ARTUR DOMOSŁAWSKI

KAPUŚCIŃSKI NON-FICTION

 

2010

 

(...)

 

Alicja, maminek, Zojka

Spojrzał na nią raz, drugi. Zaprosił do kina - chyba do "Stolicy" na Mokotowie, nie pamięta na jaki film. Jesień pięćdziesiątego pierwszego, początek roku akademickiego.

Na zebraniach ZMP siada w kącie z koleżankami, gada, śmieje się. Kolega Kapuściński, bardzo ważny działacz zetempowski, siedzi za stołem prezydialnym, peroruje o wrogach klasowych, wzmożonej czujności - co i rusz ucisza rozchichotaną dziewczynę.

- Koleżanko Mielczarek, przestańcie rozmawiać! ("Miał figliki w oczach. Dawał mi w ten sposób znak, że mnie obserwuje").

Spotykają się na uniwersyteckich wieczornicach. Czeka na niego, bo przecież działacz, aktywista, rewolucjonista zawsze gdzieś musi gnać, coś załatwiać, nad czymś radzić - rewolucja to nie żarty, robota od rana do nocy. Spóźnia się na randki, a kiedy w końcu się zjawia, zaczynają tango. Koleżanki i koledzy tworzą wokół nich kółeczko, a oni, wpatrzeni w siebie, nawet tego nie widzą.

Poznali się od razu na pierwszym roku historii. Była nim zafascynowana. Bezgranicznie. Śliczny, czupryniasty, z ciemnymi włosami, zgrabny, wysportowany - wspomina. Kopał piłkę, bardzo lubił grać w piłkę.

- Poderwałaś najładniejszego chłopaka z roku - zazdrościły koleżanki.

Do Warszawy przyjechała na studia ze Szczecina i w wielkim mieście czuła się bardzo wyzwolona. Kiedyś siedzą gromadą w kawiarni, noga na nogę, każda z papierosem. Ona śmieje się, gestykuluje. Usiadł naprzeciwko. Patrzy na nią, patrzy, patrzy - i z dezaprobatą kręci głową. Ona udaje, że go nie widzi, gada dalej, ale szybciutko gasi papierosa. Nigdy więcej nie zapaliła.

Teresa Torańska, z którą wspólnie przeprowadzam wywiad dla "Gazety Wyborczej", pyta Alicję Kapuścińską:

- Wystarczyło, by kiwnął głową?

- Nie, pokręcił... Nie chciał, żeby dziewczyna, na którą zwrócił uwagę, paliła. Dzierlatki takie jak ja wówczas nie paliły.

- Ale sam palił?

- Ponad trzydzieści lat. Za długo. Rzucił dopiero w 1980 roku, kiedy prof. Noszczyk go nastraszył. Ma pan pozarastane tętnice - powiedział mu - więc albo rzuci pan palenie, albo będę musiał nogi panu poobcinać.

Rodzice Alicji, państwo Mielczarkowie, pochodzili z Łodzi. Studiowali w seminarium nauczycielskim, poznali się jako wiejscy nauczyciele. Uczyli w jednoklasówce. Przed wojną zawsze mieszkali przy jakiejś szkole i mama, która nie miała co zrobić z kilkuletnią córką, zabierała ją do klasy. Alicja z bardzo ważną miną siedziała wśród pierwszoklasistek w pierwszej ławce - i mając ledwie trzy lata, zaczynała czytać. Zawsze potem rozpierała ją duma, że lepiej od brata, o trzy lata starszego, umiała zrobić gramatyczny i logiczny rozbiór zdania.

Wojna zastała ich we wsi Józefów, gdzie uczyli rodzice; znaleźli się na terenach, które Niemcy włączyli do Rzeszy. Mielczarkowie ruszyli w stronę Generalnego Gubernatorstwa, przedostali się przez granicę i zamieszkali na Lubelszczyźnie. Cztery lata okupacji niemieckiej Alicja spędziła w małej wiosce: dwadzieścia parę domów, dwie studnie głębokości kilkudziesięciu metrów. Pamięta, że do wału studni była uwiązana łańcuchami beczka, w niej umocowane dwa wiadra. Wodę wlewało się do wiader i nosiło na specjalnym nosidle na ramionach - podobnie jak w Afryce, ostrożnie, żeby nie uronić kropelki.

Kiedy w latach sześćdziesiątych odwiedzi w Afryce ciężko chorego męża, korespondenta Polskiej Agencji Prasowej, ich przyjaciel Jerzy Nowak, dyplomata, będzie zagadywał:

- O, zobacz, Alu, jak oni tu noszą wodę.

- Ja to wszystko widziałam w czasie wojny na Lubelszczyźnie.

Po wojnie rodzice Alicji wyjechali do zachodniej Polski, na tak zwane Ziemie Odzyskane. Najpierw był Koszalin, potem Szczecin. Chodziła do gimnazjum żeńskiego, gdzie panowała dyscyplina w stylu przedwojennym. Dziewczęta nosiły obowiązkowe stroje a la uniform. Szkołę nazywano ironicznie klasztorem szczerytek - od nazwiska pani dyrektor Janiny Szczerskiej.

Była prymuską: celujące oceny, przewodnicząca samorządu uczennic. Miała nawet zostać "przodownikiem nauki" - jeszcze jeden znak nowych czasów.

Rok przed maturą pani dyrektor wzywa ją do siebie.

- Słuchaj, Mielczarkówna, jesteś przewodniczącą samorządu, uczysz się dobrze. Mam tu zarządzenie od władz, żeby stworzyć klasę pedagogiczną. W kraju brakuje nauczycieli, trzeba szybko wyszkolić nową kadrę. Chcę, żebyś weszła do tej klasy, a ja będę miała argument dla innych, że skoro ty weszłaś, to inne dziewczęta chętniej się zgodzą, wezmą z ciebie przykład.

Chce, nie chce - nie może powiedzieć "nie". Należy już do ZMP, co nie podoba się mamie.

- Po coś się tam zapisała? - robi Alicji wyrzuty.

- A dlaczego miałabym się nie zapisać?

Za to ojciec jest zadowolony. Jeszcze zanim powstała PZPR, należał do jej poprzedniczki z czasów wojennych - PPR, Polskiej Partii Robotniczej. Ciągle się o to spierali z żoną, ale wojny domowej z tego powodu u Mielczarków nie było.

Matce Alicji marzyła się medycyna, ale przed wojną nie miała na nią szans. Mówi do córki: - Tak bym chciała, byś została lekarzem. I Alicja żyje w przekonaniu, że kiedyś zostanie panią doktor. Gdy w szkole zadają wypracowania Kim chcę zostać?, pisze: "Będę lekarzem".

Razem z maturą i dyplomem ukończenia liceum Alicja dostaje państwowy nakaz pracy w jednej ze szczecińskich szkół. Wydaje się, że medycyna czy jakiekolwiek inne studia na zawsze pozostaną tylko marzeniem. A chce studiować - bardzo, za wszelką cenę. Idzie do lokalnego kuratora oświaty. - Nic nie poradzimy, musi pani jechać do ministerstwa.

Pojechała do Warszawy. Tam powiedzieli: - Może pani iść na studia, ale takie, po których można uczyć w szkole.

Wybrała historię na Uniwersytecie Warszawskim. Nie była zafascynowana przedmiotem, lubiła szkolnego nauczyciela historii.

Zamieszkała w czteroosobowym pokoju w tzw. Nowej Dziekance. To był uniwersytecki akademik na Krakowskim Przedmieściu, przy pomniku Mickiewicza, dobudowany do starej Dziekanki, która należała do uczelni artystycznych.

Rysiek mieszkał wtedy z rodzicami i siostrą w dwurodzinnym fińskim domku na Polu Mokotowskim; Kapuścińscy zajmowali jego połowę. Wchodziło się po schodkach do malutkiej sioneczki, po jednej stronie mała ubikacja i minikuchnia z żelaznym zlewem, po drugiej - pokój z wnęką. W pokoju tapczan rodziców, szafa, stół i parę krzeseł. We wnęce oddzielonej od pokoju zasłonką - dwa żelazne łóżka. Pod jedną ścianą spał Rysiek, pod drugą jego siostra Basia.

Ojciec Ryśka wrócił w końcu do pracy nauczyciela robót ręcznych, mama już nie - pracowała w Głównym Urzędzie Statystycznym.

Gdy rodzice są w pracy, a siostra na uczelni, Rysiek przyprowadza Alicję do tego domku.

Gdy razem z Teresą Torańską wypytujemy o te ich spotkania, pani Alicja odpowiada niechętnie.

- Nie piszcie o tym.

- Czego mamy nie pisać?

- Że kiedy ich nie było, spotykałam się z Rysiem w domku fińskim.

- Coś w tym złego?

- Ja publicznie o takich prywatnościach nie opowiadam.

- A my pytamy?

- Teresa, uważasz, że nikt się nie domyśli?

- Alu, domek fiński musi być.

- To z umiarem, proszę.

Domek fiński stoi, gdzie stał. W 1988 roku poszli na spacer na Pole Mokotowskie - budowano tam wtedy Bibliotekę Narodową. Patrzą: z kilkunastu domków zostały dwa, zamienione na pakamery dla robotników; jeden z nich to domek Kapuścińskich. Podchodzą bliżej, zerkają przez okno. Pośrodku pokoju wciąż stoi zrobiony przez ojca Ryśka okrągły, czarny stół; na stole porozkładane papiery. Kiedy ojciec przeprowadzał się w latach siedemdziesiątych, nie zabrał go, bo nie mieścił się w nowym mieszkaniu.

Maria Kapuścińska nie jest zachwycona związkiem syna z Alicją, zwłaszcza że szybko kroi się i ślub, i dziecko. Uważa, że za młodzi do żeniaczki - on dwadzieścia lat, ona dziewiętnaście. Marzy o niezwykłej przyszłości dla syna - choć jakiej, dokładnie sama nie wie. Obawia się, że zbyt wczesne małżeństwo przeszkodzi mu w karierze, jakakolwiek by miała być. I ma pretensje do Alicji o ciążę - w tamtych czasach zawsze winiono dziewczynę.

Gdy już jako oficjalna narzeczona Alicja przychodzi do domku Kapuścińskich, mama Kapuścińska daje jej do cerowania skarpetki syna. Alicja ceruje, pierze i prasuje koszule Ryśka. Pod okiem pani Kapuścińskiej, bez słowa protestu, uczy się obowiązków żony jej ukochanego Rysieczka. Ma być potulna, pracowita, obsługująca męża. Alicja chce przyszłą teściową udobruchać, pokazać, że syn źle nie trafił. Jest wdzięczna, że ją w ogóle wpuszcza do domu.

W domu rodzinnym Alicji w Szczecinie Rysiek robi od razu dobre wrażenie. Z biegu oznajmia, że zamierzają się pobrać, nie wiedzą tylko kiedy, bo nie mają mieszkania. Alicja pyta mamę, czy nie zdziwi się, jeśli szybko będzie dziecko. Mama nie jest zaskoczona, ani oburzona. Widzi, co się święci.

W urzędzie stanu cywilnego na ślubie Ryszarda i Alicji szóstego października pięćdziesiątego drugiego, prócz świadków i paru znajomych, z najbliższej rodziny zjawia się tylko pan Józef Kapuściński i siostra Ryśka, Basia. Maria Kapuścińska bojkotuje uroczystość. Zaprasza potem na obiad, lecz Rysiek się wykręca. Jego ukochany "maminek" najbardziej ze wszystkich nie akceptuje jego małżeństwa. Dopiero umierając, Maria Kapuścińska wyzna synowej: - Alu, byłaś dla mnie córką. Pani Alicja uważa, że to najwyższe odznaczenie, jakie mogła dostać od teściowej. Zasłużyła na nie po ponad dwudziestu latach małżeństwa z jej synem.

Na ślub nie przyjechali też rodzice Alicji. Narzeczeni postanowili, że celowo zawiadomią ich za późno - wysłali telegram na dzień przed ślubem - żeby nie doszło do konfrontacji rodziców. Obawiali się, że scysja lub choćby wymiana kwaśnych min w takim dniu zaciążą nad stosunkami między rodzinami na lata. Potem relacje między rodzicami obojga były poprawne.

Gdy więc Alicja w skromnej granatowej sukience z białym kołnierzykiem i Rysiek w czarnym garniturze z matury, jedynym, jaki wtedy miał, siedzą przed urzędnikiem stanu cywilnego, nie ma przy nich kilku najważniejszych w ich dotychczasowym życiu osób.

Urzędnik recytuje drętwe oficjalne formułki o rodzinie jako "podstawowej komórce społecznej", a Rysiek w tym czasie wyjmuje z kieszeni obrączki, szturcha Alicję i mówi: - Wsadź mi na palec.

Obrączek potem nie nosili. Pani Alicja wyjaśnia, że pracując w szpitalu, musiała bez przerwy myć ręce i obrączka przeszkadzała, a Rysiek swoją obrączkę zgubił.

Krótko po ślubie Alicja bierze na uczelni urlop dziekański i wyjeżdża do Szczecina. W oczekiwaniu na rozwiązanie pracuje w bibliotece szczecińskiego Pałacu Młodzieży.

Drugiego maja pięćdziesiątego trzeciego jej mama wysyła do zięcia depeszę: - Masz córkę.

Rysiek tymczasem wolał mieć syna. Alicja Kapuścińska wspomina:

- Kiedyś uważano, że prawdziwy mężczyzna powinien spłodzić syna, który po ojcu przejmie kierowanie rodziną, zbudować dom i zasadzić drzewo. Rysiek zastanawiał się, jak córkę nazwać. Spotkał naszą przyjaciółkę. Zocha - oznajmił. - Urodziła mi się córka. Powiedziała mi potem, że wyglądał na zadowolonego. No to nazwijcie ją Zofia - zaproponowała. Spodobało mu się.

Lecz jeszcze bardziej od Zofii podoba mu się inne imię - Zojka. Pewna dziewczyna imieniem Zojka jest bohaterką epoki, wzorem młodych komunistów z ZMP, błogosławioną komunistycznej rewolucji.

Radziecka uczennica liceum Zoja Kosmodemiańska po napaści III Rzeszy na Związek Radziecki wstąpiła do specjalnego oddziału Armii Czerwonej. Oddział uprawiał dywersję na tyłach wroga. Po wysadzeniu niemieckiego składu amunicji Zoja została schwytana.

 

Zoję pytano, przez kogo jest wysłana i kto był wraz z nią. Żądano, by wydała swych towarzyszy. Przez drzwi padały odpowiedzi: "nie", "nie wiem", "nie powiem", "nie". Potem w powietrzu zaświszczały rzemienie i słychać było, jak bito Zoję. Po kilku chwilach młodziutki oficer wyskoczył z pokoju do kuchni, wcisnął twarz w dłonie i przesiedział tu do końca przesłuchania, przymykając oczy i przytykając sobie uszy. Nawet nerwy faszysty nie wytrzymały...

Czterech potężnych chłopów, zdjąwszy pasy, chłostało nimi dziewczynę. Gospodarze domu naliczyli dwieście razów, lecz Zoja nie wydała ani jednego jęku. A potem znowu odpowiadała: "nie", "nie powiem"...

Zoja obróciła się ku dowódcy i zawołała do niego i do żołnierzy faszystowskich:

- Powieście mnie zaraz, ale ja nie jestem sama. Jest nas dwieście milionów, wszystkich powiesić nie zdołacie. Zemszczą się na was za mnie. Żołnierze! Póki jeszcze nie jest za późno, poddajcie się: zwycięstwo i tak będzie nasze!

Kat pociągnął za powróz i pętla zacisnęła gardło Zoi. Lecz Zoja rozsunęła jeszcze obiema rękami pętlę, uniosła się na palcach i zawołała, wytężając wszystkie siły: - Żegnajcie, towarzysze! Walczcie, nie bójcie się. Z nami jest Stalin! Stalin przyjdzie... (L. Kosmodemiańska, Opowieść o Zoi i Szurze).

