Wiktor Jerofiejew
Bóg X
2010
(...)
Jerofiejew kontra Jerofiejew
(Metafizyka zbieżności nazwisk)
"Nowy Azjata"
W końcu, kiedy w gazecie "Nowy Azjata", wydawanej w Delhi i przysłanej mi z ambasady Indii z uprzejmym i bezsensownym liścikiem niejakiego p. Patnaika, przeczytałem współczujący tekst o sobie jako o ofierze porównania z moim wielkim imiennikiem ("Poor Victor!" - wykrzykiwał hinduski dziennikarz), pomyślałem: "Dzień dobry, Indie! Wreszcie i wy się przebudziłyście!" - i wtedy dotarło do mnie, że to nigdy się nie skończy: mam do czynienia ze światowym spiskiem i dożywotnim wyrokiem. Najpierw w Moskwie, potem w głębi Rosji, potem w Europie i USA, dziś w Indiach, jutro w Etiopii, pojutrze na Borneo i na Ziemi Ognistej, będę niezłomnie trwać niczym święty Sebastian z rękami związanymi za plecami, i każdy, kogo tylko najdzie ochota, będzie mnie ze wszystkich sił porównywać.
"Nowy Azjata" okazał się jednakowoż jeszcze bardziej wyrafinowanym orężem spisku, niż sobie wyobrażałem. Wczytawszy się w tekst, wydrukowany na żółtawym papierze Trzeciego Świata, odkryłem, iż nie został napisany przez jakiegoś nieznanego mi Hindusa, lecz przez moją angielską znajomą, współpracownicę redakcji kulturalnej "Timesa", która kilka razy napisała o mnie całkiem życzliwie, a teraz, po obejrzeniu londyńskiej inscenizacji książki mojego imiennika, przypomniała sobie biednego Yorricka i odżegnała się ode mnie w tak barwnym stylu, że "Nowy Azjata" nie mógł nie przedrukować artykułu z głównego organu swych byłych kolonizatorów.
Tak czy owak, nie miałem już wątpliwości, że sieci spisku nie splata Hindus czy znajoma Angielka, lecz, jak dawniej, jak zawsze, w spektaklu tym widać zakulisową, żeby nie powiedzieć dosadniej, rękę mistrza.
Geniusz "bez"
Wieniedikt Jerofiejew zaistniał jako geniusz. Geniusz rosyjski jest geniuszem życia. Życie rosyjskiego geniusza jest tożsame z ideałami narodowymi. Określa je i samo jest przez nie określane. Ideały narodowe są w jednakowym stopniu nie negatywne i nie pozytywne. Jest w nich raczej pozytywny negatywizm, usadowiony w przedrostku "bez".
Bez - ten znak istnienia ułomności - w istocie rzeczy potwierdza ułomność istnienia.
Bez - to wyzwanie, rzucone dowolnej formie istnienia jako dziełu niegodnemu, godnemu jedynie pogardy - w świecie rosyjskim wywołuje erekcję szacunku.
Bez - to cenna i zarazem bezwartościowa zabawka. Cenna dla tych, którzy potrafią pokonać pozytywne podejście do życia. Bezwartościowa dla tych, którzy nie są w stanie mu sprostać. Na drodze do "bez" spotykają się jednostki silne i słabe duchem i niepostrzeżenie tworzą jeden tłum, w którym każdy ma możność wtopić się weń i w nim rozpłynąć.
Bez - to dodatni biegun krzywdy, przekształcenie straty w zysk, bliskie aksjologii chrześcijańskiej i nabierającej dzięki tej analogii wymiar absolutny. Przejęcie inicjatywy moralnej: "bez" staje się instancją poglądową. Stąd tylko krok do Boga. Najważniejsze to wyciągnąć rękę w dobrym kierunku. "Gra" w Chrystusa, jeśli stawką jest życie, gwarantuje wysoką wygraną. Następuje erupcja energii mitologicznej. Efekt: poemat "Moskwa - Pietuszki".
Bez - to kluczowe słowo "Pietuszek". Słowa na "bez" walą jak tsunami, atakują jak fale, powtarzając się wielokrotnie, uporczywie i nieświadomie dla autora. Poprzez "bez" wyjaśniane są fundamentalne pojęcia życiowe. Patrz tekst:
Miłość - bez pamięci.
Seks - bezwstyd.
Namiętność - bezwstydna (i bez pamięci).
Życie (i czkawka) - bezładne.
Rozum - bezsilny.
Ateizm (bezbożnik) - bezwyznaniowiec, bezczelny, bez zasad.
"My" (Rosjanie) - jesteśmy bezradni, bezmyślni, beznadziejni, bezosobowi, bezsensowni i też bezczelni (w sensie pozytywnym), ale równocześnie jesteśmy: bezgraniczni, beztroscy, bez cienia strachu, a nawet, być może, bezspornie i bezapelacyjnie nieśmiertelni (bez pozytywnego wydźwięku).
"Pietuszki" to poemat rosyjskiej modalności. Różnica ze Wschodem zawiera się w niechęci do "nie", ciągotom do "bez". Wschód objawił się w "Pietuszkach" mnogością girland ze słowem "nie": nie pracuje, nie uczy się, nie pali - ale wszystkie te "nie" nie niepokoją rosyjskiej duszy. Biegnie od fundamentalnego wschodniego bezruchu, akceptuje istnienie zachodniej ruchliwości, ale neguje ich styczność, przeciwstawiając ruchowi lub bezruchowi stan braku ruchu. Rzecz nie w "Pietuszkach" - to jedynie uzewnętrznienie, ukazujące powierzchnię zjawiska, polityczne; "bez" - to stan duchowy narodu.
"Diabli wiedzą, w jakim rodzaju i gatunku dotrę do Pietuszek... Od samej Moskwy szły same filozoficzne eseje i wspomnienia... Teraz zaczyna się powieść kryminalna" *[Przeł. Andrzej Drawicz.]. Wraz ze zmianą gatunku (mniej więcej w końcu jednej trzeciej tekstu) wszystkie "bez" odlatują jak guziki albo anioły. Pozostaje tekst - zwiastun drwiny. Pozostaje autor, podróżujący bez biletu, bez pieniędzy, bez żabota, bez szklanki, bez kanapki i bez orzechów dla syna.
Poemat nie powstałby, gdyby "ja" Jerofiejewa i rosyjskie "my" były odrębnymi pojęciami. Poemat powstał, gdyż "ja" Jerofiejewa i rosyjskie "my" okazały się pojęciami współistnymi. Współistni są także autor i narrator. Teologiczna definicja Trójcy Świętej przekształciła poemat we wzorzec narodowy. Zamknięty w sobie rosyjski świat poematu oczekiwał od autora usprawiedliwienia swego istnienia, ale pozostał zdumiewająco nieusprawiedliwiony, za to samousprawiedliwienie autora udało się wręcz nad podziw.
Brak ojca - w strukturze rosyjskiej - jest lepszy od jakiegokolwiek ojcostwa. Człowiek bezinteresowny jest lepszy od geszefciarza, podobnie jak altruizm od wszelkiej korzyści. Żyć bez dowodu, bez meldunku, bez dyplomu i bez bielizny, bezdomnie, bezimiennie, beztrosko, bezkarnie, bezkompromisowo, bezkreśnie - wszystko to oznacza po rosyjsku jedno: żyć bez zarzutu.
Tak żył Jerofiejew.
