Jakie są jej objawy?
1. Systematyczne łamanie zasady tajemnicy partyjnej. To, co się dzieje na
Plenach i w zaciszu gabinetów K.C. znowu przecieka, i to w wielkich ilościach,
do wiadomości publicznej.
2. Fakt, że plotki te koncentrują się na sprawach personalnych K.C. Wersja
najczęściej spotykana, to wersja na temat grupy "partyzantów"
(Zenon Kliszko, Grzegorz Korczyński, Mieczysław Moczar), których się oskarża
o dążenia do zaprowadzenia rządów silnej ręki, antysemityzm i jednocześnie
stwierdza się ich nastawienia antysowieckie. Prawdopodobnie jest to pośrednia
forma ataku na Gomułkę. Nie chcąc atakować go wprost, atakuje się najbliższych
mu ludzi. Podkreślana w tym kontekście antysowieckość służy prawdopodobnie
do zasugerowania, że antysowieckość Gomułki to nie wiele i nie wszystko, że
można być przeciwnikiem Sowietów i zarazem zwolennikiem reżymu jak
najbardziej policyjnego.
3. Oskarżenia o antysemityzm. Oskarżenia te wybuchają ze szczególną siłą
po odejściu Alstera i czystce w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Mówi się,
że czystka została przeprowadzona według kryterium rasowego. Tym niemniej
jednak żydzi ze zrozumiałych powodów unikali Natolińczyków i grupowali się
wokół Puławian, a czystka była robiona przez Natolińczyków i skierowana
przeciwko Puławianom. (Inna sprawa, ze bezpośrednio przed wyjazdem z Polski
powiedziano mi o pewnym panu: "To jedyny żyd, który się ostał w M.S.W.".
Przypuszczam, że takich "jedynych" żydów znalazłoby się tam więcej).
O oskarżeniu "partyzantów" o antysemityzm już mówiłem.
Wyrazicielem tych oskarżeń stał się m.in. niejednokrotnie, jeszcze w 1956
r., inspirowany przez Puławian korespondent "Monde'u" Philippe Ben,
który dn. 19 sierpnia 1962 napisał w tym dzienniku, że argumentacja
"partyzantów" przeciwko Zambrowskiemu sprowadza się do tego, że
wszyscy żydzi posiadają powiązania międzynarodowe, ze względu na co
powierzanie im odpowiedzialnych stanowisk jest rzeczą ryzykowną. Wszystko według
zasady, że jedynym możliwym powodem pretensji pod adresem Zambrowskiego czy
Alstera jest to, że są oni żydami. Innych powodów być nie może.
4. Inspirowanie artykułów w prasie zachodniej. Typowe pod tym względem są
naiwności artykułów Bena. Ciekawszy od nich był ogłoszony niedawno w
"Kulturze" anonimowy artykuł pt. "Porażka Gomułki".
Wydaje się, że pochodzi on z jakichś radykalnych kół Puławian. Artykuł
ten atakuje, i to bardzo ostro, wprost Gomułkę, a nie jego pupilów. (Ben Gomułkę
chwali). Marginesowa w tym artykule próba zdezawuowania Putramenta budzi
przypuszczenie, że Putrament był przeciwny ponownemu rewoltowaniu opinii
publicznej; przypuszczenie to harmonizowałoby z faktem, że w latach 1956 i
1957 Putrament był bardziej od innych Puławian ostrożny i chwiejny. Właśnie
ten artykuł stwarza podstawę do przypuszczeń, że w łonie grupy nie ma
jednomyślności co do tego, czy i jak prać publicznie brudy.
5. Pewne ożywienie prasy. Publikowanie artykułów krytycznych. Mam tu na myśli
przede wszystkim długofalową akcję par excellence Puławskiej
"Polityki" drukowania materiałów, dotyczących życia na prowincji.
Jest to próba poważniejszego trafienia do masowego czytelnika i nawiązania z
nim jakiegoś kontaktu.
Ale jedna rzecz w porównaniu z r. 1956 zmieniła się zasadniczo. Puławianie
wysilają się, a naród nie reaguje. Być może zabrakło bodźca równie
silnego, jak tajny raport Chruszczowa. Błąd niewykorzystania okazji XXII
Zjazdu mści się na Puławianach straszliwie. Ale istotniejsze jest wielkie
rozpowszechnienie się postaw apatii, apolityczności, indyferentyzmu i
konformizmu. Po to, żeby tym razem poruszyć masy, Puławianie musieliby podjąć
kroki o wiele bardziej zdecydowane, niż w r. 1956. A tymczasem to, co zrobili
dotąd jest mniej zdecydowane i pełne wahań.
