Gazeta Wyborcza - 6.01.2024

 

 

Marcin Kącki

Moje dziennikarstwo - alkohol, nieudane terapie, kobiety źle kochane, zaniedbane córki i strach przed świtem

 

 

Dla Ewy i Anety*

Gdyby to był poradnik, jak przekonać lustro, by nie pękało na nasz widok, to powiem wam – zapiszcie sobie, zwłaszcza panowie – cholera, nie wiem.

To może zacznę od samobójstwa.

Latem 2017 roku, po dwudniowej kąpieli w alkoholu, idę na ostatnią, kładę się na Wiśle, wstydzę się patrzeć nawet w gwiazdy i się unoszę, a potem rzeka, tak postanawiam, niech mnie zabiera. Ale rano budzi mnie wędkarz, potem policjant, a potem lekarz pogotowia, który nie odpuszcza jak tamci dwaj. Ile widzę palców, jak się nazywam, jaki dzień tygodnia, i mówię, że środa, on, że czwartek i ten czwartek mnie podrywa, bo w czwartki zamykaliśmy numery "Dużego Formatu", nie mogłem nawalić, ja, redaktor, bo odpowiedzialność, i zaczynam biec, bo Wisła wyrzuciła mnie o jeden most za daleko. Całkiem niedawno mój kolega Staszek Łubieński robił tam 40. urodziny i pomyślałem, że też miałem wtedy 40 lat, że to miejsce to dzisiaj pomnik mojego zmartwychwstania i że kocham teraz Wisłę jak drugą matkę, nawet kaczek nie puszczam, by nie zadawać jej bólu.

Ale wróćmy do tamtego czwartku, bo pobiegłem/doczołgałem się do redakcji, ciuchy na mnie wyschły, trampki skrobałem z błota, stopy miałem odmoczone jak uchodźcy na tych rujnujących dzisiaj zdjęciach i śmierdziałem jak sushi. Wziąłem prysznic w redakcyjnej toalecie, palcem umyłem zęby i zacząłem ten czwartek. I nikt, NIKT, nie miał prawa widzieć, zwłaszcza koledzy redaktorzy z "DF", że chodzę po linie, bo chodziłem wytrenowanym, nonszalanckim krokiem człowieka, który na wszystko patrzy z góry, zwłaszcza na przepaść pod sobą, a w pionie trzymało mnie słowo „odpowiedzialność" jak sztuczne serce, a kłamałem wtedy tak, że nawet Zbigniew Religa uznałby to serce za prawdziwe.

I tylko Ewa Wanat wiedziała.

Gdy dostałem nowy telefon, bo stary płynął po przygodę na Bałtyku, to do Ewy zadzwoniłem, że nawet Wisła mnie nie chce, a ona, że ma fajną terapeutkę, tylko mam obiecać, że się z nią nie prześpię. I tak się śmialiśmy i płakaliśmy, dlatego gdy zadzwoniła do mnie ostatni raz, w końcowym stadium tego skurwiela, żebym ją rozśmieszył, to spytałem: "to ty jeszcze żyjesz?", i usłyszałem ostatni raz śmiech mojej przyjaciółki.

I postanowiłem, że skończę ten tekst, który jej obiecywałem od lat, bo Ewa nie odpuszcza, siedzi nocą na mojej komodzie, macha nogami jak Alicja ze swojej krainy, pali długą faję jak gąsienica z tej Alicji i namawia, bym napisał o sobie tak, jak pisałem o innych, czyli szczerze, czyli nie do zniesienia. Pytam wtedy, czy czytelnicy nie będą zawiedzeni, że miałem być Batmanem, a byłem batmankiem, z nogami zaplątanymi w pelerynkę, a Ewa w tym śnie, że możliwe, ale może być i tak, że jeśli choć trochę lubią, jak piszę, to może polubią, że tak piszę, bo taki byłem, i może to będzie najuczciwsze, co mogę dla nich, czytelników, zrobić, i żebym nie pękał, mówi jeszcze w tym śnie Ewa, choć w życiu tak nie mówiła, bo mówiła: "ale co ty pierdolisz".

I ten tekst będzie właśnie o pękaniu i o tym, że dziennikarstwa, mojego dziennikarstwa, nie uprawiałem bezkarnie.

Tu kilka banałów dzieciństwa, potem się rozpędzimy.

Wychowywałem się w kamienicy bez łazienki, potem na podwórku kolejowym bez kultury, z procą w kieszeni, z kluczem na szyi, czyli peerelowo, czyli wesoło i chłopakowo, tylko coś za dużo pamiętam kaszlących przychodni, choć mi nic nie dolegało, i ulgę rodziców, gdy lekarz mówił, że mi nic nie dolega, ale ze zdjęcia w moim pokoju patrzył brat - ostrzegawczo, zza swojego grobu.

Mama pracowała w gminnej spółdzielni, ale spółdzielnia zbankrutowała, ojciec wyorbitował do niemieckiej huty, ja do liceum, siostra w małżeństwo z perspektywą na patologię materialną, Wałęsa został prezydentem, Balcerowicz zaczął szok, Ceausescu poszedł pod ścianę, do kin weszła „Pretty Woman", a w moim Stargardzie na placu Wolności nadal stało więzienie. Ręce miałem w bąblach w tamte wakacje, bo pracowałem przy odzyskiwaniu miedzi z kabli, i choć zarobiłem na gitarę, to nie mogłem grać przez te ręce.

Po maturze w 1995 roku z oceną mierną z pisemnego polskiego uciekłem do Poznania na studia, by zostać piszącym dziennikarzem. W naszej rodzinie wyższe wykształcenie było jak wyjazd do Ameryki, składała się cała rodzina, chciałbym tak napisać, ale nasza się nie składała, bo była zrujnowana wojną domową, resztę zabierał komornik albo Balcerowicz, jak to krzyczał wtedy ten nieszczęśnik Lepper, z którym niedługo skrzyżuje mnie los, z fatalnym dla niego skutkiem.

Studiowałem, pracowałem w sklepie, skupie makulatury, skupie złomu, a jeśli coś mi zostało, to dzieliłem na dwa i wysyłałem siostrze, i żarło mnie sumienie, że uciekłem z dziury po swoją przygodę, ale lepiej to napisał Eribon w „Powrocie do Reims", polecam tym, co też uciekli. Gdy wpadałem do mamy po słoiki, to chodziłem na grób brata i nie wiedziałem jeszcze, że szykuję tym sobie horror. 

Kocham książki dzięki dziewczynom z liceum, które miały mądre domy i które wyjęły mi z rąk procę i dały Kosińskiego, Hellera, Vonneguta, a na studiach te z jeszcze mądrzejszych dają mi Kōbō Abe, Marqueza, Steinbecka.

Mieszkam w Poznaniu przy Rynku Łazarskim, na którym emeryci wyprzedają domowe srebra, a cwaniacy kasety VHS, jeden zza zasłonki, i ma za zasłonką porno, ostre porno i z dziećmi porno. Kupuję ostatnią, piszę o tym tekst, zanoszę do lokalnej gazety, „Expressu Poznańskiego", handlarz idzie do pierdla, policja po nagrody, porządny Poznań huczy z oburzenia, a ja dostaję w nagrodę etat w „Expressie" i na grobie brata zostawiam gazetę z moim artykułem. Nie, nie zostawiam. Chciałem, ale nie mogłem, bo obejrzałem z policjantami kilka minut tego VHS, i kończą się tu banały dzieciństwa, bo te kilka minut, a na nich kilkuletni chłopiec z twarzą podobną do mojego brata, więc te kilka minut żegna moją stabilność słowami: "widzimy się wieczorem w knajpie".

Mam 21 lat, w redakcji uznają mnie szybko za specjalistę od wszystkich piwnic i wszystkich Fritzlów Poznania, leci tekst za tekstem, a łatwo nie było, bo poznańskie, porządne mieszczaństwo uznawało, że pedofile to pederaści, czyli pedały, a o takich lepiej nie pisać, „by nie psuć i tak złej atmosfery", jak powie mi szef wydziału kultury tego porządnego miasta.

Po roku mam w głowie taki VHS obrazów, że prawie nie wychodzę z pokoju jednego z tych starych poczciwych dziennikarzy, którzy dobrze pisali, ale było za późno na sukces, a nigdy za wcześnie na picie. Pamiętajcie, mówimy o latach, gdy o lękach, traumach, PTSD i depresji mówiło się takimi słowami jak szajba, zajob, świr albo gwarą poznańską szplin, bo tych pierwszych, medycznych, pojęć jeszcze nie znano, i mówiło się szeptem jak o raku. I jak mój szplin wracał, to siedziałem też na stołku barowym w knajpie przyjaciół o pocieszającej nazwie Charyzma i tak długo wpatrywałem się w whisky, aż zamieniała się w karuzelę albo w dziewczynę, do której się wprowadzałem i mieszkałem, póki mnie nie wyrzucała, bo nie miałem na czynsz, bo słałem siostrze, która rodziła już drugie dziecko.

Spadam ze stołka, gdy wspaniała dziewczyna poznana w knajpie mówi, że jest w ciąży, i rodzi, i jest równie wspaniałą matką mojej pierwszej córki, a ja chcę być wspaniałym 23-letnim ojcem, dziennikarzem, synem, bratem, studentem, tylko nie mam na węgiel zimą w starej kamienicy, bo wszystko idzie na czynsz i dla siostry, i rzucam studia, by więcej pracować, choć i tak mnie nudziły, bo ani lektury dobrej, a teoria dziennikarstwa z PRL, gdy za oknem miałem ostrą praktykę dzikiego, kapitalistycznego Wschodu. Bo druga połowa lat 90. to wojny gangów na ulicach – pijemy, zabójstwa - pijemy, rodzina Romów zgnieciona przez samochód – pijemy, kradzieże i afery gospodarcze – nie pijemy, studentka rozjechana przez TIR-a – piję, a gdy jeden kolega prawie się zawinął z alkoholowym zapaleniem trzustki, a potem drugi, to pijemy za ich zdrowie w ciemni fotoreportera Pawła, który się jeszcze bardziej zapija, więc pijemy za jego duszę i gdy już pijemy tak, że raz prawie gazeta nie wychodzi, bo sekretarz redakcji to alkoholik i po pijanemu sabotuje naszą pracę, to pijemy na cześć, że jednak wyszła, choć z sabotażem. Oczywiście nie pili wszyscy, byli i porządni, dziennikarze, na odwyku, i była to nawet większość, oraz z umiarem pijące dziennikarki.

Mniej piję, gdy uciekam w dziennikarskie śledztwa, i uczę się na własnych błędach, bo niewielu się jeszcze na tym znało, a kontradyktoryjność źródeł informacji poznaję, gdy chce mnie zabić gangster albo ląduję w szpitalu, ale o tym za chwilę. Czytam książki zagraniczne - Güntera Wallraffa, Boba Woodwarda, a gdy czytam o Idzie Tarbell, dziennikarskiej muckrakerce, która łamała zmowy milczenia w XIX wieku, to myślę, sobie, że skoro kobieta była wtedy tak silna, to i mnie, chłopakowi ze Stargardu, tych sił wystarczy.