Znajomość
Jerofiejewa poznałem w windzie. Patrzył wprost przed siebie. Ja patrzyłem sobie pod nogi. W milczeniu jechaliśmy w górę. Dla obu nas było jasne, że jest lepszy ode mnie pod każdym względem. Był bardziej wysoki, bardziej przystojny, bardziej wyprostowany, bardziej szlachetny, bardziej doświadczony, bardziej śmiały, bardziej stylowy, bardziej śmiały duchem. Był nieskończenie bardziej utalentowany niż ja. Był moim idolem, bożyszczem, fotografią, wyciętą z francuskiego czasopisma, kultowym autorem ulubionej książki. Jechaliśmy windą w niewysokim bloku, w dzielnicy-blokowisku. Patrząc przed siebie powiedział:
- Chyba powinieneś zmienić nazwisko, czy jak.
Odruchowo spojrzałem mu prosto w twarz. Nie powinienem był tego robić. Stał w palcie, w czapce na bakier, co nadawało mu ciut zuchowaty wygląd, pięknie kontrastujący ze szczelnie zapiętą białą koszulą i wczesną siwizną. Jego oblicze wyrażało lekką pogardę i lekkie okrucieństwo, wystarczające jak na tak drobną ofiarę.
- Za późno, Wienia, za późno - powiedziałem z rozpaczliwą godnością malutkiej małpki (odważnej uczestniczki ruchu demokratycznego, organizatorki almanachu "Metropol" i już autorki "Rosyjskiej piękności").
Sam byłem wszystkiemu winien. Podłożyłem się. Po co polazłem do tego blokowiska, żeby słuchać, jak czyta swoją dopiero co napisaną sztukę? A przysięgałem sobie, żeby nie zawierać tej znajomości. Strasznie chciałem go poznać. Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy przeczytałem "Pietuszki", jakoś na początku lat 70., pamiętam za to swój cielęcy zachwyt - kseres! Kreml! Pocałunek ciotki Kławki! Rewolucja w Pietuszkach! Chuj z obu stron wagonu i strzelanie do IIjicza z babskiego przykucania! - i swą ówczesną lekkomyślność... nieświadomość... myślałby kto!... nawet nie zwróciłem uwagi... na zbieżność nazwisk. Bardzo szybko zaczęto mnie z nim mylić... schlebiało mi to do bólu... zaprzeczałem, zmieszany, ale i uradowany, że oto zdarza się okazja porozmawiać o jego książce... i, jak mówiłem potem w wywiadach, dopingowało mnie to... to, że nas mylono...
Mieszkanie przekształciło się w rytualną kuchnię kultury podziemnej, prawie (co okazało się później) w końcowej fazie lotu: był początek 1985 roku - ale przed rozpoczęciem czytania Jerofiejew puścił w obieg czapkę, żeby zrobić zrzutkę. Młodzi dysydenci sięgnęli do kieszeni w poszukiwaniu kasy. Czapka napełniła się po brzegi. Kto pójdzie?
Zgłosiłem się. Nie bez skrytej dziecinnej myśli, żeby się przypodobać i usprawiedliwić (chociażby za holenderską historię, czyt. dalej). Tylko ja miałem samochód.
- Tylko zaczekaj, nie zaczynaj beze mnie - uprzedziłem Jerofiejewa i pojechałem do radzieckiego sklepu monopolowego o jedynym w swoim rodzaju i niezapomnianym zapachu, który wąchał cały kraj. Odstałem półgodzinną kolejkę, kupiłem skrzynkę czerwonego wytrawnego produkcji bułgarskiej i wniosłem ją do kwatery przyszłych przyjaciół pieriestrojki. Jerofiejew czytał sztukę, zignorowawszy naszą umowę. Niepewnie zatrzymałem się w progu. Jerofiejew przerwał i powiedział przepraszającym tonem:
- Daj doczytać do końca pierwszego aktu i wypijemy.
Skrzynka wina okazała się silniejsza niż lektura. Wychwyciłem żebraczą intonację, graniczącą ze szczerością. Kiedy Jerofiejew skończył, jego żona Gala zebrała kartki rękopisu do teczki i usiadła, wzruszająco przykrywając ją pupą.
- Żeby się nie zgubiła - obwieściła z powagą.
Wino było paskudne. Znajomość nie została zawarta. Zaczynała działać metafizyka zbieżności nazwisk: w głębi duszy cieszyłem się, że sztuka mi się nie podobała.
Metafizyka zbieżności nazwisk
Człowiek o tym samym nazwisku - to idiotyczny sobowtór, zagrożenie, cień, same nieprzyjemności. Kradnie twoją energię, nie robiąc absolutnie nic, czyni to wyłącznie poprzez fakt swego istnienia. Człowiek o tym samym nazwisku to zawsze uzurpator, samozwaniec, kroki Komandora, kamienny gość, pretendujący do twojego JA, do identyczności.
Już nawet imiennik jest uzurpacją, denerwującą zbieżnością. Jeśli w towarzystwie są dwie Iry, to od razu pojawia się głupie uczucie, że obie mają na sobie te same rajtuzy. Człowiek o tym samym nazwisku zawłaszcza o wiele istotniejsze rzeczy. Rości pretensje do autorstwa, wnosi element rozpadu, narusza precyzję odbioru. Okazuje się, że nie jesteś jeden. Zostałeś powielony, może nawet poniżony.
Człowiek o tym samym nazwisku - to wróg. Krewny, noszący to samo nazwisko - to kondensator energii, wspólny kocioł. Nie dzielisz się z nim, jesteś z niego dumny.
- To nie ja. To mój brat - z uśmiechem.
- To tylko zbieżność nazwisk - zawsze z irytacją. Widzisz na afiszu swoje nazwisko - nie, to tamten - rozdrażnienie.
Jeśli nazwisko jest popularne, w końcu chcąc nie chcąc przyzwyczajasz się do imienników jak do fizycznej ułomności, jak do utykania. Kiedy nazwisko jest rzadkie, nawet się cieszysz. Ciekawi cię, kto jeszcze nosi twoje nazwisko. Spotkanie na pustyni.
Nieszczęściem są nazwiska średnio popularne. Jerofiejew opiera się na dwóch greckich rdzeniach. Odnosi się do miłości (Eros) i do Boga (wspólny rdzeń z teologią, teozofią i teodyceą). W transkrypcji rosyjskiej: Bogolubow. Fonetycznie Bogolubow stoi o wiele wyżej od Jerofiejewa. Bogolubow brzmi szlachetnie. Jerofiejew to nazwisko plebejskie, łatwo przeradzające się w tandetne ksywki: Jerofiej, Jerofa, Jeroszka - niemal przezwiska, i, rzecz jasna, w nazwę wódki "Jerofieicz" (z lubością wykpiwanej w satyrze radzieckiej).
Nazwisko, choć bogate w greckie znaczenia, ale na gruncie rosyjskim jest jakieś wyświechtane, niewyraźne, z niezbyt sympatycznym "fie", brzmiącym jak -"fu!". Ludzie często je przekręcają. Nauczyciele w żaden sposób nie mogli zapamiętać, jak się nazywam: Jefriemow, Jeriemejew. I jeszcze - Dorofiejew. Byłem także (dla kolegów z klasy) - piłkarzem Małofiejewem. A dalej - istny wytrysk... To przekręcanie nazwiska zawsze było nieprzyjemne. Personel pralni chemicznej bezczelnie domagał się, żebym kopiowym ołówkiem pisał "Ja", a nie "Je".
Zrobić z takiego nazwiska coś twardego, wyrazistego - to trudna sztuka. Jeśli tego dokonasz, jeśli ci się uda - imiennik staje się szczególnie irytujący, zawłaszcza twoje terytorium. Naturalna reakcja - pogonić go precz. Psuje szyki, zagarnia to, czego ty dokonałeś, żyje twoim kosztem.
Krótko mówiąc: horror, który można pokonać jedynie poprzez świadomość własnej wartości.
Z człowiekiem o tym samym nazwisku nie ma "my".
Tezy niniejsze zostały zaczerpnięte z "Atlasu samochodowego ZSRR". Jadąc na wieczór autorski "Dwaj Jerofiejewowie" (rok 1987, kinoteatr na Krasnej Presni), zanotowałem je w samochodzie na okładce atlasu, czekając w kolejce do stacji benzynowej.