 

Gdyby urodził się chłopiec, miałby na imię Wowka, czyli Włodzimierz - na część wodza rewolucji październikowej, Włodzimierza Lenina. Według innej wersji "Wowka" miał być hołdem nie dla Lenina, lecz dla Włodzimierza Majakowskiego - Kapuściński opowiadał o tym swojej tłumaczce Agacie Orzeszek:

- Był w tamtych latach zniewolony talentem i siłą głosu Majakowskiego. Żałował, że Broniewski miał na imię Władysław, a nie Włodzimierz, bo wówczas imię syna byłoby uczczeniem obu ukochanych przezeń poetów.

Ale marzenie o synu nie spełniło się.

 

Wsiada do pociągu i od razu przyjeżdża do Szczecina. Pierwszy rok żyją jednak w rozłące. Alicja w Szczecinie opiekuje się Zojką i rozmyśla o powrocie na studia, Rysiek studiuje i robi zetempowską rewolucję w Warszawie. Wpada z odwiedzinami, ale jest mężem i ojcem "na odległość". Gdy przyjeżdża, zdarza mu się wychodzić na spacery z wózkiem, ale niezbyt chętnie. Taki młody, a już tata. Jest typem wiecznego kawalera, lubi podobać się dziewczynom. Wózek z dzieckiem kiepsko pasuje do tego emploi.

Pewnego razu zjawia się w Szczecinie zdenerwowany: mama dostała udaru. To był wylew albo zator w tętnicy mózgowej. Wyglądało naprawdę groźnie. W domkach fińskich, gdzie mieszkali Kapuścińscy, nie było telefonów. Rysiek pobiegł na Hożą wezwać pogotowie, a lekarz wyjeżdża z poradą: - Najlepiej przystawić pijawki, żeby ściągnęły krew z tętnicy szyjnej.

Pognał na bazar na Polnej i kupił słoik pijawek. Pani Alicja uważa, że te pijawki uratowały teściową. Maria Kapuścińska nie wróciła po udarze do pracy. Funkcjonowała w miarę normalnie, nie wymagała opieki jak osoba niepełnosprawna, lecz jej siły były poważnie nadwątlone.

Po tym wypadku Rysiek mówi do Alicji, żeby dała sobie spokój ze studiami na wydziale historii. Że on po historii zostanie dziennikarzem - a ona? Będzie musiała iść do szkoły i uczyć rozwydrzone bachory. - Idź na medycynę - przekonuje.

Alicja zdaje egzaminy na medycynę w Szczecinie i tam zalicza pierwszy rok studiów. Rysiek tymczasem kończy w Warszawie historię. Pisze pracę magisterską o systemie edukacji w zaborze rosyjskim na początku XX wieku u Henryka Jabłońskiego, późniejszego przewodniczącego Rady Państwa (peerelowski odpowiednik prezydenta kraju bez realnej władzy). Wraca do pracy w "Sztandarze Młodych" i wkrótce dostaje przydział na mieszkanie pracownicze.

Alicja wraca po roku do Warszawy, gdzie kontynuuje studia medyczne. Zojka zostaje w Szczecinie u dziadków. Jest za mała, żeby iść do przedszkola. Do Warszawy rodzice zabiorą ją po roku.

Dostają pokój z kuchnią i łazienką - w bloku na rogu Nowolipek i Marchlewskiego (dzisiejsza Jana Pawła II). Kuchnia spora, z oknem. Stawiają w niej biurko - to ma być pracownia Ryśka.

Alicja wstaje wcześnie rano, szybko coś podszykowuje do jedzenia, potem prasuje w pośpiechu koszule męża, odprowadza Zojkę do przedszkola - na szczęście w sąsiednim domu - i gna na wykłady albo praktyki do szpitala. Wieczorem, kiedy wraca, czeka na nią pranie w wannie - bo pralki w domu nie ma.

Codziennym koszmarem jest nieustający hałas dochodzący zza ściany. Mieszkanie znajduje się między windą a zsypem: z jednej strony trzaskają drzwi od windy, po czym winda rusza z wielkim łubudu; z drugiej jest zsyp - kolejny łomot. Na dodatek zsyp jest połączony z kuchnią wywietrznikiem - żeby kuchnia wietrzyła się do zsypu, zazwyczaj jednak to smród stamtąd wdziera się do kuchni. Alicja zakleja wywietrznik, ale to nie pomaga.

Rysiek dostaje szału. Nie znosi, gdy mu coś przeszkadza w pisaniu. Potrzebuje spokoju, wyciszenia. Gdy tego nie ma, wszystko go drażni.

Gdy więc Alicja widzi, że zaczyna się miotać, że nerwowo chodzi, siadają z Zojką cichutko w kąciku, żeby nie rozdrażnić lwa jeszcze bardziej. Zna go już na tyle, że wie, kiedy się usunąć i nie odpowiadać na zaczepki.

Nigdy nie uderzyła pięścią w stół, nie powiedziała, że ma dość ("Co ty, przecież to był mój Rysio! No co ty!").

Gdy pisanie zaczyna iść gładko, on oznajmia uroczyście, że teraz to już pójdzie, że złapał wiatr w żagle. Odczytuje pierwsze zdanie, Alicja skacze z radości. I tak... do następnego akapitu. Zawsze pisał wolno, ledwo wyrabiał redakcyjne normy. Zależało mu, żeby pisać dobrze, nie dużo. Dlatego zarabiał grosze.

Pomaga im ojciec Alicji. Obydwoje jej rodzice pracują i choć pensje nauczycielskie nie są duże, oferują pomoc. Dopiero w 1959 roku, kiedy Alicja skończy studia medyczne i dostanie pierwszą pensję, napisze do ojca, że dziękują za wsparcie, że teraz już dadzą sobie radę.

 

Ucieczki Zojki

W czasie ponadtrzyletniego pobytu w Meksyku Kapuścińskiemu towarzyszą żona i córka. Alicja trochę pracuje, Zojka idzie do liceum. Po półtora roku córka chce wracać do kraju, ma 17 lat i dość determinacji, żeby postawić się rodzicom. Szczególnie ojcu, z którym się kłóci o wszystko.

Z rozmowy z Alicją Kapuścińską:

- Dlaczego córka chciała wrócić?

- Nie wiem, nauczyła się hiszpańskiego i oświadczyła, że woli być w Polsce. Takie miała życzenie.

- Podobna jest do niego?

- Nie, do jego matki.

Alicja wraca z Zojką do Warszawy, sądzi, że na stałe, samej przecież nie zostawi. Pomoc oferuje przyjaciółka, Zofia Sztetyłło: - Niech mieszka u mnie. - Chcesz zostać u cioci Zosi? - Alicja pyta córkę.

- Była szczęśliwa, zrobiła maturę, dostała się na iberystykę. Wróciłam po roku. Rysiek pół roku później, musiał jeszcze zlikwidować placówkę.

"Ucieczka" z Meksyku jest początkiem trudnych relacji ojca z córką, córki z obojgiem rodziców.

Wstęp do tych skomplikowanych stosunków ma miejsce parę lat wcześniej: gdy Alicja jedzie do Afryki do chorego męża. Dziesięcioletnia Zojka zostaje z dziadkami, choć wcale nie chce. Mama tłumaczy: - Nie jadę na wczasy, jadę do twojego ojca, który jest ciężko chory.

Żal, uraz zostają.

Nieraz słyszałem pełne troski uwagi: - Ona wciąż czuje się wewnętrznie opuszczonym dzieckiem. Żadne argumenty tu nie działają, to sprawa jakichś splątanych emocji.

Przyjaciółka domu mówi kiedyś do Alicji: - Alu, ona ci nigdy nie wybaczy, że byłaś żoną jej ojca.

Żale i urazy po raz pierwszy dają o sobie znać u dorastającej, zbuntowanej nastolatki. Chciała wrócić z Meksyku do Polski - i wróciła. Żadna siła nie była w stanie jej zatrzymać.

W czasach studenckich Zojka zakochuje się w chłopaku z Paragwaju. Rodzice nie chcą słyszeć o wyjeździe córki nie-wiadomo-dokąd; właśnie poznali Amerykę Łacińską epoki wstrząsów społecznych, rewolt, zamachów stanu - i strasznej biedy.

Dzięki koneksjom w partii Kapuściński jest w stanie załatwić chłopakowi córki stypendium w Polsce. I załatwia je, tyle że... "zięć" się nie zjawia, nie daje znaku życia, przepada bez śladu. Wkrótce okazuje się, że ubogi Paragwajczyk nie miał po prostu na bilet i musiał najpierw na niego zarobić. Ani "teściowie", ani "narzeczona" na to nie wpadli.

Zjawia się w Warszawie o kilka miesięcy za późno - Zojka jest już zakochana w Kanadyjczyku o polskich korzeniach, który przyjechał do Polski poznać kraj swojego ojca. Latem wybierają się autostopem do Szwecji, żeby popracować, następnie do Francji - na wakacje.

Zaczyna się nowy rok akademicki, Alicja niepokoi się, że córka nie wraca z wakacji. Zojka daje tymczasem wymijające odpowiedzi. Wreszcie dzwoni - przyślijcie mi metrykę, wychodzę za mąż.

W wigilię Bożego Narodzenia bierze ślub w Grenoble. Nazywa się teraz Zofia Grzybowska.

- Byłaś na ślubie?

- No, skąd. Ona mnie o ślubie zawiadomiła, ale nie zaprosiła.

Wariant powtórki z rodzinnej historii: matka Kapuścińskiego również nie była na ślubie syna z Alicją.

- Rysiek był wtedy w Angoli. Wraca i jest wściekły. Jakiekolwiek związki rodzinne z zagranicą były bardzo źle widziane, a dziennikarza, który jeździł jako korespondent, wręcz dyskwalifikowały.

To druga, po siostrze Barbarze, osoba z najbliższej rodziny, która wybiera życie na Zachodzie.

Kapuściński wykrzykuje w złości, że wyrzeka się Zojki. Wzburzone fale wycisza Nowak, uspokój się, mówi, to jej życie, jej prawo, jej wybór. Poza tym nie musi zrzekać się polskiego obywatelstwa, dostanie paszport konsularny.

Zojka wyjeżdża z mężem do Kanady. "Ucieka" po raz drugi.

Małżeństwo z Kanadyjczykiem nie trwa długo. Mimo to Zojka decyduje się zostać w Vancouver. Na jednym z tamtejszych uniwersytetów kończy iberystykę, którą zaczęła studiować w Warszawie; poznaje wkrótce innego mężczyznę, Amerykanina, ma z nim syna, Brendana. Relacje z rodzicami stają się lepsze, wymieniają ciepłe listy: wspaniale tato, że rzuciłeś palenie, córeczko, czy czegoś ci nie trzeba? Zojce pomaga siostra ojca, Barbara, która - szczęśliwym zbiegiem okoliczności - mieszka w tym samym mieście. Mały Brendan ma wspaniały kontakt z jej synami, traktują go jak małego braciszka.

Zojka zapisuje się na kurs maszynopisania, który pozwoli zdobyć tymczasową pracę w biurze lub bibliotece. Tlą się w niej jednak aspiracje artystyczne. Myśli o malowaniu, próbuje pisać...

Gdy w latach osiemdziesiątych Kapuściński staje się pisarzem znanym na świecie i zaczyna dostawać poważniejsze honoraria, pomoc rodziców dla córki staje się hojniejsza. Paradoksalnie - do wzajemnych relacji wraca napięcie.

W czasie spotkania ojca z córką w Palo Alto w Kalifornii, rok osiemdziesiąty czwarty, dochodzi do charakterystycznej dla ich stosunków scysji. Zojka wychodzi na kilka godzin z domu przyjaciół, u których się zatrzymali. Gdy wraca z przechadzki, ojciec robi jej awanturę: dlaczego nie opowiedziała się, dokąd idzie ani kiedy wróci. Zojka odpowiada w podobnym tonie - nie zajmował się nią, kiedy była mała, a teraz jest dorosła i samodzielna; ma własne dziecko i nie musi się ojcu opowiadać.

- Przywiózł córce pieniądze, bardzo był z tego dumny - wspominają przyjaciele. - Ona tymczasem całym swoim zachowaniem komunikowała mu: "Nie myśl sobie, że mnie kupisz za parę tysięcy".

Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych wzajemne relacje pogarszają się. Roszczenia rosną. Ojciec tłumaczy córce, że chce i będzie jej pomagał, lecz nie jest w stanie jej utrzymywać.

Zarobił sporo na kilku wydanych za granicą książkach, ale nie ma worka bez dna.

Dzięki "dotacjom" rodziców Zojka wynajmuje w centrum Vancouver pracownię malarską. W czasie wizyty w Kanadzie ojciec ogląda pracownię i odnosi wrażenie, że wynajmowanie lokalu w takim miejscu to rozrzutność, na którą nie stać ani jego, ani tym bardziej córki.

Spokojnie wyjaśnia: uprawianie sztuki wymaga cierpliwości i pokory, bo w dzisiejszej dobie twórczość artystyczna to królestwo nadmiaru, przepełnione talentami, dziełami; na realizację planów artystycznych należy najpierw zarobić pieniądze; mało kto w dzisiejszym świecie - jedynie garstka najwybitniejszych i uznanych tuzów - może sobie pozwolić na utrzymywanie się z samej twórczości artystycznej. Pozostali, czyli większość, muszą pracować w zawodach pozaartystycznych i realizować ambicje twórcze w czasie wolnym, po pracy.

Jest przerażony tym, co dzieje się z córką: prawdę mówiąc, wie niewiele - tylko tyle, ile zaobserwuje i ile ona sama mu powie. Dowiaduje się zatem, że pracę w bibliotece uniwersyteckiej porzuciła parę lat wcześniej, że zamierzała studiować psychologię, potem - "terapię przez malowanie". W Vancouver niepokoi go stan mieszkania. Jedenastoletni wówczas Brendan siedzi całymi dniami sam w domu, w półmroku; chodzi do szkoły, kiedy chce, a kiedy mu się nie chce - nie chodzi. W czasie nieobecności Zojki wnuk informuje go, że żywią się głównie fasolą w sosie pomidorowym z puszki.

Na początku dziewięćdziesiątego drugiego roku Zojka ucieka trzeci raz: pisze do rodziców krótki list, w którym ogłasza zerwanie wzajemnych stosunków. Informuje, że wyprowadza się, nie podaje adresu, ani numeru telefonu. Tylko numer jej konta pozostaje bez zmian.

Rodzice nie rozumieją zachowania córki. Są załamani. Kapuściński przeżywa męki, wyrzuca sobie, że przez lata nie było go w domu, a kiedy był, nie poświęcał Zojce należytej uwagi... Mleko rozlało się dawno temu - co może teraz zrobić? Stara się od lat, pomaga, ile może, śle pieniądze, czasem wbrew rozsądkowi... Obwinia się, że zbyt długo akceptował jej niedojrzałość, a powinien był dawno powiedzieć "nie!". I jego, i Alicję dręczy poczucie bezsilności.

Przez długie miesiące nie wiedzą nic o córce i wnuku. (Zojka zrywa również kontakty z siostrą ojca, Barbarą, która nie ma pojęcia dlaczego).

- Cierpiał, że Zojka odcięła go od jedynego wnuka - opowiada bliski przyjaciel. - Gdy Brendan był kiedyś w Polsce, Rysiek próbował się do niego zbliżyć, coś mu opowiadać o sobie, rodzinie, Polsce. Ale nie zdołał się przebić ze swoimi chęciami. Chłopiec zachowywał się tak, jakby nie opuścił Kanady: nastawiał anglojęzyczne kanały w telewizji i nie interesowało go nic poza tym. Może był jeszcze za mały... A potem wszelki kontakt z nim się urwał.

Gdy po długich miesiącach milczenia Zojka wreszcie się odzywa, rodzinna psychodrama zaczyna się od nowa... Ojciec domaga się, żeby podjęła pracę, a jeśli pracy nie znajdzie, niech udowodni swoje starania zaświadczeniami z biura pośrednictwa pracy... Jest zrozpaczony tym, że jedyny temat, jaki córka porusza w rozmowach i listach, to pieniądze.

