Życie
z dnia 2001-06-08
PÓŁPORTRET BEZ
KANALII
Jacek Kaczmarski
Jedni go zamknęli w "Murach". W tym, co pisał i śpiewał do 1989
roku. Dla innych pozostanie piewcą poezji Wysockiego. Dla dzisiejszych
nastolatków jest starszym panem śpiewającym martyrologiczne
pieśni.
Autor
kilku książek, z których autobiograficzny "Autoportret z kanalią"
przysporzył mu wielu przeciwników. Sportretował w nim znajomych w barwach,
które oni sami mieli przeznaczone dla swoich wrogów. Twórca kilkuset
wierszy, piosenek i ballad. Mówiono o nim - bard "Solidarności". Przez 25
lat wyśpiewał kilkaset pieśni. W mieszkaniach - dla kilku słuchaczy. I w
salach koncertowych - dla kilku tysięcy. Nagrał ponad dziesięć albumów.
Niektóre z nich wspólnie z Przemysławem Gintrowskim i Zbigniewem
Łapińskim. Po latach obecności na estradzie ma wciąż swoich fanów, ale i
przeciwników.
Karnawał
Sierpień 1980. Po podpisaniu
porozumień sierpniowych Andrzej Wajda zawozi Kaczmarskiego z gronem
muzyków do Stoczni Gdańskiej. Po raz pierwszy śpiewa dla tłumów. Po raz
pierwszy - dla publiczności, o której w jego rodzinnym domu mówiono "klasa
rządząca" Choć już od dawna wiedzieli, że "klasa" tkwi w totalitarnym
uścisku. Jacek Kaczmarski, znany do niedawna garstce słuchaczy laureat
festiwalu piosenki studenckiej z 1977 roku, zdobywa z dnia na dzień
popularność. Wśpiewuje się w społeczne nastroje, nadzieję. Nazywają go
bardem "Solidarności". Jego pierwsze "albumy" to nagrania rejestrowane
przez słuchaczy podczas "fabrycznych" koncertów. Kopiowane z magnetofonu
na magnetofon. Wcześniejsze utwory barda nabierają innych znaczeń. A tekst
"Mury", napisany przez niego dwa lata wcześniej, staje się nieomal hymnem
antypeerelowskiej Polski. Słowa refrenu: "A mury runą, runą..." trafiają
jako hasło na mury robotniczych dzielnic. Fani utożsamiają jego utwory z
nim samym i wkładają w pudełeczka z napisem - legenda. Bard jeździ ze
strajku na strajk. Śpiewa aż do zdarcia głosu. Do ostatniej kropli wódki w
butelce. Wyniesiony przez Sierpień, staje się dla wielu autorytetem
moralnym. Z czasem przyzwyczaja się do tej roli. W biegu pisze. Smaga
oskarżycielsko kontynuatorów carskiego zniewolenia: PZPR-owskich włodarzy.
W 1980 roku powstają takie utwory jak "Rejtan", "Somosierra", "Wieszanie
zdrajców". Jeździ z koncertu na koncert. Z fabryki do fabryki. W ciągu
jednej doby daje dwa koncerty w Rzeszowie, trzy w Szczecinie. Jako symbol
buntu śpiewa zarówno w czasie uroczystości odsłonięcia pomnika Ofiar
Grudnia 1970 w Gdańsku, jak i odsłonięcia tablicy poświęconej ofiarom
masakry w Gdyni. - Byliśmy młodzi; mówię o Przemku Gintrowskim i
Zbyszku Łapińskim - wspomina. - Przede wszystkim upajało nas to, że tłumy
chcą nas słuchać. Dla nas najważniejsze były przekaz artystyczny i pasja.
Polityka była na drugim planie. Co nie znaczy, że to, co się działo, było
mi obojętne. Miałem świadomość, że ten "karnawał" nie może długo trwać.