Czy była kolacja?
Bob był swoim człowiekiem w Moskwie, i gdy - on, konsul holenderski, przyjaciel bohemy - zaprosił mnie na kolację, od razu się zgodziłem. Na początku lat 80. Holandia reprezentowała w ZSRR interesy Izraela; młody, uśmiechnięty Bob pomagał ludziom emigrować. Przed skierowaniem do Moskwy pracował w Indonezji; jego mieszkanie miało egzotyczny wystrój i w przaśnej socjalistycznej stolicy wyglądało wręcz nierealnie: plecione fotele bujane, maski, figurki tropikalnych bożków, dywany i dywaniki w kolorach typu "Zachód słońca na równiku".
Na kolacji zebrali się konsulowie różnych krajów zachodnich. W powietrzu unosił się duch dyplomacji europejskiej: uroczysty i niewymuszony. Byłem jedynym Rosjaninem w tym towarzystwie. Zdziwiło mnie to, ale po dwóch porcjach ginu z tonikiem zdziwienie osłabło, a po trzeciej - znikło. Konsulowie zasypali mnie gradem niezliczonych pytań. Kelnerki ze służb Wydziału Obsługi Korpusu Dyplomatycznego napełniały kieliszki francuskim winem i mówiły do wszystkich "pan", czyniąc dla mnie wyraźnie odczuwalny wyjątek. "W pierdlu ci siedzieć, a nie przy stole!" - mówił ten wyjątek, ale za bardzo pochłonęła mnie rozmowa, żebym miał słyszeć jego głos.
Siedziałem u szczytu wielkiego stołu, jadłem, dużo piłem i mówiłem bez przerwy. Skupioną na mnie uwagę uznałem za oznakę szacunku konsulów dla "interesującego rozmówcy". Zaczerwieniłem się i nawet trochę spociłem. Perorowałem konsulom i ich nie po moskiewsku opalonym małżonkom, że język rosyjski jest bogaty, a naród rosyjski biedny, że dzięki i wbrew temu nigdy nigdzie stąd nie wyjadę, gdyż każdy pisarz rosyjski powinien przejść swój szafot, żeby odnaleźć swój głos. Nie zauważyłem, jak kelnerki uprzątnęły brudne talerze i nalały szampana. Nastąpiła jakaś szczególnie uroczysta przerwa.
- Teraz będzie toast - oznajmił Bob i z miną spiskowca szybko odszedł od stołu. "A ten dokąd?" - odprowadziłem go wzrokiem. Konsulowie uśmiechali się do mnie życzliwie, ich małżonki - ze współczuciem. Moja żona siedziała ze zwieszoną głową, wpatrując się w jeden punkt. "Zazdrosna? Tylko o kogo? O wszystkie naraz" - uznałem.
Bob zjawił się w drzwiach. W rękach trzymał książkę. Młody, rozpromieniony, zdecydowanym krokiem ruszył w moim kierunku. W miarę jak się zbliżał, coraz bardziej chciałem zapaść się pod ziemię. To właśnie był mój szafot, tyle że nie miałem czasu, by zdać sobie z tego sprawę. Wstałem, odsunąłem krzesło i zrobiłem kilka kroków w stronę Boba. Konsulowie i tropikalni bożkowie wpatrywali się we mnie z wytężoną uwagą. Bob niósł wydany właśnie w Amsterdamie holenderski przekład książki "Moskwa - Pietuszki".
"Boże! - przemknęło mi przez myśl. - Co oni sobie pomyślą! Nakarmili nie tego, co trzeba!"
- Bob - powiedziałem zduszonym półszeptem, starając się odwlec chwilę mojej hańby. - Bob, to nie moja książka.
Bob zatrzymał się pół metra ode mnie i popatrzył na spurpurowiałe oblicze swego gościa ze świętym przerażeniem. Być może myślał, że jego wiedza o Rosjanach, choć starał się poszerzyć ją maksymalnie, wciąż jest za mała, by rozumieć ich zachowanie w drażliwych momentach. Kto wie, może Rosjanie przy całym swym demonstrowanym prostactwie i gruboskórności są w gruncie rzeczy na tyle wrażliwi i delikatni, że nawet tak prosta ceremonia jak podanie książki z ręki do ręki wywołuje w nich takie gwałtowne reakcje, jakie widział na mojej twarzy?
- To nie moja książka...
- A czyja? - spytał Bob nieufnie i cicho, jak lekarz.
- Innego Jerofiejewa - wyjaśniłem.
Widziałem, jak Bob z konsula zamienia się w domorosłego lekarza, obserwującego pacjenta, któremu właśnie odbija szajba.
- A to kto? - spytał bardzo łagodnie.
Odwrócił książkę i pokazał na tylnej okładce fotografię autora. Wpatrzyłem się w fotografię. To była moja fotografia.
- To ja - wymamrotałem całkiem przybity.
- A więc jest powód do mojego toastu - równie łagodnym głosem powiedział Bob, rozpaczliwie szukając wzrokiem pomocy u pozostałych konsulów. Ci z kieliszkami szampana w dłoniach zaczęli uroczyście wstawać z miejsc.
- Poczekajcie! - zawołałem. Konsulowie usiedli. - To ja - powtórzyłem Bobowi, pragnąc wszystko wytłumaczyć, choć nie wiedziałem jeszcze jak. - Ale zdjęcie nie ma znaczenia. Tamten ma inaczej na imię.
- Imię? - spytał Bob podejrzliwie. - Jakie imię?
- Wieniedikt - wykrztusiłem.
Bob spojrzał na okładkę. Widniało na niej jak wół: "Wiktor Jerofiejew".
Spasowałem. W dłoni Boba pojawił się kieliszek szampana.
- A więc wypijmy... - zaczął.
- Czekaj! - powiedziałem. - Nie wypiję. To nie moja książka.
Bob zaczął chyba tracić cierpliwość. Znów pokazał tylną okładkę.
- Urodziłeś się w 1947 roku? - Tak.
- Brałeś udział w wydawaniu almanachu "Metropol"?
- No tak, brałem udział.
- I chcesz powiedzieć, że ty - to nie ty?
- Nie, oczywiście ja to ja - wyjaśniałem cierpliwie, spływając potem. - Ale nie ja napisałem tę książkę.
- A więc wygląda na to, że holenderscy wydawcy... - Bob umilkł, nie wiedząc, co mówić dalej.
- Tak, tak - skwapliwie pokiwałem głową.
Bob przyglądał mi się uważnie. Chyba przez pół minuty. W końcu na jego twarzy pojawił się jakiś przebłysk nadziei. Nadzieja rosła. Nagle całe oblicze rozjaśniło się blaskiem zrozumienia. Bob odstawił kieliszek szampana i chwycił się ręką za głowę. Teraz z kolei mnie wydawało się, że wariuje na moich oczach.
- Że też od razu się nie domyśliłem! - wykrzyknął z ulgą i spojrzał na pozostałych konsulów. Następnie skierował wzrok na mnie i mrugnął tak znacząco, jak w radzieckich filmach o życiu na Zachodzie prostytutki mrugają do potencjalnych klientów. Powiódł palcem po suficie, żyrandolu, ścianach. Uważnie śledziłem ruch jego palca, ale nic nie rozumiałem.
- Ale ze mnie głupiec! - oznajmił Bob i jeszcze raz mrugnął do mnie w straszliwy i obrzydliwie intymny sposób. - To jasne, że nie ty napisałeś tę książkę! Oczywiście, że to nie ty!
- Jasne, że nie ja - powtórzyłem machinalnie. Nagle mnie olśniło: Bob uznał, że przestraszyłem się podsłuchów, ukrytych w żyrandolu i pod sztukaturą, w nogach foteli i w ciałach tropikalnych bóstw, i dlatego małodusznie wypieram się swojej książki.
