Dla Ewy i Anety*
Gdyby to był poradnik, jak przekonać lustro, by nie pękało na nasz widok, to powiem wam – zapiszcie sobie, zwłaszcza panowie – cholera, nie wiem.
To może zacznę od samobójstwa.
Latem 2017 roku, po dwudniowej kąpieli w alkoholu, idę na ostatnią, kładę się na Wiśle, wstydzę się patrzeć nawet w gwiazdy i się unoszę, a potem rzeka, tak postanawiam, niech mnie zabiera. Ale rano budzi mnie wędkarz, potem policjant, a potem lekarz pogotowia, który nie odpuszcza jak tamci dwaj. Ile widzę palców, jak się nazywam, jaki dzień tygodnia, i mówię, że środa, on, że czwartek i ten czwartek mnie podrywa, bo w czwartki zamykaliśmy numery "Dużego Formatu", nie mogłem nawalić, ja, redaktor, bo odpowiedzialność, i zaczynam biec, bo Wisła wyrzuciła mnie o jeden most za daleko. Całkiem niedawno mój kolega Staszek Łubieński robił tam 40. urodziny i pomyślałem, że też miałem wtedy 40 lat, że to miejsce to dzisiaj pomnik mojego zmartwychwstania i że kocham teraz Wisłę jak drugą matkę, nawet kaczek nie puszczam, by nie zadawać jej bólu.
Ale wróćmy do tamtego czwartku, bo pobiegłem/doczołgałem się do redakcji, ciuchy na mnie wyschły, trampki skrobałem z błota, stopy miałem odmoczone jak uchodźcy na tych rujnujących dzisiaj zdjęciach i śmierdziałem jak sushi. Wziąłem prysznic w redakcyjnej toalecie, palcem umyłem zęby i zacząłem ten czwartek. I nikt, NIKT, nie miał prawa widzieć, zwłaszcza koledzy redaktorzy z "DF", że chodzę po linie, bo chodziłem wytrenowanym, nonszalanckim krokiem człowieka, który na wszystko patrzy z góry, zwłaszcza na przepaść pod sobą, a w pionie trzymało mnie słowo „odpowiedzialność" jak sztuczne serce, a kłamałem wtedy tak, że nawet Zbigniew Religa uznałby to serce za prawdziwe.
I tylko Ewa Wanat wiedziała.
Gdy dostałem nowy telefon, bo stary płynął po przygodę na Bałtyku, to do Ewy zadzwoniłem, że nawet Wisła mnie nie chce, a ona, że ma fajną terapeutkę, tylko mam obiecać, że się z nią nie prześpię. I tak się śmialiśmy i płakaliśmy, dlatego gdy zadzwoniła do mnie ostatni raz, w końcowym stadium tego skurwiela, żebym ją rozśmieszył, to spytałem: "to ty jeszcze żyjesz?", i usłyszałem ostatni raz śmiech mojej przyjaciółki.
I postanowiłem, że skończę ten tekst, który jej obiecywałem od lat, bo Ewa nie odpuszcza, siedzi nocą na mojej komodzie, macha nogami jak Alicja ze swojej krainy, pali długą faję jak gąsienica z tej Alicji i namawia, bym napisał o sobie tak, jak pisałem o innych, czyli szczerze, czyli nie do zniesienia. Pytam wtedy, czy czytelnicy nie będą zawiedzeni, że miałem być Batmanem, a byłem batmankiem, z nogami zaplątanymi w pelerynkę, a Ewa w tym śnie, że możliwe, ale może być i tak, że jeśli choć trochę lubią, jak piszę, to może polubią, że tak piszę, bo taki byłem, i może to będzie najuczciwsze, co mogę dla nich, czytelników, zrobić, i żebym nie pękał, mówi jeszcze w tym śnie Ewa, choć w życiu tak nie mówiła, bo mówiła: "ale co ty pierdolisz".
I ten tekst będzie właśnie o pękaniu i o tym, że dziennikarstwa, mojego dziennikarstwa, nie uprawiałem bezkarnie.
Tu kilka banałów dzieciństwa, potem się rozpędzimy.
Wychowywałem się w kamienicy bez łazienki, potem na podwórku kolejowym bez kultury, z procą w kieszeni, z kluczem na szyi, czyli peerelowo, czyli wesoło i chłopakowo, tylko coś za dużo pamiętam kaszlących przychodni, choć mi nic nie dolegało, i ulgę rodziców, gdy lekarz mówił, że mi nic nie dolega, ale ze zdjęcia w moim pokoju patrzył brat - ostrzegawczo, zza swojego grobu.
Mama pracowała w gminnej spółdzielni, ale spółdzielnia zbankrutowała, ojciec wyorbitował do niemieckiej huty, ja do liceum, siostra w małżeństwo z perspektywą na patologię materialną, Wałęsa został prezydentem, Balcerowicz zaczął szok, Ceausescu poszedł pod ścianę, do kin weszła „Pretty Woman", a w moim Stargardzie na placu Wolności nadal stało więzienie. Ręce miałem w bąblach w tamte wakacje, bo pracowałem przy odzyskiwaniu miedzi z kabli, i choć zarobiłem na gitarę, to nie mogłem grać przez te ręce.
Po maturze w 1995 roku z oceną mierną z pisemnego polskiego uciekłem do Poznania na studia, by zostać piszącym dziennikarzem. W naszej rodzinie wyższe wykształcenie było jak wyjazd do Ameryki, składała się cała rodzina, chciałbym tak napisać, ale nasza się nie składała, bo była zrujnowana wojną domową, resztę zabierał komornik albo Balcerowicz, jak to krzyczał wtedy ten nieszczęśnik Lepper, z którym niedługo skrzyżuje mnie los, z fatalnym dla niego skutkiem.
Studiowałem, pracowałem w sklepie, skupie makulatury, skupie złomu, a jeśli coś mi zostało, to dzieliłem na dwa i wysyłałem siostrze, i żarło mnie sumienie, że uciekłem z dziury po swoją przygodę, ale lepiej to napisał Eribon w „Powrocie do Reims", polecam tym, co też uciekli. Gdy wpadałem do mamy po słoiki, to chodziłem na grób brata i nie wiedziałem jeszcze, że szykuję tym sobie horror.
Kocham książki dzięki dziewczynom z liceum, które miały mądre domy i które wyjęły mi z rąk procę i dały Kosińskiego, Hellera, Vonneguta, a na studiach te z jeszcze mądrzejszych dają mi Kōbō Abe, Marqueza, Steinbecka.
Mieszkam w Poznaniu przy Rynku Łazarskim, na którym emeryci wyprzedają domowe srebra, a cwaniacy kasety VHS, jeden zza zasłonki, i ma za zasłonką porno, ostre porno i z dziećmi porno. Kupuję ostatnią, piszę o tym tekst, zanoszę do lokalnej gazety, „Expressu Poznańskiego", handlarz idzie do pierdla, policja po nagrody, porządny Poznań huczy z oburzenia, a ja dostaję w nagrodę etat w „Expressie" i na grobie brata zostawiam gazetę z moim artykułem. Nie, nie zostawiam. Chciałem, ale nie mogłem, bo obejrzałem z policjantami kilka minut tego VHS, i kończą się tu banały dzieciństwa, bo te kilka minut, a na nich kilkuletni chłopiec z twarzą podobną do mojego brata, więc te kilka minut żegna moją stabilność słowami: "widzimy się wieczorem w knajpie".