Jakiś czas potem Zojka przedstawia mu pomysł kosztownej podróży po Ameryce - zwiedzania słynnych galerii. Wiadomo, kto miałby sfinansować ów wojaż. Ojciec tłumaczy nie pierwszy i nie ostatni raz: na realizowanie ekstrawaganckich planów trzeba najpierw zarobić pieniądze; przypomina córce, że ma już ona czterdzieści pięć lat, powinna liczyć się z siłami i możliwościami ekonomicznymi - tak swoimi, jak i rodziców.

Zojka zmienia nazwisko: będzie się teraz nazywać Rene Maisner. Jest fotografką, plastyczką; tworzy fotograficzno-malarskie kolaże, nie chce, żeby ktokolwiek pomyślał, że zawdzięcza zainteresowanie jej twórczością sławnemu ojcu. "Ucieczka" numer... cztery? pięć?

Gdy przyjeżdża od czasu do czasu do Polski, ojciec zwykle znika z domu. Po kolejnej wizycie Kapuściński ma dość, nie chce więcej widzieć córki w domu. Alicja ulega chwilowo temu samemu nastrojowi, potem stara się uciszyć jego gniew.

Jeszcze nieraz później Zojka przekroczy próg domu rodziców.

Kiedyś wykrzyczała bliskiej przyjaciółce, że go nienawidzi. Przyjaciółka domu: - To nie była oczywiście żadna nienawiść, tylko zawiedziona miłość.

Po śmierci ojca Rene Maisner - córka sławnego pisarza Ryszarda Kapuścińskiego, jeździ po Europie. We Włoszech, wspólnie z matką, odbierają nagrody, spotykają się z czytelnikami. W Pińsku na Białorusi odsłaniają tablicę pamiątkową na domu, w którym Kapuściński spędził dzieciństwo. Do Hiszpanii, po której krąży wystawa jego zdjęć z Afryki, Rene Maisner jedzie sama. W Granadzie uczestniczy w konferencji o imigrantach i integracji kulturowej; odbiera nagrodę Harambee, co w języku suahili znaczy "wszyscy razem". Na Uniwersytecie Nawarry w Pampelunie spotyka się ze studentami i profesorami i odpowiada na pytania o ojca.

Udziela prasie kilku wywiadów - o ojcu.

- Był człowiekiem, który okazywał uczucia, ale nie potrafił o nich mówić. Słuchał cierpliwie, ciekawiło go, co ma do powiedzenia człowiek spotkany gdzieś na końcu świata, ale sam raczej milczał. Podobnie traktował mnie. Po powrocie do domu poświęcał dwa dni, by dowiedzieć się, jak wygląda moje życie. Potem pochłaniała go praca: spotkania, rozmowy, pisanie... Godził się płacić za to cenę - bo rozstając się na jakiś czas z krajem, rozstawał się też z rodziną.

- Z lat dziecięcych pamiętam, że spotkania z nim były zwykle nieoczekiwane. Kiedy się pojawiał, cieszyłam się, że znów będzie z nami. Ale z drugiej strony nie potrafiłam okazać żalu z powodu rozłąki. Po prostu zbyt długo przebywał na innej półkuli. Tata rozumiał to i starał się wynagrodzić stracony czas. Gdy miałam kilka lat, przywoził mi lalki. Dziesięć lat później obdarowywał upominkami i ubraniami szytymi przez ludowych artystów z Meksyku czy Peru. To były czasy dzieci kwiatów i takie rzeczy stawały się modne. Zresztą, podobnie noszę się do dziś.

- Zainteresowanie sztuką i fotografią wyniosłam z domu. W naszym warszawskim mieszkaniu, przy ulicy Nowolipki, wisiały pocztówkowe reprodukcje dzieł wielkich malarzy XIX i XX wieku: van Gogha, Cezanne'a, Utrilla, Modiglianiego, Picassa. Ojciec nie tylko fotografował, ale także sam wywoływał zdjęcia. W ciemnię zamieniał kuchnię. To było fascynujące, gdy na białym papierze pojawiały się zarysy krajobrazów lub sylwetki ludzi. Gdy miałam 15 lat, wyjechałyśmy z mamą do ojca do Meksyku. Spędziłam tam półtora roku... Pobyt w Meksyku rozwinął moje zainteresowanie sztuką, której w końcu zdecydowałam się poświęcić. Ojciec uświadomił mi, że bardzo ważna jest specjalizacja w określonej dziedzinie.

- W październiku 2006 przywiozłam mu kalendarz na 2007 rok, z rysunkami i mądrościami buddyjskiego mnicha Thich Nhat Hanha.

Ojciec lubił piękne kalendarze, zapisywał w nich dzień po dniu swoje notatki, terminy, myśli. "Jestem ci bardzo wdzięczny" - powiedział. Oglądał go ze smutkiem, brał do ręki, długo trzymał na stoliku w zasięgu ręki i wzroku. Dopiero później zdałam sobie sprawę, że miał świadomość, jak bardzo jest chory.

- Przed pogrzebem spotkałam wielu ludzi, którzy tatę kochali. Wiedzieli o nim rzeczy, o których nie miałam pojęcia. To było bolesne. W tamtych dniach smutek wywołany odejściem taty mieszał mi się z żalem za czasem, jakiego razem nie spędziliśmy. Uświadomiłam sobie, że wspólnych chwil było mało. Zbyt mało.

Jesienią dwutysięcznego ósmego Rene Maisner, artystka fotograf, pokazuje w warszawskiej Kordegardzie wystawę Żywioły - kolaże nawiązują do sił natury: powietrza, ognia, wody, ziemi.

Dziennikarka "Gazety Wyborczej" Lidia Ostałowska przeprowadza z nią wywiad. Na pytania o ojca Rene Maisner odpowiada niechętnie, czasem z irytacją. Broni się przed szukaniem przez reporterkę inspiracji w twórczości ojca.

Po zakończeniu wywiadu oświadcza, że w tekście nie mogą pojawić się pytania o ojca, a w nocie o niej samej - informacja, że jest córką Ryszarda Kapuścińskiego. Ostałowska poddaje się, rezygnuje z opracowania tekstu rozmowy do druku. Wywiad nie ukazuje się.

 

O miłości i innych demonach

Kobieta jest wyczekiwaniem. Stąd najwyższe wcielenie tej postawy - Penelopa.

Ryszard Kapuściński, Lapidarium III

- Płakałaś w poduszkę? - Teresa Torańska pyta Alicję Kapuścińską.

- Nie.

- Nigdy?

- Chyba nie. Za dużo szczegółów ode mnie żądacie. Człowiek musi dostosować się do sytuacji. Życie szło do przodu i już. On miał swoją pracę, ja swoją...

Alicja jest cenionym pediatrą. Pracuje w szpitalu Akademii Medycznej na ulicy Działdowskiej, od pierwszych staży do emerytury, trzydzieści pięć lat. Są tam dwa rodzaje etatów: akademickie i szpitalne. Etat akademicki - wyższa pensja, krótszy dzień pracy, dłuższy urlop, lecz także obowiązek zrobienia specjalizacji i zdawania egzaminów na stopnie naukowe. Alicja ma "gorszy" etat - szpitalny. Mimo to prowadzi zajęcia ze studentami; bez przymusu, jaki narzuca etat akademicki, robi I i II stopień specjalizacji.

Szef Alicji, dyrektor Kajetan Kaliciński, pyta ją kiedyś:

- Pani chyba nie utrzymuje się za to, co tu pani płacę?

- Mam męża, on dostaje pensję.

- Czyli do szpitala przychodzi pani uprawiać swoje hobby.

- Można tak powiedzieć.

- I za to my pani jeszcze płacimy.

Pośmiali się i tyle. Nie od dyrektora przecież zależały zarobki Alicji.

Mówi, że wstydziła się przyznać, ile zarabia, nawet swojemu ojcu.

Po latach robi doktorat z celiakii - nietolerancji białka zbożowego u dzieci. Dostaje wyróżnienie. Tytuł odbiera w Teatrze "Wielkim, ubrana w togę, z biretem na głowie.

Rysiek siedział w drugim rzędzie i patrzył z dumą. Miała satysfakcję. Myślała: Widzisz, nie jestem gorsza niż inne.

Inne.

- ...wchodził do kawiarni Czytelnika i wszystkie dziewczyny wodziły za nim oczyma.

- I on obdarzał je uśmiechem. Pewnie się w nim kochały. Wiem, że się kochały. Ale co miałam robić. Myślałam: niech się kochają.

- Serce nie bolało?

- Oj, czasami bolało, ale przestawało, kiedy widziałam, że jednak jestem dla niego osobą ważną.

Lgną do niego. Nie musi wyruszać na podbój, to lądy do podbicia same przypływają, zapraszają konkwistadora. On wybiera. Stoi cichutko z boku na bankiecie, przyjęciu, przedstawieniu; centrum towarzyskie jest zupełnie gdzie indziej, lecz magnes i tak działa.

Co w nim takiego jest? No magnes. Spojrzenie, głos, delikatność - bardzo męska delikatność; niesamowite opowieści i takaż aura wokół podróżnika, który objechał niebezpieczne krainy, widział wojny i rewolucje. Seksapil. Uśmiech.

Ryszard Frelek wspominał, że wiele dziewczyn czarował Pińskiem.

- Wzbudzał w nich współczucie, bo miał teorię, że ono jest najważniejsze. "Na Polesiu była wielka bieda. Jak przychodziły pierwsze mrozy, tato wkładał mi kożuszek, obwiązywał rzemieniem albo drutem i rozwijał dopiero, jak ciepło się robiło. A jak ktoś chorował, to się go nacierało terpentyną, kładło na piec i leżał, póki nie wyzdrowiał". Kopałem Rysia po kostkach pod stołem. Jaki drut, jaka terpentyna? Pan Józef Kapuściński był nauczycielem!

Kiedyś oczarował sekretarkę jednego z partyjnych dygnitarzy. Zakochała się na zabój. Żeby uwolnić przyjaciela od kłopotu, ów wysłał ją na placówkę do Hawany.

Zdarzają się kwiaty jednej nocy, ale okazjonalnie; reguła jest inna. Zawsze chodzi o miłość - taką czy inną. Potrzebuje jej. Potrzebuje podziwu, potrzebuje intymności. Romantyczny kochanek, który o szóstej rano gna na dworzec z bukietem róż, bo ona przyjechała.

- Przecież masz żonę.

- Nie przejmuj się. Ma kogoś.

Taki sobie wymyślił wykręt - opowiada dobra przyjaciółka - na uciszanie wyrzutów sumienia niektórych pań.

Każda jest centrum świata, królową - byle tylko nic od króla nie chciała, niczego nie wymagała.

Wiadomo, że nawet najtrwalsze królestwa nie są wieczne. Powiedzmy sobie: te tutaj trwają krótko. Obowiązuje (zazwyczaj) zasada trzech miesięcy: tyle trzeba, żeby wyparowało pierwsze zauroczenie; nie należy sprawy przeciągać. Dłużej zresztą nie można, jest przecież pisanie, trzeba się skupić; ciągłe wyjazdy, żona. Ale było wspaniale, naprawdę cudownie, jak w bajce.

 

Bądź dla mnie pani jakby chwila z bajki

bądź bajką którą ułożymy sami

nie są potrzebne słońce ani księżyc

jedynym światłem będą twoje oczy

 

Nie są potrzebne krzewy ani drzewa

tam gdzie są lasy będą twoje włosy

a tam gdzie rzeki tam twoje ramiona

a tam gdzie fale będzie kołysanie

 

A z tego świata który nas otoczy

weźmiemy z sobą tylko krople rosy

ażebyś potem kiedy sen się skończy

i bajka zgaśnie miała w czym się przejrzeć

 

(Jeden z przyjaciół oburza się na ten "wstrętny, machistowski wiersz": - Rozkochuje, łamie serce, a ona ma sobie potem marzyć o nim, "kiedy sen się skończy i bajka zgaśnie". Okropny szowinizm!).

Nie należy wracać, rozpalać na nowo tego, co przygasło. Gdy jednak jakaś dawna królowa trzy albo pięć lat później zachoruje, będzie miała wypadek i on dowie się o tym, zostawi na środku ulicy aktualną monarchinię i pogna z kwiatami na oddział szpitalny. Ona poczuje, że wciąż jest ważna, że zapadła mu w serce na zawsze. Że nadal jest królową, bo on pamięta.

Królową może zostać sekretarka, ekspedientka, studentka, intelektualistka, poetka, reporterka, tłumaczka, korektorka, redaktorka, cenzorka, konspiratorka... Miłość nie zna barier, ani granic, jest ponad klasami i zawodami, ponad kolorami (brunetki, blondynki), miarami (wysokie, niskie, szczupłe, puszyste), doświadczeniami (młodsze i nie najmłodsze), stanami (panny, mężatki, rozwódki).

- Człowiek niepewny siebie, a takim był Rysiek, szuka akceptacji i potwierdzenia własnej wartości na różnych polach, również w relacjach damsko-męskich - tłumaczy jeden z przyjaciół.

- Jest prostsze wyjaśnienie: miał wielki apetyt na życie i tyle - komentuje inny.

Lubi pochwalić się liczbą podbojów.

- To on liczył? - nie dowierza zmieszana jedna z podbitych.

- Rysiek kochał całą ludzkość - wybucha śmiechem najprawdziwsza z królowych - a jej żeńską połowę kochał bardziej.

W reportażach, książkach prawie nie ma kobiet. Kapuściński-mężczyzna żeńską połowę ludzkości kocha bardziej, lecz reporter Kapuściński rzadko ją zauważa. Wyjątkiem jest Carlotta z książki Jeszcze dzień życia, o wojnie domowej w Angoli. (Czy wyjątkiem?).

 

...przyszła z automatem na ramieniu i choć miała przyduży mundur, dawało się wyczuć, że jest zgrabna. Wszyscy natychmiast zaczęliśmy się do niej zalecać... Nasza dziewczyna była Mulatką, miała nieopisany wdzięk i wtedy wydawało nam się również - wielką urodę, choć później, kiedy wywołałem jej zdjęcia, jedyne zdjęcia Carlotty, jakie po niej zostały, stwierdziłem, że nie była taka piękna. To znaczy - nikt nie powiedział tego na głos, żeby nie zburzyć naszego mitu, naszego wyobrażenia o Carlotcie... Od początku wydawała nam się piękna. Dlaczego? Bo taki był nasz nastrój, bo to nam było potrzebne, bo tak chcieliśmy. Zawsze stwarzamy urodę kobiet, więc i tym razem myśmy stworzyli urodę Carlotty...

 

A potem Carlotta ginie.

Nie dowiemy się, co myślała, lubiła, jaka była. Występuje jako obiekt męskiego podziwu; wiemy, jak wyglądała, jak ona - jedyna dziewczyna w grupie - oddziaływała na mężczyzn. Niewiele więcej.

Kiedyś reporter piszący o Afryce, Adam Leszczyński, młodszy o dwa pokolenia, pyta Kapuścińskiego:

- Dlaczego, pisząc o Afryce, nigdy nie pisze pan o seksualności? Przecież Afryka to przede wszystkim seksualność.

- To kwestia pokoleniowa. Dla ludzi mojej generacji seksualność to sfera, o której się publicznie nie mówi.

Lecz seksualność afrykańska Kapuścińskiego interesuje. Cathy Watson i William Pike, u których pomieszkuje w Kampali pod koniec lat osiemdziesiątych, opowiadają, że wypytywał w kółko ich kierowcę Freda o życie seksualne Afrykańczyków. Interesowała go poligamia.

Jednak w afrykańskiej książce Heban są o seksualności tylko dwa zdania, odległe od antropologicznych pytań zadawanych Fredowi. Nocny bar w Dar es-Salaam, należący do polskiego imigranta: tłok, ścisk, hałas. "Klientów przyciąga tu uroda czekoladowej Miriam, pięknej striptizerki z odległych Seszelów. Jej popisowy numer to obieranie i zjadanie, w specjalny sposób, banana".

W Podróżach z Herodotem w sposób niezamierzony Kapuściński demaskuje się, jak postrzega żeńską połowę ludzkości.

 

...sprzedawczynie nie siedziały, ale stały, wpatrując się w drzwi wejściowe. Dziwne było, że stały milczące, zamiast siedzieć i rozmawiać ze sobą. Przecież kobiety mają tyle wspólnych tematów. Kłopoty z mężem, problemy z dziećmi. Jak się ubrać, co ze zdrowiem, czy nic się wczoraj nie przypaliło.

