Życie
z dnia 2002-01-05
Jasio, co poszedł
nie na tę wojnę, co trzeba
John Walker, Amerykanin
walczący w szeregach talibów, siedzi zamknięty na pokładzie desantowca.
Biały Dom zastanawia się, co z nim począć.
Prezydent George W.
Bush nazwał go "biednym, zagubionym chłopakiem". A ludzie z Departamentu
Sprawiedliwości nadal zastanawiają się, czy postawić mu zarzut
współudziału w zabójstwie agenta CIA lub zdrady (obydwa zagrożone wyrokiem
śmierci), czy żądać piętnastu lat więzienia za pomoc terrorystom. Ojciec
obecnego prezydenta, Bush senior, był bardziej dosadny, nazywając jego
czyny "nikczemnymi". Jeden z republikańskich senatorów proponował "ogolić
go i przywiązać do jednej z rakiet" wystrzeliwanych na pozycje talibów. Te
i podobne sądy o Johnie Walkerze - jedynym znanym Amerykaninie walczącym w
szeregach talibów - odpowiadają uczuciom żywionym przez rodaków do
człowieka nazywanego przez gazety Jasiem Dżihadem czy talibskim rangerem.
W jednym z sondaży telewizyjnej sieci CNN 85 proc. respondentów chciało
sądzić Walkera za zdradę. Ponad połowa uczestników innego sondażu chciała
go powiesić albo postawić przed plutonem egzekucyjnym.
Od początku
grudnia, gdy gruchnęła wieść o zatrzymaniu w północnym Afganistanie
amerykańskiego bojownika al-Kaidy, Ameryka zadawała sobie pytanie
"dlaczego?" Trudno bowiem zrozumieć, jak to się stało, że dwudziestoletni
John Philip Walker Lindh, (mieszkaniec Fairfax, hrabstwo Marin, stan
Kalifornia) trafił do organizacji Osamy bin Ladena, gdzie z kałasznikowem
w ręku walczył w imię Allacha. Jak do tej pory sam zainteresowany tylko
raz miał okazję udzielić wyjaśnień. Krótko po tym, jak żołnierze
amerykańskich "zielonych beretów" zatrzymali Walkera, pozwolono mu
odpowiedzieć na kilka pytań dziennikarza CNN. Ranny, wycieńczony, z twarzą
pokrytą wielodniowym zarostem "amerykański talib" z trudem odpowiadał na
pytania. Dziennikarz: - Znam naprawdę niewielu Amerykanów walczących w
dżihadzie (...). Jestem ciekaw, czy myślałeś, że tak to będzie właśnie
wyglądało? Czy służyłeś właściwej sprawie i we właściwym
miejscu? Walker: - Jest dokładnie tak, jak myślałem. Dziennikarz :
- Czy myślałeś, aby toczyć "świętą wojnę" w takich miejscach jak
Czeczenia? Walker : - Myślę, że każdy muzułmanin, któremu zależy na
sprawach innych muzułmanów, rozważał coś takiego. Dziennikarz : - Ale
wybrałeś Afganistan, a przecież muzułmanie walczą tu z innymi muzułmanami?
Walker : - W Koranie napisano, że muzułmanie muszą walczyć, jeśli
grupa innych muzułmanów występuje przeciw państwu islamskiemu.
(...) Dziennikarz : - Czy twoim celem było zostać męczennikiem?
Walker: - To cel każdego muzułmanina. (...) Mówiąc szczerze, bez
żadnej przesady, każdy z nas był w stu procentach pewien, że zostaniemy
męczennikami, ale wiesz, Allach sam wybiera, kiedy odebrać człowiekowi
życie. I nie mamy na to żadnego wpływu (...). Dziennikarz : - Czy byłeś
zadowolony z uczestnictwa w dżihadzie? To znaczy, czy wierzyłeś, że
służysz dobrej sprawie? Walker : - Oczywiście. Wywiad, który
pokazała stacja CNN tuż przed Bożym Narodzeniem, to wszystko, co pozwolono
publicznie powiedzieć Walkerowi. Mówili za to rozwiedzeni rodzice
Walkera (który używa nazwiska matki). W kilku wywiadach, jakie udzielili
mediom, powtarzały się te same słowa zdziwienia. Ojcu, Frankowi Lindhowi,
nie mieściło się w głowie, że "taki słodki dzieciak, dobry chłopak"
skończył na krucjacie przeciw "niewiernym". Matka podejrzewała, że jej syn
przeszedł "pranie mózgu" urządzone przez islamistów. - Kiedy jesteś
młody i wrażliwy, łatwo możesz dać się zwieść ludziom z charyzmą -
powiedziała w jednym z wywiadów pani Marylin Walker. "Nie spodziewałem
się", "nigdy nie przyszło mi do głowy" - oto najczęstsze odpowiedzi
rodziców na pytania dziennikarzy, czy podejrzewali, że ich syn może
skończyć z kałasznikowem w dłoniach na wojnie przeciw "niewiernym".