Nie jest przypadkiem, że w pewnym momencie skłoniłem kolegów do wycofania
się na pozycje historiozoficzne i napisałem program "Muzeum". Jeden z
utworów Kaczmarskiego w programie "Muzeum" - "Czerwony autobus" - zachwiał
stworzonym przez fanów jednorodnym wizerunkiem barda. Podczas koncertu w
Warszawie wygwizdywano go jako autora i wykonawcę. Kilkadziesiąt osób
wyszło z sali, gdy Kaczmarski grzmiał: "Pędzimy przez polską dzicz,
wertepy, chaszcze, błota. Patrz w tył, tam nie ma nic, żałoba i sromota.
Patrz w przód, tam raz po raz cel mgłą niebieską kusi. Tam chce być każdy
z nas. Kto nie chce chcieć - ten musi. W Czerwonym Autobusie, w Czerwonym
Autobusie, w Czerwonym Autobusie mija czas. Tu stoi młody Żyd. Nos zdradza
Żyd czy nie Żyd. I jakby mu było wstyd, że mimo wszystko przeżył. A baba z
koszem jaj już szepcze do człowieka: Wie o tym cały kraj, że Żydzi to
bezpieka! Więc na co jeszcze czekasz! Więc na co jeszcze czekasz! Więc na
co jeszcze czekasz! W mordę daj!". Utwór kończy się zdaniem: "Za oknem
Polska w tęczy! Jedźmy stąd!". - No i zarzucono mi, że namawiam ludzi
do emigracji - opowiada dziś Kaczmarski. - Jakiś "prawdziwy Polak" mi to
powiedział, a nie zdawał sobie sprawy z tego, że ta piosenka była wyrazem
nastroju kilkudziesięciu procent młodych ludzi. Ludzi, którzy wówczas
chcieli wyjeżdżać z Polski. A jeśli chodzi o Żyda... Wówczas już w tej,
zdawać się mogło, jedności widziałem pewne podziały. Pewne zgrzyty w
naszej "Solidarności". Słyszałem irytujące teksty w rodzaju: "Panie Jacku,
świetna piosenka, ale żeby zaraz o Żydach śpiewać?". A przecież myśmy
wszyscy marzyli o wolnym kraju. A wolny kraj to kraj dla wszystkich ludzi.
I naprawdę to, że po wprowadzeniu stanu wojennego zostałem we Francji,
było ironią losu.
Wzorzec
Rodzice Kaczmarskiego byli
kontestującymi na komunistycznych salonach komunistami. Dziadek, jego
wielki autorytet, również. Przekazywał wnuczkowi, że komunizm jest
znakomitym ustrojem i że "partia ma rację, tylko są niedociągnięcia".
Język rosyjski był w domu dziadków i rodziców drugim językiem. Rodzice
studiowali w ZSRS. W bagażach przywieźli płyty Galicza, Okudżawy,
Wysockiego i sentyment do rosyjskiej inteligencji w sowieckim wydaniu.
Jacek Kaczmarski dorastał w warszawskich kamienicach "getta" dla
komunistów. W 1968 roku, jako jedenastolatek, z nagła dowiedział się, że
ustrój afirmowany przez jego bliskich nie jest już tak doskonały. Z
warszawskiego podwórka, nieopodal Politechniki Warszawskiej, obserwował
coś, co później zostanie nazwane Marcem 1968. Widział "pałowane" rozmowy
pomiędzy klasową milicją a studentami. Tego samego roku przeżył następny
szok. Dowiedział się, że jest Żydem. Obserwował, jak niektórzy przyjaciele
rodziców wyjeżdżają z Polski, a grono jego kolegów znacznie się kurczy. W
jego rodzinnym domu zaczęły straszyć sprzęty po emigrujących na Zachód.