Nie mogę namierzyć morderców gejów, to udaję męską prostytutkę; nie mogę przyłapać polityków na korupcji, to instaluję im kamerę; kupuję kradzione części, by rozbić gang złodziei - dziennikarstwo było jak zakładanie własnego uniwersytetu, chodzenie na własne wykłady, a zaliczenia dawali czytelnicy. Gdy spadła jakość nauczania w Polsce, bo powstały wyższe szkoły wszystkiego i niczego, to zakładam w redakcji fikcyjną akademię, która dawała magistra każdemu, bo chcę pokazać, że edukacja stacza się w maturę gorszą od mojej, a do pracy w tej mojej akademii zgłaszają się szanowani profesorowie.

Coraz rzadziej jeżdżę po słoiki do Stargardu, uspokajam mamę, bo czasami mignę jej w telewizji, a w mojej rodzinie wszyscy schodzili losowi z drogi, pomagam siostrze i ledwo żyję. Coraz rzadziej chodzę na grób brata, a Tomek, znajomy psycholog, który marzy o własnej praktyce i z którym oczywiście pijemy, mówi mi, że coś groźnego jest w tej historii z moim bratem, ale puszczam to bokiem.

Wiosną 2003 roku do redakcji dzwoni mężczyzna, pijany, i mówi, że po mieście od pół wieku grasuje pedofil, którego to miasto kocha, a on to wie, bo pedofil go gwałcił, a on teraz pije, bo oddał pedofilowi syna, bo żona chce, by syn robił karierę jak tata. Chodzę za tym trzy miesiące, na trzeźwo, bo w dziennikarstwie śledczym trzeba być czujnym i skupionym jak myszołów, by zawisnąć nad tematem i zawężać kręgi, czyli analizować, zbierać relacje, dokumenty i kojarzyć fakty, by lepić konstrukt wielopoziomowego reportażu, i na koniec runąć w dół, by zabić.

Zamknąłem w areszcie po tym śledztwie dyrektora chóru Polskie Słowiki Wojciecha Kroloppa, ale rodzice molestowanych dzieci poszli pod areszt z transparentem: „Wojtek jesteśmy z tobą", i pamiętam, że wtedy nie piłem, bo to dawało po łbie mocniej niż alkohol.

Jeden z naszych dziennikarzy, dżentelmen w obyciu, wiekowy, okazał się rzecznikiem prasowym dyrygenta. W zamian za zagraniczne wyjazdy z chórem wynosił z redakcji informacje o moim śledztwie, a ja czytam o dysonansie poznawczym Leona Festingera, by zrozumieć, dlaczego dostaję od rodziców gwałconych dzieci pogróżki i że mam się od „Maestro przez wielkie M" odpierdolić.

Poznaję Ewę Wanat, z którą szlifujemy dziennikarski etos, gdzie wcisnąć gaz, gdzie zaciągnąć hamulec, a Ewa jest starsza, mądra, odważna i też robi tematy, które żyją długo pod kroplówką rozmów, a potem zakłada Radio TOK FM w Warszawie, ja biegam jeszcze po Poznaniu, ale widujemy się, by kalibrować sobie te kompasy etosu. 

Mama błagała, bym częściej dzwonił, i wchodziła z nerwów w telewizor, a ja zostałem sam, bo moja mała rodzina zamieniła się w proszek, bo w głowie 27-latka był już taki kibel demonów, że piłem, zdradzałem, uciekałem i by żyć, zamieniłem się z myszołowa w Batmana, czyli wziąłem się za książkę, czyli za 344 godziny rozmów z mężczyznami, chłopcami i ich rodzinami, których dyrygent poddawał seksualnym i psychicznym torturom, i odkryłem, że wiedzieli o tym w zasadzie wszyscy, całe miasto, od połowy lat 50., i było miastu z tym dobrze, bo cicho i spokojnie.

Nad książką pracowałem blisko siedem lat, zaniedbywałem dwie już córeczki, mieszkałem w zasadzie w knajpie i byłem tak zakochany w dziennikarstwie, że żałowałem, że z nim nie mogę mieć dzieci.

Ewa pewnego dnia mi sugeruje, że chyba już potrzebuję pomocy, ale przecież mam Tomka, więc siedzę na parapecie w jego mieszkaniu, bo właśnie rozstał się z żoną, też psycholożką, i właśnie robi parapetówkę, i jest też jego pacjentka, z którą ma romans. Tomek dzielnie chce mi pomóc, ale go wyśmiewam, bo jeśli dwoje psychologów rozstaje się przez pacjentkę, to może lepszą terapię zrobi naszej trójce ta właśnie pacjentka. Tomek oferuje znajomego doświadczonego starszego kolegę, speca od terapii rodzinnych, ale dobrze, że nie skorzystałem, bo trafił wkrótce do aresztu za molestowanie pacjentek.  

Pamiętam dobrze tamtą parapetówkę, bo kilka dni później zadzwonił prokurator Andrzej Laskowski, kazał mi wygodnie usiąść, uspokoić się, choć byłem spokojny, a on nie za bardzo, prawie zjadał papierosy, i podsunął mi do podpisania glejt, że chcę ochronę policyjną, bo jest cena za moją głowę. Wyśmiewam go, bo taka ochrona to koniec spotkań z informatorami, czyli koniec mojego dziennikarstwa.

I kilka tygodni później jadę na sygnale karetką spod redakcji, trzymam się za zmiażdżone ucho i przez krew ledwo widzę. W szpitalu chirurg-artysta zszywa mnie z pasją, a „Wyborcza" funduje cudowny preparat i ucho się przyjmuje, dzisiaj wygląda nawet lepiej niż zdrowe, choć przez lata słyszałem w nim tylko szum i swoje demony. Rano na krawędzi szpitalnego łóżka siedzi Tomek i mówi, że powinienem to rzucić, i nie chodzi mu o alkohol, ale o dziennikarstwo, no to każę mu spadać i wyszedł, a weszli policjanci, pokazali mi karty poglądowe różnych zbirów i rozpoznałem na nich tego, co lał mnie metalową pałką. Na odwrocie było jego nazwisko, ale policji powiedziałem, że nikogo nie rozpoznaję. Wyszedłem ze szpitala, znalazłem gnoja i w zamian za moje milczenie służył mi jako informator, latami, wiernie jak pies, i wtedy chyba uzależniłem się jeszcze od własnej krwi.

A ty, zleceniodawco napadu, wybaczam ci skurwysynu, bo miałem najlepsze informacje, ale nie wybaczę, że lat potrzebowałem, by wrócił do mnie jazz, bym znów koncertowo usłyszał „brzęk potrąconej szklanki", o której pisał poznaniak Stanisław Barańczak, a tobie też w życiu nie najlepiej poszło, tak że karma to jednak fajna dziwka.

Urodziła mi się trzecia i czwarta córeczka, siostra prosiła o więcej, mama o częściej, ojciec na orbicie, książka o Maestro zdemolowała mi do reszty rodzicielskie wzorce, obce kobiety dawały poczucie bezpieczeństwa, i uciekam w reportaż, od czujności i polowania do literatury, do spokoju, do większego namysłu, i po alimenty.

Agora była już na giełdzie z naszą „Wyborczą" i teraz akcjonariusze i menedżerowie decydowali, czy jesteśmy dobrzy, uczciwi i pracowici, dali nam plany motywacyjne, gdyby ktoś się obijał, i każdy na koniec roku walczył na taśmie produkcyjnej jak zwierzę o akcje i akceptację. Ale to na nic, bo druk zwijał się jak tapeta, jak byś nie trzymał, to się zwijał, bo plotki w internecie są za darmo, i coraz częściej w Wigilię zamiast gorącego barszczu podawano nam optymalizację kosztów na zimno. I już nie tylko Adam, ale wszyscy zaczęliśmy się jąkać, gdy patrzyliśmy w przyszłość. W toalecie spotkałem szanowanego przeze mnie redaktora, który też uczył mnie etosu nowoczesnego dziennikarstwa, dobrego człowieka, patrzył w lustro i mówił, że ma krew na rękach, i mył te ręce po łokcie, bo właśnie zwolnił naszych przyjaciół, dobrych dziennikarzy.

Wracałem autem z Warszawy, może po tych pierwszych zwolnieniach, myślałem o moich przyjaciołach, którzy przechodzili, by wyżywić rodziny, na rzeczników prasowych do firm, które wcześniej opisywali, i zacząłem krwawić z ust i nosa. Leżałem w szpitalu, pisałem kolejną książkę na kolanach, krwawienie żołądka okazało się wrzodem, nie rakiem, i byłem smutny, że nadal będę żył, bo byłem tak potwornie zmęczony, i płakałem, gdy córki przynosiły mi jedzenie, i prosiły, bym wrócił do domu. Gdy za chwilę leżałem z bólem głowy i wymiotami, to poprosiłem przyjaciela lekarza o antydepresanty, bo chyba włączyła mi się ostra somatyzacja, ale nie, to tylko zatoki. Kończyłem książkę pod kroplówką, ale te dropsy na depresję mnie muliły, więc pod kołdrą miałem piersiówkę.

Ratowały mnie telefony, od Moniki Sznajderman z Czarnego, gdy miała temat na książkę, do Ewy Bolińskiej ze Znaku, gdy miałem temat, od Pawła Goźlińskiego z Agory, gdy mieliśmy temat, i zacząłem uciekać po kolejne książki, czyli jeszcze dalej od domu, na jeszcze dłużej, przed swoimi demonami po demony faszyzmu i ludobójstwa, czyli pod samą granicę człowieczeństwa, a jak miałem zjazd do szpitala, bo się połamałem, gdy uczyłem córki jeździć na deskorolce, to żebrałem o morfinę u pielęgniarek i na morfinie pisało się lepiej niż na piersiówce. Opracowałem też podpórkę pod złamaną rękę, którą pomógł mi zrobić konserwator szpitalny, a gdy wychodziłem ze szpitala, to w alimenty, ucieczki, romanse, przygodny seks, temat, dzieci, alimenty, odpowiedzialność, faszyści, szpital, whisky, temat, wódka, Żydzi, faszyści...

Na spotkaniu autorskim w małej bibliotece prowadzący mówił, że oto szanowni państwo żywy eksponat odwagi i moralności, i spędzeni tam emeryci kiwali głowami, jak aniołowie za Bóg zapłać, a ja trzymałem się krzesła, bo zrobiło mi się czarno, szumiało w tym uchu, pot na plecach, ślinotok, przeprosiłem, poszedłem do toalety i wyszedłem oknem.