- Wszystko jedno! - triumfował Bob, znalazłszy rozwiązanie zagadki. - Wszystko jedno, wypijmy za autora tej książki!
- Dobrze - zgodziłem się. - Za Jerofiejewa!
- Tak - podchwycił Bob. - Za Jerofiejewa!
Konsulowie otoczyli mnie i z ulgą wypiliśmy toast.
- A teraz - powiedział Bob - weź tę książkę i przekaż temu drugiemu - w tym momencie po raz trzeci puścił do mnie zdumiewające oko, nie wierząc ani przez chwilę w istnienie tej fikcji - Jerofiejewowi!
Na chwilę wziąłem książkę do ręki. Realistycznie wyobraziłem sobie, jak przychodzę do nieznanego mi Jerofiejewa w gości, wręczam książkę: "Proszę - mówię - Holendrzy wydali twoje << Pietuszki >>, ale jakoś tak wyszło, że na okładkę dali moje zdjęcie i mój życiorys, i imię Wiktor". Usłyszałem wyzwiska i przekleństwa Jerofiejewa.
- Nie - powiedziałem. - Nie wezmę. Sami mu ją przekażcie!
Niektórzy konsulowie uspokajająco poklepywali mnie po ramieniu.
- Nie szkodzi, jakoś to będzie - pocieszali. Kelnerki podały kawę. Zamiast kawy zaczęliśmy się z żoną żegnać. Konsulowie i tropikalne bóstwa patrzyli na naszą rejteradę, na naszą paniczną ucieczkę, na moje literackie Waterloo, a potem zapewne jeszcze długo roztrząsali całe zdarzenie: - Wyobrażacie sobie? Jerofiejew nie tylko wyparł się swojego autorstwa! Bał się nawet wziąć książkę do ręki!... Jak straszny jest los pisarza rosyjskiego w totalitaryzmie!
- O kurwa!!! - zawyłem na cały zaśnieżony dyplomatyczny dziedziniec, zaciskając pięści.
- Co z wami? - spytał groźnie stary ochroniarz, wierny pies Wydziału Obsługi Korpusu Dyplomatycznego.
- A nic, potępiam kapitalizm - odpowiedziałem równie srogim tonem, opuszczając gościnne getto.
Upłynęło dziesięć lat. Już z zaświatów Jerofiejew na początku lat 90. stał się świadkiem odwrotnej sytuacji. Polacy, przygotowawszy wydanie "Rosyjskiej piękności", pozwolili zamieścić fragmenty książki w popularnym krakowskim tygodniku "Przekrój". Ulubiony autor miejscowego samizdatu, mój imiennik, był bohaterem narodowym Polski. "Przekrój" wydrukował obszerny kawałek "Piękności" - z jego zdjęciem i jako autorstwa Wieniedikta. Co więcej, polski krytyk poprzedził publikację wstępem, w którym błyskotliwie dowodził, że po "Pietuszkach" jedyną możliwą konsekwencją rozwoju pisarza mogła być "Rosyjska piękność". Byliśmy kwita - i nie kwita. Nie sądzę, żeby mojemu imiennikowi spodobał się pomysł bycia autorem "Rosyjskiej piękności".
Ale to jeszcze nie wszystko.
Kiedy mniej więcej w tym samym czasie przyjechałem do Amsterdamu na promocję holenderskiego wydania "Piękności", zaproszono mnie do popularnego programu telewizyjnego. Opowiedziałem na całą Holandię, co wydarzyło się na kolacji u Boba. Redaktor śmiał się jak wariat. Jak wariaci śmiali się kamerzyści i zgromadzona w studiu publiczność. Moja opowieść niewątpliwie pomogła książce stać się w Holandii bestsellerem.
Następnego dnia do studia zadzwonił Bob. Dawno wrócił z Moskwy i mieszkał sobie spokojnie w krainie tulipanów. Bob zakomunikował redaktorowi, że cała moja opowieść jest zmyślona i żadnej kolacji nigdy nie było!
Osłupiałem. Jak to nie było?! A twoi tropikalni bożkowie? Czyż nie są świadkami? A moja żona? A agentki WOKD? A konsulowie z całego świata? Co ty gadasz?! Do jakiej kategorii życia chcesz mnie zepchnąć?
Wszystko było. I Wienia, i kolacja. Ty też byłeś, Bob. Nie trzeba.
Na strychu
Dysydenci literaccy też mieli swoje pagony. Hierarchia obowiązywała jak najbardziej serio. Jej poszanowanie było dobrze widziane. Zrozumienie mechanizmu nadawania stopni i rang nie należało do łatwych. Nie istniał jakiś jeden sztab, ale funkcjonowały niepisane zasady subordynacji. Buławę marszałkowską dzierżył w rękach Sołżenicyn, ale on był zbyt daleko. Brodski też piastował stanowisko marszałka, lecz innego rodzaju wojsk, a poza tym Brodski też był zbyt daleko.
W Moskwie obóz liberalno-dysydencki miał kilku generałów w rodzaju Władimowa czy Kopielewa. Niektórzy spośród nich byli kapryśnymi, twardymi ludźmi, ze szczególną skłonnością do podejrzewania wszystkich o zbrodnicze związki z KGB. Pozycję określały kryteria literacko-polityczne. Podstawowymi czynnikami były odwaga i talent, zresztą nierzadko konkurujące ze sobą. Samopoświęcenie należało do dobrego tonu. W dobrym tonie było też zasłynąć jako ten niezbyt "przyjemny" człowiek, który na pytanie "która godzina?" mógłby odpowiedzieć jakimś grubiaństwem w tonie pouczającym.
Po skandalu z "Metropolem" otrzymałem niewysoki stopień oficerski, coś w rodzaju starszego lejtnanta, i szybko zacząłem marzyć o przejściu do rezerwy, ale nie było takiej opcji: musiałem pełnić swoje obowiązki przy wykonywaniu drobnych zadań dywersyjnych.
Całą naszą armię ratowała i rozkładała skłonność do bohemy. Prężnym centrum bohemy była pracownia Messerera i Achmadulinej na Worowskiego. Kiedyś ambitny doktor nauk podliczy ilość wypitych tam napojów i dojdzie do liczb wręcz astronomicznych. Pojawienie się w tym środowisku imiennika było faktem nieco spóźnionym, częściowo wymuszonym (zachorował i potrzebował pomocy) i częściowo nieuniknionym. Jerofiejew posiadał status majątku narodowego, jednakże umiejętnie rozpisał swoje generalstwo na nuty rozanowskiego odszczepieństwa. Było to piękne, chociaż samo miejsce emanowało "próżnością", co nieco psuło obraz. Za to patos przyjaźni wynoszono do wręcz mistycznego poziomu. Ale nie przyjaźni między nami. Nas łączyła miłość do jednej bramki. Nie wywalczyłem nawet paktu o zawieszeniu broni. Jerofiejew był konsekwentny w swym wyniosłym, nieprzyjaźnie-wrogim stosunku do mnie. Ale nie bylibyśmy Rosjanami, gdybyśmy choć raz nie trafili do historii.
Na strychu trwała potężna impreza - wyprawialiśmy Borisa i Bellę za granicę. Zaczynały się czasy liberalizmu. Mój imiennik był po operacji, ze swoim japońskim urządzeniem do brzuchomówstwa. W środku nocy natknął się na mnie i spokojnie, brzuchomówczo wybrzęczał (tonem, nad którym pracował generał Lebied'), że nie podoba mu się to, co piszę.