Mam 21 lat, w redakcji uznają mnie szybko za specjalistę od wszystkich piwnic i wszystkich Fritzlów Poznania, leci tekst za tekstem, a łatwo nie było, bo poznańskie, porządne mieszczaństwo uznawało, że pedofile to pederaści, czyli pedały, a o takich lepiej nie pisać, „by nie psuć i tak złej atmosfery", jak powie mi szef wydziału kultury tego porządnego miasta.
Po roku mam w głowie taki VHS obrazów, że prawie nie wychodzę z pokoju jednego z tych starych poczciwych dziennikarzy, którzy dobrze pisali, ale było za późno na sukces, a nigdy za wcześnie na picie. Pamiętajcie, mówimy o latach, gdy o lękach, traumach, PTSD i depresji mówiło się takimi słowami jak szajba, zajob, świr albo gwarą poznańską szplin, bo tych pierwszych, medycznych, pojęć jeszcze nie znano, i mówiło się szeptem jak o raku. I jak mój szplin wracał, to siedziałem też na stołku barowym w knajpie przyjaciół o pocieszającej nazwie Charyzma i tak długo wpatrywałem się w whisky, aż zamieniała się w karuzelę albo w dziewczynę, do której się wprowadzałem i mieszkałem, póki mnie nie wyrzucała, bo nie miałem na czynsz, bo słałem siostrze, która rodziła już drugie dziecko.
Spadam ze stołka, gdy wspaniała dziewczyna poznana w knajpie mówi, że jest w ciąży, i rodzi, i jest równie wspaniałą matką mojej pierwszej córki, a ja chcę być wspaniałym 23-letnim ojcem, dziennikarzem, synem, bratem, studentem, tylko nie mam na węgiel zimą w starej kamienicy, bo wszystko idzie na czynsz i dla siostry, i rzucam studia, by więcej pracować, choć i tak mnie nudziły, bo ani lektury dobrej, a teoria dziennikarstwa z PRL, gdy za oknem miałem ostrą praktykę dzikiego, kapitalistycznego Wschodu. Bo druga połowa lat 90. to wojny gangów na ulicach – pijemy, zabójstwa - pijemy, rodzina Romów zgnieciona przez samochód – pijemy, kradzieże i afery gospodarcze – nie pijemy, studentka rozjechana przez TIR-a – piję, a gdy jeden kolega prawie się zawinął z alkoholowym zapaleniem trzustki, a potem drugi, to pijemy za ich zdrowie w ciemni fotoreportera Pawła, który się jeszcze bardziej zapija, więc pijemy za jego duszę i gdy już pijemy tak, że raz prawie gazeta nie wychodzi, bo sekretarz redakcji to alkoholik i po pijanemu sabotuje naszą pracę, to pijemy na cześć, że jednak wyszła, choć z sabotażem. Oczywiście nie pili wszyscy, byli i porządni, dziennikarze, na odwyku, i była to nawet większość, oraz z umiarem pijące dziennikarki.
Mniej piję, gdy uciekam w dziennikarskie śledztwa, i uczę się na własnych błędach, bo niewielu się jeszcze na tym znało, a kontradyktoryjność źródeł informacji poznaję, gdy chce mnie zabić gangster albo ląduję w szpitalu, ale o tym za chwilę. Czytam książki zagraniczne - Güntera Wallraffa, Boba Woodwarda, a gdy czytam o Idzie Tarbell, dziennikarskiej muckrakerce, która łamała zmowy milczenia w XIX wieku, to myślę, sobie, że skoro kobieta była wtedy tak silna, to i mnie, chłopakowi ze Stargardu, tych sił wystarczy.
Nie mogę namierzyć morderców gejów, to udaję męską prostytutkę; nie mogę przyłapać polityków na korupcji, to instaluję im kamerę; kupuję kradzione części, by rozbić gang złodziei - dziennikarstwo było jak zakładanie własnego uniwersytetu, chodzenie na własne wykłady, a zaliczenia dawali czytelnicy. Gdy spadła jakość nauczania w Polsce, bo powstały wyższe szkoły wszystkiego i niczego, to zakładam w redakcji fikcyjną akademię, która dawała magistra każdemu, bo chcę pokazać, że edukacja stacza się w maturę gorszą od mojej, a do pracy w tej mojej akademii zgłaszają się szanowani profesorowie.
Coraz rzadziej jeżdżę po słoiki do Stargardu, uspokajam mamę, bo czasami mignę jej w telewizji, a w mojej rodzinie wszyscy schodzili losowi z drogi, pomagam siostrze i ledwo żyję. Coraz rzadziej chodzę na grób brata, a Tomek, znajomy psycholog, który marzy o własnej praktyce i z którym oczywiście pijemy, mówi mi, że coś groźnego jest w tej historii z moim bratem, ale puszczam to bokiem.
Wiosną 2003 roku do redakcji dzwoni mężczyzna, pijany, i mówi, że po mieście od pół wieku grasuje pedofil, którego to miasto kocha, a on to wie, bo pedofil go gwałcił, a on teraz pije, bo oddał pedofilowi syna, bo żona chce, by syn robił karierę jak tata. Chodzę za tym trzy miesiące, na trzeźwo, bo w dziennikarstwie śledczym trzeba być czujnym i skupionym jak myszołów, by zawisnąć nad tematem i zawężać kręgi, czyli analizować, zbierać relacje, dokumenty i kojarzyć fakty, by lepić konstrukt wielopoziomowego reportażu, i na koniec runąć w dół, by zabić.
Zamknąłem w areszcie po tym śledztwie dyrektora chóru Polskie Słowiki Wojciecha Kroloppa, ale rodzice molestowanych dzieci poszli pod areszt z transparentem: „Wojtek jesteśmy z tobą", i pamiętam, że wtedy nie piłem, bo to dawało po łbie mocniej niż alkohol.
Jeden z naszych dziennikarzy, dżentelmen w obyciu, wiekowy, okazał się rzecznikiem prasowym dyrygenta. W zamian za zagraniczne wyjazdy z chórem wynosił z redakcji informacje o moim śledztwie, a ja czytam o dysonansie poznawczym Leona Festingera, by zrozumieć, dlaczego dostaję od rodziców gwałconych dzieci pogróżki i że mam się od „Maestro przez wielkie M" odpierdolić.
Poznaję Ewę Wanat, z którą szlifujemy dziennikarski etos, gdzie wcisnąć gaz, gdzie zaciągnąć hamulec, a Ewa jest starsza, mądra, odważna i też robi tematy, które żyją długo pod kroplówką rozmów, a potem zakłada Radio TOK FM w Warszawie, ja biegam jeszcze po Poznaniu, ale widujemy się, by kalibrować sobie te kompasy etosu.
Mama błagała, bym częściej dzwonił, i wchodziła z nerwów w telewizor, a ja zostałem sam, bo moja mała rodzina zamieniła się w proszek, bo w głowie 27-latka był już taki kibel demonów, że piłem, zdradzałem, uciekałem i by żyć, zamieniłem się z myszołowa w Batmana, czyli wziąłem się za książkę, czyli za 344 godziny rozmów z mężczyznami, chłopcami i ich rodzinami, których dyrygent poddawał seksualnym i psychicznym torturom, i odkryłem, że wiedzieli o tym w zasadzie wszyscy, całe miasto, od połowy lat 50., i było miastu z tym dobrze, bo cicho i spokojnie.
Nad książką pracowałem blisko siedem lat, zaniedbywałem dwie już córeczki, mieszkałem w zasadzie w knajpie i byłem tak zakochany w dziennikarstwie, że żałowałem, że z nim nie mogę mieć dzieci.