Pytaliśmy się z Ewą często, czy my, reporterzy, powinniśmy być krystaliczni, skoro tępimy cudzą niemoralność, kładliśmy to pytanie na bar, robiliśmy mu sekcję i mówiliśmy po badaniu, że skądże, że jesteśmy tylko ludźmi, tylko nie umieliśmy tych odpowiedzi przyjąć na trzeźwo. Często telefon się grzał, gdy wyrzucaliśmy sobie z Ewą własne grzechy, by sobie dowalić, i ona waliła ze strzelby, że bronię kobiety z Samoobrony, a nie potrafię swoich, że rodzinę kolejną porzucam, to ja jej z armaty, że nie po to założyła TOK FM, by drzeć mordę na pracowników, i wspominam, jak chodziła po plaży, kopała piasek i objeżdżała dziennikarkę, bo źle wymawiała na antenie piękne, polskie słowa, no żesz kurwa jebana mać! I kiedy tak sobie strzelaliśmy, to różnica była taka, że Ewa na końcu zdejmowała pancerz i mówiła, że racja, że agresją przykrywa strach, bo się boi, że ktoś ją zdemaskuje jako amatorkę, choć niewielu spotkałem później ludzi z taką znajomością rzemiosła i profesjonalizmu. Dobrzy jesteśmy, tylko poharatani, i musimy się leczyć, mawiała Ewa, i pisała te obdarte z tabu do kości teksty o zboczonym wujku, o krzywdzeniu pracowników, o terapiach, że słabość to nic złego, że tabu trzeba rozbijać, i czasami pytała mnie, kiedy napiszę swój tekst, bo to dobra terapia, mówiła. I jeszcze, że ćpam cudze lęki i strach, a swoje hoduję na nawozie z alkoholu, seksu i nocnych barów, a ja odpowiadałem, ale do kogo mówisz, dziewczyno, do Batmana reportażu, człowieka, który każdej nocy wchodzi na pałac kultury, rozwija pelerynę i spada kwaśnym deszczem do knajpy, żeby się nawalić, uciec od bohatera, który uśpił żonę jak psa, dyrygenta, który zgwałcił 250 chłopców, biskupa, który zgwałcił studentów, polityka, który gwałcił wszystko, od faszystów uciec, od morderców Żydów, by nad ranem, z nogami zaplątanymi w tę pelerynę, bełkotać o etosie reportera, a wtedy znów wchodziła Ewka i wycierała mi smarki.

Po wydaniu książki „Maestro", gdy umiera na raka bliska mi osoba z rodziny, gdy podpalałem demonami kolejny dom, gdy najstarsza córka znikała już z horyzontu i tęskniłem, a ja znikałem z horyzontu młodszych, nie rozumiałem, dlaczego tak bardzo chcę być dobrym ojcem, reporterem, synem i bratem i tak beznadziejnie mi to idzie.

I gdy stoję już na ulicy jednokierunkowej swoich myśli, to jakoś wtedy dostaję napisany odręcznie, krótki list.

 

[oryg.]

Szanowny Panie

Tyle miałam panu do napisania a teraz nad kartką nie potrafię

To napiszę może, że jak złapał pan tego myśliwego na dzieci tego Kroloppa diabła, to się popłakałam ze szczęścia bo w końcu wszystko ze mnie popłynęło. Płakałam nad zdjęciem syna, bo muszę panu napisać, proszę tego nie brać do siebie, że gdyby pan go złapał wcześniej to mój syn by żył, bo wiem że choroby się nabawił przez to co widział w tym chórze. Przepraszam pana, to było dawno a tak mi trudno nadal.

Życzę panu sił, bo nie mam pojęcia jak pan sobie z tym wszystkim radzi i nawet takie pytanie mi się ostatnio pojawiło, że jeśli tamten myśliwy taki był przebiegły i cwany i inteligentny a sama to wiem bo go poznałam i nawet nie pił bo taki był porządny w ubraniach i w zachowaniu do ludzi, to jakim myśliwym musi być pan że tamtego złapał. No świat jest lepszy dzięki Panu Panie Marcinie

Czekam na kolejne książki

 

Okłamałem swój dom, że wyjeżdżam po kolejną książkę do Białegostoku, i poszedłem do kochanki, feministki, moralnie silnej i moralnie wyzwolonej, by usłyszeć w łóżku, że świat jest lepszy dzięki mnie i by zobaczyć w jej oczach choć złudzenie podziwu, a ona w moich złudzenie miłości. Bo gdy własny dom jest nieszczęśliwy, to niczego już dobrego się w nim nie zobaczy i nie usłyszy, muszą wystarczyć przypadkowe obce oczy, by karmić się własnym pustym ego.

Gdy szedłem od niej nad ranem na dworzec z butelką w ręku, to zwymiotowałem na przystanku w poznańskiej dzielnicy o pięknej nazwie Ogrody, i tam, na tym przystanku, starszy facet powiedział, że przez takich meneli to porządne miasto jest właśnie zafajdane. Rzuciłem wkurwiony butelką w chodnik, policja dała mi mandat za wandalizm, za zafajdanie porządnego miasta, i pojechałem do Białegostoku po książkę o faszystach, ludobójstwach, Żydach, fanatykach i do kobiet, by wtulać się w nie, zasypiać głaskany po głowie, a rano uciekać na polowanie, by z pokotem przy nogach mówić na spotkaniach autorskich, że to kocham i mam stabilną konstrukcję.

Lubiłem towarzystwo kobiet, bo czułem się przy nich bezpieczny, zaopiekowany, bo wszyscy moi bohaterowie to męskie demony zniszczenia, i nie poznałem nigdy kobiet złych, a prawie zawsze źle kochane, także przeze mnie. Usynawiały mnie albo chodziły ze mną do łóżka, pocieszały, kazały się leczyć albo spierdalać, i to był z reguły dobry pomysł.

Dlatego gdy trafiłem do Anety Krawczyk, gdy chowała pod krzesłem palec wystający z dziurawej rajstopy i opowiadała o zoologicznie seksualnej naturze działaczy Samoobrony, to uwinąłem się z tym szybko, by odprowadzić ich do zoo, a przy okazji osłabić koalicję PiS i faszystów, i gdy odbierałem za to Wielką Nagrodę Dziennikarską, to najbardziej tęskniły za mną najbliższe mi kobiety, moje córki, a ja miałem osiemdziesiąt lat i tęskniłem za domem starców. 

Gdy było mi najgorzej, jeździłem do Bebe, powiedzmy, że tak na nią mówiłem, miała agencję towarzyską, a w niej dziewczynki, jak na nie mówiła. Bebe została moją informatorką z wdzięczności, bo rozbroiłem piórem gang niejakiego „Tałaja", też zwierzaka, ale takiego co uciekł z ZOO, a który okrutnie się z tymi dziewczynami obchodził, więc zataczałem nad nim kręgi tak długo, aż go do tego ZOO z powrotem odprowadziłem.

U Bebe siadaliśmy z dziewczynami na podłodze, piliśmy herbatę, klienci, którzy zabierali dziewczyny na górę, patrzyli na mnie jak na złego alfonsa, bo patrzyłem na nich jak zły alfons. Przy życiu Bebe moje było mdłe jak stołówkowy kompot i nie będę nawet streszczał jej życia, bo rozpadnę się na cały dzień i tego tekstu nigdy nie skończę. Może tylko jedną scenę państwu podaruję, dobrą, bardzo ją lubię, a też wiele mówi o tamtym życiu i tych wspaniałych dziewczynach.

Kiedyś Bebe trafiła pod Poznaniem do domu znanego biznesmena, ten upił się nieprzytomnie przy grze wstępnej, a na zagrychę dodał jeszcze mocne zioło. Zadzwoniła Bebe po dziewczyny i jeszcze po mnie, bo biznesmen miał mnóstwo książek, i powiedziała, żebym sobie przyjechał, wziął jakąś, że to żaden problem, bo one jako zapłatę wezmą sobie mikrofalówkę. Gdy przyjechałem późną nocą, Bebe leżała z dziewczynami na wielkim, puchatym dywanie, wtulały się w nią jak w mamę, głaskała je po włosach, a one patrzyły na nią oczami pomalowanymi jak motyle. Położyłem się przy nich i nadstawiłem czuprynę pod te mamine dłonie, a Bebe śpiewała nam kołysankę rozkosznie złą angielszczyzną, balladę „Somewhere" z "West Side Story". Znalazła tę płytę w samochodzie, który kupiła od złodziei, i samochód ten, i płytę, i tę balladę zajeżdżała, a gdy spytała mnie, o czym ta ballada, to skłamałem, że o dziewczynach, które szukają bezpiecznej miłości w cudzych domach, dlatego chyba ją dziewczynom śpiewała.  

Kilka lat później fałszowaliśmy ten kawałek z Ewą w nocy, w Warszawie, gdy opowiadałem jej historię Bebe, a sami tonęliśmy w smutkach, bo Ewa postanowiła z Polski wyjechać, odrzucona przez hipokryzję naszego środowiska, przez swoją bezkompromisową osobowość, i gnała do Berlina po bezpieczną w końcu, jak miała nadzieję, miłość we własnym domu. I bałem się, że zostanę bez przyjaciółki, która zbierała moje żale na ostro, gdy mówiła na przykład, ale co ty pierdolisz, jeśli Marek Edelman był dobrym człowiekiem, a przeszedł piekło, to jest dla nas nadzieja, że nie zapędzimy się na własny Umschlagplatz.

Po Bebe została mi książka, którą ukradła z tego wielkiego domu, bo podobał jej się tytuł, „Najpiękniejsza para śmierci na świecie" Topora, z jej dedykacją [oryg.]: „Prawdziwy samuraj nie zabija swoim mieczem ludzi ale swoje rządze", który to tekst usłyszała w jakimś filmie albo od gangstera po resocjalizacji, nie pamiętam.

Ostatni raz widziałem Bebe, gdy zabrałem ją na inaugurację poznańskiego festiwalu jazzowego. Była w dżinsach, trampkach i tęczowej koszulce, wyglądała jak po gender studies, i była chyba pierwsza, która miała odwagę tak chodzić po Poznaniu, bo miała wielu przyjaciół, o których nie mówiło się jeszcze tym strasznym dla mnie bezosobowym, technicznym jak tabliczka znamionowa skrótem. Dostaliśmy na festiwalu dobre miejsca, pokazywała mi notabli impotentów i jednego, który lubił bić, bo miał „taki fetysz". Po kilku latach ten notabl został bohaterem mojego reportażu jako postać raczej neutralna, ale stukałem wtedy w klawiaturę, myśląc o dziewczynach i Bebe, jakbym wbijał gwoździe w jego jaja.

Książkę „Białystok" w 2015 roku zakopałem bratu płytko, pod świeżymi kwiatami od mamy. Tak, tę epopeję o metafizyce prowincji i historii ludobójstwa podarowałem małemu chłopcu, ale zawsze wyobrażałem go sobie, że jest gdzieś niewinny, nieskalany dorosłością, lecz ma twarz właśnie dorosłą, bo też chciałem uciec od tych kilku minut z VHS. Czasami mi mówił, że nie żałuje, że się tak wcześnie zawinął, w zasadzie prosto z przedszkola, bo całkiem dobrze mi idzie i może nawet jest ze mnie dumny. Taki dialog prowadziłem, złudny i pijacki oczywiście, a co zostało, to lałem między kwiaty naszej mamy, by brat zasmakował tej wspaniałej dorosłości, którą mu los odebrał.

Mój dziadek zawsze mawiał, a ojciec się z nim zgadzał, że jeśli wracasz do domu w swoich butach, to nie jesteś alkoholikiem, więc rano w domach przygodnych zamiast uciekać po cichu, nie wychodziłem, dopóki tych butów nie znalazłem, cały taki dom stawiałem panicznie na bose nogi.

Gdy czytałem Charliego LeDuffa, który w „Detroit" pije agresywnie, bije żonę, niszczy rodzinę swoimi demonami, to zazdrościłem mu tylko tej ordynarnej szczerości wobec siebie i czytelników, i pytałem siebie, ile mi brakuje, bym trafił do swojego Detroit. Choć nie miałem w sobie agresji LeDuffa, ścigałem przemoc wobec kobiet i drapieżników seksualnych, to mam kurewsko szyderczy dowcip jako tarczę przed światem, a jeszcze kochałem flirt, podbój i napięcie erotyczne, które buduje piętrowe zagadki na pół nocy, i wiem, że wiele kobiet tą tarczą i przez te noce poraniłem, o czym niżej.