Rodzice wynajęli Johnowi wziętego adwokata, który nadal czeka, aby móc
skontaktować się ze swoim klientem. Na początek postanowił nieco
"uczłowieczyć" go: w amerykańskich mediach pojawiły się zdjęcia Walkera
jako uśmiechniętego dzieciaka w podkoszulku. Ot, zwykły chłopak z
sąsiedztwa, który zagalopował się trochę w poszukiwaniu duchowych
przeżyć.
Słodki, nieśmiały chłopak
Rzeczywiście, jeśli spojrzeć do
rodzinnego albumu, mały Johnny (nazwany tak na cześć Johna Lennona)
spędził pierwsze lata życia jak typowy mieszkaniec przedmieść Waszyngtonu.
Ojciec - adwokat pracujący dla Departamentu Sprawiedliwości - był
wychowany w ścisłej, irlandzkiej tradycji katolickiej. Matkę,
wykwalifikowaną pomoc medyczną, która pozostała w domu wychowując dzieci
(przyszły "talibski ranger" ma starszego brata i młodszą siostrę),
pociągał z kolei buddyzm. Jego koledzy pamiętają go jako zwykłego chłopaka
z sąsiedztwa. Futbol amerykański, koszykówka, piłka nożna, zabawa w berka
- typowa lista zainteresowań. Kiedy Johnny skończył dziesięć lat,
rodzice przeprowadzili się do słonecznej Kalifornii. Wybór padł na
hrabstwo Marin, na przedmieściach San Francisco. Tu mieszkało jedno z
najbardziej postępowych środowisk na politycznej mapie Ameryki. Bo
hrabstwo Marin (podobnie jak wysunięte bardziej na północ okolice
uniwersytetu stanowego w Berkeley) było kwintesencją tego, co stało się z
pokoleniem dzieci kwiatów. Podtatusiali hipisi, przypalający kiedyś
trawkę, dziś wsiąkli w społeczeństwo, dysponując często sporymi zasobami
finansowymi. Zamieszkali w wygodnych domach na przedmieściach z basenami,
volkswageny garbusy zamieniając na BMW, volvo czy saaby (po kilkadziesiąt
tysięcy dolarów sztuka). Jedzą zdrową żywność, piją kawę w stylizowanej na
modłę europejskich kafejek sieci "Starbucks", a ich dzieci uczęszczają do
szkół alternatywnych. A wszystko to w atmosferze wszechogarniającej
tolerancji i otwartości na różnorakie kultury oraz podejrzliwości wobec
tradycyjnego amerykańskiego sposobu życia. Pozostały z lat
sześćdziesiątych rewolucyjny zapał wyraża się poprzez działania na rzecz
ochrony zwierząt czy tysiącletnich sekwoi, poprzez walkę z Wielkim
Tytoniem i z powszechnym dostępem do broni palnej, skupia się na
działaniach na rzecz szeroko pojętych praw człowieka i swobód
obywatelskich. Tu właśnie John Walker wchodził w życie nastolatka.
Chodził do bardzo dobrej, prywatnej szkoły: uczył się indywidualnie,
nauczyciela widział dwa razy w tygodniu. Miał talent muzyczny, grał na
flecie. Na pewno nie był osiłkiem ani typem sportowca. Nie bawił się w
wojsko, nie biegał z plastikową bronią po podwórku - zamiast tego - jak
twierdzi ojciec - były "pluszowe zabawki i matchboxy". Jako nastolatek
także nie za bardzo różnił się od rówieśników. Na swoim sprzęcie grającym
słuchał modnego wówczas hip hopu, kupował płyty kompaktowe LL Cool J,
rozważał nawet, czy nie zostać muzykiem. Zakupił w tym celu nawet
odpowiedni sprzęt, który sprzedał, gdy tylko znalazł islam.