Ewa pewnego dnia mi sugeruje, że chyba już potrzebuję pomocy, ale przecież mam Tomka, więc siedzę na parapecie w jego mieszkaniu, bo właśnie rozstał się z żoną, też psycholożką, i właśnie robi parapetówkę, i jest też jego pacjentka, z którą ma romans. Tomek dzielnie chce mi pomóc, ale go wyśmiewam, bo jeśli dwoje psychologów rozstaje się przez pacjentkę, to może lepszą terapię zrobi naszej trójce ta właśnie pacjentka. Tomek oferuje znajomego doświadczonego starszego kolegę, speca od terapii rodzinnych, ale dobrze, że nie skorzystałem, bo trafił wkrótce do aresztu za molestowanie pacjentek.
Pamiętam dobrze tamtą parapetówkę, bo kilka dni później zadzwonił prokurator Andrzej Laskowski, kazał mi wygodnie usiąść, uspokoić się, choć byłem spokojny, a on nie za bardzo, prawie zjadał papierosy, i podsunął mi do podpisania glejt, że chcę ochronę policyjną, bo jest cena za moją głowę. Wyśmiewam go, bo taka ochrona to koniec spotkań z informatorami, czyli koniec mojego dziennikarstwa.
I kilka tygodni później jadę na sygnale karetką spod redakcji, trzymam się za zmiażdżone ucho i przez krew ledwo widzę. W szpitalu chirurg-artysta zszywa mnie z pasją, a „Wyborcza" funduje cudowny preparat i ucho się przyjmuje, dzisiaj wygląda nawet lepiej niż zdrowe, choć przez lata słyszałem w nim tylko szum i swoje demony. Rano na krawędzi szpitalnego łóżka siedzi Tomek i mówi, że powinienem to rzucić, i nie chodzi mu o alkohol, ale o dziennikarstwo, no to każę mu spadać i wyszedł, a weszli policjanci, pokazali mi karty poglądowe różnych zbirów i rozpoznałem na nich tego, co lał mnie metalową pałką. Na odwrocie było jego nazwisko, ale policji powiedziałem, że nikogo nie rozpoznaję. Wyszedłem ze szpitala, znalazłem gnoja i w zamian za moje milczenie służył mi jako informator, latami, wiernie jak pies, i wtedy chyba uzależniłem się jeszcze od własnej krwi.
A ty, zleceniodawco napadu, wybaczam ci skurwysynu, bo miałem najlepsze informacje, ale nie wybaczę, że lat potrzebowałem, by wrócił do mnie jazz, bym znów koncertowo usłyszał „brzęk potrąconej szklanki", o której pisał poznaniak Stanisław Barańczak, a tobie też w życiu nie najlepiej poszło, tak że karma to jednak fajna dziwka.
Urodziła mi się trzecia i czwarta córeczka, siostra prosiła o więcej, mama o częściej, ojciec na orbicie, książka o Maestro zdemolowała mi do reszty rodzicielskie wzorce, obce kobiety dawały poczucie bezpieczeństwa, i uciekam w reportaż, od czujności i polowania do literatury, do spokoju, do większego namysłu, i po alimenty.
Agora była już na giełdzie z naszą „Wyborczą" i teraz akcjonariusze i menedżerowie decydowali, czy jesteśmy dobrzy, uczciwi i pracowici, dali nam plany motywacyjne, gdyby ktoś się obijał, i każdy na koniec roku walczył na taśmie produkcyjnej jak zwierzę o akcje i akceptację. Ale to na nic, bo druk zwijał się jak tapeta, jak byś nie trzymał, to się zwijał, bo plotki w internecie są za darmo, i coraz częściej w Wigilię zamiast gorącego barszczu podawano nam optymalizację kosztów na zimno. I już nie tylko Adam, ale wszyscy zaczęliśmy się jąkać, gdy patrzyliśmy w przyszłość. W toalecie spotkałem szanowanego przeze mnie redaktora, który też uczył mnie etosu nowoczesnego dziennikarstwa, dobrego człowieka, patrzył w lustro i mówił, że ma krew na rękach, i mył te ręce po łokcie, bo właśnie zwolnił naszych przyjaciół, dobrych dziennikarzy.
Wracałem autem z Warszawy, może po tych pierwszych zwolnieniach, myślałem o moich przyjaciołach, którzy przechodzili, by wyżywić rodziny, na rzeczników prasowych do firm, które wcześniej opisywali, i zacząłem krwawić z ust i nosa. Leżałem w szpitalu, pisałem kolejną książkę na kolanach, krwawienie żołądka okazało się wrzodem, nie rakiem, i byłem smutny, że nadal będę żył, bo byłem tak potwornie zmęczony, i płakałem, gdy córki przynosiły mi jedzenie, i prosiły, bym wrócił do domu. Gdy za chwilę leżałem z bólem głowy i wymiotami, to poprosiłem przyjaciela lekarza o antydepresanty, bo chyba włączyła mi się ostra somatyzacja, ale nie, to tylko zatoki. Kończyłem książkę pod kroplówką, ale te dropsy na depresję mnie muliły, więc pod kołdrą miałem piersiówkę.
Ratowały mnie telefony, od Moniki Sznajderman z Czarnego, gdy miała temat na książkę, do Ewy Bolińskiej ze Znaku, gdy miałem temat, od Pawła Goźlińskiego z Agory, gdy mieliśmy temat, i zacząłem uciekać po kolejne książki, czyli jeszcze dalej od domu, na jeszcze dłużej, przed swoimi demonami po demony faszyzmu i ludobójstwa, czyli pod samą granicę człowieczeństwa, a jak miałem zjazd do szpitala, bo się połamałem, gdy uczyłem córki jeździć na deskorolce, to żebrałem o morfinę u pielęgniarek i na morfinie pisało się lepiej niż na piersiówce. Opracowałem też podpórkę pod złamaną rękę, którą pomógł mi zrobić konserwator szpitalny, a gdy wychodziłem ze szpitala, to w alimenty, ucieczki, romanse, przygodny seks, temat, dzieci, alimenty, odpowiedzialność, faszyści, szpital, whisky, temat, wódka, Żydzi, faszyści...
Na spotkaniu autorskim w małej bibliotece prowadzący mówił, że oto szanowni państwo żywy eksponat odwagi i moralności, i spędzeni tam emeryci kiwali głowami, jak aniołowie za Bóg zapłać, a ja trzymałem się krzesła, bo zrobiło mi się czarno, szumiało w tym uchu, pot na plecach, ślinotok, przeprosiłem, poszedłem do toalety i wyszedłem oknem.