 

- A nie mówiłam panu, że się z kobietami nie przyjaźnił? - uśmiecha się Izabella Nowak, gdy wskazuję ów fragment Podróży... - Teraz wie pan dlaczego.

Potrafi być brutalny w słowach: gdy jest kryzys, konflikt, gdy mówi "żegnaj" albo gdy kandydatka na tron królowej waha się: - A może nie? Jest to jednak brutalność kogoś, komu zależy. Nie macho, nie zimnego drania. (Tak opowiadają).

Jeden z przyjaciół mówi: - Wobec wielu kobiet był takim słodkim draniem.

Czasem zadurzony jak nastolatek miota się: - Teraz to już koniec, w końcu się rozwiodę, dosyć tego.

- Gdyby naprawdę chciał się rozwieść, pierwsza bym mu to wybiła z głowy! - mówi najprawdziwsza z królowych. - Alicja była jego ostoją.

Wśród znajomych krąży anegdota: gdy w Afryce psuje się Ryśkowi samochód, umie naprawić sam. Gdy auto rozkracza się na skrzyżowaniu w Warszawie, nie dzwoni po pomoc drogową, tylko do Alicji, żeby wszystko załatwiła.

- Kubo, ratuj!

Czułe przezwisko żony, Kuba, powstaje po powrocie Kapuścińskiego z Afganistanu w ostatnich dniach pięćdziesiątego szóstego. Strażnik, który go pilnował na lotnisku w Kabulu, bo znalazł się tam bez wizy, ucieszył się na wiadomość, że Kapuściński nie jest Anglikiem. Anglik - kaput, Rosjanin - friend. - O, Urusi bisior hubas! (o, Rosjanie, bardzo dobrze).

Kapuściński bawi się brzmieniem słów, powtarza je, deklamuje. Hubas przechodzi transformację ku "kubasowi", a "kubas" przepoczwarza się w "kubę" - tyle że dużą literą.

- Kubo, ratuj!

Ale Kubę przed światem ukrywa. Wieczny kawaler.

- Dlaczego, Alu, nie byłaś u nas na kolacji? - pyta znajoma.

- Bo Rysio mnie nigdzie nie zabiera.

- To on miał żonę? - pyta zaskoczona Elena Poniatowska, meksykańska pisarka, którą odwiedzam w jej mieszkaniu w stolicy Meksyku. - Wspominał kiedyś o córce.

Daniel Passent: - Dopiero po wielu latach znajomości usłyszałem, że ma żonę.

Kolega z tygodnika "Kultura", uważający się za przyjaciela: - Panią Alicję zobaczyłem po raz pierwszy w styczniu dwa tysiące siódmego, tuż przed jego śmiercią. Przyszła na Uniwersytet Warszawski odebrać w jego imieniu Nagrodę im. Franciszka Ryszki.

Niektórzy przyjaciele domu Kapuścińskich sądzą, że "bez Alki Rysiek by zginął". Gdy stał się znany na świecie i dostawał honoraria z różnych źródeł, Alicja uczyła się przepisów podatkowych i prawa autorskiego. Gdy wybierał się w podróże, wyszukiwała mu połączenia lotnicze; posiadła dziesiątki innych umiejętności sekretarki, asystentki, księgowej. Współtworzyła "administracyjno-logistyczne" zaplecze jego kariery.

Ale przez całe życie Rysiek trzymał ją w cieniu. Dopiero gdy odszedł, Alicja znalazła się w świetle kamer, zetknęła ze światem, którego nie poznała za życia męża, zaczęła uczestniczyć w jego sukcesie.

 

On jest około czterdziestki, ona dwa razy młodsza. On wraca z dalekiej podróży, wpada na domową prywatkę. Międzynarodowe towarzystwo. Opowiada, zaciekawia. Ona już należy do niego, on jeszcze o tym nie wie.

- Co cię w nim kręciło?

- Wszystko.

- A najbardziej?

- Najciekawsza część męskiego ciała.

- A dla ciebie, to która?

- Mózg.

Po całonocnej libacji poranne pożegnanie: - To kiedy się zobaczymy?

Potem i ją koronuje na królową; jeszcze nie wie, że wcale nie na trzy miesiące. Zauroczenie, zaślepienie, szaleńcza namiętność trwają dwa lata. Spotykają się w mieszkaniach znajomych, przyjaciół, którzy zostawiają klucze; lata później w garsonierze na warszawskim Służewcu, u niej, gdy będzie miała własne mieszkanie.

- Nie było w nim żadnej rutyny, nic konwencjonalnego, był "kreatywny", romantyczny, nic na "odwal się". Czułość, poczucie bliskości...

 

Odkąd jesteś

wszystko zmienia barwę

ma dodatkowy odcień -

ciebie

odkąd jesteś

zmieniają się dźwięki -

są nasycone twoim głosem...

 

- Wiesz, jak już razem zamieszkamy... - ona do niego któregoś dnia.

- Spojrzał na mnie tak, że w jednej sekundzie zrozumiałam, że albo mogę mieć to, co mam, albo nic. "Nic" nie wchodziło w grę. Wybrałam to, co mi dawał.

Potem sama by nie chciała. Tak mówi. On potrzebuje żony, która go obsłuży, będzie dyrektorem administracyjnym, księgową, ochmistrzynią... To nie dla niej. Jest niezależna, ambitna, ma plany. Intelektualistka. Pociągająca - także w rozmowie. Czepialska, dosadny język. Podobnie odbierają świat, ona jeszcze dziś mówi: - Jestem czerwona, nie podoba się?

Będzie miała wiele związków, zazwyczaj udanych. Faceci lgnęli do niej tak samo, jak do niego lgnęły kobiety.

Po paru miesiącach namiętności on mówi, że koniec. Musi pisać, skupić się, dosyć tego wariactwa. Dwa dni później dzwoni. Ona daje dozorcy pięć złotych, żeby po jedenastej wieczorem otworzył bramę.

Potem znowu z nią zrywa, i znowu...

Przy pierwszych zerwaniach ona cierpi. Po kolejnych - wie, że za parę dni i tak zadzwoni telefon.

W jednym z listów pisze do niej słowami poety: - Teraz, kiedy już wiesz, że Ciebie kocham, nie zrobisz mi nigdy nic złego.

Też wiedziała, że nie zrobi jej nic złego.

Pisze, że gdyby ją skrzywdził, skrzywdziłby siebie, ponieważ pozbawiłby się prawa do tego, co dla niego najdroższe - prawa do ich miłości.

Nie myśli o małżeństwie - i tak jest panią sytuacji: tylko ona wie, kiedy on wyjeżdża i kiedy wraca. Odwozi go taksówką na lotnisko i z lotniska odbiera. Na Bliski Wschód jedzie tylko na chwilę, choć oficjalnie wyjazd służbowy trwa dłużej. Gdy ma wyjechać do Angoli, zwierza się jej z obaw, czy wróci żywy.

Mniej więcej wtedy, po dwóch latach, to ona mówi "koniec". Zakochała się w innym. Nie ma czasu na łzy, pożegnania. On jedzie na wojnę, ona zaczyna nowe życie.

Z wojny wraca żywy i... wszystko od nowa. Teraz szanse są wyrównane: oboje w związkach, razem będą konspirować. Przez trzydzieści trzy lata.

Gdy ona jest daleko, on pisze w listach, że otacza go pustynia. Pustynia - miejsce, w którym jej nie ma.

- Nie chciałaś pobłyszczeć w jego blasku?

- Przeciwnie, byłam zazdrosna o naszą prywatność, intymność - i nic się w tej sprawie nie zmieniło, choć on nie żyje. Dlatego w twojej książce nie będzie mojego nazwiska. Byłam z nim dla niego samego, nie dlatego, że był sławny. Zresztą gdy się poznaliśmy, był znany tylko w Polsce, do światowej sławy brakowało kilkunastu lat.

Nieraz namawia ją na wyjście do restauracji, na bankiet, premierę. Raz się złamała. Wchodzą do knajpy. Słychać szepty: - O, Kapuściński...

- Kończ tę kaszę - mówi do niego. - Idziemy stąd.

Kiedy chciał ją potem gdzieś zabrać na kolację czy bankiet, mówiła: - Zrobię ci kanapkę...

Zostają w domu, cieszą się sobą, nikt o tym nie wie.

- To on był niedyskretny. Gdyby nie kłapał jęzorem, nigdy byś się nie dowiedział.

Nie ma w ich miłości nic zaborczego. Opowiadają sobie o innych związkach. - Dobrze ci z nim, dobrze ci z nią? Fantastycznie, jestem szczęśliwa, chcę, żebyś był kontent.

Kiedyś ona wiąże się z dużo młodszym narzeczonym. Dzwoni: - Wpadnij.

- Teraz to chyba przesadziłaś.

- Był zazdrosny?

- Zazdrosny - nie, ale czuł się dyskomfortowo, że ma rywalizować z "pięknym dwudziestoletnim". Sam czuł się "szpetnym czterdziestoletnim".

Innym razem ona mówi: - Chyba się rozwiodę.

- Zwariowałaś, zabraniam ci! To przecież mój przyjaciel!

Gdy on zbliża się do sześćdziesiątki i nie ma ochoty snuć opowieści o podbojach, ona myśli, że coś ukrywa. Rozbraja ją wyznaniem: - Wiesz, w życiu pisarza przychodzi moment, w którym najcenniejszymi kochankami są jego własne książki. (Na sakramentalne pytanie przyjaciela "jak tam dziewczyny?", coraz częściej zaczyna odpowiadać: - Już mi się nie chce, jestem zmęczony, nie mam czasu).

Rozmawia z nią o Alicji. Przeżywa marny stan psychiczny żony, mówi o niej z troską, przejmuje się. Wie, że nie jest niewinny.

- Byłaś zazdrosna o Alicję?

- Nigdy. Jestem jej dozgonnie wdzięczna za ciche przyzwolenie na nasze - Ryśka i moje - prawo do miłości. To szlachetne i godne podziwu.

Postanawia, że będzie kochać i szanować wszystko, co on kocha i czego potrzebuje.

- Alicja była dla niego ważniejsza niż może to wynikać z całej tej opowieści.

Zwraca uwagę na jego szpitalne zapiski tuż przed śmiercią:

Kuba spędza ze mną kilka godzin dziennie. Jakiż jej jestem za to wdzięczny!

- W takich chwilach pisze się prawdę.

- Tyle lat i nigdy nie mieszkaliście razem?

- Nigdy dłużej niż kilka dni.

- Nie staliście się jak wiele starych małżeństw bratem i siostrą, mamą i synkiem, tatą i córeczką.

- Nigdy.

Żar tlił się do końca.

A ciągłe rozstania? To tylko kolejne doświadczenia. Zawsze wiedzieli, że - jak napisał w jednym z listów - minie tylko kilka wieków i nadejdzie ich chwila. Ich sekunda. Pięknie było myśleć o każdej najbliższej sekundzie.

Wraca do Alicji. Zawsze wraca. Najpierw do mieszkania na rogu Nowolipek i Marchlewskiego, do tego na ulicy Pustola, potem na Prokuratorskiej.

- Cóż z tego, że więcej go w domu nie było, niż był. Już tego nawet nie pamiętam. A może nie chcę pamiętać? Obecność fizyczna nie jest najważniejsza. Najważniejsze były klucze. Ojej, klucze! Klucze! - wołał przed wyjazdem. Zabierał klucze od mieszkania, pakował do walizki. -Muszę wiedzieć - mówił - że mam dokąd wrócić. Wiedział, że ma dom, do którego zawsze, cokolwiek by się stało, może wrócić.

 

Legendy: skazany na rozstrzelanie

O niebezpieczne momenty kongijskiej wyprawy spytała Duśana Provaznika Bożena Dudko, autorka rozmów z tłumaczami książek Kapuścińskiego.

 

Wypytuję więc pana Duśana o te wszystkie niebezpieczeństwa: spotkania z żandarmami podczas przeprawy przez dżunglę do Stanleyville i ze szwadronami zemsty...; wyprawę na pocztę, na drugi koniec sterroryzowanego miasta, żeby nadać depesze agencyjne; ucieczkę ze Stanleyville przy pomocy komisarza ONZ, uniknięcie rozstrzelania w Usumburze...

Ale bezskutecznie.

- Wszystko znakomicie opisał Ryszard w Wojnie futbolowej, ja nie mam nic do dodania - tę odpowiedź usłyszę jeszcze kilka razy.

 

Paradoksalnie, potwierdzenie wersji Kapuścińskiego w taki sposób, zabrzmiało dla mnie jak... stanowcze zaprzeczenie.

Dlaczego niebezpieczeństwa wyprawy to jedyna sprawa, o której Provaznik nie chciał rozmawiać, mimo ponawianych pytań reporterki? O innych wątkach podróży do Konga - mimo że "wszystko znakomicie opisał Ryszard" - opowiadał bez oporów; miał do dodania interesujące nieraz szczegóły.

Niechęć do odpowiedzi na pytanie i stanowcze potwierdzanie wersji Kapuścińskiego (której nikt przecież nie podważał) wzbudziły moje zainteresowanie i zainspirowały do poszukiwania relacji Jardy Boućka. Z pytaniami, jak i gdzie szukać oraz czy taka relacja w ogóle istnieje, poszedłem do kolegi reportera piszącego o Czechach. Ów pomógł mi nawiązać kontakt z Jaroslavem Boućkiem, synem nieżyjącego już "dowódcy" kongijskiej wyprawy. W ten sposób dotarłem do opowieści daleko różnej od opisanej w Wojnie futbolowej.

Okazało się, że Boućek junior napisał esej W głąb Konga: konfrontuje w nim relację Kapuścińskiego z relacjami swojego ojca, które odnalazł w Archiwum Narodowym w Pradze, jego kairskim dzienniku oraz w listach i depeszach.

Najpierw zestawia opisy tego samego wydarzenia: przekroczenia przez reporterów granicy sudańsko-kongijskiej.

 

Kapuściński:

Zapomniałem dodać, że jeszcze w Kairze minister rządu Lumumby - Pierre Mulele (późniejszy przywódca powstania Simbów, zamordowany) wypisał nam odręcznie na zwykłych kartkach papieru wizy do Konga. Ale kogo obchodziła taka wiza? Nazwisko Mulele nic żandarmom nie mówiło. Ich zamknięte, ponure twarze, do połowy ukryte w głębokich hełmach, były nieprzyjazne. Kazali nam wracać do Sudanu. Jedźcie z powrotem do Sudanu, powiedzieli, bo dalej jest niebezpiecznie, im dalej, rym gorzej. Jak gdyby byli wartownikami piekła, które zaczynało się za ich plecami.

 

Boućek:

Kolejny szlaban. Z pobliskiej budki wychodzi żołnierz i z niedowierzaniem podnosi karabin. "Białe twarze" przejeżdżały tędy w ubiegłym roku wielokrotnie, wszystko to jednak były pospieszne wyjazdy Belgów z Konga do Sudanu. Wzdłuż drogi i na placyku za jedynym hotelem w Dżubie rdzewieją dziesiątki porzuconych samochodów. Dalej na północ jechać się nie da... A to pierwszy przypadek, kiedy jakiś Europejczyk jedzie w przeciwnym kierunku. Żołnierz wraca do budy, aby rzecz skonsultować, i wraca z dwoma kolegami i sierżantem. Niestety, żaden z nich nie rozumie napisanego po francusku dokumentu zezwalającego na wjazd do kraju, podpisanego przez przedstawiciela rządu Lumumby, ani moich wyjaśnień. Wobec tego jako język pertraktacji wybieramy porozumiewanie się na migi... Potem uniósł szlaban.

 

Boućek junior zastanawia się: - Czy ekspresyjne przedstawienie niebezpiecznej podróży do Konga u Kapuścińskiego w porównaniu z "cywilną" w nastroju relacją Boućka wypływało z tego, że Kapuściński po raz pierwszy znalazł się w dramatycznej sytuacji wojny domowej w kraju afrykańskim i zbyt dosłownie traktował słowne groźby wypowiadane pod adresem "podejrzanych cudzoziemców"? Jarda Boućek był jako reporter weteranem kilku konfliktów zbrojnych i "słowne pogróżki nie wyprowadzały go do tego stopnia z równowagi".