Chcę, żeby moja konkluzja była dzwonem alarmowym. W Polsce frakcje wzięły
się znowu za łby. Oznacza to, że powstaje obecnie nowa wyjątkowa koniunktura
na demokratyzację, na powtórzenie się w jakiejś formie tego, co się stało
w r. 1956. Ale warunkiem niezbędnym do wykorzystania tej koniunktury jest, żeby
naród polski nie przyglądał się bezczynnie i obojętnie temu, co na
szczytach drabiny społecznej wyprawiają jego władcy.
XVI
Klub Krzywego Koła był dla Puławian swoistą klapą bezpieczeństwa. Puławianie,
od chwili swoich pierwszych popaździernikowych niepowodzeń, niewątpliwie
liczyli się z tym, że mogą się jeszcze kiedyś znaleźć w sytuacji groźnej.
Z pewnością obawiali się w szczególności dwóch rzeczy: wyemancypowania się
aparatu policyjnego spod kontroli K.C. i jakiejś wymierzonej przeciwko nim
propagandy antysemickiej.
Puławianie mogli zawsze liczyć na to, że w walce z samowolą policji i z
antysemityzmem uzyskają bez trudu poparcie tych kół, jakie skupiały się w
Klubie i wokół Klubu. Być może liczyli także na to, że te koła uda im się
w typowy dla nich sposób oszukać: np. że pod sztandarem walki z
antysemityzmem uda im się zwerbować je także do walki z przeciwnikiem, któremu
bynajmniej o sprawy rasowe by nie chodziło. W każdym razie, Puławianie byli
politykami, którzy wcześnie i trafnie zrozumieli, że kiedy opinia publiczna
nie dysponuje normalnymi środkami wyrażania swoich nastrojów, intelektualiści
mają szczególne szanse, aby stać się jej leaderami. Niewątpliwie w
zrozumieniu tego prawa Puławianie zawsze zabiegali o kontakty - także prywatne
- ze środowiskami intelektualistów i nigdy kontaktów tych nie zaniedbywali.
Klub, przez swoje powiązania z ogromną ilością osób wpływowych, posiadających
głośne nazwiska i cieszących się autorytetem, mógł stać się szczególnie
cenną bazą oddziaływania na elitę intelektualną kraju. W sytuacji, w której
Puławianie wciąż dysponowaliby prasą i innymi środkami masowej komunikacji,
rola Klubu mogłaby być dla nich drugorzędna. Ale po pierwsze, nie mogli mieć
pewności, że w momencie zagrożenia będą prasą dysponować, a po drugie, doświadczenie
ich uczyło, że zawsze jest coś, czego opublikować nie podobna, a co warto
przekazać społeczeństwu drogą ustną. Dość centralne położenie Klubu na
mapie kulturalnej Polski dawało gwarancje, że informacje i sugestie będą się
stamtąd stosunkowo szybko rozchodzić naprzód po stolicy, a potem po całym
kraju.
Wydaje się, że w kalkulacjach Puławian na temat Klubu istotną rolę odgrywało
jeszcze jedno oczekiwanie. Puławianie nigdy nie zapomnieli, że Natolińczycy
mają poza szeregami partii sojusznika. Kiedy próba wykończenia PAX-u przez
secesję grupy Frankowskiego zawiodła, i kiedy Piasecki skutecznie schronił się
pod opiekuńcze skrzydła Gomułki, Puławianie musieli zacząć myśleć o
jakichś innych środkach walki ze swoim byłym agentem. Co do stanowiska Klubu
wobec PAX-u nie było żadnych wątpliwości. Jeszcze w październiku 1956 r.
Klub uchwalił rezolucję, domagającą się wykluczenia Bolesława Piaseckiego
z Prezydium Ogólnopolskiego Komitetu Frontu Jedności Narodu. Następnie w r.
1957 zorganizował zebranie, poświęcone rozlicznym publikowanym w tym czasie
artykułom Piaseckiego: ton wypowiedzi, jak łatwo się domyślić nie był
przychylny dla Piaseckiego. Ale decydującą chyba rzeczą była, napisana w r.