Stare lodówki, tostery. Jacek od najwcześniejszych lat bywał z
rodzicami na warszawskich salonach komunistów: odsuniętych od władzy,
pozostających przy władzy, rewizjonistów i dysydentów, którzy niebawem
dojdą do władzy. Dojrzewał w atmosferze rusofilskiej nostalgii
przywiezionej do kraju nad Wisłą po 1945 roku. Tu, już jako
trzynastolatek, u Jerzego Hoffmana słuchał koncertu radzieckiego,
koncesjonowanego opozycjonisty Władimira Wysockiego. To przeżycie
zadecydowało o przyszłym życiu nastolatka. Po koncercie pisze swoją wersję
"Obławy" Wysockiego. - Uświadomiłem sobie wówczas - wspomina Jacek
Kaczmarski - że ten niewielki człowieczek z gitarą może być dynamitem. I
postanowiłem, że będę siebie w przyszłości wyrażać tak jak on.
Na
własnym rozrachunku
- Był zawsze inteligentny. Zdolny. Zarozumiały.
Nieśmiały w kontaktach z koleżankami. Zadawał nauczycielkom nietuzinkowe
pytania. Przyprawiał je o płacz. Myślał, że mu wszystko wolno, bo ma
ustosunkowanych rodziców. Zdaje się, że jakaś nauczycielka przyłapała go,
jak pisał wiersze pod ławką. Wydało się wówczas, że pisze, ale wtedy co
drugie z nas coś pisało. Z gitarą chyba widziałam go już na pierwszej
wycieczce - opowiada po latach A. B., koleżanka Kaczmarskiego z Liceum im.
Żmichowskiej w Warszawie. - To był rodzaj mniej lub bardziej
spontanicznego wybuchu ekspresji, która gromadzi się w ludziach wrażliwych
- wspomina Kaczmarski. - Brało się to z młodzieńczych przemyśleń o
bezradności wobec świata. Ten wątek zresztą przewija się do dzisiaj w
mojej twórczości. Bolałem, że inni mają dziewczyny, a ja nie. Że inni mają
łatwość nawiązywania kontaktów z płcią przeciwną, a ja nie. Cisnęła mnie
"urawniłowka" w szkole. Wychowano mnie na indywidualistę. Byłem przekonany
o swej wyższości intelektualnej i uważałem, że jestem niedoceniany, choć
dobrze się uczyłem. Śpiewając, nie myślałem jednak o jakimś politycznym
proteście. Polityka nie była moim dominującym zmartwieniem, choć docierały
do mnie echa wydarzeń politycznych. Czytałem literaturę, która oficjalnie
nie była dostępna. Bywałem na salonach, które odwiedzali przyszli
korowcy. Jacek Kaczmarski startował w olimpiadach szkolnych. Jako
olimpijczyk dostał się bez egzaminów na studia polonistyczne. Pracę
magisterską pisał u profesora Zdzisława Libery na Uniwersytecie
Warszawskim. Temat: "Ulotna poezja polityczna okresu stanisławowskiego".
Znajomość tego okresu będzie procentować w jego własnej twórczości. W
rok po wydarzeniach radomskich Kaczmarski "Obławą" wyśpiewał pierwszą
nagrodę na Festiwalu Piosenki Studenckiej i Poetyckiej. Przestał mieć
kłopoty z nieśmiałością wobec dziewcząt. Zaczęły się problemy z estradową
tremą. Rozwiązywał ją wzorem doświadczonych artystów: seta przed
koncertem. Później trzy. Aż do zerwania koncertu. - Nadal jednak nie
ciągnęło mnie do polityki. Śpiewałem na salonach opozycji, ale i w
cenzurowanym kabarecie Pietrzaka - przyznaje przyszły bard "Solidarności".
- Nie pchałem się do działalności politycznej. Może byłem za młody. Kiedyś
Antek Pawlak nazwał to "siedzeniem okrakiem na barykadzie". A Kellus
napisał w swojej książce autobiograficznej, że kiedy mi proponował w 1978
roku wydawanie kaset w obiegu niezależnym, to się nie zdecydowałem. Chyba
tak było. - Poznałem go w 1977 roku, na koncercie u znajomych -
wspomina Andrzej Zozula. - To nie był jeszcze żaden bard. Ale mimo młodego
wieku miał już bardzo dojrzały repertuar. Był zauważalnym zjawiskiem w
piosence. Szczytem ówczesnej kariery, w 1978 roku, było zaangażowanie
Kaczmarskiego wraz z grupą współpracujących muzyków do teatru Na Rozdrożu.