Nie zacząłem domagać się wyjaśnień, rozumiejąc istotę sprawy: im więcej pytań - tym większa awantura. Tym bardziej, że było to przy świadkach. "Nie lubisz - nie musisz". Rozeszliśmy się. Nad ranem imiennik posiał gdzieś swój aparat. Ludzie spieszyli się do domu. Wszyscy byli pijani. Imiennik siedział, wyprostowany jak tyczka. Zaczęliśmy z Messererem szukać aparatu pod stołami, pod ławami, między kieliszkami. W trakcie tego pełzania zostaliśmy sami. Aparatu nie znaleźliśmy. Jerofiejew był mocno pijany (wbrew legendzie, że nigdy się nie upijał). Została też znakomita aktorka Tania Ł., kompletnie zalana.
Gospodarzowi znudziło się szukanie, dał mojemu imiennikowi na taksówkę i otworzył drzwi na oścież. Wyszliśmy we trójkę. Wyszliśmy, to za dużo powiedziane. Aktorkę i imiennika tak znosiło, że z trudem się wytoczyli. Ja też sporo wypiłem, ale trzymałem się na nogach. Na klatce schodowej zaczęli padać na zmianę, jak u Charmsa. Wciągnąłem oboje do ciasnej windy i zwiozłem na dół. Na ulicy ze wszystkich stron walił śnieg. Aktorce urwał się film. Imiennik milczał, nie mając możliwości wyartykułowania czegokolwiek. Wzięliśmy aktorkę pod ręce i powlekliśmy ją po Worowskiego w stronę Nowego Arbatu.
Scena godna Brueghela i Goi. Dwaj pijani Jerofiejewowie wloką w zamieci aktorkę, zalaną w trzy dupy. Pantoflami ryje śnieg. Chwilami przystajemy, chwytamy oddech, upuszczamy aktorkę na chodnik, ocieramy mokre twarze, bierzemy ją pod ręce - i dalej. W kompletnej ciszy.
Dociągnęliśmy ją do rogu Nowego Arbatu, gdzie stała cerkiew bez krzyży. Oparłem oboje jedno o drugie, żeby złapać taksówkę. Upadli. Zacząłem ich podnosić. Podnoszę jedno, rzucam się do drugiego. Jerofiejew pada w zaspę. Podnoszę imiennika - pada aktorka. Leży na asfalcie jak lalka. Początkowo wygląda to zabawnie, a potem: zamarzną! Idioci! Co mam z wami zrobić?! Nie zatrzymuje się żadna taksówka. Taksówkarze widzą, że to pijani. A czas leci.
Nagle - jak spod ziemi - milicjant. Z krótkofalówką. Małego wzrostu. Zupełny konus. Młody i rozwścieczony. Patrzy na mnie i aż trzęsie się ze złości:
- Jesteście pijani!
Cudem stawiam imiennika na nogi. Aktorka leży. Nie odpowiadam milicjantowi.
- Zaraz wezwę patrol. Do izby wytrzeźwień!
Zaczyna wzywać patrol przez krótkofalówkę. Wyobraziłem sobie, jak nas zabierają: dwóch Jerofiejewów i znaną aktorkę Ł. - do izby wytrzeźwień; zacząłem krztusić się ze śmiechu. Gliniarz wpadł w furię. Trzeszczy radziecka krótkofalówka. Wokół trwa era gorbaczowowskiej walki z alkoholizmem. Po prostu obedrą nas ze skóry.
- Nie jesteśmy pijani - mówię do szalejącego milicjanta. - Jesteśmy chorzy.
- Już ja was znam, wszyscy jesteście chorzy!
- Nie wierzysz?
Objąłem imiennika w pasie, zupełnie jak do tanga. Ale zamiast tańczyć tango, zabrałem się do rozplątywania czarnego szalika, którego nie zdejmował przez całą noc. Nie wiedziałem, co tam zobaczę. Wiedziałem tylko, że wycięto mu krtań. Imiennik nie sprzeciwiał się. Patrzył na mnie czystymi, pijanymi oczami, ni to ze zrozumieniem, ni to z niezrozumieniem, trudno było powiedzieć, i nie protestował. Rozwinąłem szalik i -zobaczyłem: wszystko miał wycięte. Wszystko!!! Nie wiadomo, na czym trzyma się głowa. Same kawałki postrzępionego mięsa. Odsłoniłem jego największą tajemnicę i - wzdrygnąłem się.
Boże miłosierny! Za co Ty go tak?
Jerofiejew, mój ty biedaku...
Z drugiej strony, z absolutnie drugiej strony - ogarnęło mnie uczucie zwierzęcej zemsty. Niech gliniarz porozkoszuje się tym widokiem braku wszystkiego! Patrol chce wzywać! Państwowy gad! Obejrzałem się, żeby zawstydzić glinę. No co, przekonałeś się, że jesteśmy chorzy?
Ku mojemu kompletnemu zdumieniu nie dostrzegłem milicjanta. Był malutki. To pamiętałem. Powoli - w końcu też byłem nieźle wstawiony - zajrzałem sobie pod prawe ramię - jesteś tam? - nie było. No to -pod lewe. Gliniarz uciekł! A może nie? Może mi się tylko zwidział po pijoku? Stałem, zupełnie zaskoczony. Gdzie on się podział? Milicjanta nigdzie nie było. Imiennik siedział w zaspie. Aktorka leżała w śniegu na brzuchu. Cierpliwie opatuliłem imiennikowi brak szyi czarnym szalikiem.
- Był tu milicjant? - spytałem imiennika. - Był czy nie?
Imiennik patrzył na mnie czystymi, nic nierozumiejącymi oczami. Bez japońskiej zabawki wyglądał absolutnie bezradnie. Wpadł w moje łapy, ten mój imiennik.
- Łajzo ty grzeszna - wymamrotałem, ocierając mu mokrą twarz chusteczką do nosa.
Nie sądzę, żeby następnego dnia Jerofiejew cokolwiek pamiętał.
Dwaj Jerofiejewowie
Pomysł spotkania autorskiego "Dwaj Jerofiejewowie" zrodził się w awangardowych głowach na fali całej tej pieriestrojki i został przeze mnie lekkomyślnie podchwycony jako coś w rodzaju maniłowskiego happeningu. Nie straciłem szalonej nadziei, że zostanę zrozumiany, by w konsekwencji zasiąść z Jerofiejewem do herbaty z konfiturami na wysokim balkonie i rozmawiać o literaturze. Oprócz tego pragnąłem, żeby ludzie przestali nas w końcu mylić.
Na miejsce spotkania wybrano kinoteatr na Krasnej Presni; duża sala wypełniona była po brzegi. Przygotowałem tekst metafizyczny. Sądziłem, że się pośmiejemy.
To nie był wieczór autorski. To był pojedynek. Coś takiego jak mecz reprezentacji Armenii na stadionie w Tbilisi. Nie, gorzej. Reprezentacji Armenii nikt nie życzy zwycięstwa, ale zawsze jest niezbędna, żeby móc ponieść klęskę. Ja nie byłem godzien klęski. Chcieli usunąć mnie raz na zawsze z boiska jako beznadziejnego zawodnika, który ma ambicję grać w jednej lidze z supermistrzem. Tak naprawdę powinienem wstać i powiedzieć: - Jestem samozwańcem.
A potem wyjść i więcej nie wracać.
Publiczność przyszła na imiennika. Ludzie znali "Pietuszki" na pamięć i gotowi byli składać przysięgi na każde słowo poematu. Mojej publiczności praktycznie nie było, jako że w ogóle nie miałem żadnej publiczności. Najwyżej kilkudziesięciu współczujących mi. Jerofiejew przyszedł z przyjaciółmi, którzy byli jeszcze bardziej poważni niż publiczność i on sam. Wiedzieli, że będzie to ostatni bój. Pamiętam nieprzyjazne spojrzenie jakiejś bardzo bliskiej mu poetki o twarzy mniszki, pamiętam inne nieprzyjazne oczy jego sekundantów. - Nie będzie litości - mówiły ich spojrzenia.