Katolicko-buddyjskie "tak" dla islamu
Jak na nastolatka, John dość
wcześnie rozpoczął poszukiwania duchowe. Rodzice popierali te
poszukiwania. Matka buddystka i ojciec (w tym czasie przybladła już
katolicka ortodoksja) twierdzili, że ich syn "wcześnie zaczął zadawać
pytania". Pierwszym samodzielnym wyborem było porzucenie niedzielnych mszy
świętych. Później matka próbowała zainteresować go religią Indian oraz
buddyzmem. Dla nastolatka wszystko to nie było to. Jak twierdzą jego
rodzice i przyjaciele z tamtych lat, chłopak poszukiwał "czystości i
głębi" duchowej. Także poczucia przynależności, zwłaszcza że w małżeństwie
państwa Lindh działo się coraz gorzej (ostateczne rozstanie nastąpiło, gdy
John miał szesnaście lat, tuż po jego konwersji na islam).
Poszukiwania zostały uwieńczone sukcesem, gdy piętnastolatkowi trafiła
w ręce autobiografia Malcolma X, byłego więźnia i murzyńskiego aktywisty
nawróconego na islam. Młody John zaczął ostatnią, jak się okazało, duchową
przemianę. Najpierw przyszło muzułmańskie nakrycie głowy, później strój,
na końcu zapuszczona gęsta broda. Potem decyzja o konwersji. Ślady
aktywności pozostały na internetowych listach dyskusyjnych, gdzie przyszły
wojownik al-Kaidy propagował islam i złorzeczył syjonistom. Jednak młody
John traktował przemianę coraz poważniej. Jego kolega z ośrodka
islamskiego mówi, że był "spokojnym i pokornym muzułmaninem". Także inni
bracia w wierze widzieli w nim przykład dla nawróconych. Nie tylko nie
rozstawał się z tradycyjnym strojem, ale cały czas studiował Koran. Doszło
do tego, że młodociany neofita - używający już imienia Sulejman Al-Lindh -
postanowił poznać na pamięć każde słowo Koranu. Ojciec nigdy nie
protestował, że jego syn wybrał islam. Co więcej, jego zdaniem wybór syna
był trafny, zwłaszcza w kontekście podobieństwa do katolicyzmu. Obie
religie są monoteistyczne, a łączy je "wielka tradycja nauczania i głęboka
historia". Także matka buddystka akceptowała wybór: nie raz, nie dwa
podwoziła syna samochodem na spotkania w ośrodku islamskim. W międzyczasie
John, będący zawsze pilnym uczniem, jako szesnastolatek skończył w trybie
przyspieszonym naukę w szkole średniej.
Szukał czystości, znalazł
Osamę
Śledztwo prowadzone przez FBI nie wykazało, aby Walker wpadł w
Kalifornii w sidła ludzi, rekrutujących przyszłych bojowników "świętej
wojny". Nie można jednak wykluczyć, że prowadzona w niektórych ośrodkach
islamskich gniewna retoryka o niesprawiedliwości w Ameryce, krzywdzie
muzułmanów i knowaniach syjonistów wpłynęła na stan umysłu świeżo
nawróconego muzułmanina w jego poszukiwaniu "czystego" islamu. Wygląda
na to, że droga do wojownika al-Kaidy prowadziła przez Jemen, a następnie
Pakistan, gdzie nawrócony Kalifornijczyk trafił celem zgłębiania nauki
Proroka. Po raz pierwszy 17-letni Walker postawił nogę na jemeńskiej
ziemi w 1998 r., gdy przybył tu za pozwoleniem rodziców. Chciał bowiem
zgłębiać islam w kraju, którego dialekt był najbardziej zbliżony do
języka, w jakim napisano Koran. Po dziesięciu miesiącach wrócił do
Kalifornii, aby powtórnie wyjechać na Bliski Wschód w 1999 roku. Tym razem
skutecznie: od tamtej pory rodzice nie widzieli syna do czasu, gdy
amerykańskie stacje telewizyjne pokazały zdjęcia rannego, wyczerpanego,
brodatego bojownika. Wówczas, jak wspomina ojciec, miał z synem
"nieprzyjemną wymianę e-maili". Poszło o atak terrorystów na amerykański
niszczyciel USS Cole w jemeńskim porcie. John nie był przekonany, że stało
się coś złego. "To uzasadniona odpowiedź" napisał w liście elektronicznym
do ojca. Prawdopodobnie chodziło o to, że "niewierni" Amerykanie nie
powinni wpływać do portu. Ojciec dowiedział się jeszcze, że syn przeniósł
się do Pakistanu, gdzie dostał właśnie przekaz na tysiąc dwieście dolarów
z Kalifornii. Później ślad zaginął. Jak powiedział w wywiadzie
telewizyjnym Frank Lindh, na Johna czeka "mocny uścisk", a także "kopniak
w tyłek" za wyjazd do Afganistanu bez wiedzy rodziców.