1959, przez jednego z czołowych działaczy Klubu, Jan Józefa Lipskiego, książka
na temat ideologii kierowanego przez Piaseckiego przed wojną stronnictwa
O.N.R.-Falanga. Lipski podpisał na tę książkę umowę z wydawnictwem
"Książka i Wiedza". Niezależnie od tego po jej napisaniu zaproszono
go na kilka zebrań dyskusyjnych, na których miał referować różne jej
fragmenty. Pierwsze takie zebranie odbyło się w Związku Literatów, gdzie
zjawiła się cała masa osób z otoczenia Piaseckiego i gdzie doszło do bardzo
burzliwej z nimi dyskusji. Drugie takie zebranie miało się odbyć w Klubie,
ale wygłoszenie referatu zostało w ostatniej chwili zakazane przez władze. Co
więcej, umowa wydawnicza została z Lipskim zerwana i zarówno on jak i ówczesny
przewodniczący Klubu, Aleksander Małachowski, zostali w trybie karnym
pozbawieni pracy.
Był to jedyny w dziejach Klubu przypadek, kiedy władze zdecydowały się środkami
administracyjnymi nie dopuścić do wygłoszenia referatu i odbycia się
dyskusji. Fakt, że podlegającym takiej szczególnej ochronie tematem była
O.N.R.-Falanga ma niewątpliwie swoistą wymowę. O ile można sądzić, zarówno
o zakazie odbycia zebrania jak i o represjach wobec Lipskiego i Małachowskiego
zadecydowali Puławianie. Piasecki, jak się zdaje, nie uchylał się w tym
momencie od otwartej dyskusji; jest w każdym razie faktem, że na zebraniach
pojawiało się wielu odpowiedzialnych PAX-owców i że zakazem odbycia zebrania
w Klubie wydawali się oni nie mniej zaskoczeni, niż kierownictwo Klubu.
Natomiast Puławianom, zaangażowanym po uszy w walkę gabinetową z PAX-em, było
w tym czasie zdaje się nie na rękę dostarczanie przeciwnikom argumentów, że
znów wychodzą z tą walką na ulicę.
Byłem wtedy wraz z całą grupą kolegów przekonany, że to jest początek końca
i że następnym krokiem będzie rozwiązanie Klubu. Ale wkrótce potem rozpoczęły
się pertraktacje zarządu Klubu z władzami. W czasie tych pertraktacji ze
strony władz stawiano jakieś warunki, dyskutowano jakieś szczegóły i w końcu
wszystko rozeszło się po kościach. Lipskiemu i Małachowskiemu nie
przeszkadzano w uzyskaniu nowej pracy i działalność Klubu powróciła na
normalne tory. Konsekwencję i upór władze wykazały wówczas właściwie
tylko w sprawie tego jednego referatu. Klub jako taki zostawiono w końcu w
spokoju.
Opowiedziałem specjalnie ze szczegółami o historii referatu Lipskiego, gdyż
wydaje mi się ona pouczająca. Puławianie, kiedy nie mieli zamiaru z czymś
wychodzić na ulicę, potrafili się stanowczo bronić przeciwko komuś, kto,
jak w tym wypadku choćby całkiem mimo woli, ich na tę ulicę wyciągał. Ale
jednocześnie jakby wiedzieli, że może przyjść moment, kiedy jednak będzie
trzeba odwołać się do społeczeństwa lub przynajmniej do jego elity. I
dlatego tych, na których pomoc mogli w takiej sytuacji liczyć, trzymali na
wszelki wypadek w rezerwie. W ostatecznym rachunku książka Lipskiego nie
zaszkodziła Klubowi. Raczej wprost przeciwnie.
Zarówno w toku wspomnianych pertraktacji, jak i przy innych okazjach można było
wprost odnieść wrażenie, że pomimo rozmaitych pretensji jesteśmy w gruncie
rzeczy chronieni przez jakieś wpływowe koła partyjne: chronieni przede
wszystkim przed możliwymi skutkami denuncjacji delatorów niższych rang. Były
na przykład takie sytuacje, że Komitet Dzielnicowy partii sarkał okropnie i słał
jeden memoriał za drugim, a z przedstawicielami (zawsze bardzo Puławskiego)
Komitetu Warszawskiego było ściskanie rączek. Memoriał Bolesława
Piaseckiego do władz śledczych z dnia 12 września 1958 r., oskarżający Klub
wraz z szeregiem innych grup, działających w kraju i za granicą (m.in. także
"Kulturę") o wspólnictwo w porwaniu i zamordowaniu Bohdana
Piaseckiego i domagający się wszczęcia przeciwko wszystkim wymienionym grupom
czynności śledczych, nie miał na postępowanie władz wobec Klubu
najmniejszego wpływu. Nawet wtedy, kiedy Klub, jak to pisałem we wstępie, był
już zupełnym anachronizmem, kiedy jego istnienie kłuło w oczy, kiedy
prostoduszni, nieświadomi krętych dróg, którymi chadza władza, delatorzy
szaleli ze zgorszenia, ktoś na wyżynach dbał o to, żeby nic szczególnie złego
(pomniejsze szykany owszem!) nam się nie stało.