- Jesteś młodszy. No to ty zaczynaj - powiedział oschle imiennik za pomocą japońskiej maszynki (jednak się znalazła!), po czym rozeszliśmy się w różne strony sali, żeby zacząć strzelać.
W charakterze wstępu Prigow napomknął coś tam żartobliwie o dwóch Jerofiejewach, co zostało przyjęte przez publiczność bez szczególnej sympatii. Przekazano mi mikrofon. Zrozumiałem, że żadna metafizyka zbieżności nazwisk nie przejdzie. Zrozumiałem w sposób jasny i oczywisty, że za chwilę poniosę klęskę, o której będą później krążyć legendy. Cała maniłowszczyzna wywietrzała ze mnie natychmiast.
Nie byłem gotów do pojedynku: imiennik był silny i chory, nie mogłem go pokonać. Zresztą po co? Pozostawała nadzieja na jego litość, na niego samego. Koniec końców usłyszy mój tekst i sam zadecyduje, jak postąpić.
Zacząłem czytać "Życie z idiotą", opowiadanie, które nieraz czytałem na różnych moskiewskich imprezach, więc w jakimś sensie było sprawdzone. Jeszcze jedno złudzenie! Z równym powodzeniem mógłbym czytać wstępniaka z "Prawdy" albo przemówienie Breżniewa. Nie, mowa Breżniewa byłaby lepsza: w tych okolicznościach zabrzmiałaby jak wyzwanie i całkowite odrzucenie konwencji - ostentacyjną rezygnację z pojedynku - a tak rzucałem na rozszarpanie własne dziecko, może udane, może nie, ale moje, rodzone.
Publiczność siedziała lodowata, martwa, nic do niej nie docierało, żadne słowo, żaden dźwięk. Czytałem przy pełnej sali w absolutnej pustce. Zdenerwowałem się, zacząłem czytać szybciej i głośniej, przyspieszałem, jak gdybym chciał krzykliwie przyciągnąć uwagę i obiecać: jeszcze chwila, zaraz, zaraz zacznie się coś ciekawego!
Nic ciekawego się nie zaczęło. Za to przez mikrofon podniosłem niezrozumiały krzyk na całe kino. Oczywiście peszyłem się, czytałem gorzej niż zwykle, zabrakło mi rozsądku, żeby wstać i wyjść. Skończyłem "Idiotę". Sala milczała z zaciśniętymi zębami. Rozległy się jakieś rzadziutkie brawka, które w głuchej ciszy zabrzmiały ironicznie. Zacząłem czytać "Kwitł bez". W duchu pogodziłem się już z klęską, ale nie chciałem się poddawać.
Kiedy skończyłem, sala dostrzeliła mnie z ulgą.
Potem na scenę wszedł Jerofiejew, wysoki, siwy i wyprostowany - i sala zawyła z zachwytu, i nie przestawała wyć z zachwytu przy każdym słowie swego ulubieńca, zniekształconym przez japońską maszynkę. Siedziałem w ciemności, zbielały i unicestwiony. Później pocieszano mnie, że nie było najgorzej: mogli mnie przecież wygwizdać albo wyklaskać na śmierć, ale nie uwierzyłem.
Już po wszystkim Jerofiejewa otoczył zachwycony tłum, ja też podszedłem pogratulować. Nawet się nie odezwał. Ze mną wszystko było skończone. Wyniosło nas do foyer, do imiennika podbiegł fotograf, Jerofiejew zaczął pozować do zdjęcia ze swoim towarzystwem, a ja stałem oparty plecami o ścianę i patrzyłem, jak się fotografują. Była to jedyna okazja, żeby sfotografować się razem na pamiątkę. Nie sfotografowaliśmy się.
"Coś ty, kurwa, taki nieludzki! - rozmyślałem. - Cienia wielkoduszności! Gdzie twoje chrześcijaństwo-katolicyzm? Cienia litości dla pokonanych! Ja na twoim miejscu..."
Nagle poczułem złość. Gromada sekundantów ruszyła na balangę. Wyszedłem z kinoteatru, wsiadłem do swojego żiguli, było zimno, zacząłem grzać silnik. Całkiem niespodziewanie ktoś zapukał w szybę. Spojrzałem: imiennik! Imiennik uśmiechał się do mnie! Całkiem przyjaźnie! Patrzyłem na niego, nic nie rozumiejąc. Trzęsło mnie.
- Masz kabelki? - spytał, jak gdyby w ogóle nie było tego wieczoru. - Samochód nie chce zapalić.
Obróciłem i podjechałem maska w maskę do ich auta. Wyciągnąłem "wąsy" - silnik szybko zaskoczył. Imiennik uchylił szybę:
- Jedź z nami - napijemy się.
Pomilczałem, patrząc na samochód jego sekundantów. Oto ludzie, którzy tak krótkowzrocznie cieszą się, że ich bożyszcze ma większą wartość niż to, co napisało. A moim zdaniem to wyrok i kurza ślepota. Nieudaczny Łomonosow! Obibok, impotent, który nic nie robił przez ostatnie dwadzieścia lat życia! Same naciągane powtórzenia, samozachwyt! Napisałem całą książkę o tym, o czym ty tak niezdarnie i wyrywkowo piszesz w swoich książeczkach - notatkach, w których wyłazi z ciebie naiwna żądza, antysemityzm, zamiłowanie do tandetnych kalamburów i radość podstawowej, elementarnej wiedzy!
Co ty chrzanisz, urażony człowieku! - przerwałem samemu sobie.
Cieszyłem się, że mogłem podzielić się z nimi samochodową energią, nie wiem, dlaczego podobało mi się to, ale pić z nimi nie miałem ochoty.
- Innym razem.
Więcej już nigdy go nie widziałem.
Minął jakiś czas. Zadzwonił do mnie. Nie było mnie w Moskwie.
- To imiennik - powiedział do mojej żony, wystraszonej pozagrobowym brzmieniem jego głosu. - Proszę nie odkładać słuchawki. Jestem po operacji - brzęczał pozagrobowo. - To mój imiennik.
Wróciłem i nie oddzwoniłem.
- Jeśli czegoś chce, sam zadzwoni - powiedziałem, ostatecznie wyrywając z siebie Maniłowa.
Na początku 1990 roku siedzieliśmy z nieżyjącym już Władimirem Maksimowem w restauracji "Pirosmani" i rozważaliśmy pomysł estetycznie lewicowego numeru "Kontynentu" (Podziwiałem go za "Kontynent"). Z pomysłu nic nie wyszło. Szybko znaleźliśmy się po dwóch stronach barykady estetycznej.
- Wienia umiera - powiedział Maksimów, pochłaniając gruzińską zieleninę. - Odwiedzimy go jutro w szpitalu? Pożegnamy się.
- Nie pojadę - odmówiłem po chwili zastanowienia.
Maksimow zdziwił się i spojrzał na mnie (tak jak wypadało) jak na rosyjskiego markiza de Sade'a.
Nie chodziło o de Sade'a i Maniłowa, nie o drzazgę po "Dwóch Jerofiejewach" (która oczywiście tkwiła we mnie, oj, jak tkwiła!... nie z powodu klęski na scenie... przez jego tępotę!). Było mi bezbrzeżnie żal Wieniedikta i dlatego nie chciałem jechać do szpitala. Wiedziałem, że strasznie się męczy (mówił mi o tym Maksimów). Tam, na ulicy, widziałem jego gardło, a teraz ja, młody, zdrowy imiennik, z kwiatami - do jego łoża śmierci - żegnać się przyjechał.
Na chuj mu to potrzebne!
Do dziś nie wiem, czy postąpiłem słusznie. Z jednej strony... Z drugiej strony... Zrobiłem, jak uważałem za stosowne.