Pytaliśmy się z Ewą często, czy my, reporterzy, powinniśmy być krystaliczni, skoro tępimy cudzą niemoralność, kładliśmy to pytanie na bar, robiliśmy mu sekcję i mówiliśmy po badaniu, że skądże, że jesteśmy tylko ludźmi, tylko nie umieliśmy tych odpowiedzi przyjąć na trzeźwo. Często telefon się grzał, gdy wyrzucaliśmy sobie z Ewą własne grzechy, by sobie dowalić, i ona waliła ze strzelby, że bronię kobiety z Samoobrony, a nie potrafię swoich, że rodzinę kolejną porzucam, to ja jej z armaty, że nie po to założyła TOK FM, by drzeć mordę na pracowników, i wspominam, jak chodziła po plaży, kopała piasek i objeżdżała dziennikarkę, bo źle wymawiała na antenie piękne, polskie słowa, no żesz kurwa jebana mać! I kiedy tak sobie strzelaliśmy, to różnica była taka, że Ewa na końcu zdejmowała pancerz i mówiła, że racja, że agresją przykrywa strach, bo się boi, że ktoś ją zdemaskuje jako amatorkę, choć niewielu spotkałem później ludzi z taką znajomością rzemiosła i profesjonalizmu. Dobrzy jesteśmy, tylko poharatani, i musimy się leczyć, mawiała Ewa, i pisała te obdarte z tabu do kości teksty o zboczonym wujku, o krzywdzeniu pracowników, o terapiach, że słabość to nic złego, że tabu trzeba rozbijać, i czasami pytała mnie, kiedy napiszę swój tekst, bo to dobra terapia, mówiła. I jeszcze, że ćpam cudze lęki i strach, a swoje hoduję na nawozie z alkoholu, seksu i nocnych barów, a ja odpowiadałem, ale do kogo mówisz, dziewczyno, do Batmana reportażu, człowieka, który każdej nocy wchodzi na pałac kultury, rozwija pelerynę i spada kwaśnym deszczem do knajpy, żeby się nawalić, uciec od bohatera, który uśpił żonę jak psa, dyrygenta, który zgwałcił 250 chłopców, biskupa, który zgwałcił studentów, polityka, który gwałcił wszystko, od faszystów uciec, od morderców Żydów, by nad ranem, z nogami zaplątanymi w tę pelerynę, bełkotać o etosie reportera, a wtedy znów wchodziła Ewka i wycierała mi smarki.
Po wydaniu książki „Maestro", gdy umiera na raka bliska mi osoba z rodziny, gdy podpalałem demonami kolejny dom, gdy najstarsza córka znikała już z horyzontu i tęskniłem, a ja znikałem z horyzontu młodszych, nie rozumiałem, dlaczego tak bardzo chcę być dobrym ojcem, reporterem, synem i bratem i tak beznadziejnie mi to idzie.
I gdy stoję już na ulicy jednokierunkowej swoich myśli, to jakoś wtedy dostaję napisany odręcznie, krótki list.
[oryg.]
Szanowny Panie
Tyle miałam panu do napisania a teraz nad kartką nie potrafię
To napiszę może, że jak złapał pan tego myśliwego na dzieci tego Kroloppa diabła, to się popłakałam ze szczęścia bo w końcu wszystko ze mnie popłynęło. Płakałam nad zdjęciem syna, bo muszę panu napisać, proszę tego nie brać do siebie, że gdyby pan go złapał wcześniej to mój syn by żył, bo wiem że choroby się nabawił przez to co widział w tym chórze. Przepraszam pana, to było dawno a tak mi trudno nadal.
Życzę panu sił, bo nie mam pojęcia jak pan sobie z tym wszystkim radzi i nawet takie pytanie mi się ostatnio pojawiło, że jeśli tamten myśliwy taki był przebiegły i cwany i inteligentny a sama to wiem bo go poznałam i nawet nie pił bo taki był porządny w ubraniach i w zachowaniu do ludzi, to jakim myśliwym musi być pan że tamtego złapał. No świat jest lepszy dzięki Panu Panie Marcinie
Czekam na kolejne książki
Okłamałem swój dom, że wyjeżdżam po kolejną książkę do Białegostoku, i poszedłem do kochanki, feministki, moralnie silnej i moralnie wyzwolonej, by usłyszeć w łóżku, że świat jest lepszy dzięki mnie i by zobaczyć w jej oczach choć złudzenie podziwu, a ona w moich złudzenie miłości. Bo gdy własny dom jest nieszczęśliwy, to niczego już dobrego się w nim nie zobaczy i nie usłyszy, muszą wystarczyć przypadkowe obce oczy, by karmić się własnym pustym ego.
Gdy szedłem od niej nad ranem na dworzec z butelką w ręku, to zwymiotowałem na przystanku w poznańskiej dzielnicy o pięknej nazwie Ogrody, i tam, na tym przystanku, starszy facet powiedział, że przez takich meneli to porządne miasto jest właśnie zafajdane. Rzuciłem wkurwiony butelką w chodnik, policja dała mi mandat za wandalizm, za zafajdanie porządnego miasta, i pojechałem do Białegostoku po książkę o faszystach, ludobójstwach, Żydach, fanatykach i do kobiet, by wtulać się w nie, zasypiać głaskany po głowie, a rano uciekać na polowanie, by z pokotem przy nogach mówić na spotkaniach autorskich, że to kocham i mam stabilną konstrukcję.
Lubiłem towarzystwo kobiet, bo czułem się przy nich bezpieczny, zaopiekowany, bo wszyscy moi bohaterowie to męskie demony zniszczenia, i nie poznałem nigdy kobiet złych, a prawie zawsze źle kochane, także przeze mnie. Usynawiały mnie albo chodziły ze mną do łóżka, pocieszały, kazały się leczyć albo spierdalać, i to był z reguły dobry pomysł.
Dlatego gdy trafiłem do Anety Krawczyk, gdy chowała pod krzesłem palec wystający z dziurawej rajstopy i opowiadała o zoologicznie seksualnej naturze działaczy Samoobrony, to uwinąłem się z tym szybko, by odprowadzić ich do zoo, a przy okazji osłabić koalicję PiS i faszystów, i gdy odbierałem za to Wielką Nagrodę Dziennikarską, to najbardziej tęskniły za mną najbliższe mi kobiety, moje córki, a ja miałem osiemdziesiąt lat i tęskniłem za domem starców.
Gdy było mi najgorzej, jeździłem do Bebe, powiedzmy, że tak na nią mówiłem, miała agencję towarzyską, a w niej dziewczynki, jak na nie mówiła. Bebe została moją informatorką z wdzięczności, bo rozbroiłem piórem gang niejakiego „Tałaja", też zwierzaka, ale takiego co uciekł z ZOO, a który okrutnie się z tymi dziewczynami obchodził, więc zataczałem nad nim kręgi tak długo, aż go do tego ZOO z powrotem odprowadziłem.
U Bebe siadaliśmy z dziewczynami na podłodze, piliśmy herbatę, klienci, którzy zabierali dziewczyny na górę, patrzyli na mnie jak na złego alfonsa, bo patrzyłem na nich jak zły alfons. Przy życiu Bebe moje było mdłe jak stołówkowy kompot i nie będę nawet streszczał jej życia, bo rozpadnę się na cały dzień i tego tekstu nigdy nie skończę. Może tylko jedną scenę państwu podaruję, dobrą, bardzo ją lubię, a też wiele mówi o tamtym życiu i tych wspaniałych dziewczynach.
Kiedyś Bebe trafiła pod Poznaniem do domu znanego biznesmena, ten upił się nieprzytomnie przy grze wstępnej, a na zagrychę dodał jeszcze mocne zioło. Zadzwoniła Bebe po dziewczyny i jeszcze po mnie, bo biznesmen miał mnóstwo książek, i powiedziała, żebym sobie przyjechał, wziął jakąś, że to żaden problem, bo one jako zapłatę wezmą sobie mikrofalówkę. Gdy przyjechałem późną nocą, Bebe leżała z dziewczynami na wielkim, puchatym dywanie, wtulały się w nią jak w mamę, głaskała je po włosach, a one patrzyły na nią oczami pomalowanymi jak motyle. Położyłem się przy nich i nadstawiłem czuprynę pod te mamine dłonie, a Bebe śpiewała nam kołysankę rozkosznie złą angielszczyzną, balladę „Somewhere" z "West Side Story". Znalazła tę płytę w samochodzie, który kupiła od złodziei, i samochód ten, i płytę, i tę balladę zajeżdżała, a gdy spytała mnie, o czym ta ballada, to skłamałem, że o dziewczynach, które szukają bezpiecznej miłości w cudzych domach, dlatego chyba ją dziewczynom śpiewała.