Oczywiście cały ten układ stosunków był możliwy tylko pod pewnymi
warunkami. Gdyby Klub, za sugestiami pewnych kolegów, włączył się w jakąś
grę polityczną, gdyby próbował w dalszym ciągu, tak jak to robił w r.
1956, oddziaływać na załogi fabryczne, w ogóle gdyby okazał się zbyt
ekspansywny, byłby prawdopodobnie zlikwidowany bardzo szybko. Czym mogła grozić
ekspansja Klubu na środowiska robotnicze, przekonaliśmy się jeszcze w
"liberalnym" roku 1957, kiedy aktywistom pozostającego w kontakcie z
KKK klubu dyskusyjnego w fabryce radioodbiorników im. Kasprzaka z dnia na dzień
wymówiono prace. Tolerowano nas jako rezerwę, która w pewnym momencie
ewentualnie może się do czegoś przydać, a nie jako sojusznika, od którego
oczekuje się aktywności. Sprawa książki Lipskiego świadczyła o tym, że
działanie, które - choćby przez nieporozumienie - zostanie poczytane za próbę
włączenia się przez Klub do gry politycznej, spotka się ze stanowczym
sprzeciwem; cóż więc dopiero, gdybyśmy się naprawdę do jakiejś gry
politycznej próbowali włączyć. Ale jak długo Klub był zorientowany raczej
na długofalowe efekty działalności kulturalnej i jak długo formy jego pracy
były spokojne, tak długo jego tolerowanie było możliwe.
Kierownictwo Klubu z pewnością nie cieszyło się sympatią Puławian:
represje wobec Lipskiego i Małachowskiego były najlepszym tego dowodem. Ale
nie wykluczam i tego, że Puławianie z początku chcieli pozostawić Klubowi
pewną niezależność. Skoro tolerowali Klub po to, żeby w razie potrzeby
wykorzystać autorytet, jakim się cieszył, to być może wychodzili z założenia
że nie opłaca im się autorytetu tego podważać przez jakieś działania,
zmierzające do jego agenturalizacji. Wydaje się jednak, że później, w miarę
jak Klub budził ich coraz większy niepokój, chcieli zmienić taktykę i Klub
od siebie uzależnić, przez zapewnienie mu odpowiedniego kierownictwa. W r.
1957 agenci Puławscy do tego, co się w Klubie działo, nie wtrącali się
prawie zupełnie. Później jednak zaczęto poddawać Klub coraz ściślejszej
obserwacji, aż w r. 1959 po raz pierwszy padło żądanie wprowadzenia członków
P.Z.P.R. do jego zarządu. Wtedy jednak wystąpiło zjawisko, o którym pisałem
we wstępie: nie było ludzi, którzy by się do tej roboty palili.
Dlaczego wobec tego Klub w końcu zlikwidowano? Czy był to skutek przegranej Puławian
w związku ze sprawą Hollanda?
Według wszelkiego prawdopodobieństwa zrobili to sami Puławianie w nowej
sytuacji, jaka się wytworzyła we wrześniu 1961 r. Aresztowanie dwóch członków
Klubu, Anny Rudzińskiej i Jerzego Kornackiego, zostało wyraźnie wykorzystane
przez Biuro Śledcze jako dogodna okazja do wysyłania alarmujących raportów
na temat Klubu do władz partyjnych. Jednocześnie represje karne przeciwko członkom
Klubu i w ogóle fakt konfliktów Klubu z policją, zjednywały mu sporo
sympatii i popularności. Klub zaczął być coraz częściej i coraz szerzej
uważany za jakąś grupę opozycyjną. Frekwencja na zebraniach wzrastała.
"Wolna Europa" i inne radiostacje zachodnie zaczęły się dość
jawnie z Klubem solidaryzować. W tej sytuacji dalsze, choćby ciche chronienie
Klubu zaczynało być dla Puławian rzeczą krępującą i ryzykowną.
Mimo to są dane, że Puławianie wciąż jeszcze z Klubu nie rezygnowali. Kiedy
wszystkim członkom K.C. doręczono kopie raportu Biura Śledczego wraz z
zapytaniem, czy uważają dalsze istnienie Klubu za wskazane, tylko paru
poszczególnych Puławian dało odpowiedź pozytywną lub wstrzymało się od
wyrażenia opinii. Mimo to z wykonaniem decyzji większości K.C. jeszcze jakiś
czas zwlekano, jeszcze jakaś siła nas chroniła. Decydującym momentem był
dopiero dzień 1 lutego 1962 r.