Z relacji Boućka wynika, że dziennikarze nie musieli wcale wyjeżdżać ze Stanleyyille w obawie przed utratą życia w żywiołowych samosądach Afrykańczyków na białych. Syn czechosłowackiego reportera pisze:

 

Przed wyjazdem do Konga Boućek pisał do redakcji, że będzie mógł przebywać w Stanleyville około miesiąca, a potem będzie musiał wracać, aby kupić lekarstwa, które ze względu na trwałe dolegliwości były mu niezbędnie potrzebne. Wizę wyjazdową z Konga podpisał Louis Lumumba, brat zamordowanego premiera; przed odjazdem Boućek załatwił sobie wizę powrotną, przewidywał bowiem, że do Konga jeszcze wróci.

 

Z Konga reporterzy wyjechali, dlatego że - według relacji Boućka - kończyły im się pieniądze, nie mieli pewności, czy ich depesze gdziekolwiek docierają, natrafiła się zresztą okazja: leciał samolot ONZ do Burundi. Boućek podważa relację Kapuścińskiego w sprawie rzekomej niechęci pracowników ONZ do pomocy ich grupie dziennikarskiej; inaczej niż Kapuściński twierdzi, że od początku było wiadomo, że lecą do Usumburu. Boućek junior:

 

Pisząc dalej o tym, jak to Belgowie byli zdecydowani wszystkich ich wymordować, [Kapuściński] zapewne dał się ponad miarę zastraszyć pełnymi fanfaronady wypowiedziami niektórych młodych belgijskich oficerów, którzy rzucili pod ich adresem kilka buńczucznych uwag w typie:

- Tych dziennikarzy najlepiej od razu zastrzelić!

Boućek w żadnym wypadku nie odczuwał lęku, że Belgowie mają zamiar ich zabić. Usumburu było to lotnisko cywilne, obok żołnierzy znajdowała się tu cywilna obsługa lotniska, celnicy, piloci i stewardesy linii lotniczych Sabena, pasażerowie, którzy mimo woli staliby się świadkami takiej zbrodni.

Przede wszystkim jednak - jaki miałoby dla Belgów sens uśmiercenie pięciu dziennikarzy oficjalnie akredytowanych przy ONZ?

 

Boućek junior podsumowuje, że "wyprawa do Konga w żadnej mierze" jego ojcem "nie wstrząsnęła".

Wielu przyjaciół i znajomych Kapuścińskiego uważa, że był katastrofistą w takim znaczeniu, że drobne wydarzenia potrafił rozdymać do niewyobrażalnych rozmiarów, a zwyczajne obawy przedstawiać jako koniec świata.

- Wszystko, co mówił, dzieliłem co najmniej przez dwa - uśmiecha się Adam Daniel Rotfeld.

Wracają słowa jednego z przyjaciół: że swoją odwagę Kapuściński tworzył w literaturze; wiedział, że jest inny.

Częścią legendy Kapuścińskiego reportera jest kilka rozstrzelań, których uniknął. Wiemy o nich wszystkich od niego samego. W Boliwii, jak opowiadał, uratował go szofer, który spił oficera: ów chciał ponoć Kapuścińskiego rozstrzelać jako komunistycznego szpiega. Z kolei po przewrocie w Ghanie chciano go - jak opowiadał - rozstrzelać jako szpiega obalonego w tamtych dniach Kwame Nkrumaha.

Był też rzekomo skazany na rozstrzelanie w Usumburu pod koniec kongijskiej wyprawy. Siedział zamknięty w okratowanym pomieszczeniu na lotnisku razem z czechosłowackimi i radzieckimi dziennikarzami, "...gdy siedziałem w więzieniu w Usumburu skazany na rozstrzelanie..." - mówił Wojciechowi Giełżyńskiemu w wywiadzie w 1978 roku. "...miałem wyrok śmierci, cudem uniknąłem rozstrzelania" - mówi o tamtym zdarzeniu w innym wywiadzie, także z lat siedemdziesiątych.

Ludzie różnie reagują na stres, zagrożenie, szczególnie z dala od domu, w obcym świecie. Tak głębokie różnice między relacjami Kapuścińskiego i Boućka stawiają jednak pod znakiem zapytania nie tylko groźbę rozstrzelania w Usumburu, lecz i wszystkie pozostałe. Między twierdzeniem, że "mogło być groźnie", a sentencją, że "kilkakrotnie uniknął rozstrzelania", jest spora różnica.

Kapuściński przez wiele lat kreował własną legendę: reportera macho, któremu nie straszne wojny, głód, dzikie zwierzęta, tropikalne insekty i choroby, a także śmierć zaglądająca w oczy. Nie ma wątpliwości, że przez ćwierć wieku pchał się tam, gdzie niebezpiecznie; nieraz znajdował się w sytuacjach, które każdego przyprawiłyby o panikę i strach.

Brytyjski dziennikarz William Pike, który od kilku dekad mieszka w Afryce Wschodniej, opowiadał mi, jak w 1988 roku wpadli razem w zasadzkę zastawioną przez partyzantów w Ugandzie (Kapuściński opisał ją w Hebanie).

- Zachowywał się spokojnie, godnie, nie panikował - opowiada Pike, którego spotykam w Kampali. Ma jednak zastrzeżenia do akuratności opisów Kapuścińskiego. Na przykład, niespełna metrowe trawy urastały w jego opowieści do dwumetrowych; szeroka, równa droga stawała się pod piórem Kapuścińskiego wyboistą, niebezpieczną ścieżyną.

Różnice między relacjami Boućka i Kapuścińskiego z wyprawy do Konga, w szczególności fragmenty dotyczące zatrzymania w Usumburu, są poważniejsze. Sugerują, że Kapuściński przesadzał, kreował sensacyjną opowieść na kanwie sytuacji, które nie były sensacyjne w takim stopniu, jak je opisał. Tworzył literacką postać Ryszarda Kapuścińskiego, bohatera książek Ryszarda Kapuścińskiego, a tym sposobem swoją legendę.

Przyjaciele wspominają, że nieraz podrywał dziewczyny na opowieści o biedzie, głodzie i niebezpieczeństwach w czasie wojny.

Publiczność, swoich czytelników uwodził bohaterstwem, wizerunkiem reportera macho. Świetnie rozumiał, że częścią dobrej literatury jest aura wokół niej, legenda pisarza. Żywot reportera jeżdżącego na wojny, obsługującego rewolucje i zamachy stanu w Trzecim Świecie, nadawał się do jej tworzenia w sam raz, szczególnie, że tylko niewielką część należało "podkolorować", większość składników legendy była prawdziwa.

Moją hipotezę potwierdza pośrednio uwaga, którą słyszę od Jerzego Nowaka: - Nam, przyjaciołom, opowiadał o tych "rozstrzelaniach" zawsze z przymrużeniem oka. Wiedzieliśmy, że to licentia poetica Ryśka. Z czasem zaczął jednak traktować te opowieści na serio. Czytelnikom i słuchaczom pozwalał wierzyć, że wszystkie te niebezpieczne przygody przytrafiły mu się naprawdę i gdy inni o nich mówili bądź pisali - nie zaprzeczał.

 

Legendy: Che, Lumumba, Allende

Fascynacja Kapuścińskiego Che Guevarą obrośnie legendą, według której reporter przeprowadzał z rewolucjonistą wywiad, znał go, a nawet pozostawał z nim w przyjaźni.

Legenda powstała za sprawą noty na okładce angielskiego wydania Wojny futbolowej: "Przyjaźnił się z Che Guevarą w Boliwii, z Salvadorem Allende w Chile i Patrice'em Lumumbą w Kongu".

Spośród tej trójki Kapuściński spotkał - prawdopodobnie - Salvadora Allende.

O ich spotkaniu wiadomo tylko tyle, ile sam Kapuściński opowiedział w jednym z wywiadów w ostatnich latach życia: to być może Allende uchronił go przed karnym wydaleniem z Chile. Nigdy nie opublikował tekstu o spotkaniu z Allende; nigdy wcześniej nie wspomniał ani o tej, ani o innej z nim rozmowie.

W szkicu Guevara i Allende z tomu Chrystus z karabinem na ramieniu Kapuściński nie pisze ani słowem o tym, że któregoś z nich spotkał osobiście. Nie ma cienia sugestii, że kiedykolwiek rozmawiali, o czym dziennikarze zazwyczaj spieszą donieść w pierwszych słowach. Istnieje zdjęcie zrobione prawdopodobnie w czasie jakiegoś bankietu, na którym Kapuściński siedzi obok Hortensii Bussi, żony Allende.

Pytam Wojciecha Jagielskiego, dziennikarza specjalizującego się w tematyce afrykańskiej, cieszącego się uznaniem w środowisku polskich reporterów, czy możliwe, że Kapuściński spotkał Lumumbę.

- A gdybyś spotkał Hugona Chaveza lub Eva Moralesa i rozmawiał z nimi, to nie pochwaliłbyś się tym w reportażu, korespondencji? Reporter, który spotyka postać tej rangi, natychmiast łapie choćby jedno zdanie i nadaje: że ten facet powiedział to jemu, jego gazecie, jego agencji. To elementarz naszego zawodu. W tekstach Kapuścińskiego nie ma śladu po "spotkaniu z Lumumbą".

Warsztat dziennikarski, jakim Kapuściński posługuje się w opowieści o Lumumbie (reportaż w "Polityce" z 1961 roku, zamieszczony później w Wojnie futbolowej), nie sugeruje, że kiedykolwiek się spotkali, bądź rozmawiali. Zresztą Kapuściński dotarł do Konga w lutym 1961 roku, gdy Lumumba od miesiąca już nie żył.

Czy w ogóle spotykał postacie "tej rangi"? W hotelu New Africa w Dar es-Salaam, gdzie spiskowali rebelianci - późniejsi przywódcy wyzwalających się spod władzy kolonialnej krajów Afryki: Mugabe, Nujoma, Kaunda i inni; wtedy nie byli jeszcze na świeczniku. Gdy w czasie wojny domowej w Angoli Kapuściński spotka przywódcę socjalistycznego ugrupowania MPLA, Agostinho Neto, napisze o tym wprost w reportażach, a potem w książce Jeszcze dzień życia.

Skąd zatem rewelacje o przyjaźni z Che Guevarą, Allende, Lumumbą?

Rozmawialiśmy kiedyś o zamachu stanu Pinocheta i Kapuściński powiedział: "O tak, byłem TAM wtedy. Wszystko zaczęło się od zamordowania generała Schneidera...". Rzeczywiście, Kapuściński był w Chile pod koniec 1967 i na początku 1968 roku, potem wracał do tego kraju, między innymi w czasie wyboru Allende na prezydenta w 1970, wizyty w Chile Fidela Castro w 1971 roku, lecz nie był na miejscu w czasie puczu Pinocheta. "Byłem TAM wtedy..." oznaczało jedynie to, że podróżował do Chile w tamtych burzliwych latach. Gdy rozmawialiśmy, byłem jednak pewien, że maestro był świadkiem zamachu stanu (wtedy PAP miała już w Ameryce Łacińskiej innego korespondenta, Zdzisława Marca, i to on słał relacje z chilijskiego dramatu).

Podobnego zabiegu Kapuściński użył, gdy przy innej okazji któryś z nas przywołał masakrę w Meksyku na placu Tlatelolco w 1968 roku. I znowu - Kapuściński powiedział coś w rodzaju: "O tak, byłem tam wtedy". Był - miesiąc później. Do masakry doszło 2 października, wtedy Kapuściński przebywał w Rio de Janeiro, wylądował w Meksyku w połowie listopada, co odkrywam teraz, w trakcie pracy nad książką. Niewątpliwie zrobiła na nim wrażenie żałobna atmosfera ledwie miesiąc po zbrodni - zabito ponad 300 demonstrantów i przypadkowych przechodniów, dwa tysiące raniono. Był świadkiem tamtego burzliwego czasu, lecz ani na Tlatelolco, ani w mieście w dniu masakry go nie było.

Sądzę, że w podobny sposób Kapuściński stworzył legendę o swojej "przyjaźni" z Lumumbą i Che Guevarą. Mógł wspomnieć angielskiemu wydawcy, że przeszedł szlakiem Guevary w Boliwii, ten tymczasem zrozumiał, że przeszedł tym szlakiem RAZEM z Che.

Mitotwórcza "metoda" polegała na sugerowaniu, stwarzaniu przeświadczeń w umysłach odbiorców. Kapuściński nie wchodził w szczegóły, nie dopowiadał do końca, w razie przyparcia do ściany mógł się wycofać; nie można mu było zarzucić kłamstwa. Dopowiadali inni. Dopowiadaliśmy...

Do ściany przyparł Kapuścińskiego na początku lat dziewięćdziesiątych Jon Lee Anderson, reporter i publicysta "New Yorkera", biograf Che Guevary.

- Przygotowywałem się do pisania książki o Che, przeczytałem mnóstwo dokumentów i relacji - i nigdy nie natrafiłem na ślad przyjaźni Guevary z reporterem z Polski - opowiada Anderson. - Guevara nie nawiązywał łatwo przyjaźni i gdy na okładce Wojny futbolowej przeczytałem o jego przyjaźni z Kapuścińskim, byłem podekscytowany. Myślałem: to musiała być jakaś sekretna przyjaźń, ależ odkrycie!

Kapuściński miał odczyt w Londynie, Anderson nie pamięta daty, była to prawdopodobnie promocja brytyjskiego wydania Imperium. W przerwie, przy stoliku z kawą, Anderson poprosił Kapuścińskiego:

- Opowiedz mi o Che...

- Ach, to błąd wydawcy... - odpowiedział Kapuściński.

- Byłem rozczarowany. Jego odpowiedź zrobiła na mnie wrażenie nieszczerej. Rozczarowanie było tym większe, że zawsze podziwiałem go jako reportera i pisarza, był dla mnie legendą, "punktem odniesienia".

Dobrych kilka lat później Anderson rozmawiał ze znajomą w Liberii i zgadało się o Kapuścińskim. Opowiedział jej o londyńskim spotkaniu i rozczarowaniu - lecz sądził, że w kolejnych wydaniach Wojny futbolowej błąd poprawiono. Nie poprawiono. Wspólnie ze znajomą znaleźli gdzieś egzemplarz Hebanu - dużo późniejszej książki o Afryce - gdzie na okładce wydrukowano to samo, co zawsze: że Kapuściński przyjaźnił się z Che, Allende i Lumumbą.

- Dobre wydawnictwa na Zachodzie prawie zawsze przysyłają pisarzom okładkę przed drukiem, same proszą o napisanie not i wybór cytatów na okładkę - mówi Anderson, który opublikował wiele książek w prestiżowych wydawnictwach na całym świecie. - Gdyby nawet w wypadku Kapuścińskiego było inaczej, w co wątpię, mógł sprostować ten błąd później.

Mit o znajomości Kapuścińskiego z Guevarą jest powielany. Wieloletni dyrektor miesięcznika "Le Monde diplomatique" Ignacio Ramonet napisał, że Kapuściński znał Che Guevarę i przeprowadzał z nim wywiad. Legendę utrwalali dziennikarze piszący obszerne reportaże o Kapuścińskim, między innymi dla brytyjskiego "The Independent" i amerykańskiego "Vanity Fair". Czy o swojej znajomości z Che mówił im w czasie wywiadów sam Kapuściński? Może "tylko" nie zaprzeczał?

Anderson odniósł wrażenie, że mimo światowej sławy, statusu gwiazdy, Kapuściński zachowywał się jak człowiek bardzo niepewny siebie.

Z niejasnego powodu - mówi Anderson - ważne były dla niego cyfry: że widział tyle to a tyle rewolucji, tyle a tyle zamachów stanu. W Londynie opowiadał, że podczas pracy nad Imperium przejechał na terenie Związku Radzieckiego 60 tysięcy kilometrów.