Kilka lat później fałszowaliśmy ten kawałek z Ewą w nocy, w Warszawie, gdy opowiadałem jej historię Bebe, a sami tonęliśmy w smutkach, bo Ewa postanowiła z Polski wyjechać, odrzucona przez hipokryzję naszego środowiska, przez swoją bezkompromisową osobowość, i gnała do Berlina po bezpieczną w końcu, jak miała nadzieję, miłość we własnym domu. I bałem się, że zostanę bez przyjaciółki, która zbierała moje żale na ostro, gdy mówiła na przykład, ale co ty pierdolisz, jeśli Marek Edelman był dobrym człowiekiem, a przeszedł piekło, to jest dla nas nadzieja, że nie zapędzimy się na własny Umschlagplatz.
Po Bebe została mi książka, którą ukradła z tego wielkiego domu, bo podobał jej się tytuł, „Najpiękniejsza para śmierci na świecie" Topora, z jej dedykacją [oryg.]: „Prawdziwy samuraj nie zabija swoim mieczem ludzi ale swoje rządze", który to tekst usłyszała w jakimś filmie albo od gangstera po resocjalizacji, nie pamiętam.
Ostatni raz widziałem Bebe, gdy zabrałem ją na inaugurację poznańskiego festiwalu jazzowego. Była w dżinsach, trampkach i tęczowej koszulce, wyglądała jak po gender studies, i była chyba pierwsza, która miała odwagę tak chodzić po Poznaniu, bo miała wielu przyjaciół, o których nie mówiło się jeszcze tym strasznym dla mnie bezosobowym, technicznym jak tabliczka znamionowa skrótem. Dostaliśmy na festiwalu dobre miejsca, pokazywała mi notabli impotentów i jednego, który lubił bić, bo miał „taki fetysz". Po kilku latach ten notabl został bohaterem mojego reportażu jako postać raczej neutralna, ale stukałem wtedy w klawiaturę, myśląc o dziewczynach i Bebe, jakbym wbijał gwoździe w jego jaja.
Książkę „Białystok" w 2015 roku zakopałem bratu płytko, pod świeżymi kwiatami od mamy. Tak, tę epopeję o metafizyce prowincji i historii ludobójstwa podarowałem małemu chłopcu, ale zawsze wyobrażałem go sobie, że jest gdzieś niewinny, nieskalany dorosłością, lecz ma twarz właśnie dorosłą, bo też chciałem uciec od tych kilku minut z VHS. Czasami mi mówił, że nie żałuje, że się tak wcześnie zawinął, w zasadzie prosto z przedszkola, bo całkiem dobrze mi idzie i może nawet jest ze mnie dumny. Taki dialog prowadziłem, złudny i pijacki oczywiście, a co zostało, to lałem między kwiaty naszej mamy, by brat zasmakował tej wspaniałej dorosłości, którą mu los odebrał.
Mój dziadek zawsze mawiał, a ojciec się z nim zgadzał, że jeśli wracasz do domu w swoich butach, to nie jesteś alkoholikiem, więc rano w domach przygodnych zamiast uciekać po cichu, nie wychodziłem, dopóki tych butów nie znalazłem, cały taki dom stawiałem panicznie na bose nogi.
Gdy czytałem Charliego LeDuffa, który w „Detroit" pije agresywnie, bije żonę, niszczy rodzinę swoimi demonami, to zazdrościłem mu tylko tej ordynarnej szczerości wobec siebie i czytelników, i pytałem siebie, ile mi brakuje, bym trafił do swojego Detroit. Choć nie miałem w sobie agresji LeDuffa, ścigałem przemoc wobec kobiet i drapieżników seksualnych, to mam kurewsko szyderczy dowcip jako tarczę przed światem, a jeszcze kochałem flirt, podbój i napięcie erotyczne, które buduje piętrowe zagadki na pół nocy, i wiem, że wiele kobiet tą tarczą i przez te noce poraniłem, o czym niżej.
Ale tamtej nocy, po lekturze LeDuffa na barze w Amatorskiej, wbiłem sobie do głowy butelką whisky, że nie potrafię tak szczerze jak on, że jestem już zmęczony, zapity, stęskniony za córkami, za miłością, że nienawidzę wszystkiego, co mnie zabijało na raty jak kredyt we frankach, że zaliczki na kolejne książki pobrane, a nienapisane, i że gardzę słowem „odpowiedzialność". Resztę pieniędzy oddałem bezdomnemu, czyli jakieś siedemdziesiąt złotych, i poszedłem z nim w nocy nad Wisłę, opowiedział mi swoje życie i jeśli prawdziwie, to był bardzo złym człowiekiem, i zasnął, przytulając te pieniądze do brzucha jak nadzieję na „jeszcze dzień życia". A ja, kompletnie pijany, oddałem się wtedy Wiśle i popłynąłem jak marzanna, ale rzeka, co już wiemy, mnie nie chciała.
Kiedy się dowiedziałem?
Najpierw była szarpaniną kolejnego, jak sądziłem, romansu, ale pewnej nocy, kilka miesięcy po tej marzannie, stałem pod knajpą, patrzyłem przez szybę Amatorskiej na kolegów, których nigdy wcześniej bym nie porzucił ze strachu przed świtem, i napisałem do niej „wracam". Ale nie tak, że godzinę później „na prawdę już wracam", dwie godziny później że „czekam na taksówkę", a po czterech, że „może jednak pójdę piechotą", ale po prostu wróciłem, bo czekały na mnie oczy, w których widziałem troskę i przyjaźń, na razie kiełkującą, ze strachem o naszą przyszłość. I gdy kilka miesięcy później nie chcę już z naszego domu wychodzić, to nawet kolegów mi szkoda, że ja w swoim śpiulkolocie, a przed nimi kolejna noc z nadzieją, że nigdy ta noc się nie skończy.
Wtedy. Wtedy się dowiedziałem, że miłość leczy.
Aneta pomogła mi odzyskać kontakt z dziećmi, zbudować od nowa relację z córką, której to relacji się bałem. W ciągu tych siedmiu lat, gdy tworzymy dom, zaliczam dzięki niej różne terapie. I nie, że mógłbym dzisiaj zostać inkluzywną przedszkolanką, bo zostawiłem sobie choćby szyderstwo i ironię, jak widzicie, by broniła przed patosem, by dawała śmiech i choćby blade światło wszędzie tam, gdzie na przykład taki Grzegorz Braun je gasi. Zostawiłem jeszcze alkohol, czasami, choć wspólnie z przyjaciółmi walczymy o trzeźwość spojrzenia, z różnym skutkiem, bo gdy niedawno Czarek Łazarewicz przyniósł wino bezalkoholowe, to spanikowaliśmy.
No więc zostawiłem jeszcze dobre łobuzerstwo z dobrymi przyjaciółmi - jako paliwo twórczości, ale cała reszta opisana wyżej - precz, i jestem nawet trochę jak taki George Orwell na emeryturze, też zacząłem hodować róże w ogrodzie pod naszą kamienicą i nawet zrobiliśmy z sąsiadami ogród społeczny, który latem jest łąką, i jak się w niej położę z psami, to mogę już z mniejszym wstydem patrzeć w te same co nad Wisłą gwiazdy. Potrzebowałem na to tylu lat, choć czasami byłem blisko. W 2016 roku robiłem wywiad z sędzią Jarkiem Gwizdakiem i zadawałem pytania, które zmieniły jego życie, ale tak naprawdę zadawałem je sobie, tylko nie miałem jeszcze odwagi, by spuścić ze smyczy własne odpowiedzi.