Dwóch Johnów,
dwa światy
Dalsze losy Walkera znamy z jedynego wywiadu, jakiego
udzielił do tej pory. W poszukiwaniu zimniejszego klimatu udał się do
północnego Pakistanu, gdzie jego "serce przylgnęło" do talibów. W maju
zeszłego roku był już w Afganistanie. Od tej pory używał nowego imienia:
Abdul Hamid. Ponieważ nie znał dobrze miejscowego języka, przydzielono go
do oddziałów arabskich najemników Osamy bin Ladena. Kilkakrotnie widział
ponoć przywódcę terrorystycznej międzynarodówki, nie przyjął jednak
propozycji wstąpienia do szkoły terrorystów straceńców. Zamiast tego
walczył z kałasznikowem w ręku przeciw Sojuszowi Północnemu, aż
amerykańskie bomby i ofensywa mudżahedinów zagnały go wraz z rozbitym
oddziałem pod miasto Mazar-i-Szarif. Tam, w forcie Kala Jangi, na kilka
minut los skrzyżował jego drogę życia z drogą Johnny'ego Mike'a Spanna,
agenta CIA, jednego z pierwszych poległych Amerykanów podczas operacji w
Afganistanie. Tego spotkania nie mógł przewidzieć chyba najlepszy
scenarzysta z Hollywood. Oficer CIA próbował przesłuchać Walkera.
"Będziesz mówił? OK. Sam wybierasz, czy chcesz żyć, czy nie" -
kilkuminutowe przesłuchanie było monologiem Spanna: jego pytania trafiały
na głuche milczenie Walkera. Całe zdarzenie zarejestrowała kamera wideo.
Po kilkudziesięciu minutach od tej rozmowy wybuchł bunt talibów i
drogi dwóch Johnów rozeszły się na zawsze: agent CIA zginął w walce,
Walker został ranny. Dwudziestego dziewiątego listopada amerykańscy
komandosi odnaleźli Walkera, który spędził ponad tydzień w piwnicy, wśród
rannych i zmarłych towarzyszy broni. Bohater i zdrajca. Dwóch ludzi,
dwa zupełnie różne światy. W przeciwieństwie do Walkera, Spann pochodził z
małej mieściny w Alabamie, z krainy, którą niektórzy lewicowi
intelektualiści traktują jako "przestrzeń pokonywaną w lotach pomiędzy Los
Angeles a Nowym Jorkiem". Zamiast do szkoły dla wybitnych dzieci, Spann
uczęszczał do kościelnej szkółki niedzielnej. Po swych ciężko pracujących
fizycznie rodzicach odziedziczył kodeks postępowania, miłość do Ameryki i
"gwiaździstego sztandaru". Kiedy Walker szukał "czystości" w islamie,
Spann przechodził ciężki trening w szkole piechoty morskiej. Gdy
nastolatek z Kalifornii wyruszał do Jemenu, aby zrobić coś dla własnej
duchowości, jego imiennik z Alabamy wstąpił do Centralnej Agencji
Wywiadowczej, aby "zrobić więcej dla swego kraju".
Wszystkie działa na
hrabstwo Marin
Dla konserwatystów przypadek Walkera był jak dar
niebios, dolewając oliwy do przygasłego ostatnio ognia wojny kulturowej.