- Pamiętam - mówi Anderson - co wówczas pomyślałem: "O rany, po co on to w kółko powtarza?". 60 tysięcy kilometrów to dużo, ale dlaczego tyle o tym mówi? To tak, jakby siła statystyki i skumulowanych kilometrów dawała mu większy tytuł do zabierania głosu w sprawie. "Nie musisz mi tego mówić, jesteś Kapuścińskim!". I pomyślałem, że to, czym posługiwał się w książkach jako materiałem literackim i co zdawało w nich egzamin, przenosił do życia.

Anderson nie powiedział wtedy o swoich odczuciach ani Kapuścińskiemu, ani nikomu innemu.

- Nie chciałem umniejszać jego rangi. Gdybym powiedział wtedy publicznie o konfabulacji na temat jego przyjaźni z Che, Kapuściński byłby w opałach.

 

Streszczenie pewnej rozmowy:

- Po co ludzie konfabulują? - zagaduję Wiktora Osiatyńskiego.

- Żeby samym sobie wydawać się lepszymi, niż są naprawdę. Żeby pokazać to innym... Żeby ukryć jakąś słabość. Na przykład, tchórz będzie konfabulował odwagę, ktoś agresywny - swoją tolerancję. Zwykle zakłamujemy to, co nas boli. Znałem człowieka, który opowiadał barwnie o swoim ojcu i rodzinie, których nigdy nie miał.

U pisarza literatury faktu, takiego jak Rysiek, dochodzi motyw nadania większej atrakcyjności temu, co się pisze: żeby zachęcić do czytania, żeby zwrócić na siebie uwagę.

Konfabulacje zdarzają się zwykle wtedy, kiedy człowiek nie jest pewny siebie i musi sobie coś dodawać, czymś nadrabiać. Nie znaczy wcale, że to konieczne, to on sam tak czuje. Czy z tego, co pan ustalił, wynika, że Rysiek konfabulował cały czas, czy w jakimś momencie życia te konfabulacje zanikają?

- Raczej zanikają, choć zdarzają się wyjątki...

- To by potwierdzało moje przeczucie. Gdy stał się znany i ceniony, gdy poczuł się pewniej i nie musiał sobie ani nikomu niczego już udowadniać, przestał konfabulować.

- W niektórych konfabulacjach trwał, nie zdementował ich.

- To zrozumiałe, bo bardzo trudno się wycofać z konfabulacji, zwłaszcza reporterowi. Gdyby ogłosił: "Konfabulowałem!", ktoś mógłby podważać wszystko, co napisał.

Na dodatek, gdy człowiek konfabuluje, działa szczególny mechanizm psychologiczny: po jakimś czasie sam zaczyna wierzyć w to, co zmyślił, i jest absolutnie przekonany, że mówi prawdę. "Odkłamanie" wymaga ogromnego wysiłku, sporej odwagi, znajomości samego siebie.

- Czym Rysiek mógł się kierować, gdy sugerował mi w rozmowie, na przykład, że był w czasie masakry na placu Tlatelolco w '68 roku?

- Sądzę, że tutaj odezwała się silna potrzeba identyfikacji z wielkim mitem, wielkim wydarzeniem historycznym. Przyjechał do Meksyku krótko po masakrze, czuł atmosferę tego wydarzenia i utożsamił się z nim.

 

Reporter poprawia rzeczywistość, czyli krytycy wszystkich krajów łączą się!

Na reprezentacyjnym stoliku w galerii sztuki Barbary Goshu w Addis Abebie stoi fotografia cesarza Hajle Sellasje. Zrobiono ją w siedemdziesiątym pierwszym. To był wielki dzień w życiu Barbary i jej męża, znanego etiopskiego malarza Worku Goshu: najjaśniejszy pan uroczyście otworzył ich nową galerię.

Barbara mieszka w Etiopii ponad czterdzieści lat. Męża poznała na studiach w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych; po ich skończeniu wspólnie zdecydowali wyjechać do rodzinnego miasta Worku - Addis Abeby. Oboje uprawiają malarstwo religijne; w galerii dominują ikony. Barbara ma idee fixe: ocalić ginącą tradycję prymitywistyczną etiopskiej sztuki ludowej; jej obrazy pełne są stylizacji w takim właśnie duchu.

Powiem panu, mówi, Kapuściński to był uroczy człowiek. Czarujący, ciepły, przyjacielski. Jak tylko przyjeżdżał do Addis, zawsze do nas wpadał; lubił pogadać, posłuchać, coś u nas zjeść. W duszę mu nie zaglądałam, aleśmy go wszyscy kochali. Ale... wie pan... ten Cesarz... to baśnie tysiąca i jednej nocy (szeroki uśmiech). Coś tam się trzyma realiów, ale raczej mniej niż więcej.

Co jest nieprawdziwe? Niech pan spyta, co tam jest prawdą, łatwiej będzie powiedzieć. To są bajki, bajeczki, bajdurzenie. Pisze, że Hajle Sellasje nie czytał książek, a to był taki wybitny umysł! Nietuzinkowa inteligencja! Poza tym, to niemożliwe, że Kapuściński odwiedzał Etiopczyków w ich domach i oni snuli tam te wszystkie opowieści. Zaraz powiem dlaczego: szalał reżim Mengistu, pan sobie nie wyobraża, co to się działo, godzina policyjna, na ludzi z dworu cesarza wręcz polowano. Nikt by nie ryzykował, żeby nocą zapraszać do domu, jeszcze białego, który zwraca uwagę? dziennikarza? Niemożliwe, niemożliwe.

Musi pan wiedzieć i to, że Etiopczyczy nie zapraszają do domów. W domu się je i śpi, nie ma takiego miejsca, w którym można by przyjąć gościa. Tu rządzi kultura wychodzenia do baru.

Kim są rozmówcy Kapuścińskiego? Powiem panu: poznawał ich na bankietach w ambasadzie. Ktoś mu coś na boku szepnął, a on to potem... no wie pan. Ukolorował. Pofantazjował. Podzielił jedną opowieść na kilka. Podobno jeden z ludzi cesarza wprowadził go raz do pałacu, po cichu, żeby się rozejrzał. Tak opowiadał, nie wiem, czy tak było...

Pewien polski dyplomata, który prosi o nieujawnianie nazwiska, mówi, że rozmówcami Kapuścińskiego byli, istotnie, jacyś ludzie dworu - alkoholicy, których wyciągał na wódkę, stawiał, a oni opowiadali. Barbara Goshu uważa, że i to wątpliwe: wszędzie wojsko, wszędzie policja polityczna, żaden Etiopczyk, a już na pewno nikt z dworu obalonego cesarza, nie odważyłby się pójść do baru z białym, z reporterem; to by zwracało uwagę. Nie, nie; niemożliwe.

Jeden z krytyków Cesarza zwrócił kiedyś uwagę, że nawet po upadku Mengistu Kapuściński nie ujawnił tożsamości informatorów, mimo że nic już im nie groziło, a ludzie cesarskiego dworu składali wówczas zeznania jako świadkowie w procesach przeciwko twórcom czerwonego terroru.

Czy rozmawiałam z Kapuścińskim po opublikowaniu Cesarza?. Oczywiście, od razu mu powiedziałam, że to było nieuczciwe, że przedstawił krzywdzący obraz wspaniałego człowieka, jakim był Hajle Sellasje. Jak zareagował? A tak - zrobił tylko taaaką minę (tu pani Barbara odgrywa grymas zdziwienia chłopca, który narozrabiał). Potem szybko zmienił temat. Nigdy wcześniej ani później nie mówił, co sądzi o cesarzu, ani o Mengistu. Podpytywał, wyciągał na zwierzenia, naprowadzał na temat, który go interesował - i słuchał.

Spontaniczne uwagi Barbary Goshu, której z powodu fascynacji cesarzem trudno zachować chłodne spojrzenie, są zbieżne z krytyką największego znawcy życia Hajle Sellajse, nieżyjącego już profesora Harolda G. Marcusa. Marcus wykładał na uniwersytecie East Lansing w Michigan, a także na uniwersytecie w Addis Abebie za rządów cesarza. Opublikował pierwszy tom monumentalnej biografii Hajle Sellasje, drugiego nie zdążył ukończyć. Podobno ma się ukazać w wersji roboczej, nieskończonej.

 

...Kapuściński napisał książkę skażoną bezkrytyczną wiarą informatorom, z których kilku opowiedziało wielkie bajki o monarsze niewielkiego wzrostu. Parę przykładów wystarczy, aby wyjaśnić tę kwestię.

Pierwszy, na który powołuje się kilku informatorów, dotyczy posiadania przez cesarza pieska, któremu wolno było siusiać na buty dworzan, zadaniem zaś jednego ze służących było wyłącznie wycieranie butów dworzan, którym to się przydarzyło. Prawdą jest, że cesarz lubił małe pieski, ale nie dopuściłby nigdy, aby jakiekolwiek stworzenie upokarzało jego podwładnych.

Po drugie, Kapuściński powtarza za informatorami, że jedynym nauczycielem cesarza był francuski jezuita, który nie potrafił wdrożyć młodzieńca powierzonego jego pieczy do czytania. W rzeczywistości młody Hajle Sellasje miał kilku nauczycieli, między innymi dwóch kapucynów, ale nie miał jezuity. Etiopski kapucyn, ojciec Samuel, zapoznał swojego ucznia z klasycznymi dziełami etiopskiej i zachodniej literatury filozoficznej oraz wpoił mu głęboki szacunek do czytania i uczenia się.

Trzecia sprawa: Hajle Sellasje, według wszelkich źródeł, był gorliwym czytelnikiem po amharsku, francusku, a później również po angielsku. Czytał uważnie nie tylko książki, ale również raporty, dzienniki oraz czasopisma. Co więcej, sam pisywał polecenia i rozkazy, co zadaje kłam absurdalnemu twierdzeniu Kapuścińskiego: "choć rządził przez pół wieku, nawet najbliżsi nie wiedzą, jak wyglądał jego podpis".

Po czwarte: jeden z informatorów powiedział naszemu polskiemu dziennikarzowi, że Hajle Sellasje wprowadził do Etiopii samochody - co faktycznie wydarzyło się za panowania Menelika II (1889-1912). Następnie Kapuściński powtarza za książką Evelyna Waugha oczerniającą Etiopczyków rasistowską ignorancję na temat etiopskiej dyscypliny i nawyków pracy...

Bez komentarza przytacza zarzut, że Hajle Sellasje w wyborze na stanowiska kierował się lojalnością, a nie talentem kandydata. W rzeczywistości, jak każdy dobry polityk, stosował obydwa kryteria...

 

Profesor Marcus ma jeszcze więcej zarzutów, nie odmawia jednak książce Kapuścińskiego pewnych zalet.

 

Chociaż Cesarz jest pełen błędów, dobrze ujmuje tło wydarzeń 1974 roku [obalenie cesarstwa], a także trafnie przedstawia ich sprawców...

Być może najbardziej przenikliwą częścią książki Kapuścińskiego jest próba wyjaśnienia bierności cesarza. Cytuje on jednego z informatorów: "czcigodny pan chciał panować nad wszystkim, nawet jeśli był bunt - panował nad buntem, panował nad rebelią, choćby ta przeciw jego panowaniu była wymierzona".

Na koniec Kapuściński snuje rozważania, czy cesarz był w pełni przygotowany, aby zapanować nad własną detronizacją, nigdy bowiem nie lękał się stawienia czoła przyszłości i zawsze popierał zmiany. 12 września 1974 roku, kiedy odczytano mu rozkaz Dergu o odsunięciu go od władzy, Hajle Sellasje podziękował delegacji wojskowej. Stwierdził, że armia nigdy go nie zawiodła i oznajmił, że "jeżeli rewolucja jest dobra dla ludu, on też jest za rewolucją i nie będzie sprzeciwiał się detronizacji".

Cesarz, pomimo swoich wad, zawiera często wnikliwe oceny, dlatego też powinno się go czytać uważnie. Fakty podawane przez Kapuścińskiego powinny być dokładnie sprawdzone ze źródłami historycznymi.

 

Addis Abeba, listopad 2008. Dyskusja panelowa na uniwersytecie poświęcona Cesarzowi - nieoczekiwany kontrapunkt dla surowych krytyk pod adresem Kapuścińskiego.

Pytam swojego współdyskutanta, profesora literatury Abiye Daniela, co sądzi o zarzutach stawianych Kapuścińskiemu przez etiopistów i znawców życiorysu Hajle Sellasje. Że powtarza uliczne plotki, że deformuje obraz kraju i jego mieszkańców, że piesek Lulu nie mógł sikać na buty dworzan, bo w kulturze etiopskiej byłoby to - jak mówią - upokorzenie nad upokorzeniami.

- Przecież nigdy nie wiedzieliśmy o Hajle Sellasje niczego innego niż plotki - odpowiada profesor. - Kapuściński namalował portret cesarza, jakiego wcale nie chcieliśmy poznać. Wielu z nas, Etiopczyków, miało w głowach mityczny obrazek: dobrego pana, który ze swojego samochodu rozdaje biednym pieniądze. Kapuściński burzy ten wizerunek - i bardzo dobrze. To wielka zaleta jego książki.

Głos z sali, mężczyzna, trzydzieści parę lat: - Ta książka jest oburzająca. Ludzie z pokolenia moich rodziców, którzy żyli w czasach cesarza, czują się zniesmaczeni, dotknięci, rozczarowani tym, co napisał ten dziennikarz.

Profesor spokojnie odpowiada. Niektórych irytuje, że obcokrajowiec przedstawił nas w takim świetle, że nie ma do tego prawa. A dlaczego miałby nie mieć? Wspaniały jest ironiczno-sarkastyczny duch tej książki; znakomite fragmenty o twarzach dworzan przepychających się ku cesarskim oczom, o wszechobecnych uszach, które podsłuchują. Piesek Lulu nie mógł sikać dworzanom na buty? Wiedza, jaką dysponujemy na temat psów, sugeruje, że psy sikają. Dlaczego ktoś się upiera przy twierdzeniu, że piesek Lulu nie mógł nasikać komuś na buty?

 

Abbas Milani kręci głową. Mówi: małe błędy, duże błędy, nieścisłości, pewność, z jaką pisze, do której nie ma tytułu; to znaczy: wystarczającej wiedzy. Milani czytał przed laty Szachinszacha, zachował z pierwszej lektury nie najgorsze wrażenie, a przed naszą rozmową książkę przeczytał jeszcze raz.

Niewątpliwie ten pana przyjaciel, mówi Milani, umie słuchać, świetnie chwyta atmosferę miejsca i chwili. Nie ma, niestety, energii, żeby więcej poczytać, poszukać, posprawdzać. Czytając tę książkę po raz drugi, byłem zdumiony, jak wielu błędów mógł uniknąć, gdyby tylko poczytał trochę więcej.

Milani kieruje studiami irańskimi na Uniwersytecie Stanforda w Kalifornii. Zanim wiatry historii przywiały go w stronę jednej z najlepszych uczelni Ameryki, jako młody chłopak był radykałem maoistą w sąsiednim Oakland. Do Ameryki wysłał go ojciec; Milani miał tu skończyć liceum, potem studia. To był koniec lat sześćdziesiątych, Ameryka przypominała beczkę prochu: na ulicach i kampusach starcia młodzieży z policją, płonące getta wielkich miast, zabójstwa polityków - ikon epoki: braci Kennedych, Malcolma X, Martina Luthera Kinga... Milani sympatyzował z Czarnymi Panterami, ugrupowaniem Afroamerykanów, dopuszczającym zbrojną samoobronę przed napaściami policji. Gdy wrócił do Teheranu, otaczała go aura "tego, który wrócił z innego świata"; na wykładach miał pełne sale, myśl marksistowska budziła zaciekawienie studentów. Aresztowany przez Savak, tajną policję szacha, Milani odsiedział rok w więzieniu, połowę w całkowitej izolacji. Tam poznał rzeszę szyickich duchownych - przyszłych zwycięzców islamskiej rewolucji. Siedem lat po upadku starego reżimu Milani, który w państwie rządzonym przez szyickich mułłów stracił prawo do nauczania, wyemigrował na dobre do Stanów. Od dziesięciu lat pracuje nad biografią szacha Iranu Rezy Pahlaviego, bohatera jednej z dwóch najsłynniejszych książek Kapuścińskiego.