Ale tamtej nocy, po lekturze LeDuffa na barze w Amatorskiej, wbiłem sobie do głowy butelką whisky, że nie potrafię tak szczerze jak on, że jestem już zmęczony, zapity, stęskniony za córkami, za miłością, że nienawidzę wszystkiego, co mnie zabijało na raty jak kredyt we frankach, że zaliczki na kolejne książki pobrane, a nienapisane, i że gardzę słowem „odpowiedzialność". Resztę pieniędzy oddałem bezdomnemu, czyli jakieś siedemdziesiąt złotych, i poszedłem z nim w nocy nad Wisłę, opowiedział mi swoje życie i jeśli prawdziwie, to był bardzo złym człowiekiem, i zasnął, przytulając te pieniądze do brzucha jak nadzieję na „jeszcze dzień życia". A ja, kompletnie pijany, oddałem się wtedy Wiśle i popłynąłem jak marzanna, ale rzeka, co już wiemy, mnie nie chciała.

Kiedy się dowiedziałem?

Najpierw była szarpaniną kolejnego, jak sądziłem, romansu, ale pewnej nocy, kilka miesięcy po tej marzannie, stałem pod knajpą, patrzyłem przez szybę Amatorskiej na kolegów, których nigdy wcześniej bym nie porzucił ze strachu przed świtem, i napisałem do niej „wracam". Ale nie tak, że godzinę później „na prawdę już wracam", dwie godziny później że „czekam na taksówkę", a po czterech, że „może jednak pójdę piechotą", ale po prostu wróciłem, bo czekały na mnie oczy, w których widziałem troskę i przyjaźń, na razie kiełkującą, ze strachem o naszą przyszłość. I gdy kilka miesięcy później nie chcę już z naszego domu wychodzić, to nawet kolegów mi szkoda, że ja w swoim śpiulkolocie, a przed nimi kolejna noc z nadzieją, że nigdy ta noc się nie skończy.

Wtedy. Wtedy się dowiedziałem, że miłość leczy.

Aneta pomogła mi odzyskać kontakt z dziećmi, zbudować od nowa relację z córką, której to relacji się bałem. W ciągu tych siedmiu lat, gdy tworzymy dom, zaliczam dzięki niej różne terapie. I nie, że mógłbym dzisiaj zostać inkluzywną przedszkolanką, bo zostawiłem sobie choćby szyderstwo i ironię, jak widzicie, by broniła przed patosem, by dawała śmiech i choćby blade światło wszędzie tam, gdzie na przykład taki Grzegorz Braun je gasi. Zostawiłem jeszcze alkohol, czasami, choć wspólnie z przyjaciółmi walczymy o trzeźwość spojrzenia, z różnym skutkiem, bo gdy niedawno Czarek Łazarewicz przyniósł wino bezalkoholowe, to spanikowaliśmy.

No więc zostawiłem jeszcze dobre łobuzerstwo z dobrymi przyjaciółmi - jako paliwo twórczości, ale cała reszta opisana wyżej - precz, i jestem nawet trochę jak taki George Orwell na emeryturze, też zacząłem hodować róże w ogrodzie pod naszą kamienicą i nawet zrobiliśmy z sąsiadami ogród społeczny, który latem jest łąką, i jak się w niej położę z psami, to mogę już z mniejszym wstydem patrzeć w te same co nad Wisłą gwiazdy. Potrzebowałem na to tylu lat, choć czasami byłem blisko. W 2016 roku robiłem wywiad z sędzią Jarkiem Gwizdakiem i zadawałem pytania, które zmieniły jego życie, ale tak naprawdę zadawałem je sobie, tylko nie miałem jeszcze odwagi, by spuścić ze smyczy własne odpowiedzi.

W psychoterapii jest coś z zastępczej przyjaźni i nie każdemu może to służyć, ale jest jedna sprawa, w tej fabule raczej kluczowa, którą sobie nazwałem dawno temu, a którą trzymałem w kagańcu i zdjął go dopiero psycholog.

Otóż mój brat zmarł w 1975 roku na raka nerki Wilmsa, który atakuje tylko kilkulatki. Urodziłem się dziesięć miesięcy po jego śmierci, bo lekarz polecił moim młodym wtedy rodzicom, by spróbowali jeszcze raz, by żałobę po dziecku uleczyli kolejnym.

Przez 25 lat nosiłeś w sobie, powiedział mi psycholog, co przytaczam w skrócie, poczucie odpowiedzialności, że musisz się udać jako terapia swoich rodziców, by już nigdy nie cierpieli, więc tak bardzo chciałeś być dobrą terapią, dobrym synem, bratem, ojcem, dziennikarzem, albo terapią dla swoich własnych bohaterów, a samoagresję i nieumiejętność nawiązywania trwałych związków rozładowywałeś poszukiwaniem ulgi w alkoholu, w seksie, w problemach innych, że na raty wpędzałeś się do grobu obok brata.

Przekonywano mnie też, że miałem od co najmniej 20 lat depresję i że w zasadzie dziwne, że żyję, a gdy broniłem się, że tylko raz, na tej Wiśle, miałem myśli o grzechu śmiertelnym, jak mawiała moja babcia, to słyszałem, że będę ciężkim pacjentem przy takim wyparciu, a raczej klientem, bo wielu z was pewnie wie, że trzeba potem robić terapię z udręki długów, w które wpędzają tamte terapie.

Oczywiście, że domyślałem się tej diagnozy z bratem, bo jego data śmierci była na zdjęciu w moim pokoju, a choć rodzice nie chcieli o tym rozmawiać, to wyciągnąłem to z ojca na rybach, gdy miał dobre branie i butelkę. Zawsze to czułem. Miałem trzynaście lat, gdy wpadłem w jakąś rurę przepływową na Jeziorze Miedwie koło Stargardu. Wessała mnie jak odkurzacz z wodą i gdy prułem pod prąd po życie, gdy wypluwałem wodę z płuc, to wiem, że robiłem to dla rodziców, by nie stracili kolejnego syna, i myślałem o tej rurze zawsze, gdy brat ostrzegawczo patrzył z tej ściany. Po tamtych wakacjach z rurą, by zabić traumę, zapisałem się do klubu płetwonurków i matka mdlała ze strachu, gdy przynosiłem do domu butle z tlenem, a ja uwierzyłem, że taki młody, a już nieśmiertelny.

Doświadczenia terapeutyczne wrzuciłem do spektaklu o pozornie głupim tytule „Czy pingwiny mają kolana" i uprzedzam, że to satyra, bo inaczej nie umiem. W spektaklu o pozornie patetycznym tytule „Nóż rodowy" przerabiam natomiast najtrudniejszą komunikację, czyli w rodzinie. 

Zresztą to także dzięki Anecie wszedłem do teatru, który okazał się równie dobrą terapią i wspaniałym szaleństwem wyobraźni.

Gdy żeglowałem już w nowym życiu z Anetą i twarzą wystawioną do słońca, to z USA na gościnne występy po całym świecie pod banderą metoo pruła przez fale rewolucja. Nie byłem przemocowcem, nie wykorzystywałem podwładnych, bo takich w zasadzie nie miałem, ale znałem morfologię wykorzystywania, bo, do cholery, trzy książki o tym napisałem, kilku zwierzaków do więzienia lub grobu odprowadziłem, a z mechanizmu patologicznych maszyn społecznych karmiących się trującym tabu mogłem pisać doktorat.

Ale jestem białym facetem hetero i jeszcze uprzywilejowanym, jak powiedziała mi kiedyś na spotkaniu autorskim warszawska lewicująca córka pewnego dawnego ministra, mnie, synowi ekspedientki i maszynisty ze Stargardu. I jeśli do tego przywileju dorzucimy to życie szczura miejskiego, ten labirynt uwikłań alkoholowo-depresyjno-seksualnych, to z pewnością zasługiwałem na niewolnika na tym statku wkurwionych kobiet, ale jak wiadomo żadna rewolucja jeńców nie bierze. Bo jak pisał w „Płomieniach" Stanisław Brzozowski, patron lewicowej "Krytyki Politycznej", „nienauczony przez doświadczenia młody działacz [działaczka] wierzy w natychmiastowość skutków i kipi gniewem, który jest głównym [rewolucji] paliwem".

Uznałem jednak, że w tych moich terapiach w miłości wezmę sobie to, co dobre, z rewolucji kobiet – własny wstyd, bo jak czytałem u Rebekki Solnit, Renaty Lis czy Patrycji Wieczorkiewicz albo Katarzyny Wężyk, i co również podrzucałem córkom, które dostawały drugą porcję lektur od wspaniałych mam feministek, to ten przerzucony na mężczyzn wstyd za niedolę kobiet wydał mi się moim małym wkładem w rewolucję.

Wsiadałem zatem do wehikułu czasu i pytałem, jaki byłem, co zrobiłem, komu mogłem wyrządzić krzywdę, i ciekawe, że w zależności, czy byłem na dynamicznej, na behawioralnej, czy na humanistycznej terapii, jedni taką podróż zalecali, a inni wręcz przeciwnie. Gdy spotykałem kobiety, czasami nawet tylko te widziane przelotnie na peronie życia, to pytałem, czy mogą powiedzieć, kim byłem, jaki, a czasami po prostu chwytałem za telefon i słyszałem: „nie masz za co przepraszać" – ulga, „przesadzasz" – ulga, „tak, skrzywdziłeś mnie, ale ja ciebie bardziej, ha,ha" – konsternacja, „przepraszam, ale chyba chciał pan z moją mamą rozmawiać" – o Jezu. Ale te telefony były raczej bezpieczne, więc do kogo sprzed tych siedmiu już prawie lat terapii i miłości nie zadzwoniłem? Do tej, której powiedziałem, że to koniec, a ona była dla mnie dobra jak matka – wstydziłem się; do tej, którą chciałem całować, a ona tylko przyjacielsko nocować i wolała iść sama przez nocny Białystok – kurwa, jak się wstydziłem; do tej, która nie spała całą noc, bo tę całą noc trzymała moją rękę, która miała własne plany, gdy zjaraliśmy się haszyszem – wstyd; do tych, które okłamywałem – wstyd że hej. Czasami, gdy sobie coś przypomnę, to dzwonię, pytam, ostatnio usłyszałem - po romansie sprzed lat, który przeżyła mocno - „daj spokój, masz odpuszczone", i cały czas się zastanawiam, czy ten wstyd wystarczy, by pomóc rewolucji, bo jej kibicuję, choćby dla córek, dla których staram się tak późno.

Nie potrafię jeszcze zadzwonić do kobiet ze związków kilkuletnich. W miłości jednak mapa wrażeń i namiętności wychodzi daleko poza jeden telefon, za dużo wzajemnych, zardzewiałych już w sercu igieł, a gdy jeszcze w tym dzieci i moja wtedy niedojrzałość, i nasza młodość, to trzeba by domku w Bieszczadach, bez noży i siekier, i tygodni szeptów po tygodniach pretensji.