W psychoterapii jest coś z zastępczej przyjaźni i nie każdemu może to służyć, ale jest jedna sprawa, w tej fabule raczej kluczowa, którą sobie nazwałem dawno temu, a którą trzymałem w kagańcu i zdjął go dopiero psycholog.
Otóż mój brat zmarł w 1975 roku na raka nerki Wilmsa, który atakuje tylko kilkulatki. Urodziłem się dziesięć miesięcy po jego śmierci, bo lekarz polecił moim młodym wtedy rodzicom, by spróbowali jeszcze raz, by żałobę po dziecku uleczyli kolejnym.
Przez 25 lat nosiłeś w sobie, powiedział mi psycholog, co przytaczam w skrócie, poczucie odpowiedzialności, że musisz się udać jako terapia swoich rodziców, by już nigdy nie cierpieli, więc tak bardzo chciałeś być dobrą terapią, dobrym synem, bratem, ojcem, dziennikarzem, albo terapią dla swoich własnych bohaterów, a samoagresję i nieumiejętność nawiązywania trwałych związków rozładowywałeś poszukiwaniem ulgi w alkoholu, w seksie, w problemach innych, że na raty wpędzałeś się do grobu obok brata.
Przekonywano mnie też, że miałem od co najmniej 20 lat depresję i że w zasadzie dziwne, że żyję, a gdy broniłem się, że tylko raz, na tej Wiśle, miałem myśli o grzechu śmiertelnym, jak mawiała moja babcia, to słyszałem, że będę ciężkim pacjentem przy takim wyparciu, a raczej klientem, bo wielu z was pewnie wie, że trzeba potem robić terapię z udręki długów, w które wpędzają tamte terapie.
Oczywiście, że domyślałem się tej diagnozy z bratem, bo jego data śmierci była na zdjęciu w moim pokoju, a choć rodzice nie chcieli o tym rozmawiać, to wyciągnąłem to z ojca na rybach, gdy miał dobre branie i butelkę. Zawsze to czułem. Miałem trzynaście lat, gdy wpadłem w jakąś rurę przepływową na Jeziorze Miedwie koło Stargardu. Wessała mnie jak odkurzacz z wodą i gdy prułem pod prąd po życie, gdy wypluwałem wodę z płuc, to wiem, że robiłem to dla rodziców, by nie stracili kolejnego syna, i myślałem o tej rurze zawsze, gdy brat ostrzegawczo patrzył z tej ściany. Po tamtych wakacjach z rurą, by zabić traumę, zapisałem się do klubu płetwonurków i matka mdlała ze strachu, gdy przynosiłem do domu butle z tlenem, a ja uwierzyłem, że taki młody, a już nieśmiertelny.
Doświadczenia terapeutyczne wrzuciłem do spektaklu o pozornie głupim tytule „Czy pingwiny mają kolana" i uprzedzam, że to satyra, bo inaczej nie umiem. W spektaklu o pozornie patetycznym tytule „Nóż rodowy" przerabiam natomiast najtrudniejszą komunikację, czyli w rodzinie.
Zresztą to także dzięki Anecie wszedłem do teatru, który okazał się równie dobrą terapią i wspaniałym szaleństwem wyobraźni.
Gdy żeglowałem już w nowym życiu z Anetą i twarzą wystawioną do słońca, to z USA na gościnne występy po całym świecie pod banderą metoo pruła przez fale rewolucja. Nie byłem przemocowcem, nie wykorzystywałem podwładnych, bo takich w zasadzie nie miałem, ale znałem morfologię wykorzystywania, bo, do cholery, trzy książki o tym napisałem, kilku zwierzaków do więzienia lub grobu odprowadziłem, a z mechanizmu patologicznych maszyn społecznych karmiących się trującym tabu mogłem pisać doktorat.
Ale jestem białym facetem hetero i jeszcze uprzywilejowanym, jak powiedziała mi kiedyś na spotkaniu autorskim warszawska lewicująca córka pewnego dawnego ministra, mnie, synowi ekspedientki i maszynisty ze Stargardu. I jeśli do tego przywileju dorzucimy to życie szczura miejskiego, ten labirynt uwikłań alkoholowo-depresyjno-seksualnych, to z pewnością zasługiwałem na niewolnika na tym statku wkurwionych kobiet, ale jak wiadomo żadna rewolucja jeńców nie bierze. Bo jak pisał w „Płomieniach" Stanisław Brzozowski, patron lewicowej "Krytyki Politycznej", „nienauczony przez doświadczenia młody działacz [działaczka] wierzy w natychmiastowość skutków i kipi gniewem, który jest głównym [rewolucji] paliwem".
Uznałem jednak, że w tych moich terapiach w miłości wezmę sobie to, co dobre, z rewolucji kobiet – własny wstyd, bo jak czytałem u Rebekki Solnit, Renaty Lis czy Patrycji Wieczorkiewicz albo Katarzyny Wężyk, i co również podrzucałem córkom, które dostawały drugą porcję lektur od wspaniałych mam feministek, to ten przerzucony na mężczyzn wstyd za niedolę kobiet wydał mi się moim małym wkładem w rewolucję.
Wsiadałem zatem do wehikułu czasu i pytałem, jaki byłem, co zrobiłem, komu mogłem wyrządzić krzywdę, i ciekawe, że w zależności, czy byłem na dynamicznej, na behawioralnej, czy na humanistycznej terapii, jedni taką podróż zalecali, a inni wręcz przeciwnie. Gdy spotykałem kobiety, czasami nawet tylko te widziane przelotnie na peronie życia, to pytałem, czy mogą powiedzieć, kim byłem, jaki, a czasami po prostu chwytałem za telefon i słyszałem: „nie masz za co przepraszać" – ulga, „przesadzasz" – ulga, „tak, skrzywdziłeś mnie, ale ja ciebie bardziej, ha,ha" – konsternacja, „przepraszam, ale chyba chciał pan z moją mamą rozmawiać" – o Jezu. Ale te telefony były raczej bezpieczne, więc do kogo sprzed tych siedmiu już prawie lat terapii i miłości nie zadzwoniłem? Do tej, której powiedziałem, że to koniec, a ona była dla mnie dobra jak matka – wstydziłem się; do tej, którą chciałem całować, a ona tylko przyjacielsko nocować i wolała iść sama przez nocny Białystok – kurwa, jak się wstydziłem; do tej, która nie spała całą noc, bo tę całą noc trzymała moją rękę, która miała własne plany, gdy zjaraliśmy się haszyszem – wstyd; do tych, które okłamywałem – wstyd że hej. Czasami, gdy sobie coś przypomnę, to dzwonię, pytam, ostatnio usłyszałem - po romansie sprzed lat, który przeżyła mocno - „daj spokój, masz odpuszczone", i cały czas się zastanawiam, czy ten wstyd wystarczy, by pomóc rewolucji, bo jej kibicuję, choćby dla córek, dla których staram się tak późno.
Nie potrafię jeszcze zadzwonić do kobiet ze związków kilkuletnich. W miłości jednak mapa wrażeń i namiętności wychodzi daleko poza jeden telefon, za dużo wzajemnych, zardzewiałych już w sercu igieł, a gdy jeszcze w tym dzieci i moja wtedy niedojrzałość, i nasza młodość, to trzeba by domku w Bieszczadach, bez noży i siekier, i tygodni szeptów po tygodniach pretensji.