Może pan, mówi Milani, otworzyć Szachinszacha na dowolnej stronie, wskazać fragment, a ja powiem, co jest błędnego albo nieścisłego.

Próbuję. Otwieram na chybił trafił i czytam na głos: "Roosevelt pyta Churchilla, co stało się z władcą tego kraju, szachem Rezą...". Już, stop! - Milani przerywa. Ależ wiemy, mówi, że Roosevelt nie pytał Churchilla o szacha, ponieważ był lepiej zorientowany w sytuacji wewnętrznej Iranu. Kapuściński sugeruje ignorancję prezydenta USA w tej sprawie; nic bardziej błędnego...

Inny fragment na chybił trafił - z ostatniej części książki: "Szach był zdecydowany, żeby utrzymać się na tronie, i aby to osiągnąć, próbował wszystkich możliwości..."

To fascynujący moment, ożywia się Milani, i doczytuje sam kilka linijek na głos. Mówi: jeśli możemy powiedzieć o szachu cokolwiek absolutnie pewnego, to właśnie to, że był człowiekiem niezdecydowanym. W czasie pracy nad jego biografią natrafiłem na osiem momentów kryzysowych w okresie od 1941 do 1979 roku, kiedy był gotów abdykować i wyjechać z kraju. I w pewnym momencie nawet wyjechał...

Irytuje mnie, ciągnie Milani, pewność, z jaką autor ten pisze o niektórych zdarzeniach. Takiej pewności nie mają nawet historycy, nawet oni spierają się o wiele faktów. Przykład? Fotografia ojca szacha. On ją wspaniale opisuje, styl książki budzi uznanie, problem w tym, że nie wiadomo, czy na zdjęciu uwieczniono istotnie ojca szacha; są nawet tacy, którzy twierdzą, iż nie wiadomo, kto był naprawdę jego ojcem. Czy to znaczy, że dziennikarz musi posiąść całą szczegółową wiedzę o przedmiocie - jak badacz epoki, historyk? Nie. Powinien jednak pisać z większą ostrożnością, orientować się, co jest pewne, a co budzi wątpliwości.

Ten brak ostrożności, mówi Milani, zdradza również to, z kim Kapuściński rozmawiał: miał lewicowych i centrolewicowych przyjaciół, którzy opowiedzieli mu swoją wersję zdarzeń. Posługuje się typową dla swoich rozmówców przesadą. Gdzieś pisze o tysiącach ludzi zamordowanych przez szacha, tymczasem za jego rządów wykonano egzekucję na około 1400 więźniach. Pisze o setkach tysięcy więźniów politycznych - gdy ja siedziałem w więzieniu, było nas cztery i pół tysiąca. Pisze o setkach milionów dolarów zrabowanych przez ludzi dworu, ale nie orientuje się, jak wielka to suma i nie sprawdza, czy rabunek na taką skalę był możliwy w kraju takim jak Iran. Nie był.

Gdyby pana przyjaciel "sprzedawał" tę książkę jako faction - zbeletryzowaną opowieść o rewolucji, osnutą wokół prawdziwych zdarzeń, można by mu przyklasnąć. Kłopot w tym, że sprzedaje ją jako dziennikarstwo. "Wzorcowym czytelnikiem" tej opowieści - używając formuły Umberta Eco - jest człowiek lubiący czytać, niemający jednak o Iranie zielonego pojęcia. To nie jest książka, którą będzie się czytać - tak jak dzieło Monteskiusza o Persji czy Tocqueville'a o Ameryce - za sto czy dwieście lat. Poleciłbym ją najwyżej komuś, kto chce się dowiedzieć czegoś nie tyle o szachu, rewolucji czy kulturze mojego kraju, co poczuć atmosferę wydarzeń. Tę Kapuściński zdołał oddać naprawdę dobrze.

 

Marcin Kula, historyk z Uniwersytetu Warszawskiego, nie kryje irytacji, gdy streszczam zarzuty, jakie stawiają Kapuścińskiemu znawcy Etiopii i Iranu.

Mówi: Nie znoszę tego rodzaju recenzji. Są typowe dla pewnej kategorii historyków, wąskich specjalistów. W naukach społecznych rozplenił się kult specjalizacji, który prowadzi do absurdu, uniemożliwia twórczy obieg myśli. Gdy piszę coś na temat, który nie należy do mojej ścisłej specjalizacji, natychmiast spotyka mnie krytyka bądź milczenie ze strony specjalistów. Szczególną kategorią wewnątrz tej grupy - mówię to na podstawie wieloletnich obserwacji - są orientaliści, głównie filologowie rzadkich języków. Są przekonani, że jako jedyni wiedzą coś o "swoich" krajach i kulturach. Ktokolwiek inny dotyka "ich" tematu, popełnia zbrodnię.

A przecież czytanie Cesarza, ciągnie Kula, jako monografii o czasach Hajle Sellasje czy Szachinszacha jako podręcznika historii najnowszej Iranu nie ma sensu. Kapuściński tworzy konstrukcje literacko-intelektualne, poszukuje modeli władzy, powtarzających się sytuacji, by za ich pomocą ukazać uniwersalne reguły ludzkich zachowań, mechanizmy władzy, rewolucji. W Biblii też roi się od historycznych błędów i nieścisłości - i cóż z tego wynika? Skupianie się na ich wykrywaniu może być ciekawe dla hobbystów, lecz intelektualnie jest bezpłodne.

Podobnie jak Kula reagują dwaj reporterzy i publicyści, związani niegdyś z "New Yorkerem", obecnie profesorowie uniwersytetów -Nowojorskiego i w Berkeley: Lawrence Weschler i Mark Danner.

- Co za różnica - pyta retorycznie Weschler - na której półce postawimy Cesarza i Szachinszacha: fiction czy non-fiction? To i tak nadal będą wspaniałe książki.

Danner: - Nigdy mi nie przeszkadzał zarzut nieścisłości faktograficznych stawiany obu tym książkom. Wąscy specjaliści patrzą jednostronnie, krótkowzrocznie. Cesarz to opowieść wywodząca się wprost z tradycji Księcia Machiavellego. Czy w związku z tym pytanie o to, czy piesek Lulu rzeczywiście siusiał na buty dworzan, czy nie, jest naprawdę takie istotne?

Moje zaskoczenie: obaj rozmówcy są najwyraźniej wolni od obsesji amerykańskiego dziennikarstwa na punkcie sprawdzania każdego detalu; w niektórych redakcjach w Ameryce procedura fact-checking bywa prawdziwą zmorą reporterów. Czy mówią tak dlatego, że nie traktują książek Kapuścińskiego jako tekstów dziennikarskich, lecz jak literaturę? Wielką literaturę.

Przed laty Danner napisał esej, w którym zmaga się z obsesją: fiction - non-fiction.

Streszczam: nie istnieje nic takiego, jak czysta faktografia, podobnie, jak nie istnieje czysta fikcja. Beletrystyka czerpie pełnymi garściami z życia, literatura faktu posługuje się artystycznymi środkami wyrazu. Autorzy obu gatunków używają tych samych technik literackich. Zawsze w centrum opowieści jest intryga, postać, symbol, wokół których opowieść zawiązuje się i toczy.

A jak opowiadana historia ma się do "prawdy" o rzeczywistości - czy nie to jest sednem kontrowersji? Owszem. A czy wolno odpowiedzieć pytaniem: o jakiej "prawdzie" mówimy? Nora Ephron napisała powieść z kluczem Heartburn - opowiada w niej o waszyngtońskiej elicie; to książka z półki beletrystyka, w której łatwo jednak zidentyfikować miejsca, czas oraz kto jest kim w prawdziwym życiu. W Cesarzu Kapuścińskiego identyfikacja taka jest niemożliwa, a to książka z kategorii "prawdziwych historii", non-fiction. Która z nich jest w większym stopniu dziełem czystej sztuki, która bardziej beletrystyczna, a którą zapiszemy do kategorii literatura faktu? Nie ma prostej odpowiedzi.

W beletrystyce, poezji, sztuce teatralnej nie mamy wyjścia: musimy zaufać autorowi; tylko on zna całą opowieść od początku do końca, motywacje bohaterów; nie ma miejsca na alternatywne scenariusze, inne zakończenia. W literaturze faktu - czy to historycznej, czy dziennikarskiej, czy biograficznej - zawsze jakieś pytania zostają bez odpowiedzi; nigdy nie wiemy wszystkiego do końca; jakimi motywami kierował się nasz bohater? co myślał? czy historia mogła potoczyć się inaczej? Zawsze jest coś jeszcze, do czego nie dotarliśmy albo nie pojęliśmy w pełni.

Kapuściński miał własną teorię na temat przekraczania granic między literaturą faktu i fikcji. W najprostszy sposób wyłożył ją w czasie sprzeczki z przyjaciółmi.

- Kiedy mieszkaliśmy jeszcze w Afryce - opowiada Izabella Nowak -dał nam do przeczytania jakiś swój tekst o zamieszkach w Dar es-Salaam. Afrykańczycy pobili białych, na miejscu zajścia był mój mąż, więc wiedzieliśmy dokładnie, gdzie i jak zdarzenie przebiegało. Zwróciłam uwagę Ryśkowi, że myli szczegóły, bo bójka miała miejsce na innej ulicy, w innych okolicznościach. Krzyknął na mnie: - Nic nie rozumiesz! Ja nie piszę, żeby się w szczegółach zgadzało, chodzi o istotę rzeczy!

O co chodziło z ową "istotą rzeczy", Jerzy Nowak objaśnia na przykładzie wziętym z życia (bo Kapuściński lekceważył akuratność opisu nie tylko w reportażach). Poznał kiedyś Kapuścińskiego z innym swoim przyjacielem, Adamem Danielem Rotfeldem, i jego nieżyjącą już żoną Barbarą. Rotfeldowie, którzy kochali dobrze zjeść, zaprosili Kapuścińskiego na kolację. Kapuściński zdał potem takie z niej sprawozdanie: -Ty sobie tego nie wyobrażasz: siadam do stołu, a oni ciągle wnoszą i wnoszą, najpierw udźce wieprzowe, potem szynki, potem pół wołu, potem indyki, potem kaczki nadziewane. - To nie było ścisłe, połowa szczegółów nadawałaby się do sprostowania, jednak opowieść Ryśka oddawała istotę gościnności Rotfeldów.

Dialog na temat tego, w jakim stopniu wolno dziennikarzowi poddawać rzeczywistość "obróbce", Kapuściński prowadził przed laty z innym reporterem, Wojciechem Giełżyńskim.

 

Kapuściński: ...Nie potrafię nic wymyślić. Gdybym potrafił, pisałbym powieści.

Giełżyński: Nie myślę o fikcji. Fikcję wykluczam. Myślę o jakimś fakcie, o jakimś charakterystycznym zdarzeniu, które naprawdę miało miejsce, ale - pech chciał - innego dnia albo w innym miejscu. Powiedzmy, że to zdarzenie bardzo ci pasuje do toku relacji, do jej klimatu. Niestety, ono nastąpiło niedokładnie wtedy, kiedy "powinno nastąpić" - z punktu widzenia dramaturgii reportażu - chociaż mogłoby nastąpić również w momencie "dziania się" opisywanego toku wydarzeń, nie byłoby sprzeczne z ich logiką. Czy dopuszczasz możliwość lekkiego zdeformowania biegu faktów, na przykład poprawienia chronologii dla uzyskania lepszego efektu poznawczego lub artystycznego?

Kapuściński: Tak, można tak robić: rozbudować rzeczywistość, ale biorąc autentyczne elementy z tejże rzeczywistości. To czasem pomaga oddać jakiś głębszy sens. Wszystko zależy, jak się to robi, czy to siedzi w danych realiach, w klimacie, czy też jest sztuczne, wymyślone, zbujane. To się od razu wyczuwa. Czytelnik wyczuwa. Każde wydumane ozdobienie, upiększenie, dodanie grozy brzmi jak fałsz. Ale nie ma też sensu przesadzać z faktograficzną precyzją... W końcu nie jest ważne, czy ten facet został zabity trzema czy pięcioma kulami. Ważne jest, żeby oddać, co było istotą owego zdarzenia.

 

Kapuściński, który z zasady nie odpowiadał na krytyczne uwagi, ani polemiki, miał jednak z nimi problem. Dlatego w swoich Lapidariach, zbiorach luźnych notatek o świecie, nieraz powracał do rozważań na temat reportażu, literackich technik używanych w dziennikarstwie, kierunku, w jakim zmierzają współczesne media. Były to jego odpowiedzi nie wprost adresowane do krytyków.

 

Reportaż, jako gatunek pisarski, przechodzi ewolucję od dziennikarstwa do literatury. Przyczyną jest tu m.in. słabnąca rola prasy (print press) na rynku opinii. Na rynku rym, na którym panowali dawniej politycy i dziennikarze piszący (były to często zajęcia i zawody wymienne), pojawiła się nowa, dominująca postać - dircom (szef, menedżer komunikacji, mediów) - to on kształtuje dziś gusta, zainteresowania i poglądy publiczności. Misja społeczna, interwencyjna, wielkiej prasy zanika, dzienniki zaczynają być rzecznikami różnych grup interesów, ich krytycyzm, społecznikostwo, bojowość słabną. W tej sytuacji reportaż - z natury swej gatunek walczący - traci rację bytu, jest eliminowany z łamów gazet (pod różnymi niemerytorycznymi pretekstami) i znajduje swoje nowe miejsce w prasie literackiej lub wydawnictwach książkowych. Oczywiście dotyczy to reportażu wysokiej, artystycznej klasy (to, co Francuzi nazywają - le grand reportage). Doraźny, ulotny, pobieżny reportaż po prostu zanika.

 

Albo:

 

Collage, symbioza: reportaż często czerpie dziś z technik charakterystycznych dla powieści czy opowiadania, a tzw. literatura piękna chętnie sięga do zdobyczy reportażu. Ale i dawniej tak bywało. W pilności zbierania materiałów powieściopisarze nie różnili się od reporterów. [Dalej Kapuściński podaje przykład "reporterskiej" pracy Balzaca - A.D.]...

Jednym z tych, którzy przyczynili się do owego "zmącenia gatunków", był Bruce Chatwin. Chatwin, który umarł w 1989 roku, to największe nazwisko współczesnego reportażu w Anglii... O trudnościach ścisłego określenia rodzaju tej literatury pisze wydawca [jego] książki [W Patagonii] Susan Clapp: ".. .Chatwin odrzucił tradycyjne dla dawnego reportażu żądanie wierności faktom i używał technik, którymi posługują się autorzy powieści. Powstał reportaż, który czyta się jak opowiadanie... Jest to reportaż, ale jednocześnie esej historyczny, a także - w dodatku - powieść. Był to nowy rodzaj pisarstwa, który z literatury faktu uczynił gatunek bardziej pojemny i bogaty".

 

Czyż za pomocą tych luźnych refleksji i cytatów Kapuściński nie szkicuje autoportretu? Czy nie kieruje nim podobny zamiar, gdy przypomina nazwiska amerykańskich prekursorów tzw. nowego dziennikarstwa?

 

The New Journalism: przełom w dyskusji, czy reportaż jest literaturą, następuje w latach 60-tych. W Stanach Zjednoczonych Tom Wolfe występuje z tezą, że ponieważ fikcjopisarze amerykańscy pomijają milczeniem całe dziedziny życia społecznego i politycznego (a są to na Zachodzie lata rewolucyjne), konieczne jest, aby tematy te podjęli "nowi dziennikarze". Stąd jego termin: nowe dziennikarstwo. Za czołowych, amerykańskich przedstawicieli tego nowego gatunku uważa się właśnie Toma Wolfe'a (np. The Right Stuff), Normana Mailera (np. Advertisements for Myself), Huntera S. Thompsona (np. The Great Shark Hunt) i Trumana Capote, który starał się stworzyć tzw. powieść faktu...