Czułem się też w tych rozmowach jak dwunastolatek, który spisuje grzechy bezpieczne, że źle odzywałem się do babci, ale już o masturbacji to cicho sza, choć spowiadanie się z tego księdzu, jak już wiemy, to dziś nie jest dobry pomysł, wiem, reportaże o tym napisałem. I gdy tak wyspowiadany, z grzechami samemu sobie odpuszczonymi, z jęzorem na brodzie pchałem się do komunii, to w moje plecy zapukał jeszcze rozbujanym kadzidłem Paweł Goźliński z naszej szkoły reportażu i powiedział, że jedna z kobiet z naszej szkoły uważa, że przekroczyłem granice, i to jest, powiedział Paweł, dla naszej szkoły reportażu niedopuszczalne. Zadzwoniłem do tej kobiety, którą znałem jako młodą dziennikarkę z festiwalu literackiego, z tamtych lat, gdy dryfowałem jak marzanna. Powiedziała, co wtedy zrobiłem, że była zdziwiona, bo przecież znała mnie też z książek, w których ścigałem ludzkie bestie, że tak, siedzi w niej to, nazwała moje zachowanie przekroczeniem i powiedziała, że mam pamiętać, że nie znaczy nie. Krzywda wraca po latach, jeśli jest przerobiona, nazwana, dwie książki o tym napisałem, i nie dziwiłem się, że to wspomnienie latami nosiła.

I poczułem wtedy, że przeszedłem długą drogę przez swój las, bo to, co ona nazywała przekroczeniem, to mogłem po tych latach, wszystkich terapiach, lekturach, miłości szczęśliwej nazwać nawet mocniej, upokorzeniem. I wziąłem się do pisania wstydliwego SMS-a, esej mi wychodził oczywiście, gdy Aneta mówi, że tej kobiecie należą się dwa najważniejsze słowa: „rozumiem, przepraszam". I pomyślałem, gdy trzymałem kciuk nad telefonem, że Aneta ma rację, chciałem wyrządzone krzywdy owinąć w konteksty własnych demonów.

Byłam młodą reżyserką, dodała jeszcze Aneta, poznałam reżysera, znanego, błyskotliwego, no autorytet. Zapraszał mnie na rozmowy, a raz do siebie i tam nie chciał już rozmawiać, chciał mnie. Poczułam się, jak chustka do nosa, a nie partner do rozmowy, i ta dziewczyna też spotkała się z tobą, którego książki znała, a ty zrobiłeś z niej chustkę. Występujesz w telewizji, gadasz o złych ludziach, a ona ma w głowie tamten wieczór i nie musi wiedzieć, co przeszedłeś, z czego się leczyłeś, bo dla niej jesteś hipokrytą. Rozumiesz?

„Rozumiem, przepraszam".

A czy była jedyną, dla której byłem autorytetem? Przecież często w radiu słyszę głos dziennikarki, która 20 lat temu też miała prawo tak się poczuć, ale nie zadzwonię, bo też się wstydzę.

Była jeszcze historia, która nie dawała mi latami spokoju, która - jak sądziłem - wychodziła daleko poza lekkie regulaminy rewolucyjnych przekroczeń. Spaliłem, a było to pięć lat temu, paczkę fajek, aż mnie oczy piekły, powiedziałem sobie, dobra, teraz chłopie, i zadzwoniłem. Zaprosiła mnie do knajpy, którą prowadziła kiedyś z mężem, ale okazał się, jak powiedziała, gnojem niemożliwym, a gdy ostatni klient wyszedł, otworzyła wino, wyjęła mnie z pamięci, postawiła na stole jak świeczkę, zapaliła i przypomniała historię sprzed ponad piętnastu lat.

- Wspinałeś się do mnie w nocy na czwarte piętro, po balkonach, na trzecim sąsiad jeszcze pchał cię w górę, bo mówiłeś, że zgubiłeś klucze. Zamknęłam się w łazience, bo ty jakoś ten balkon otworzyłeś, ryczałam w tej łazience, a potem poczułam zapach jajecznicy i bałam się, że spalisz mi mieszkanie. No i zjedliśmy tę jajecznicę, bo to już było rano… Marcin, przy tych wszystkich facetach, którzy mi później spierdolili życie, ty byłeś po prostu takim, nie wiem, gościem, który wymyśla dzikie wariactwa i człowiek się potem przez tydzień śmieje. Miałam faceta, który swoje deficyty lepił moim upokarzaniem, że moje pomysły na biznes to pewno bankructwo, że mój angielski to żart, aż się bałam odzywać, a chciałam w Anglii pracować, i tak mnie dojeżdżał dwa lata, i nawet poszłam na terapię, w końcu pękłam, zaciągnęłam go w furii na balkon i powiedziałam, słuchaj skurwielu, po tych balkonach wszedł raz do mnie koleś, który jest dzisiaj znanym reporterem, bo chciał się ze mną kochać i zrobić mi zajebistą jajecznicę. I jeśli on ryzykował dla mnie życie, to kim ty, kurwa, jesteś, żeby mi mówić, że jestem nikim, no i go z chaty wyjebałam. Na co jestem wkurzona? Dzisiaj? Że wiem, że miałeś kobietę, z nią dziecko, a ja to ciągnęłam, że innej kobiecie krzywdę robiłam, ale Boże, byliśmy wtedy tacy młodzi i głupi. I powiedz mi tylko, bo już się nigdy nie zobaczyliśmy, dlaczego nie wyszedłeś rano drzwiami, tylko znów po balkonach, bo wtedy to już się strasznie o ciebie bałam.

Wracałem od niej po tej rozmowie i byłem zawieszony, bo może Ewa miała rację, że nie jesteśmy złymi, a poharatanymi ludźmi, i w tym zawieszeniu na każdych światłach kierowcy popędzali mnie klaksonami. Zawiesiłem się w końcu zupełnie, na krawężniku, bo miałem krwotok z nosa. Najpierw podszedł do mnie facet, żebym się usunął, bo korek, ale gdy mnie zobaczył, to przysłał swoją chyba żonę, zapukała w szybę, usiadła obok, zapytała, czy się dobrze czuję, czy ma wezwać pogotowie, i dała mi chusteczkę. Pierwszy raz w życiu ktoś dał mi chusteczkę, a ja zrobiłem to, co robią często w komediach, czyli wysmarkałem krwią i chusteczkę jej oddałem. Kilka tygodni później siedziałem w Oświęcimiu, gdy pisałem kolejną książkę, i dawałem serwetkę knajpianą pijanemu faszyście, który się osmarkał, bo latami karmił się nienawiścią do ojca alkoholika, który zapił się w zakładach chemicznych, i ciekawe, bo też mi oddał zasmarkaną, i może my, mężczyźni, tak mamy, że brakuje nam nawyku noszenia własnych łez i smarków, bo zawsze zabierała je mama, palcem zgarniała grzywkę i przytulała.

Przez ostatnie lata, gdy obiecywałem Ewce ten tekst, gdy chciałem pisać o rewolucji kobiet dla moich zaniedbanych kobiet, rozmawiałem z kumplami, z chłopakami z różnych terapii, z przypadkowymi facetami, i pytałem, czego się boją w metoo? Wrzucam garść:

Że mój syn przeczyta, że jego ojciec to świnia; że to gniazdo os, każdy ma coś na sumieniu i każdy gryzie, bo czuje się winny; śniło mi się raz, że Jennifer Lopez puściła tłita, że ją macałem, obudziłem się mokry i myślałem, że się zeszczałem; że była żona napisze do sądu, że mieszkam z dziewczyną z pracy, a potrafi napisać, że dzieci po weekendzie u mnie mają brudne paznokcie; że będę się musiał tłumaczyć za coś, co kiedyś było normalne, i nagle się okaże, że tylko ja to robiłem; mam to w dupie, bo jestem nikim i nawet metoo ma mnie w dupie; że moja była znowu pójdzie na terapię i w ramach terapii napisze coś na mnie na feju; to wasz problem, lewactwa, bo nasze kobiety są lojalne; kumpli, że mnie wystawią przy kolejnym czyszczeniu z papierowych feministów, bo sami chcą zejść z celownika; myślałem, że grillują tylko heteryków, ale jak się wzięli za Kevina Spacy, to miałem stracha, bo miałem kilka romansów w teatrze; że na końcu okaże się, że jedyny, który nie był nachalny wobec kobiet, to Kaczyński.

Strach przed nagonką oraz potrzeba pielęgnowania własnego autorytetu, tak pamiętałem te rozmowy, często szeptem, jakby ścigało gestapo. Tak, rewolucja karmi się strachem, a metoo ma rangę rewolucji, spełnia podstawowe kryteria – obala system oparty na milczeniu, proces zachodzi bardzo szybko, zmienia struktury społeczne, normy i zachowania, i ma też skrajne oblicze - sprzyja wyniesieniu każdej urazy do rangi przestępstwa nowych czasów, brzydzi się umiarem, bo ten nie daje sprawczości, jest ekspansywne i ma swoją propagandę, czyli język. 

Mój terapeuta krępował się przyznać, że poszedł na psychologię dzięki oglądaniu w dzieciństwie filmów Woody’ego Allena, i tu może dodam, że jedna z terapeutek powiedziała mi, że moja terapia nie ma sensu, bo ona ma wrażenie, jakbym pisał kolejny reportaż, ale ustaliśmy, że będę mógł zadać dwa pytania na sesję, bo bardzo mnie interesowała ich praca, tym bardziej że w Polsce terapeutą może zostać każdy i dlatego zrobiłem o tym spektakl.

Rewolucje są jak gonitwy konne, na torze trwa wyścig na hasła, manifesty, dogmaty i potykają się ci najbardziej dogmatyczni, a prawdziwe zwierzęta siedzą na trybunach i wyją z rozkoszy na każde potknięcie, ale po tej rewolucji kobiet może zostać coś naprawdę dobrego. Dlatego, panowie, nie siedźcie na trybunach. Boicie się zemsty, odwetu, wyolbrzymionych zarzutów i gniewu rewolucji? Nauczcie się tej rewolucji, bo kobiety nie tylko ją robią, ale też się jej uczą. Agnieszka Szpila, autorka „Heks", manifestu feministycznego, wezwania do symbolicznej męskiej kastracji, a może nie symbolicznej, nie wiem, bo bałem się czytać do końca, ale po zanurkowaniu na główną scenę rewolucji, czyli do Teatru Dramatycznego Moniki Strzepki, ta sama Szpila napisała: „Tak, wiem. To ja napisałam »Heksy«, w których starałam się odzyskać podmiot kobiecy, i stworzyłam utopię, która jednych uwodzi, drugich zaś odrzuca swoim radykalizmem. Tylko było to kilka lat temu. A ja się rozwijam. I coraz bardziej w nią wierzę, ale też miejscami podważam". I napisała jeszcze, że feminizm rozumie już inaczej, że „jest dążeniem do równości, a nie do dominacji w odwecie za opresję".

Gdy pisałem „Chłopców", o chłopcach konfederackich, którą dedykowałem córkom, a która to książka też byłam moją terapią, to najbardziej zaniepokoiło mnie, że ci chłopcy już szykują kobietom kontrrewolucję, i wiecie, o co chodzi, panowie, wystarczy posłuchać Trumpa, Korwina albo tych wszystkich brunatnych polityków, którzy biorą kolejne kraje w Europie. A gdy czytałem opracowania, analizy, statystyki, to jedna liczba już ze mną została - co minutę na świecie gwałcona jest kobieta, i jeśli dotarliście do tego miejsca i czytacie w miarę szybko, to od początku lektury zgwałconych zostało na świecie 25 kobiet.