A później wydarzyło się coś takiego: w maju 1990 roku wyjechałem z synem do Niemiec, żona została w domu. Późnym wieczorem zadzwonił telefon.
- Czy to mieszkanie pisarza Jerofiejewa? - spytał posępny męski głos.
- Tak - powiedziała żona.
- Proszę przyjąć wyrazy współczucia z powodu śmierci pani męża...
- A... syn? - po chwili milczenia spytała żona. Uznała, że nasz samolot się rozbił.
W słuchawce zapadła cisza. Żona straciła przytomność.
Wilkołak
Jerofiejew nie umarł - żyje we mnie. Do dziś jestem przekonany, że z zadowoleniem zamieniłby swoje metafizyczne lokum i zamieszkał w jakimś innym miejscu, lepszym z jego punktu widzenia. Ale obaj nie mamy wyboru, jesteśmy skazani na przytulanie się policzkami, okładkami książek, fiszkami w katalogach bibliotecznych jak klasycy marksizmu na medalionie. W dodatku jak na ironię, mamy nie tylko to samo nazwisko, lecz także inicjały: W.W.J.
Czy przywykłem do jego "pasożytniczego" istnienia moim kosztem? A co mam robić? "Jak to dobrze, że pan nie umarł" - mówią ludzie, podsuwając mi do podpisu "Moskwę - Pietuszki". Tak się cieszą ze spotkania z nim, ich oczy tak promienieją, jest tak bezgranicznie kochany, że za każdym razem, kiedy ich rozczarowuję, czuję się strasznie. Wpatrując się we mnie, szukają jego, nakładają na moją twarz jego rysy i gotowi są pogodzić się z niepodobieństwem, zrzucając winę na niedoskonałość fotografii, własnej pamięci, przewrotności losów autora, ogólnych skutków działania alkoholu. W tym ludzkim nanoszeniu jego twarzy na mój "blejtram" jest niepokój poszukiwań i zaczątki twórczego trudu. Stoję i patrzę, z jakim wysiłkiem pracują.
Widzieli go we mnie nie dziesiątki, lecz liczne setki razy, i wiem z doświadczenia: trzeba rozczarowywać od razu. Zwlekać przez chwilę - to znaczy powołać do życia nierealną nadzieję, oddać swoją krew duchowi. Oto zmartwychwstaje: błaznujący, kręcący głową na cienkiej szyi, ze skłonnością do mizantropii, delikatny grubianin, wstydliwy cham, wstaje, rośnie, błyskotliwy, oszalały od aforyzmów, świeży jak legenda.
Widzę, jak syci się moją krwią, i spieszę się: rozczarowanie po chwili zwłoki z mojej strony przyjmie formę ostrego niezadowolenia i podejrzeń. W istocie rzeczy muszę pełnić rolę nie tylko głupiego zwiastuna, lecz także zabójcy. Wskrzeszam go w sobie tylko po to, żeby po raz kolejny unicestwić. Zmartwychwstaje - i znów chwytam się niebezpiecznej brzytwy. Nie tyle oznajmiam jego śmierć, co organizuję ją w oczach, na oczach ludzi, którzy nas mylą.
Może mi się podobać lub nie to pasożytujące na mnie widmo, ale to moja karma i muszę z nią żyć. Wszyscy inni - od Moskwy do Indii - są jedynie gapiami, którzy zebrali się na miejscu zdarzenia. Cieszę się, że mogę pełnić rolę ofiary ich ciekawości. Sam jestem wszystkiemu winien? Możliwe. Lecz jestem wdzięczny karmie, że zdjęła ze mnie brzemię próżności autora. Po tysiącu qui pro quo nie ma mowy o własnej próżności, próżność zanika. Jerofiejew uśmiercił moją próżność w zarodku.
Wiem też, że może to być dobry duch, który poufale kopie mnie kolanem w klimacie socjalistycznego współzawodnictwa. Dopuszczam myśl, że przesyła swoje pozagrobowe wstydliwe pocałunki. Być może kiedyś obejmiemy się i wreszcie wszystko sobie wyjaśnimy. Być może zostaniemy nawet przyjaciółmi. Każde ogłaszanie czyjejś śmierci, nawet dawnej - to ciężki krzyż. Oczy przygasają, ludzie odchodzą ode mnie w smutnym nastroju. Ze dwa razy podczas spotkania z tępymi czytelnikami znalazłem się w sytuacji człowieka, który na ich oczach wyrzeka się własnego istnienia, oszukując w jakiś perwersyjny sposób. Nie wierzyli, że ja - to nie on, i odchodzili skonsternowani. Od pewnego zapalonego myśliwego-wędkarza, namiętnego wielbiciela Jerofiejewa, usiłowałem się uwolnić nieokreślonym bełkotem, błagając Boga, żeby wreszcie się ode mnie odczepił, kiedy jednak zaczął wypytywać, gdzie i jak pisałem "Pietuszki", musiałem z opóźnieniem zabić Jerofiejewa i przypominało to zbyt przeterminowaną aborcję.
Chwała Bogu, ani razu nie podpisałem "Pietuszek", chociaż trafiali się i tacy czytelnicy, którzy domagali się autografu nawet wtedy, kiedy uświadomiłem im ich pomyłkę. Kiedyś w hotelu zarezerwowali mi pokój na niego, a kiedy się rozgościłem, uroczyście poprosili o podpisanie jego książki. Niedawno w moskiewskim tygodniku jakiś rozjuszony czytelnik w ogóle zrobił z nas jedną osobę, pisząc do redakcji list o osławionym autorze, skandaliście, alkoholiku i maniaku seksualnym. Złączyliśmy się, staliśmy się imiennikami syjamskimi. Z początkowego żartu rozwinęła się idea powołania. Metafizyczne obciążenia dawno stały się mistycznym drive'em.
Rosja w bieliźnie
Wszyscyśmy wyszli nie z gogolowskiego płaszcza, lecz z hańby bielizny osobistej. W tej materii każdy ma co opowiadać. Pierwotna nieprzyzwoitość ciała czyniła nieprzyzwoitą także bieliznę. Nieprzyzwoita bielizna potęgowała nieprzyzwoitość ciała. Bielizna dławiła, ściskała, wpijała się i zostawiała na ciele długo nieschodzące ślady. Spleceni w uścisku kochankowie mieli na udach, pośladkach, brzuchach, plecach, goleniach i kobiecych piersiach pasiaste, nabiegłe krwią odciski bielizny, które, w przeciwieństwie do lekkomyślnych paseczków od kostiumu kąpielowego, przekształcały ich zajęcie w osobliwą erotyczną obrzydliwość. Bielizna terroryzowała ciało, czyniąc je śmiesznym, bezradnym i niegodnym pożądania. W ostatecznym rozrachunku zabijała ciało.
Płonące policzki, dziecięcy wstyd do końca życia, przez co do dziś nienawidzę jakiejkolwiek kobiecej bielizny, choćby nawet z "Dzikiej orchidei": babcia zmuszała mnie, pierwszoklasistę, do noszenia brązowych pończoszek i paska z gumkami.
Szedłem do szkoły jak na ścięcie: nie chciałem być dziewczynką.
W piątej klasie zakochałem się w bystrookiej koleżance Kirze, która lubiła mówić szeptem brzydkie słowo "gówno" i chichrać się przy tym do rozpuku, ale kiedy Kira, ruchliwa, spocona, wskoczyła na przerwie na ławkę i zobaczyłem jej wstrząsające różowo-bordowe pantalony, miłość przeszła, jak ręką odjął. I nawet dziś kobieta, która ma zamiar zdradzić męża, idzie do sklepu po nowe majtki - to znak. W życiu codziennym nosi o wiele gorsze.