Wojownik bin Ladena rodem z hrabstwa Marin, tej ostoi lewicowej myśli i
stylu życia - trudno o lepszą amunicję w walce ze zwolennikami
permisywizmu. Publicystka "Wall Street Journal" napisała, że w środowisku,
gdzie wychowywał się młody Walker, "tradycyjna amerykańska historia, kultura i religia nie cieszą się wielkim
poważaniem", oskarżając "odziedziczony po latach sześćdziesiątych
kulturalny permisywizm" o sankcjonowanie drogi Walkera ku zdradzie jako
"poczucia autentyczności". "New York Daily" nie przyjmował do wiadomości
faktu, że Walker nawrócił się jako szesnastolatek, bo "swoje haniebne
działania podejmował jako dorosły już człowiek i litość jest ostatnią
rzeczą, na jaką sobie zasłużył". Konserwatywny "National Review" drwił z
ojca młodego taliba: "żył w przyjaznej separacji (ach) od matki Abdula
(Johna), która jest buddystką (och) i jest równie zadziwiona, że ich
słodki, nieśmiały dwudziestoletni synek skończył jako jeden z bojowników
rozpętanego przez bin Ladena dżihadu". Jednak pomimo działania
konserwatywnych "brygad oburzenia" (jak je nazwał publicysta "New York
Timesa"), znaleźli się także - nieliczni, co prawda, ale zawsze - obrońcy
"amerykańskiego taliba". Lewicowi publicyści wzięli się też za obronę
hrabstwa Marin: rzeczywiście, Walker to produkt otwartości umysłowej
rejonu Zatoki (jak zwie się okolice San Francisco), tak samo jak teatr
alternatywny, ruch swobód obywatelskich, prawa dla homoseksualistów. I
jeszcze jedno. Dobrze wykształcony przedstawiciel bardzo postępowej
amerykańskiej wyższej klasy średniej walczył o utrwalenie "jednego z
najbardziej tyrańskich reżymów w historii" (według słów prezydenta Busha).
Biały chłopak z elity stanął naprzeciwko amerykańskich żołnierzy,
pochodzących w dużej mierze z murzyńskiej czy latynoskiej biedoty. Kiedy
dziennikarze telewizyjni pytali o zdanie żołnierzy piechoty morskiej
pilnujących Walkera, wszystko co usłyszeli to zdania w stylu "lepiej się
nie odzywać, skoro nie można powiedzieć, co ci leży na wątrobie". Poza
kamerą miotali obelgi.
Ukarać, ale jak?
Specjaliści od prawa
twierdzą, że Walkerowi trudno będzie udowodnić zdradę, za którą grozi
wyrok śmierci. Jak stanowi Konstytucja USA - potrzebne są do tego albo
zeznania dwóch świadków, albo wyznanie winy (Ojcowie Założyciele wiedzieli
co robią, ustawiając tak wysoko poprzeczkę: ostatecznie sami byli uważani
za zdrajców przez Koronę Brytyjską). To pierwsze wymagałoby znalezienia
dwóch członków al-Kaidy skłonnych zeznawać, co wydaje się mało
prawdopodobne. Druga możliwość też nie wchodzi raczej w grę. Zresztą nawet
gdyby prokuratorzy zdecydowali się sądzić Walkera o zdradę, także historia
jest przeciw nim. Od początku Stanów Zjednoczonych osądzono za to tylko
trzydzieści osób. Ostatni zdrajca został skazany na śmierć w 1952 r., ale
wyrok został zamieniony na dożywocie. Prokuratorzy federalni mogą też
próbować udowodnić Walkerowi współudział w zabójstwie agenta CIA i udział
w spisku, za co też przewidziano karę śmierci. Byłoby to jednak trudne,
zważywszy że "amerykański talib" przeleżał ranny w jednej z piwnic całą
bitwę w Mazar-i-Szarif. Prawdopodobnie skończy się na zarzucie pomocy
terrorystom, za co w myśl niedawno uchwalonego prawa grozi do piętnastu
lat więzienia. Niewykluczone, że sprawa nie znajdzie finału na sali
sądowej, a prawnicy Walkera będą w stanie zawrzeć ugodę: wyczerpujące
informacje o organizacji al-Kaida w zamian za łagodniejszy wyrok. Na
razie Walker siedzi zamknięty na pokładzie statku desantowego USS Pelieu.
Biały Dom nadal rozmyśla, co zrobić z Jasiem, co poszedł nie na tę wojnę,
co trzeba.
Paweł Burdzy z
Waszyngtonu |