Co można zatem zrobić? Może trochę zawstydzić, choć oczywiście nie piszę tego do mężczyzn świadomych, dobrych, mam bardziej na myśli bardziej tych, co „mają to w dupie" albo „wystawiają kolegów, by samemu zejść z celownika". To trudne, ten wstyd, i to jeszcze jak, też wolałbym mieć życiorys jak Ellen Ripley, ale jeśli takiego nie macie, to zamiast się gniewać na rewolucję, możecie zmienić gniew na mały wstyd za los kobiet, wszystkich. I nie musicie jak ja, jeśli nie jesteście osobami publicznymi, dłubać palcem w nosie na widoku wszystkich.

Latem, gdy Ewa żyła resztką nadziei dla siebie, pytała, co byśmy zmienili w przeszłości. Jej rozważań nie przytoczę, bo są zbyt intymne, ale ja powiedziałem, że jednak nic bym nie zmienił. Że ta droga z lękami, szajbami, przygodami, z ranami zadawanymi w słusznej i niesłusznej sprawie, że tak na końcu to staraliśmy się być ludźmi i kochaliśmy to nasze dziennikarstwo, często miłością niewdzięczną, i robiliśmy nasze rewolucje, czyli śledztwa, reportaże, prowokacje, zamykaliśmy złych mężczyzn, gdy o metoo nikt jeszcze nie słyszał. I przecież na naszych ramionach i ramionach naszych przyjaciół dziennikarzy młodsi koledzy i koleżanki mogą robić dzisiaj swoje rewolucje i żądać jeszcze więcej, także od nas, a potem na ich ramiona wdrapią się kolejni.

I ciekawi mnie, co napisze początkujący dzisiaj dziennikarz, gdy będzie miał lat 47. Mam nadzieję, że o nadal potrzebnej społecznie pracy pełnej dobrych przygód - w czym dopinguję, o trzymaniu demonów za mordę, choćby w sterylnym pokoju terapeutycznym - czego zazdroszczę, i o krzywdach, które wyrządzał będzie tylko tym ludziom, którzy na to zasługują - czego tym drugim życzę.

 

* Tekst ten dedykuję Anecie Groszyńskiej, która oszlifowała mnie miłością i przyjaźnią z zabójczych szajb, przyjaciółce Ewie Wanat (1962-2023), która kalibrowała kompasy, i wszystkim kobietom, by spotykały tylko mężczyzn dobrych albo oszlifowanych.

Marcin Kącki - ur. w 1976 r., dziennikarz śledczy, reporter "Wyborczej" i jej magazynu "Duży Format", redaktor "Wolnej Soboty", dramaturg. Dziennikarz Roku 2007, laureat Grand Press w kategorii dziennikarstwo śledcze i nagrody Watergate przyznawanej przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, nominowany do Nike za książkę reporterską „Białystok. Biała siła, czarna pamięć", Nagrody Kapuścińskiego za „Poznań. Miasto grzechu" i Aneglusa za „Oświęcim. Czarną zimę".

Kim są konfederaci, „kuce Korwina" i sieroty po wszechpolakach? Nowa książka Marcina Kąckiego „Chłopcy. Idą po Polskę", wyd. Znak. Litera Nova, w dobrych księgarniach i w formie e-booka na Publio.pl.

A jego wcześniejsze książki reporterskie i śledcze - "Lepperiada", "Maestro. Historia milczenia", "Białystok. Biała siła. Czarna pamięć", "Poznań. Miasto grzechu", "Plaża za szafą. Polska kryminalna", "Oświęcim. Czarna zima" - dostępne są również w formie cyfrowej na Publio.pl, a niektóre wciąż klasycznie na papierze w wydawnictwach Czarne i Znak.

 

 


 

 

Karolina Rogaska

Nie mogę już milczeć, chociaż wiem, że może się to wiązać z linczem. Wiem, niestety, jak traktuje się ofiary. Ale mam już dość, jestem zmęczona kultem oprawców. Tym, że ludzie czytają tekst Kąckiego i biją mu brawo, nie zastanawiając się nad tym, co z tymi dziesiątkami ofiar, które w nim wymienia. Może przyjmują, że skoro powiedziały mu – zaskoczone jego telefonem – że „nie ma sprawy” to wszystko jest w porządku? Kobiety, które doświadczyły krzywdy wiele lat temu, mogą tak mówić, byleby mieć taką rozmowę z głowy.
Dla mnie, a JESTEM JEDNĄ Z OFIAR, NIE JEST WSZYSTKO W PORZĄDKU.
Męczy mnie ta manipulacja, usprawiedliwianie swoich złych zachowań, swoimi przeżyciami: robiłem źle, ale życie mnie źle potraktowało. Ja też mam za sobą dużo trudnych przeżyć – widzisz Marcin tobie zmarł brat, a mi siostra – nigdy nie pomyślałabym jednak, żeby traktować ten fakt jako usprawiedliwienie dla potraktowania kogoś innego źle. Jak robię coś źle, to po prostu przepraszam, nie szukając usprawiedliwień. Nie mówiąc przy okazji, ile innych rzeczy zrobiłam dobrze. Tak działają przeprosiny.
I naprawdę, szczere przeprosiny zapewne bym przyjęła, za tę OGROMNĄ krzywdę, która wiązała się dla mnie z brakiem zaufania, z omawianiem tematu na terapii, z zaburzeniami lękowymi. Marcin, skoro byłeś tak szczery w swoim tekście dlaczego nie napisałeś wprost co zrobiłeś mi i innym dziewczynom? Czemu nie napisałeś, że moje wielokrotne NIE potraktowałeś jak niebyłe, czemu nie padło, jak rzuciłeś do mnie, że „teraz odmawiasz, a po 30-stce nie będziesz już tak wybrzydzać i będziesz ruchać się jak popadnie”? Jak za stosowne uznałeś rozebranie się i masturbację mimo mojego ewidentnego przerażenia? Obrzydliwe zachowanie. OBRZYDLIWE. Przepraszam za dosłowność, ale już nie mam siły na półsłówka.
Kącki opisuje jak do mnie dzwonił i nawet w tym małym fragmencie mija się z prawdą. Pisząc, że wyrażałam zaskoczenie jego zachowaniem, bo przecież napisał tyle książek o krzywdzie. Nie wyrażałam. Tyle lat chodzę po świecie, że nie zaskakują mnie takie rzeczy. To on mówił o swoich książkach i że jako autor takich książek MUSI rozumieć i chce żeby mu wytłumaczyła, co zrobił nie tak. Nie padło przepraszam. Dopiero potem, raz w SMSie. I tak Marcin, mam na to dowód, bo naszą rozmowę nagrałam.
Co więcej – po tej rozmowie miałam nawet poczucie, a dobra, zakopmy to z powrotem. Może rzeczywiście coś zrozumiał, może już nikogo nie skrzywdzi. Ale teraz mam poczucie, że ta rozmowa, te telefony, to było tylko kolejne „zbieranie materiału” do tekstu. Że tekst wynika tylko ze strachu, że prawda wyjdzie na jaw więc trzeba ją wyprzedzić, że trzeba postawić sobie mocny pomnik, żeby trudniej byłoby go obalić. Komuś, kto nie zna kontekstu będzie to wyglądać na napisaną z porywu serca spowiedź, ale tak nie jest, prawda?
I błagam, nie pytajcie mnie teraz: czemu tyle lat milczałaś? Jak nie wiecie to poczytajcie sobie o tym, co się dzieje w psychice ofiary. O wstydzie, którego nigdy nie powinny czuć, bo wstydzić się powinna tylko jedna osoba. O strachu, bólu, o chęci wycięcia sobie pamięci.
Niestety, ten tekst sprawił, że nie mogę zapomnieć, tym tekstem naplułeś mi Marcinie w twarz. I każdy komentarz w którym ktoś wspomina twoją „bohaterskość”, bo zdobyłeś się na „wyznanie grzechów” boli i wbija się jak szpilka w serce. Po raz kolejny zapytam: skoro to tak szczere wyznanie, czemu szczerość była tak ograniczona?
Wiem, że to, co piszę, może we mnie uderzyć. Ale chcę to w końcu zrobić, bo mam dość hipokryzji, mam dość klepania po plecach oprawców, mam dość ich udawania, że wszystko zrozumieli, kiedy nie rozumieją dalej nic i nawet nie próbują. Mam dość ich popisów narcyzmu. I mam dość nie tylko za siebie, ale za wszystkie ofiary takich czynów. Ja się już nie boję. Jest we mnie tyle zmęczenia, że już nie ma miejsca na strach.
PS. nie wypisujecie do mnie teraz priv. Uszanujcie. Na komentarze też nie będę odpisywać.

 

 

 

Wojciech Czuchnowski

1. Opublikowana w sobotniej Gazecie Wyborczej „spowiedź” Marcina Kąckiego powinna zaczynać się od następującego wyjaśnienia: „Kilka tygodni temu zostałem odsunięty od zajęć ze studentkami i studentami Polskiej Szkoły Reportażu. Powodem była skarga jednej ze studentek, która zgłosiła, że była przeze mnie molestowana seksualnie. Po tym zdarzeniu uznałem, że opowiem o swoim życiu, pracy, błędach, które popełniłem oraz osobach, które skrzywdziłem. Chcę się wytłumaczyć i przeprosić”.
2. Nic takiego we wstępie do tekstu Marcina się nie znalazło. Bez takiego wyjaśnienia cała jego spowiedź jest oszustwem wobec Czytelników i zespołu Wyborczej. Budzi też najgorsze podejrzenia co do prawdziwych intencji autora.
3. Ale nawet po takim wstępie, tekst Marcina nie powinien się ukazać na naszych łamach. Nie w takim kształcie, jaki nadał mu autor. Osoba odpowiedzialna za publikację miała redaktorski obowiązek zweryfikowania podanych przez Marcina faktów, zwrócenia uwagi na niedomówienia, przekłamania i pominięcia kluczowych elementów. Na przykład stanowiska ofiar opisywanych przez autora- bohatera. Tak się nie stało.
4. W kształcie, jaki swojej „spowiedzi” nadał Marcin, właściwym miejscem dla tego tekstu są media społecznościowe autora. Tam i tylko tam mógłby na własną odpowiedzialność oceniać siebie, swoje życie oraz popełnione błędy. Potem prowadzić polemikę lub zamilknąć. Uwikłanie Gazety Wyborczej w osobistą historię Marcina podaną z tak subiektywnego punktu widzenia oceniam jako nadużycie.
5. W oświadczeniu redakcji, które ukazało się, gdy po tekście odezwały się ofiary oraz setki oburzonych Czytelników, czytamy, że sprawa będzie potraktowana poważnie. Rozumiem przez to, że redakcja przeprowadzi wewnętrzne śledztwo, w wyniku którego szybko ukaże się tekst. Poznamy stanowiska osób, które Marcin skrzywdził, a on sam zostanie przepytany z faktów, które w swojej „spowiedzi” pominął albo złagodził. To należy się Czytelnikom, zespołowi GW i wszystkim, dla których Marcin był lub nadal jest dziennikarskim autorytetem.


 

 

 

Doniesienia z putinowskiej Polski

Marcin Kącki. Czyli jak prostymi manipulacjami zrobić ze sprawcy ofiarę.

- Najpierw nie chciałem o tym pisać, bo to nie leży w tematyce tej strony. Potem uświadomiłem sobie jednak, że w tej tematyce leżą manipulacje przekazem oraz kwestia wolnych mediów, więc może przyda Wam się wyjaśnienie manipulacji, których dopuścił się w swoim tekście w Gazecie Wyborczej Marcin Kącki. No bo dopuścił się ich wielu. I zrobił to na tyle sprytnie, że można tego nie zauważyć.