Spowodowało to pewną konsternację w środowisku artystycznym. Honoraria,
jakie zaproponowano "śpiewającej młodzieży", wykraczały daleko poza
zwyczajowe stawki. W środowisku aktorów warszawskich mówiono wówczas, że
"młodzież dała się kupić". Ale i angaż ten był środowiskową profanacją.
Dyrektorem teatru bowiem i inicjatorem zatrudnienia był Marcin Idziński,
były współpracownik Ryszarda Filipskiego, postrzeganego przez niektóre
środowiska jako antysemita. W teatrze Na Rozdrożu, mieszczącym się w
pocarskich koszarach, powstał najlepszy według fanów Kaczmarskiego recital
- "Mury". - Było trochę kwasów - opowiada Jacek Kaczmarski. - Ale
prześlizgnęliśmy się przez sito niezauważalności. Zdarzył się jednak
nieprzyjemny incydent związany z tym spektaklem. Byliśmy na wakacjach i w
pewnym momencie zostaliśmy ściągnięci do Warszawy, by dać specjalny
koncert dla wydziału Kultury KC PZPR. Przyszło z dwudziestu towarzyszy z
ochroniarzami. Po koncercie na bankiecie podszedł do mnie towarzysz
Mielczarek i powiedział: "Mamy wspaniałą młodzież, szkoda, że będziemy
musieli ją zniszczyć". Poczułem się nieswojo. Ale teatru jeszcze nie
zamknęli. Zbliżał się rok 1980.
Koniec karnawału
Stan wojenny
zastaje Kaczmarskiego we Francji. Wchodzi w skład założonego tam Komitetu
Solidarności z "Solidarnością" i zagrzebuje się na kilka tygodni w
papierach. Niektórzy jego wielbiciele uznają, że stchórzył. Ich zdaniem
powinien być w Polsce na barykadach. Przez megafon wyśpiewywać protest
songi. Pisać, drukować i rozrzucać ulotki. Obrażeni wielbiciele pozbyli
się z trudem zdobytych jeszcze niedawno nagrań idola. Darują mu winy
dopiero, kiedy zacznie współpracę z radiem Wolna Europa. - Ja nie mam
sobie nic do zarzucenia - zapewnia Jacek Kaczmarski. - Zostałem, bo było
oczywiste, że trzeba coś utworzyć we Francji. Sewek Blumsztajn czy Mirek
Chojecki rychło się zorientowali, że ja do papierów się nie nadaję i
wysłali mnie z gitarą na objazd Francji. Do związkowców, a później w
świat. - Kiedy znaleźliśmy się w grudniowym potrzasku, on był wówczas
siłą napędową dla wielu działań - wspomina Mirosław Chojecki, działacz
"Solidarności" w latach osiemdziesiątych. - Byliśmy bez jakiejkolwiek
znajomości tego, co się dzieje w Warszawie. Mimo to jakoś trzeba było
sobie radzić. On miał znakomitą umiejętność nawiązywania
kontaktów. Kaczmarski od 1984 roku rozpoczął pracę w Radiu Wolna
Europa. Zajął się redagowaniem informacji napływających z kraju. Co
tydzień też przygotowywał swój autorski program. Po sześciu latach
przyjechał do Polski na swój pierwszy koncert. Przez cztery kolejne lata
jeszcze wielokrotnie koncertował i nagrywał w kraju. W 1995 wyemigrował do
Australii.