Dnia tego odbyło się zebranie Klubu z referatem dyskusyjnym Adama Schaffa pt.
"Konflikt humanizmów". Schaff, człowiek niewątpliwie ściśle związany
z grupą Puławską, kilkakrotnie zapewniał członków zarządu Klubu o swojej
dla Klubu sympatii i oświadczał gotowość współpracy. W okresie poprzedzającym
jego ostatni odczyt w Klubie, Biuro Śledcze żywo się nim interesowało i
gromadziło przeciwko niemu obciążające materiały. Był on zdaje się jednym
z tych niewielu członków K.C., którzy opowiedzieli się za dalszym
egzystowaniem Klubu. Zdecydował się przyjąć zaproszenie do wygłoszenia
odczytu w Klubie, zdając sobie niewątpliwie sprawę z tego, że przeciwko
Klubowi odbywa się policyjna nagonka i że postanowienie likwidacji Klubu już
zapadło. Wcale nie wykluczam tego, że Schaff chciał wtedy jeszcze w jakiś
sposób Klub ratować. Oczekiwał on od Klubu tylko jednej rzeczy: posłuchu i
aprobaty. Ale było to właśnie to, czego Klub mu dać nie mógł, gdyż
wszelkie klakierstwo przekreślało w ogóle sens istnienia Klubu. Kiedy Schaff
spotkał się ze sprzeciwem, normalnym sprzeciwem, z jakim mógł się spotkać
każdy nasz prelegent, wpadł we wściekłość i zaczął personalnie obrażać
dyskutantów. Dalsze wypadki to już jest jego intryga. Najprawdopodobniej
Schaff skomentował frakcyjnym przyjaciołom swoje prestiżowe niepowodzenie w
Klubie w ten sposób, że Klub jest grupą, na sojusz z którą nie można liczyć;
że można się obawiać, że w decydującej chwili zaczniemy, na przykład,
pomagać Natolińczykom albo zrobimy coś innego, czego nie da się przewidzieć.
To jest przypuszczenie. Natomiast jest faktem, że Schaff maczał ręce aż po
łokcie w ordynarnej policyjnej prowokacji, wykonywanej rękami zwykłych lumpów
i kryminalistów, dostarczając w ten sposób ostatecznego argumentu za rozwiązaniem
Klubu, które nastąpiło cztery dni po jego odczycie. W prowokacji tej, której
przebieg zreferuję szczegółowo w rozdziale 5, poza Schaffem bierze udział
jeszcze jeden członek Puławskiego sztabu (Wincenty Kraśko) oraz kilku menadżerów
pomniejszych. Podkreślam, że intryga Schaffa nastąpiła już po postanowieniu
zamknięcia Klubu. To, co zrobił Schaff, to była jedynie usłużna pomoc w
wykonaniu tego postanowienia w sytuacji, w której wykonanie natrafiało na
jakieś przeszkody, opory czy choćby tylko ulegało zwłoce.
Moja opinia, że Klub istniał dzięki politycznym kalkulacjom Puławian i
przestał istnieć wskutek utraty zaufania Puławian jest oczywiście tylko
hipotezą, która będzie musiała w przyszłości być przewietrzana przez nowe
fakty, jakie będą niewątpliwie jeszcze wychodzić na jaw. Fakty, które znam,
przemawiają jednak, jak mi się wydaje, dość mocno za tą hipotezą i
przeciwko hipotezom konkurencyjnym, które omówiłem we wstępie. Dla mnie
osobiście przekonanie to jest czymś wyjątkowo niemiłym. Pisanie o tym, jak
instytucja, w którą włożyłem tyle serca, była w istocie przedmiotem jakichś
manewrów i przetargów ze strony cynicznych stalinowskich łobuzów może mi
sprawiać tylko przykrość. Ale z ogólnego punktu widzenia historia ta
powinna, moim zdaniem, budzić optymizm. Pokazuje ona bowiem, że konstruktywna
i naprawdę niezależna robota kulturalna jest w pewnych wypadkach możliwa
nawet w okresach intelektualnego terroru. Muszą się tylko do tego znaleźć
ludzie z inicjatywą, skłonni do wynajdywania okazji i wykorzystywania
koniunktur. W Klubie Krzywego Koła tacy ludzie się znaleźli.