- Po kolei. Otóż wczoraj Marcin Kącki, znany dziennikarz Wyborczej i autor kilku dobrych książek, opublikował długi tekst-wyznanie. Sam tytuł zapowiada ciężką historię: “Moje dziennikarstwo - alkohol, nieudane terapie, kobiety źle kochane, zaniedbane córki i strach przed świtem”. Po tej zapowiedzi, Kącki zaczyna od tego, że kilka lat temu miał próbę samobójczą. Ale nie uprzedzajmy faktów, mówi, i cofa nas do swojego początku.

- Dostajemy mniej więcej to, czego się po tym tytule spodziewamy. Kącki ma trudne dzieciństwo, naznaczone śmiercią brata, którego nigdy nie poznał, ojciec nieobecny, matka zapracowana, w domu bieda, siostra w biedzie, młody Marcin odkłada procę na rzecz książek i jedzie do Poznania, gdzie na przypale zaczyna pracować jako dziennikarz śledczy, nikt go tego nie uczy, ciągle nie ma pieniędzy, a jak ma, to wysyła połowę siostrze, ojciec dalej nieobecny, Marcin pisze pierwsze teksty i czyta kolejne książki, doprowadza do skazania pedofila, potem ujawnia niesławnego pedofila w poznańskim chórze, zaczyna być sławny, ale ścigają go jego demony tego co widział, zaczyna pić na umór, przyjaźni się z Ewą Wanat, młodo płodzi pierwsze dziecko, szybko ucieka od żony do kobiety, do kolejnej, i kolejnej, i wielu wielu kolejnych, i tak przez lata krąży w trójkącie kobiety-alkohol-reportaże, zaniedbuje kolejne dzieci, dalej pije i dalej przyjaźni się z Ewą Wanat, ucieka od żony i odpowiedzialności, tuła się po różnych terapiach, dowiaduje się, że od 20 lat ma depresję, w końcu skacze do tej Wisły, ale nie udaje mu się umrzeć, doznaje katharsis, wraca do żony, ta mu wybacza, na nowo odkrywa córki i miłość, prawie nie pije, a nawet hoduje kwiaty…

- I w tym momencie następuje zwrot akcji. Oto przez 15 minut czytamy o perypetiach pokaleczonego ronina, który niczym bohater filmów noir jest w głębi serca dobry i czyni dobro (ujawnia pedofilów, faszystów, korwinistów), ale ugina się pod ciężarem tego bagażu, więc ucieka w picie, przygodne romanse i pracoholizm. Klasyczny konflikt powołania z dbałością o rodzinę, który to konflikt rodzina przegrywa. I gdyby tekst się tutaj skończył jakąś puentą typu hollywoodzkie “power of love”, byłaby to tylko kolejna historia kolejnego Bukowskiego, a moja reakcja na nią skończyłaby się pewnie na “aha, nie wiedziałem i nie musiałem”.

- Ale gdzieś tak w ⅔ tekstu, Kącki nagle zmienia wątek i wyjeżdża z akcją metoo. Okazuje się, że akurat wtedy, gdy godzi się z żoną i wraca na jakieś normalne tory, do Polski “przybywa rewolucja”. No i Kącki, w głębi serca przecież dobry, zaczyna się zastanawiać, czy on przez te lata tych wszystkich kobiet nie skrzywdził. Więc zaczyna do nich dzwonić i pisać, bojąc się cholernie i paląc całe paczki papierosów, ale na szczęście wszystkie mu wybaczają. Mówią, że to dawno, że byli młodzi, że fajnie że zadzwonił. Jedna z kobiet to nawet dobrze wspomina jak jej się de facto włamał do domu przez balkon, bo potem mogła użyć argumentum ad znanum dziennikarzum, by uwolnić się z toksycznego związku, a tak w ogóle to inni faceci bardziej jej życie spierdolili. Ale czy wszystkie wybaczają? Nie! Jedna mówi, że ją skrzywdził. I Kącki z tego powodu cierpi, bo przecież nie chciał i on tylko w takiej sytuacji był wtedy, ale mądra żona mu doradza, by napisał tylko “rozumiem i przepraszam”, co załatwia sprawę. Dalej mamy kolejne wspomnienie Ewy Wanat, zapewnienie, że Kącki nie zmieniłby przeszłości, a tak w ogóle to oni zamykali złych facetów w pierdlu gdy nikt o metoo nie słyszał, a te młodziaki co dziś się rzucają mogłyby pomyśleć co powiedzą w wieku Kąckiego, aha!

- Myślę, że w tym momencie zaczynacie dostrzegać o czym jest naprawdę ten tekst, prawda? Jak nie, to polecam w tym miejscu przerwać, przeczytać go w całości, po czym zamknąć oczy i zastanowić się na spokojnie, jakie ogólne wrażenie w Was esej Kąckiego zostawia. Jeśli takie, że to “poharatany przez życie” człowiek, który naprawia swoje stare błędy, bo z natury jest dobry, to chyba właśnie daliście się nabrać. Metodę “ogólnowrażeniową” polecam zresztą stosować częściej. Całkiem nieźle pozwala wychwytywać manipulacje i dezinformację, a jeszcze uczy autorefleksji.

- Wracając: po publikacji tekstu okazało się, że to nie jest tak, że Kącki od lat chciał to napisać, bo tak mu radziła umierającą Ewa Wanat, aż wreszcie akurat w tę sobotę się przemógł. Tylko raczej było tak, że wiedza o jego dawnych zachowaniach wyszła niedawno na jaw w środowisku, za co nawet odsunięto go od pracy ze studentami i pewnie kwestią tygodni było aż stałaby się wiedzą publiczną, więc Kącki wyskoczył z prewencyjnym wyznaniem z gatunku non-apology, żeby pokazać, że on wie i rozumie, co więcej, mówi o tym bez przymusu. Niestety, oświadczenia jednej ze skrzywdzonych kobiet oraz Instytutu Reportażu, każą mi uważać, że tak właśnie było. A to stawia ten tekst w zupełnie nowym świetle. I zaczynamy dostrzegać szyte grubymi nićmi manipulacje.

- Wróćmy do tytułu. Czy “Moje dziennikarstwo - alkohol, nieudane terapie, kobiety źle kochane, zaniedbane córki i strach przed świtem” zapowiada, że będzie to tekst przepraszający skrzywdzone przed laty kobiety? Nie. Rozumiecie, one były tylko “źle kochane”, hehe. Wiadomo, miłość to trudna rzecz, poetom spędza sen z powiek od stuleci, ciężko się jej nauczyć. Jeden otworzy kobiecie drzwi, a drugi się przed nią rozbierze i zacznie masturbować, mówiąc by nie wybrzydzała, bo zaraz jej 30-tka pyknie. It's complicated, wiadomo. Zresztą te “źle kochane” kobiety to tylko jeden element bujnego życia Kąckiego, w końcu w tytule występują pomiędzy alkoholem, terapiami, córkami i depresją. Ciekawe, że puenta tekstu, a właściwie ostatnia ⅓ dotyczy jednak kobiet, nie?

- Dalej: trudne dzieciństwo. Nie oceniam, kto jakie miał i rozumiem, że to może być wartościowa wiedza z punktu widzenia psychoanalizy (albo okoliczność łagodząca przed sądem), ale Kącki nie przedstawia tego jako okoliczność, którą można brać pod uwagę lub nie, tylko jako bezpośrednią przyczynę i usprawiedliwienie. Z tekstu wynika między wierszami, że ponieważ Kąckiemu było ciężko, to oczywiście że krzywdził, wróć, “źle kochał” kobiety. To była po prostu logiczna konsekwencja. I że, wicie rozumicie, jak ktoś ma ciężko, to to normalne jest. Znając już okoliczności powstania tego tekstu, widzimy że mamy do czynienia z dupokryjką.

- Dalej: bo on wielkim dziennikarzem jest. No jest, a jego zasługi bronią się same, tylko co to ma do rzeczy? Czemu Kącki tyle razy podkreśla w tekście jakich to on nie czytał autorów, jak to nie doprowadził za kraty tego czy owego, jak to tropił faszystów, a jakiś bandzior prawie go zabił za artykuł, jak to “wie bo książki o tym pisał”. Po co to jest? Czy to ma jakikolwiek związek z jego stosunkiem do kobiet? Czy gdyby Kącki nie dostał od bandyty prętem po głowie, to by tych kobiet nie molestował? Czy molestował je przez któregoś z wymienionych w tekście pisarzy? Czy może kluczowym była znajomość z pewną burdelmamą, której również poświęcił wiele miejsca, by pokazać, że on kobiety szanuje? Skąd w ogóle założenie, że te rzeczy się jakkolwiek łączą? A to nie można zachowywać się jak zjeb ORAZ być zdolnym dziennikarzem? Albo stolarzem, krawcem, tancerzem, kierowcą, inżynierem? Oczywiście to się nijak nie wyklucza, bo nie o to Kąckiemu chodzi. Chodzi o pokazanie, że gdzie drwa rąbią tam wióry lecą. Że jego praca na rzecz wyższego celu musiała być okupiona ofiarami. Pisze o ostatniej rozmowie z Ewą Wanat, że “ta droga z lękami, szajbami, przygodami, z ranami zadawanymi w słusznej i niesłusznej sprawie, że tak na końcu staraliśmy się być ludźmi kochaliśmy to nasze dziennikarstwo, często miłością niewdzięczną”. I cyk, już wiemy, że niektóre rany zadaje się w słusznej sprawie. Tak trzeba, widzicie, historyczna konieczność. Aż dziwne, że inni piszą dobre książki i tak nie robią.

- Dalej: Ewa Wanat. Czemu ma służyć jej uporczywe przywoływanie, jak nie wybielaniu autora? Skoro bowiem ona ciągle go akceptowała, to chyba nie było z nim tak źle, prawda? Może nie przekraczał granic, po prostu kochliwy był. No i “poharatany”. No bo on taki jest, ona trochę też, dużo o tym rozmawiają, ona umie mu powiedzieć, że pierdoli głupoty, zwierzają się sobie (Kącki komfortowo nie precyzuje czy mówi jej wszystko, a śmiem wątpić). Zresztą, uwaga, ona też ma swoje za uszami, bo darła się na pracowników, czyli uprawiała mobbing. Abstrahując od tego, jak było tym mobbingiem, zabieg jest widoczny jak na dłoni. Skoro nawet taka ikona dziennikarstwa jak Wanat jest “poharatana” i nieidealna, to czy Kąckiego naprawdę można winić? Może te “rany zadane w słusznej sprawie” są po prostu elementem tej pracy, jak ból pleców u pracownika magazynu? Oczywiście Kącki zna się z wieloma świetnymi dziennikarzami, ale wybiela się akurat niedawno zmarłą Ewą Wanat.