Zniszczona zbroja
Pierwszy program Jacka
Kaczmarskiego w wolnej Polsce - "Wojna
postu z karnawałem" - w 1992 roku podzielił jego dawnych zwolenników na
wrogów i przyjaciół. Część odbiorców i krytyków uznała ten program za
antykościelny. Odpowiadając na te zarzuty, Kaczmarski wykręcał się
opowiastkami filozoficznymi. Kluczył. Złośliwi komentowali: Rozpił się i
nie panuje nad sytuacją. Inni byli bardziej wyrozumiali: Kilka lat poza
krajem pozbawiło go wyczucia Polski. - Postanowiłem, że pierwszy program w
wolnej Polsce będzie historyczno-egzystencjalny, a nie
zwycięsko-patriotyczny - mówi dziś Jacek Kaczmarski. - I moim zdaniem był
to kolejny przełom w moim dojrzewaniu artystycznym. Uświadomiłem sobie
też, że moje dojrzewanie artystyczne w jakimś stopniu związane było z
przełomami politycznymi w Polsce. Dopiero po wyjeździe do Australii zdałem
sobie sprawę, że przez całe życie albo byłem niesiony wydarzeniami, albo
reagowałem na wydarzenia. Zaprzecza, jakoby wyjeżdżał do Australii
obrażony na Polskę. Planował osiedlenie się tam już w 1988 roku. Chciał
kraj "u dołu globusa" potraktować jako wielką pracownię. Rozpoczął
leczenie z alkoholizmu. Bał się, że jeśli zostanie w kraju, presja życia
politycznego i krąg znajomych wtopią go w alkoholowe uzależnienie i
spazmatyczne dni pozbawione refleksji. Chciał po raz kolejny zerwać z
etykietą barda. Kopał, gryzł, kiedy go tak nazywano w połowie lat
dziewięćdziesiątych. Zamieszkał w australijskim Perth z rodziną. Ale
początki, choć były idylliczne, jak mówi Kaczmarski, zaczęły przemieniać
się w nieporozumienia. Jego żona przygodę z Australią chciała potraktować
po mieszczańsku. Tymczasem życie wymagało pieniędzy, które się skończyły.
Bard poszedł na półroczny "socjal". Ciągle też chciał tworzyć i
przyjeżdżać z tym, co napisał w "pracowni", na sprawdzian do Polski. W
jakiś czas później rodzinna idylla się rozpadła. Progamy, z którymi w
drugiej połowie lat 90. przyjeżdżał do Polski, miały i wiernych słuchaczy,
i krytyków. Już jego program zaprezentowany publiczności tuż przed
wyjazdem do Australii, "Pochwała łotrostwa", spotkał się z chłodnym
przyjęciem. Pisano, że "niewiele wykracza ponad przeciętność". Kilka
książek prozatorskich, które powstały w Australii, też nie zyskało wielu
czytelników. Natomiast olbrzymią popularnością cieszył się wydany w 1998
roku zbiór jego wierszy, pieśni i ballad "A śpiewak także był sam",
powstałych w ciągu ponad dwudziestu lat twórczości.
Błędny
rycerz
Powroty Kaczmarskiego to kolejne koncerty w Polsce dla
wielbicieli, którzy go zaakceptowali po australijskiej przemianie. To
kolejne nagrania starych i nowych utworów. Powroty Kaczmarskiego to
również wybory polityczne. Kaczmarski nie ukrywa, że jego sympatie leżą po
stronie Unii Wolności. Tam ma kolegów, z którymi dorastał. Politycznych
idoli i guru. Podczas kolejnej wizyty, w 1998 roku, zaskoczył grono swoich
zwolenników i przeciwników. Przystąpił do Ruchu Świadomej Tolerancji,
organizacji animowanej przez współpracownika tygodnika "NIE". W tezach,
które miały być rozlepione m.in. na drzwiach warszawskiej katedry,
Kaczmarski postulował, legalny dostęp młodych ludzi do miękkich
narkotyków, "ponieważ tłamsi ich szara rzeczywistość". Zalecał dzieciom
kontestowanie autorytetu rodziców. A warszawskiej młodzieży szkolnej -
strajk. W kilka dni później wycofywał się z pomysłu. Dziś zapewnia, że
każdy ma jakieś ślepe uliczki. - Ta jego "akcja tolerancji" była
jakimś skrajnym idiotyzmem. I to na kilka dni przed promocją książki -
mówi Adam Borowski, wydawca zbioru utworów Kaczmarskiego "A śpiewak także
był sam". Doszło między nami do potwornej awantury. Uznał wówczas, że
popełnił błąd. Ale to już podważyło nieco moje do niego zaufanie. -
Miał wystąpić z koncertem w naszej redakcji - wspomina naczelny "Tygodnika
Solidarność" Andrzej Gelberg. - Kiedy się ludzie dowiedzieli o jego
wyczynach, wielu odmówiło przyjścia na koncert. Byli też tacy, którzy
mówili, że przyjdą, ale tylko po to, by mu dać w gębę. W końcu Jacek
odwołał swoje gadania, przeprosił publiczność i dał znakomity
koncert.