Historię Związku Radzieckiego najlepiej studiować pod kątem bielizny. Nie znalazł się jeszcze Dostojewski, który opisałby wieczny kobiecy strach, związany z bielizną: lada moment pęknie guma w majtkach, rozepnie się stanik, opadną pończochy. W rzeczy samej byliśmy kolosem w opadających pończochach. Liczne kobiety rosyjskie do dnia dzisiejszego wpadają w mistyczne przerażenie, nieznane narodom europejskim: panicznie boją się pokazać majtki w miejscu publicznym, w metrze lub na rowerze. Pokażesz majtki - poniesiesz śmierć cywilną. Nawet ramiączka stanika należało chować równie troskliwie, co legitymację partyjną. Przyzwyczailiśmy się wierzyć w to, że jesteśmy stale obserwowani i poddawani zbiorowej kontroli. Rosja wciąż żyje ze ściśniętymi nogami.
Czasy się jednak zmieniły. Rosja po raz pierwszy rozebrała się do bielizny na wystawie w Moskwie w 2001 r. pod krzepiącym hasłem "Pamięć ciała". Lud ruszył tłumnie popatrzeć na dawny powód wstydu: znoszone galoty, które w swym życiu po życiu służyły jako ścierki, kalesony, w których stale miałeś wrażenie, że chodzisz obesrany, gdyż ciężko zwisały na tyłku, pierwsze rajstopy modniś, wykonane metodą chałupniczą z pończoch i majtek i - marzenie czasów radzieckich, po które kobiety tłoczyły się w kolejkach: kolorowe halki z NRD.
Bielizna radziecka, wywodząca się z nizin społecznych, miała początkowo żołnierskie, a później sportowe, przymusowo uniseksulane korzenie. Normalna bielizna burżuazyjna uważana była za zdradę klasową i podlegała prawnym restrykcjom. Gwoli potępienia złośliwie wyśmiewano ją w karykaturach i tekstach satyrycznych. Jednakże potajemnie dysydentki ciała, liczne kobiety z wielkich miast aż do lat 50. donaszały przedrewolucyjną bieliznę, dziedziczoną po przodkach: żywy relikt kufrów, wielokrotnie zacerowany do łez. Cerowane skarpetki też były normą ówczesnego życia. Staniki produkowane były wyłącznie w jednej republice ZSRR - Rosyjskiej Federacyjnej. Chłopcy chowali się pod drewnianymi podmoskiewskimi peronami - wiejskie baby nie nosiły pod kieckami żadnej bielizny.
Między sukienką a bielizną pod spodem przebiegała granica wstydliwości społecznej. Oficerski mundur z orderami należał do społeczeństwa, gacie oficera, jego prywatna sprawa, mogły być dziurawe - podstawą społeczeństwa była "pokazucha". Żyliśmy według zasady: czego nie widać, tego nie ma - i bielizna była elementem powszechnego oszustwa.
Radziecki wstyd stał się paradoksem. W "komunałkach" bielizna suszyła się na wspólnym korytarzu i na oczach wszystkich lokatorów, na plaży wszyscy siedzieli w bieliźnie, męskie satynowe gacie do kolan jeszcze do niedawna były wzorcem kąpielówek (za to białych "slipów", które pojawiły się na Zachodzie, długo nie akceptowano), ale sama bielizna uchodziła za taką nieprzyzwoitość, że nawet zakłady bieliźniarskie długo nie mogły publikować zdjęć swoich wyrobów, w których to fotografiach mogły oczywiście kryć się treści pornograficzne, więc zastępowano je schematycznymi rysunkami. Sądząc po radzieckim malarstwie i filmach, bielizna pod względem estetyki była bardziej nieprzyzwoita niż nagie ciało. Więcej, w starszym człowieku sama rozmowa o "bieliźnie intymnej" wzbudzała wstręt - to połączenie słów stanowiło naruszenie norm językowych. Zupełnie jak gdyby odciskały się na nim ślady wypróżnień (jako efekt zbyt długiego noszenia tej samej bielizny). Moja mama wzdrygnęła się na wieść, że byłem na wystawie bielizny.
"B. powinna dobrze wchłaniać wydzieliny skórne i chronić przed nimi (przed potem i tłuszczem), a także ochraniać skórę przed zanieczyszczeniami zewnętrznymi i mech. podrażnieniami, będącymi skutkiem kontaktu z grubszą odzieżą zewn..." - pisze radziecki słownik encyklopedyczny, z kliniczną precyzją oddając radziecki stosunek do B.: aseksualny, zatęchły (nieprzypadkowe są słowa "pot i tłuszcz", które mogłyby być tytułem narodowej powieści rosyjskiej jako przeciwwagi dla polskiego "Ogniem i mieczem"), i po wojskowemu fizjologiczny (z dziedziny pojęć "siła żywa nieprzyjaciela").
Z bielizną związane jest jedno z najbardziej haniebnych słów rosyjskich: "podsztanniki" - gacie (słowo, od którego nie można uciec) i "portianki" - onuce (jedno z najbardziej śmierdzących słów w języku rosyjskim i koszmarnie niewygodna rzecz - czysto wojskowe draństwo). Równie męczące jest słowo "kalesony", nawet wtedy, jeśli dotyczy porządnych jedwabnych kalesonów Kaganowicza i pozostałych członków Biura Politycznego, szytych na miarę. Nie miały szczęścia także detale bielizny, które okrywają kobiecy biust. "Biustonosz" brzmi kpiąco, pobrzmiewa w nim fałszywy optymizm i nie wiadomo dlaczego przypomina udręczony uśmiech kobiety (sfotografowanej w samym staniku, bez majtek, albo zasłaniającej stanik ramionami, gorączkowo splatającej dłonie za plecami w celu uniknięcia przypadkowego spojrzenia): "biusthalter" - to tak samo ciężkie słowo jak "buldożer" albo "hipopotam" (zastrzeżone dla stupudowych cycków). Nawet "majtki" w języku rosyjskim trącą zapachem genitaliów. Już samo pojęcie "bielizna intymna" wywołuje mdłości.
Ale za to - "tielniaszka", pasiasta koszulka marynarska! Jedynym wyjątkiem, bezwarunkowo stylową rzeczą w całym arsenale ojczyźnianej bielizny była tielniaszka. Cześć jej i chwała! W jej pasiastości znajdowała wyraz idealna harmonia góry i dołu, jej faktura gwarantowała cielesną swobodę myśli. Tielniaszka podkreślała męską morską godność, była rzeczywistą obrończynią ciała i do dziś nie wyszła z mody, szczególnie w sferach radykalnych malarzy, bliskich idei konceptualizmu estetycznego.
Pierwszy porewolucyjny boom bieliźniany, nie licząc zrozumiałego samo przez się renesansu bielizny w okresie NEP-u (kiedy to eksportowano nawet bieliznę za granicę), był efektem zwycięstwa nad Niemcami: rozpoczęły się bachanalia zdobycznych halek, często uznawanych za suknie wieczorowe (halka stała się symbolem kobiecej seksualności, jak w czasach Chruszczowa kukurydza - królowej pól, wydawało się, że na zawsze, ale zmarła, nie przeżywszy pojedynku z uniseksem, wymysłem Zachodu), i pasiastych piżam, które wyparły kurortowe garnitury - odpoczynek żołnierza po bitwie.
Jednakże istotą całej tej radzieckiej historii jest nie nieunikniony kicz i koronkowe bezguście, lecz męczeńskie wysiłki kobiet. "Golizna fanaberie lubi" - i rzeczywiście: żyliśmy w biednym kraju, bogatym nie tylko w rakiety, lecz także zawalonym zagranicznymi wykrojami, według których kobiety cierpliwie i z pasją próbowały uszyć coś po nocach. Te fetyszystki mimo woli ubrały nas, jak mogły, i w ostatecznym rozrachunku uratowały od komunizmu rodzinnych gaci.
Przełożył Michał B. Jagiełło