Czułem się też w tych rozmowach jak dwunastolatek, który spisuje grzechy bezpieczne, że źle odzywałem się do babci, ale już o masturbacji to cicho sza, choć spowiadanie się z tego księdzu, jak już wiemy, to dziś nie jest dobry pomysł, wiem, reportaże o tym napisałem. I gdy tak wyspowiadany, z grzechami samemu sobie odpuszczonymi, z jęzorem na brodzie pchałem się do komunii, to w moje plecy zapukał jeszcze rozbujanym kadzidłem Paweł Goźliński z naszej szkoły reportażu i powiedział, że jedna z kobiet z naszej szkoły uważa, że przekroczyłem granice, i to jest, powiedział Paweł, dla naszej szkoły reportażu niedopuszczalne. Zadzwoniłem do tej kobiety, którą znałem jako młodą dziennikarkę z festiwalu literackiego, z tamtych lat, gdy dryfowałem jak marzanna. Powiedziała, co wtedy zrobiłem, że była zdziwiona, bo przecież znała mnie też z książek, w których ścigałem ludzkie bestie, że tak, siedzi w niej to, nazwała moje zachowanie przekroczeniem i powiedziała, że mam pamiętać, że nie znaczy nie. Krzywda wraca po latach, jeśli jest przerobiona, nazwana, dwie książki o tym napisałem, i nie dziwiłem się, że to wspomnienie latami nosiła.
I poczułem wtedy, że przeszedłem długą drogę przez swój las, bo to, co ona nazywała przekroczeniem, to mogłem po tych latach, wszystkich terapiach, lekturach, miłości szczęśliwej nazwać nawet mocniej, upokorzeniem. I wziąłem się do pisania wstydliwego SMS-a, esej mi wychodził oczywiście, gdy Aneta mówi, że tej kobiecie należą się dwa najważniejsze słowa: „rozumiem, przepraszam". I pomyślałem, gdy trzymałem kciuk nad telefonem, że Aneta ma rację, chciałem wyrządzone krzywdy owinąć w konteksty własnych demonów.
Byłam młodą reżyserką, dodała jeszcze Aneta, poznałam reżysera, znanego, błyskotliwego, no autorytet. Zapraszał mnie na rozmowy, a raz do siebie i tam nie chciał już rozmawiać, chciał mnie. Poczułam się, jak chustka do nosa, a nie partner do rozmowy, i ta dziewczyna też spotkała się z tobą, którego książki znała, a ty zrobiłeś z niej chustkę. Występujesz w telewizji, gadasz o złych ludziach, a ona ma w głowie tamten wieczór i nie musi wiedzieć, co przeszedłeś, z czego się leczyłeś, bo dla niej jesteś hipokrytą. Rozumiesz?
„Rozumiem, przepraszam".
A czy była jedyną, dla której byłem autorytetem? Przecież często w radiu słyszę głos dziennikarki, która 20 lat temu też miała prawo tak się poczuć, ale nie zadzwonię, bo też się wstydzę.
Była jeszcze historia, która nie dawała mi latami spokoju, która - jak sądziłem - wychodziła daleko poza lekkie regulaminy rewolucyjnych przekroczeń. Spaliłem, a było to pięć lat temu, paczkę fajek, aż mnie oczy piekły, powiedziałem sobie, dobra, teraz chłopie, i zadzwoniłem. Zaprosiła mnie do knajpy, którą prowadziła kiedyś z mężem, ale okazał się, jak powiedziała, gnojem niemożliwym, a gdy ostatni klient wyszedł, otworzyła wino, wyjęła mnie z pamięci, postawiła na stole jak świeczkę, zapaliła i przypomniała historię sprzed ponad piętnastu lat.
- Wspinałeś się do mnie w nocy na czwarte piętro, po balkonach, na trzecim sąsiad jeszcze pchał cię w górę, bo mówiłeś, że zgubiłeś klucze. Zamknęłam się w łazience, bo ty jakoś ten balkon otworzyłeś, ryczałam w tej łazience, a potem poczułam zapach jajecznicy i bałam się, że spalisz mi mieszkanie. No i zjedliśmy tę jajecznicę, bo to już było rano… Marcin, przy tych wszystkich facetach, którzy mi później spierdolili życie, ty byłeś po prostu takim, nie wiem, gościem, który wymyśla dzikie wariactwa i człowiek się potem przez tydzień śmieje. Miałam faceta, który swoje deficyty lepił moim upokarzaniem, że moje pomysły na biznes to pewno bankructwo, że mój angielski to żart, aż się bałam odzywać, a chciałam w Anglii pracować, i tak mnie dojeżdżał dwa lata, i nawet poszłam na terapię, w końcu pękłam, zaciągnęłam go w furii na balkon i powiedziałam, słuchaj skurwielu, po tych balkonach wszedł raz do mnie koleś, który jest dzisiaj znanym reporterem, bo chciał się ze mną kochać i zrobić mi zajebistą jajecznicę. I jeśli on ryzykował dla mnie życie, to kim ty, kurwa, jesteś, żeby mi mówić, że jestem nikim, no i go z chaty wyjebałam. Na co jestem wkurzona? Dzisiaj? Że wiem, że miałeś kobietę, z nią dziecko, a ja to ciągnęłam, że innej kobiecie krzywdę robiłam, ale Boże, byliśmy wtedy tacy młodzi i głupi. I powiedz mi tylko, bo już się nigdy nie zobaczyliśmy, dlaczego nie wyszedłeś rano drzwiami, tylko znów po balkonach, bo wtedy to już się strasznie o ciebie bałam.
Wracałem od niej po tej rozmowie i byłem zawieszony, bo może Ewa miała rację, że nie jesteśmy złymi, a poharatanymi ludźmi, i w tym zawieszeniu na każdych światłach kierowcy popędzali mnie klaksonami. Zawiesiłem się w końcu zupełnie, na krawężniku, bo miałem krwotok z nosa. Najpierw podszedł do mnie facet, żebym się usunął, bo korek, ale gdy mnie zobaczył, to przysłał swoją chyba żonę, zapukała w szybę, usiadła obok, zapytała, czy się dobrze czuję, czy ma wezwać pogotowie, i dała mi chusteczkę. Pierwszy raz w życiu ktoś dał mi chusteczkę, a ja zrobiłem to, co robią często w komediach, czyli wysmarkałem krwią i chusteczkę jej oddałem. Kilka tygodni później siedziałem w Oświęcimiu, gdy pisałem kolejną książkę, i dawałem serwetkę knajpianą pijanemu faszyście, który się osmarkał, bo latami karmił się nienawiścią do ojca alkoholika, który zapił się w zakładach chemicznych, i ciekawe, bo też mi oddał zasmarkaną, i może my, mężczyźni, tak mamy, że brakuje nam nawyku noszenia własnych łez i smarków, bo zawsze zabierała je mama, palcem zgarniała grzywkę i przytulała.
Przez ostatnie lata, gdy obiecywałem Ewce ten tekst, gdy chciałem pisać o rewolucji kobiet dla moich zaniedbanych kobiet, rozmawiałem z kumplami, z chłopakami z różnych terapii, z przypadkowymi facetami, i pytałem, czego się boją w metoo? Wrzucam garść:
Że mój syn przeczyta, że jego ojciec to świnia; że to gniazdo os, każdy ma coś na sumieniu i każdy gryzie, bo czuje się winny; śniło mi się raz, że Jennifer Lopez puściła tłita, że ją macałem, obudziłem się mokry i myślałem, że się zeszczałem; że była żona napisze do sądu, że mieszkam z dziewczyną z pracy, a potrafi napisać, że dzieci po weekendzie u mnie mają brudne paznokcie; że będę się musiał tłumaczyć za coś, co kiedyś było normalne, i nagle się okaże, że tylko ja to robiłem; mam to w dupie, bo jestem nikim i nawet metoo ma mnie w dupie; że moja była znowu pójdzie na terapię i w ramach terapii napisze coś na mnie na feju; to wasz problem, lewactwa, bo nasze kobiety są lojalne; kumpli, że mnie wystawią przy kolejnym czyszczeniu z papierowych feministów, bo sami chcą zejść z celownika; myślałem, że grillują tylko heteryków, ale jak się wzięli za Kevina Spacy, to miałem stracha, bo miałem kilka romansów w teatrze; że na końcu okaże się, że jedyny, który nie był nachalny wobec kobiet, to Kaczyński.