Medal za służbę
Kolejny etap podziału na zwolenników
i przeciwników barda nastąpił w 2000 roku. Kaczmarski przyjął Krzyż
Kawalerski OOP nadany mu przez Aleksandra Kwaśniewskiego. "Bard
Solidarności" oburza się na określenie odznaczenia "medalem za służbę", za
porównanie przyjęcia medalu z michnikowskim "od... się od generała". Mówi:
- Kiedy zadzwonili do mnie z Kancelarii Kwaśniewskiego i zapytali, czy
przyjmę medal, to nie miałem żadnych wątpliwości, że przyjmę. Występowałem
przeciwko systemowi komunistycznemu. Walczyłem o to, by był normalny kraj.
A w wolnym kraju wola wyborcy jest święta. Cokolwiek się myśli o
Kwaśniewskim, to jest to prezydent tego kraju. A ja jakieś tam osiągnięcia
mam. Więc należy mi się uznanie. Podczas wręczania medalu doszło do pewnej
manipulacji. Dowiedziałem się, że dostałem medal nie za swoje osiągnięcia,
ale za osiągnięcia w działalności w ZSP, w którym nigdy nie byłem.
Zdecydowałem się jednak na przyjęcie medalu z pełną świadomością, bo
chciałem powiedzieć młodym ludziom, którzy mi wierzą, że jest to ich
państwo i demokratycznie wybrany prezydent. - Medal, jaki otrzymał,
uważam za jego prywatną sprawę - mówi wieloletni przyjaciel Kaczmarskiego,
kompozytor i pieśniarz Przemysław Gintrowski. - Jeśli sumienie Jackowi na
to pozwala, to jego sprawa. Ja nie jestem jego sumieniem. Sam zresztą przy
tej okazji zostałem wrobiony. Nie wiem, czy Jacek o tym wiedział czy nie,
ale braliśmy udział w koncercie dla uczczenia rocznicy ZSP dla różnych
towarzyszy z SLD. - Jacek, jak wynikało z jego tekstów, walczył o
prawdę - mówi były przyjaciel Kaczmarskiego Adam Borowski. - Przyjmując
medal od Kwaśniewskiego i dając koncert z okazji pięćdziesięciolecia ZSP,
wpisał się w kłamstwo. Pomijając inne aspekty tego wydarzenia, to przecież
kłamstwem jest, że ZSP ma 50 lat. - Ja nie miałem żadnych złudzeń
wobec Jacka - mówi Andrzej Gelberg, w podziemiu wydawca kaset z nagraniami
Kaczmarskiego. - To świetny poeta, ale jego wybory życiowe stoją w
istotnej opozycji wobec tego, co tworzy. Kiedy poszedł do Kwaśniewskiego
po blachę, powiedziałem: tego już za dużo. Zerwałem z nim przyjaźń. Widać
ta blacha ma dla niego większą wartość niż stare przyjaźnie.
Dałeś
mi Panie zbroję Dawny kuł płatnerz ją W wielu pogięta bojach
Wielu ochrzczona krwią W wykutej dla giganta Potykam się co
krok Bo jak sumienia szantaż Uciska lewy bok Lecz choć zaginął
hełm i miecz Dla ciała żadna w niej ostoja To przecież ważna rzecz
Zbroja
[J. Kaczmarski, Zbroja 1982]
Mateusz
Wyrwich |