- Dalej: konstrukcja tekstu. Jak wspomniałem na początku, przez ponad połowę, a jest to długie czytanie, wydaje nam się, że autor po prostu zwierza się ze swojego skomplikowanego życia. Te “źle kochane” kobiety są tylko jednym z elementów. Ot, Kącki pije, pisze, zdobywa sławę, jest w wielu przelotnych związkach, dużo pracuje, dostaje tym prętem, ma wyrzuty sumienia za żonę i dzieci. Jest to opowiedziane tak, że jest nam żal tylko jego zdradzanej żony, bo w żadnym miejscu nie ma ani słowa o tym, że on tym licznym kobietom coś robił. Obraz jest taki, że ot, miał romanse. No żonatym facetom się zdarza mieć romanse, ot, proza życia, żony i dzieci żal, ale to tyle. Dopiero gdy do Polski “dociera rewolucja”, Kącki zaczyna dzwonić czy on aby nie przekroczył jakiejś linii, bo do tej pory najwidoczniej nie był pewien czy to obnażanie się i masturbacja takim przekroczeniem jest. Czy ktoś w to naprawdę wierzy?

- Wtedy też po raz pierwszy dowiadujemy się, że to mogły nie być zwykle romanse. Dopiero tu okazuje się, że to jest tekst o tych kobietach, a nie o burzliwym życiu autora z depresją. Krótko mówiąc: zaczęliśmy czytać jeden tekst, a nagle odnajdujemy się w innym. Autor zrobił to przecież świadomie, przecież umie pisać, wie jak to zrobić. Ale w tym momencie mamy już ugruntowany pogląd, że Kącki miał w życiu pod górkę, że praca wymogła na nim liczne wyrzeczenia, ale w końcu zrozumiał swoje błędy. Voila.

- Dalej: terapia. Coś co normalnie jest pierwszym krokiem ku uzdrowieniu samego siebie i wyzbyciu się złych zachowań, u Kąckiego zdaje się funkcjonować jako znana z Monopoly karta “wyjdź z więzienia”. Otóż widzicie, rebiata, on może i źle kochał, i może nawet jest w tym jego wina, a nie tylko efekt przykrego zbiegu traum z dzieciństwa, ale jest już spoko, bo Marcin chodzi na terapię, więc japa tam. Wprawdzie mówi, że nic nie dają, że o depresji dowiaduje się po latach, i że ma wielkie wyparcie, a na koniec przecież stwierdza, że nic by w swojej przeszłości nie zmienił, co chyba jasno wskazuje, że albo te terapię olewa, albo nie rozumie, albo po prostu je wymyśla - ALE CHODZI więc jest spoko.

- No i jest jeszcze manipulacja na poziomie meta. Całym tym wynurzeniem Kącki przejmuje inicjatywę i po swojemu opowiada historię, którą powinny opowiedzieć skrzywdzone przez niego kobiety. A że pisze dobrze i sprytnie, to wsiadamy z nim do tego wagonika i po długiej i emocjonującej podróży zapominamy, że mieliśmy jechać w drugą stronę. To Karolina Rogaska, ta która publicznie opowiedziała jak Kącki się przed nią masturbował, oraz inne kobiety, powinny być narratorkami tej opowieści, bo to im wyrządzono krzywdę. Kącki odbiera im to prawo i ustawia dyskusję pod siebie. Nie dziwi mnie zupełnie, że Rogaska pisze, że napluł jej tym tekstem w twarz.

- Ostatnia manipulacja jest chyba najważniejsza. Otóż Kącki przedstawia to tak, jakby sam z siebie postanowił zadośćuczynić za swoje grzechy. Tymczasem z oświadczeń Rogaskiej i Instytutu Reportażu wynika, że został do tego zmuszony, bo jego zachowanie wyszło na jaw kilka tygodni temu. Ten prosty fakt stawia moralne okoliczności powstania tekstu Kąckiego w nowym świetle, nieprawdaż? Przecież różnica między grzesznikiem, który wyrzuty sumienia chce przekuć w odkupienie, a grzesznikiem, który za pomocą zabiegów erystycznych, konstrukcji tekstu i innych manipulacji, w sposób bardzo okrężny i wybiórczy przyznaje się, że być może zgrzeszył PO TYM gdy wyszło to na jaw - jest przecież fundamentalna. A właśnie z tym mamy tu do czynienia.

- Na koniec wspomnijmy o reakcji środowiska. Zawsze podkreślam (i mądrzejsi ode mnie ludzie również), że ważniejsze od tego czy przedstawiciel jakiegoś środowiska popełnił karygodny czyn jest reakcja tegoż środowiska. Tłumacząc na powszechnie zrozumiałe: pedofile zdarzają się wszędzie, mogą pracować jako nauczyciele czy dyrektorzy chóru, ale tylko w Kościele mogą znaleźć instytucjonalną i wielopoziomową ochronę - co jest sednem problemu, bo pozwala im krzywdzić dalej oraz daje swobodę innym. Wracając do Kąckiego, śmiem kurwa wątpić, że żodyn o tym nie wiedział. Mówimy o człowieku, który przez jakieś 20 lat był z bardzo wieloma kobietami, ewidentnie nie będąc ze swoją żoną. Żodyn nie wiedział? Czy żodyn nie chciał powiedzieć? Już po publikacji pojawiły się głosy, że “mówiło się”, że “jest śliski” i że po nim “kobiety czują się jak kawałek mięsa”. Na redakcję na Czerskiej te głosy wcześniej nie dotarły?

- Ale to tylko mój domysł. Kto wie, może był tak sprytny, że naprawdę nie wiedzieli. Nadal nie usprawiedliwia to jednak puszczenia tego tekstu w sobotnim wydaniu Wyborczej. Tak, wiem, Kącki de facto wydał sobie ten tekst sam, bo kierował tym numerem. Pomijając już co to mówi o nim samym, nie wierzę, że nikt tego nie czytał i nie zobaczył z czym ma do czynienia. Przecież to są profesjonalni dziennikarze. A nawet jeśli jakimś cudem Kącki wykorzystał jakąś lukę w systemie, może swój power of authority i rzeczywiście puścił niesprawdzony tekst, to dlaczego dziennikarze Wyborczej, w tym wicenaczelny Bartosz Wieliński już po fakcie “zachęcali do przeczytania do końca”? Nie czytali? A jeśli czytali to, nie wiem, nie zauważyli co tam jest kurwa napisane? Zignorowali? Dali się zmanipulować tej historyjce? Bo Wy możecie, w końcu manipuluje Wami człowiek, który od prawie 30 lat żyje z obracania słowem pisanym i robi to dobrze. Ale oni? Czyżby solidarność z redakcyjnym kolegą wzięła górę? Czyżby zachowali się dokładnie tak, jak mediaworkerzy PiS, którzy zawsze będą bronili swoich rachonioholeckich, tylko dlatego, że są ich? Myślałem, że takie plemienne zacietrzewienie to raczej jest po tamtej stronie, ale widocznie nie jest to zasada absolutna.

- Po publikacji Instytutu Reportażu Wyborcza wydała oświadczenie, jakoby nikt w redakcji nie wiedział, że Kącki został kilka tygodni temu zawieszony w Instytucie Reportażu, w co pozwalam sobie również wątpić. Po czym Kąckiego przeniesiono do inn… sorry, zawieszono. Podobnie jak z samym Kąckim, ciężko uciec od wrażenia, że gdyby nie post Rogaskiej i oświadczenie IR to Wyborcza dalej propsowałaby tekst Kąckiego. Za przykład niech służy wstępniak Aleksandry Sobczak, która pisze, że jedyną wadą tekstu jest to, że nie ukazał się w formie książki, bo dawałaby ją wszystkim znajomym, bowiem tekst jest tak potężny, że ona musiała czytać na raty, tyle płakała. Red. Sobczak naprawdę umieściła w tekście zdanie “nadal zazdrościcie mężczyźnie w średnim wieku?”, co można skomentować tylko poprzez “ja pierdolę, co?” Raz, że Kącki miał swoje tango w wieku circa 20-40 lat, więc był młody, a nie w wieku średnim. Dwa, że jego życiorys nie jest w żaden sposób reprezentatywny dla faceta w żadnym wieku. A trzy, że gładziutko przechodzi to nad losem jego ofiar, czyli dokładnie tak, jak to sobie Kącki zaplanował. Bo płakała oczywiście nad jego losem, nie ich.

- Czy ja naprawdę wymagam tak wiele? Że chcę, by duże medium nie funkcjonowało jak Kościół? Żeby nie zamiatało pod dywan i nie udawało, że nie widzi, dając przyzwolenie na więcej krzywdy? Czy oczekuje tak wiele od profesjonalnych dziennikarzy, żeby potrafili obiektywnie przeczytać tekst swojego kolegi i naprawdę zobaczyli co tam jest? A jeśli widzieli, to żeby mieli jaja interweniować? No bo przepraszam bardzo, ale jeśli ja potrafiłem znaleźć większość tych manipulacji za pierwszym czytaniem, to oni chyba też mogli, prawda? Tylko chyba nie chcieli.

Zabawili się w biskupów. I podobnie jak oni, krzywda ofiar ich kolegi stała na ostatnim miejscu listy priorytetów.


 

 

Anna Tess Gołębiowska

Mnóstwo osób pisze, że zapamięta kolegom i koleżankom po piórze, kto zachwycał się Kąckim, zanim zaczęło się wielkie kasowanko. I wszystko to enigmatycznie, bez screenów i nazwisk. Jak pojawiają się gdzieś nazwiska, to w tonie „napisał_ ale skasował_”.
Nie rozumiem. Naprawdę nie rozumiem tego podejścia. Jeśli ktoś z branży zachwycał się tym grafomańskim autofellatio, to albo nie ma kompetencji, żeby w ogóle wypowiadać się o tekstach, albo te kompetencje ma, ale kolesiostwo wzięło górę, albo w ogóle tych bredni nie czytał, ale pobiegł poklepać po pleckach publicznie, bo w końcu ziomek.
Każda z tych postaw zasługuje na napiętnowanie. Nie na „uuu lincz”, ale na prostą konsekwencję: nie masz kompetencji, nie zajmuj się doborem tekstów, nie zasiadaj w jury konkursów i tak dalej. Jest mnóstwo ważnych prac na świecie, nie musisz zajmować się dziennikarstwem i literaturą, jeśli widzisz opis molestowań, włamania i okradania własnych dzieci, ale dalej pada „nie byłem przemocowcem”, więc stwierdzasz, że spoko.
Na napiętnowanie zasługuje też oczywiście dirty delete zamiast przeprosin, ale to tylko sprawia, że zachowanie oklaskujących jest bardziej paskudne, bo brak im odwagi cywilnej. Przeprosiny i brak udawania to byłoby bare minimum, ale nadal świadczyłoby, że cóż, te osoby nie powinny zajmować się tekstami samodzielnie, skoro potrzebowały tysięcy wkurwionych osób, żeby zrozumieć, że to szambo było szambem.
Serio, jak to jest, że ludzie potrafią mi wyskoczyć ze screenem komentarza z gównogrupki wrzuconego 10 lat temu, a kiedy celebryci tłumnie oklaskiwali przestępcę seksualnego, który podkreślił, że niczego nie zrobiłby inaczej, bo jebać traumę ofiar, on ma fantazję o byciu kolejnym Bukowskim, nagle panuje milczenie.
Udało mi się trochę tych screenów zebrać, ale to mniej niż dziesięć nazwisk. I nie wszystkie wymieniane w komentarzach, nie mówiąc o tych przemilczanych całkowicie. Naprawdę nikt tego nie ma?
(Próbowałom powstrzymać ten vent, ale jednak muszę, bo się uduszę).


 

 


smutne historie spisane na kacu i tanim papierze

bingo! #satyra #bingo #kartawyjściazwięzienia #gw #kącki #demony #figuradziennikarza #nonapology