Strach przed nagonką oraz potrzeba pielęgnowania własnego autorytetu, tak pamiętałem te rozmowy, często szeptem, jakby ścigało gestapo. Tak, rewolucja karmi się strachem, a metoo ma rangę rewolucji, spełnia podstawowe kryteria – obala system oparty na milczeniu, proces zachodzi bardzo szybko, zmienia struktury społeczne, normy i zachowania, i ma też skrajne oblicze - sprzyja wyniesieniu każdej urazy do rangi przestępstwa nowych czasów, brzydzi się umiarem, bo ten nie daje sprawczości, jest ekspansywne i ma swoją propagandę, czyli język.
Mój terapeuta krępował się przyznać, że poszedł na psychologię dzięki oglądaniu w dzieciństwie filmów Woody’ego Allena, i tu może dodam, że jedna z terapeutek powiedziała mi, że moja terapia nie ma sensu, bo ona ma wrażenie, jakbym pisał kolejny reportaż, ale ustaliśmy, że będę mógł zadać dwa pytania na sesję, bo bardzo mnie interesowała ich praca, tym bardziej że w Polsce terapeutą może zostać każdy i dlatego zrobiłem o tym spektakl.
Rewolucje są jak gonitwy konne, na torze trwa wyścig na hasła, manifesty, dogmaty i potykają się ci najbardziej dogmatyczni, a prawdziwe zwierzęta siedzą na trybunach i wyją z rozkoszy na każde potknięcie, ale po tej rewolucji kobiet może zostać coś naprawdę dobrego. Dlatego, panowie, nie siedźcie na trybunach. Boicie się zemsty, odwetu, wyolbrzymionych zarzutów i gniewu rewolucji? Nauczcie się tej rewolucji, bo kobiety nie tylko ją robią, ale też się jej uczą. Agnieszka Szpila, autorka „Heks", manifestu feministycznego, wezwania do symbolicznej męskiej kastracji, a może nie symbolicznej, nie wiem, bo bałem się czytać do końca, ale po zanurkowaniu na główną scenę rewolucji, czyli do Teatru Dramatycznego Moniki Strzepki, ta sama Szpila napisała: „Tak, wiem. To ja napisałam »Heksy«, w których starałam się odzyskać podmiot kobiecy, i stworzyłam utopię, która jednych uwodzi, drugich zaś odrzuca swoim radykalizmem. Tylko było to kilka lat temu. A ja się rozwijam. I coraz bardziej w nią wierzę, ale też miejscami podważam". I napisała jeszcze, że feminizm rozumie już inaczej, że „jest dążeniem do równości, a nie do dominacji w odwecie za opresję".
Gdy pisałem „Chłopców", o chłopcach konfederackich, którą dedykowałem córkom, a która to książka też byłam moją terapią, to najbardziej zaniepokoiło mnie, że ci chłopcy już szykują kobietom kontrrewolucję, i wiecie, o co chodzi, panowie, wystarczy posłuchać Trumpa, Korwina albo tych wszystkich brunatnych polityków, którzy biorą kolejne kraje w Europie. A gdy czytałem opracowania, analizy, statystyki, to jedna liczba już ze mną została - co minutę na świecie gwałcona jest kobieta, i jeśli dotarliście do tego miejsca i czytacie w miarę szybko, to od początku lektury zgwałconych zostało na świecie 25 kobiet.
Co można zatem zrobić? Może trochę zawstydzić, choć oczywiście nie piszę tego do mężczyzn świadomych, dobrych, mam bardziej na myśli bardziej tych, co „mają to w dupie" albo „wystawiają kolegów, by samemu zejść z celownika". To trudne, ten wstyd, i to jeszcze jak, też wolałbym mieć życiorys jak Ellen Ripley, ale jeśli takiego nie macie, to zamiast się gniewać na rewolucję, możecie zmienić gniew na mały wstyd za los kobiet, wszystkich. I nie musicie jak ja, jeśli nie jesteście osobami publicznymi, dłubać palcem w nosie na widoku wszystkich.
Latem, gdy Ewa żyła resztką nadziei dla siebie, pytała, co byśmy zmienili w przeszłości. Jej rozważań nie przytoczę, bo są zbyt intymne, ale ja powiedziałem, że jednak nic bym nie zmienił. Że ta droga z lękami, szajbami, przygodami, z ranami zadawanymi w słusznej i niesłusznej sprawie, że tak na końcu to staraliśmy się być ludźmi i kochaliśmy to nasze dziennikarstwo, często miłością niewdzięczną, i robiliśmy nasze rewolucje, czyli śledztwa, reportaże, prowokacje, zamykaliśmy złych mężczyzn, gdy o metoo nikt jeszcze nie słyszał. I przecież na naszych ramionach i ramionach naszych przyjaciół dziennikarzy młodsi koledzy i koleżanki mogą robić dzisiaj swoje rewolucje i żądać jeszcze więcej, także od nas, a potem na ich ramiona wdrapią się kolejni.
I ciekawi mnie, co napisze początkujący dzisiaj dziennikarz, gdy będzie miał lat 47. Mam nadzieję, że o nadal potrzebnej społecznie pracy pełnej dobrych przygód - w czym dopinguję, o trzymaniu demonów za mordę, choćby w sterylnym pokoju terapeutycznym - czego zazdroszczę, i o krzywdach, które wyrządzał będzie tylko tym ludziom, którzy na to zasługują - czego tym drugim życzę.
* Tekst ten dedykuję Anecie Groszyńskiej, która oszlifowała mnie miłością i przyjaźnią z zabójczych szajb, przyjaciółce Ewie Wanat (1962-2023), która kalibrowała kompasy, i wszystkim kobietom, by spotykały tylko mężczyzn dobrych albo oszlifowanych.
Marcin Kącki - ur. w 1976 r., dziennikarz śledczy, reporter "Wyborczej" i jej magazynu "Duży Format", redaktor "Wolnej Soboty", dramaturg. Dziennikarz Roku 2007, laureat Grand Press w kategorii dziennikarstwo śledcze i nagrody Watergate przyznawanej przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, nominowany do Nike za książkę reporterską „Białystok. Biała siła, czarna pamięć", Nagrody Kapuścińskiego za „Poznań. Miasto grzechu" i Aneglusa za „Oświęcim. Czarną zimę".
Kim są konfederaci, „kuce Korwina" i sieroty po wszechpolakach? Nowa książka Marcina Kąckiego „Chłopcy. Idą po Polskę", wyd. Znak. Litera Nova, w dobrych księgarniach i w formie e-booka na Publio.pl.
A jego wcześniejsze książki reporterskie i śledcze - "Lepperiada", "Maestro. Historia milczenia", "Białystok. Biała siła. Czarna pamięć", "Poznań. Miasto grzechu", "Plaża za szafą. Polska kryminalna", "Oświęcim. Czarna zima" - dostępne są również w formie cyfrowej na Publio.pl, a niektóre wciąż klasycznie na papierze w wydawnictwach Czarne i Znak.