W 1966 [Capote] drukuje Z zimną krwią. To przełomowe wydarzenie w światowym reportażu, powstanie "powieści dziennikarskiej". "Pisarz - twierdził Capote - powinien mieć na jednej palecie wszystkie farby, wszystkie swoje umiejętności, żeby móc je mieszać", i wymieniał gatunki: "scenariusze filmowe, sztuki teatralne, reportaże, wiersze, nowele, opowiadania, powieści".

 

Kontrowersje wokół prawdy i fikcji w swoim dziennikarstwie/pisarstwie, wokół obiektywizmu i subiektywizmu Kapuściński stara się ostatecznie rozbroić miniwykładem z dziejów prasy i zawodu reportera:

 

Nieporozumienia na temat reportażu wynikają też z różnic między prasą anglosaską i kontynentalno-europejską.

Dziennikarstwo anglosaskie wywodzi się z tradycji liberalnej, z przekonania, że prasa jest instytucją ogólnospołeczną, że wyraża interesy i opinie wszystkich obywateli jednakowo, i dlatego musi być niezależna, bezstronna, obiektywna. Stąd od dziennikarza wymaga się tam, aby jego relacja była właśnie niezależna, bezstronna i niejako - bezosobowa. Reporter to ktoś, komu w tekście nie wolno ujawniać swoich poglądów i opinii. Jego zadaniem jest dostarczyć jak najwięcej "czystej" informacji...

Ponieważ gazeta nie może się składać z samych informacji, czytelnik oczekuje bowiem i komentarzy, w prasie anglosaskiej istnieje specjalna kategoria piszących, którzy zajmują się wyłącznie komentowaniem, objaśnianiem, właśnie - wyrażaniem opinii. Nazywają ich kolumnistami (columnists). Jest ich niewielu. To zwykle wielkie nazwiska, sławne w świecie, koryfeusze prasy, arystokraci pióra... Reporterzy i kolumniści - oto dwie sytuacje zupełnie różne, całkowicie od siebie oddzielone. Amerykanie wyodrębniają dwa rodzaje dziennikarstwa: investigative journalism (dziedzina reporterów) i reflective journalism (dziedzina kolumnistów).

Korzenie prasy kontynentalno-europejskiej są inne. Prasa wywodzi się tu z ruchów politycznych: była narzędziem walki partyjnej. A więc w przeciwieństwie do prasy anglosaskiej cechowała ją stronniczość, zaangażowanie, duch walki, partyjność. Tu informacja i komentarz nie były oddzielone, ale odwrotnie - informację zamieszczano wówczas, jeżeli służyła interesom partii (lub innych sił, które gazeta reprezentowała) i dlatego formą najczęściej spotykaną była nie informacja "czysta" (jak w gazetach Anglosasów), ale informacja komentowana, a od dziennikarza oczekiwano właśnie opinii, zaangażowania i nade wszystko - obecności. (Świadomie, dla jasności wywodu, przedstawiam tu owe dwa różne modele w formie czystej, skrajnej, w praktyce rozwinęło się później wiele form mieszanych, eklektycznych, hybrydycznych).

Wiedząc o tych dwóch modelach prasy, łatwiej odpowiedzieć, czy reportaż to gatunek dziennikarski, czy literacki. W świecie anglosaskim -zdecydowanie literacki. W modelu prasy anglosaskiej nie ma miejsca na produkt tak osobisty, jakim jest reportaż, którego siła zasadza się właśnie na obecności autora w miejscu wydarzeń, na jego obecności fizycznej, ale i emocjonalnej, na jego wrażeniach i refleksjach. Dlatego reportaże są tam drukowane w czasopismach literackich i publikowane w wydawnictwach książkowych. Nikt nie ma wątpliwości, że książki V.S. Naipaula, Jamesa Fentona czy Colina Thubrona to literatura piękna.

W krajach Europy kontynentalnej jest różnie. Przez jakiś czas istniał tu i jeszcze gdzieniegdzie istnieje reportaż dziennikarski. Spełniał on szczególnie ważną rolę w krajach, w których istniała cenzura, ponieważ był formą dającą większą swobodę wypowiedzi niezależnej, krytycznej. W Europie istniał też reportaż literacki, uprawiany głównie przez pisarzy. Ci, którzy pisali taki reportaż, najczęściej nie byli zawodowymi dziennikarzami...

 

Nie ma zatem jednego rodzaju dziennikarstwa, jednej tradycji. Nie ma w zawodzie reportera uniwersalnej metody przekazywania prawdy o wydarzeniach, nie ma jedynie uprawnionych środków wyrazu.

Czy to wszak jedyna konkluzja? Czy wywód Kapuścińskiego nie tworzy teoretycznego przyzwolenia na nonszalancję, lekceważenie tego, co zwykliśmy nazywać twardymi faktami?

- Wolałbym, żeby nieścisłości czy pomyłek faktograficznych było jak najmniej - mówi Marcin Kula, broniący Kapuścińskiego przed krytykami- "szczególarzami".

Na pytanie o nieścisłości wynikające z nieuwagi bądź niewiedzy - nie ma dobrej odpowiedzi. Tradycja "kontynentalno-europejska" reportażu zaangażowanego rozgrzesza z subiektywizmu przekazu, nie rozgrzesza z błędów. Nie każdą "obróbkę rzeczywistości" daje się wytłumaczyć "wyższą prawdą" bądź "prawdą syntetyczną".

W trakcie podróży śladami Kapuścińskiego, także podczas lektur, natrafiam na kilka kłopotliwych przykładów.

 

Santa Cruz, Boliwia. W poczekalni małej prywatnej kliniki PreVida czekam na doktora Osvalda Peredo; dla znajomych i przyjaciół - Chato. Doktor Peredo leczy traumy, ale powiedzieć, że jest psychologiem, byłoby sporą nieścisłością. Uprawia rodzaj terapii, w której wiedza medyczna (studiował w Moskwie) idzie w parze z medycyną ludową, rodzajem magii i wynalazkami własnymi.

Na ścianie portrety dwóch braci doktora: Coco i Inti, obaj walczyli w oddziale Che Guevary; Coco zginął, zanim pojmano Guevarę, Inti walczył jeszcze dwa lata po śmierci legendarnego guerrillero - też poległ, zdradzony przez towarzysza, który nie wytrzymał tortur. Przez ścianę klinika sąsiaduje z Fundacją im. Che Guevary. To też dzieło Chato. Nawet pasuje - Guevara był w końcu lekarzem.

Po śmierci braci Chato utworzył swój oddział partyzancki. Mimo że zawiązał sojusz z górnikami w Teoponte, walkę i tak przegrał. Z oblężonego przez armię miasta zabrał go do Chile samolot Salvadora Allende. Wrócił - organizował zamachy na aktywistów faszyzującej prawicy. Potem znowu musiał uciekać - najpierw do Chile, potem na Kubę, gdzie poleciał na osobiste zaproszenie Fidela Castro. Znowu wrócił, schwytali go, ale szybko wyszedł, bo szybko zmienił się reżim. Za kolejnej dyktatury prowadził nielegalną działalność związkową, ukrywał się pod rozmaitymi nazwiskami, w końcu zrozumiał, że czasy partyzantki przeminęły. Aresztowano go nie za konspirację, lecz posiadanie lewych dokumentów.

Zajmuje się teraz leczeniem i wciąż trzyma blisko polityki - jak cała rodzina, od zawsze.

- Jak się panu podoba nasza rewolucja? - wita w końcu doktor Peredo.

Gdy rozmawiamy, jest orędownikiem pokojowej rewolucji Eva Moralesa, ludowego przywódcy o indiańskich korzeniach, który tu, w Santa Cruz, ma potężną opozycję ze strony oligarchów.

- To, czego kiedyś nie mogliśmy osiągnąć z pomocą karabinów, Evo osiąga dzisiaj bez broni.

Brat Chato, Antonio, jest senatorem z partii Moralesa Movimiento al Socialismo, sam Chato to wielka figura ruchu w mieście i regionie.

Rodzinę Peredów - Chato, jego poległych braci i ojca - Kapuściński opisał w reportażu Chrystus z karabinem na ramieniu.

Pokazuję Chato hiszpańskie tłumaczenie, które wyszło wiele lat temu w Meksyku. Chato czyta:

 

Rodzina Peredów - to temat na całą opowieść. Ojciec naszego dowódcy [Chato], Rómulo Peredo, wydawał w drugim po La Paz mieście Boliwii, Cochabambie, dziennik skandaliczny "El Imparcial". Sam zapisywał całą swoją gazetę. Pił przy tym potężnie. W gazecie ukazywała się wiadomość: "Proboszcz parafii Pocon zgwałcił sześcioletnią dziewczynkę!". Nazajutrz proboszcz przyjeżdżał do Cochabamby oburzony, przerażony.

 

- Mmm - Chato wydaje odgłosy (chyba dezaprobaty) i czyta dalej.

 

- Ja, panie Peredo? Sześcioletnią? - Peredo robił zatroskaną minę i chciał jakoś proboszczowi pomóc. - Trudna sprawa - mówił. - Jedyne, co się da zrobić, to zamieścić sprostowanie, ale to będzie księdza kosztowało sto pesos. Co było dużym pieniądzem. Proboszcz płacił i następnego dnia "El Imparcial" drukował: "Wczoraj zamieściliśmy wiadomość, że proboszcz parafii Pocon zgwałcił sześcioletnią dziewczynkę. Przepraszamy za pomyłkę. Chodziło o proboszcza parafii Colon". W dzień później przyjeżdżał proboszcz parafii Colon itd., itd.

 

(Chato kręci głową).

 

Nie wszyscy jednak chcieli opłacać sprostowania, wielu przychodziło awanturować się i bić redaktora. W tej sytuacji Rómulo Peredo mianował dyrektorem dziennika sławnego boksera boliwijskiego - Ernesto Aldunante. Aldunante tłukł tych, którzy przychodzili z interwencjami. Po jakimś czasie interwencje ustały...

 

- Skąd pan to wziął? Co to za fantazje!

- Coś się nie zgadza?

- To powieść, nawet barwnie napisana, ale wszystko nieprawda. No, prawie wszystko.

Chato bierze z półki opasłą encyklopedię boliwijską, szuka hasła "Rómulo Peredo" i czyta na głos: że ojciec był wydawcą, redaktorem naczelnym poważnej gazety, politykiem z pierwszej ligi, w latach czterdziestych - senatorem, patriotą i demokratą, który musiał uciekać do Chile przed represjami kolejnych dyktatur... Opis w encyklopedii wskazuje, że Rómulo Peredo to był KTOŚ - ktoś poważny, nie skandalista, łajdak, naciągacz.

- Ten pana... jak mu tam... to drań jakiś! Człowiek bez moralności!

- Pamięta pan kiedy się spotkaliście?

- W życiu nie widziałem go na oczy. Ktoś mu naopowiadał, bo przyznaję, jest tu coś z prawdy, do tego nazbierał plotek, resztę zmyślił.

Proszę o dalszą lekturę tekstu. Chato co chwilę wskazuje kolejne szczegółowe nieścisłości - ten brat trudnił się tym a nie tym; inny walczył przez dwa lata a nie przez rok, zginął w strzelaninie, a nie zabity we śnie. Itd., itd.

Dalej Kapuściński przytacza relację, spisaną z taśmy magnetofonowej, Guillerma Veliza - partyzanta z oddziału Chato. Znowu to samo, mówi, Guillermo nie mógł tego opowiedzieć, nie w ten sposób. Fakty wymieszane z fikcją. Co to za facet, co to za facet? - Chato powtarza jeszcze wiele razy.

Nieścisłości ignoruję: każdy, kto pisze, wie, że zdarzają się nawet najdokładniejszym. W końcu, jakie znaczenie dla "istoty" opowieści ma to, czy Inti walczył po śmierci Guevary jeszcze przez rok czy przez dwa lata? Niepokoi jednak skala uchybień - za duże, zbyt częste.

Portret ojca rodziny Peredo - zasmuca jeszcze bardziej. Jeśli, jak wynika z encyklopedii (reakcja syna nie musi być najlepszym barometrem), Rómulo Peredo był szacowną postacią boliwijskiego życia publicznego, to dlaczego Kapuściński przedstawił go w tak krzywym zwierciadle? Nie wiem i już się nie dowiem, mogę jedynie snuć hipotezy. Oto ktoś nieżyczliwy redaktorowi Peredo, senatorowi Peredo, może przezeń skrzywdzony, opowiedział Kapuścińskiemu swoją lub cudzą historię. Kapuściński lubił przytaczać najbardziej nawet nieprawdopodobne plotki, gdyż - jak uważał - stanowią one część pejzażu społecznego, mówią o świadomości ludzi w danym miejscu i czasie, są zatem "faktem społecznym". Zamiast jednak napisać, że "uliczna plotka w Cochabambie głosi, że Rómulo Peredo..." albo "w barze La Cueva usłyszałem opowieść, jakoby Rómulo Peredo..." - Kapuściński podał zasłyszaną historię (swoją drogą: arcyzabawną) jako prawdę o człowieku, który ma imię, nazwisko, biografię, reputację.

A może... opisał go akuratnie? Może sprawdził pogłoskę? Wątpię. Gdyby Kapuściński zadbał o szczegóły, to przedstawiając sylwetkę Peredo, wspomniałby słowem, że ów był politykiem (jego główne zajęcie), senatorem, że przebywał na wygnaniu z powodu prześladowań politycznych. Najwyraźniej nie sięgnął do żadnych źródeł, dlatego skłaniam się do hipotezy, że "kupił" zabawnie brzmiącą opowieść, która zagrała swoją rolę w reportażu, pasowała do wizerunku "egzotycznej" Boliwii. Kto by kiedykolwiek sprawdzał - mógł pomyśleć - szczegóły opowieści o jakimś Peredo? Do tego w tekście napisanym i wydanym po polsku?

 

Na anegdotę innej kategorii, w której Kapuścińskiego ponosi fantazja, natrafiam w Kampali. Rozmawiam tu z Williamem Pikiem i Cathy Watson, dziennikarskim małżeństwem, mieszkającym w Afryce od kilku dekad. Opowiadają o wspólnych z Kapuścińskim wypadach do partyzanckich obozów - w ich rodzinnej Ugandzie i sąsiedniej Rwandzie.

Cathy zwraca uwagę, że w Rwandzie Kapuścińskiego nie interesowały informacje, o jakie zawsze wypytują reporterzy newsowi: kto, gdzie, kiedy, z kim, przeciw komu, dlaczego, po co? Pytał partyzantów o ich osobiste historie, dlaczego walczą, jakie są ich dążenia, o czym marzą. Chciał poczuć, zrozumieć, co to znaczy być bojownikiem, dlaczego ludzie decydują się na taki los. Reszta, czyli tak zwane twarde fakty - to były dla niego didaskalia o drugorzędnym znaczeniu.

William z kolei jest nieopisanym z nazwiska współbohaterem rozdziału Zasadzka w afrykańskiej summie Kapuścińskiego Heban. Mówi, że książkowy opis zdarzenia w północnej Ugandzie - wpadli w zasadzkę zastawioną przez partyzantów na wojska rządowe - odpowiada mniej więcej rzeczywistemu przebiegowi wypadków. Uśmiecha się nad wyolbrzymionymi detalami: Kapuściński pisze o "wąskiej, pełnej dziur i kolein laterytowej drodze", William pokazuje zdjęcia tejże - równiutka, szeroka. To nieważne, mówi William, to licentia poetica.

W zakłopotanie wprawia go dopiero fragment w rozdziale o Idim Aminie:

 

Nagle ulicą biegnącą od jeziora nadciągnęła gromada dzieci, wołając: Samaki! Samaki! (w swahili - ryba). Zaraz zbiegli się ludzie, zapadła radość, że będzie coś do jedzenia. Rybacy rzucili swoją zdobycz na stół i kiedy ludzie ją zobaczyli, nagle zaniemówili, znieruchomieli. Była ogromna i tłusta. To jezioro nie znało dawniej takich spasionych, wielkich ryb. A wszyscy wiedzieli, że siepacze Amina od dawna wrzucają do jeziora ciała swoich ofiar. I że żywią się nimi krokodyle i mięsożerne ryby. Wokół stołu panowała cisza, kiedy niespodziewanie i przypadkowo nadjechała wojskowa ciężarówka...

 

- To była znana w Ugandzie historia - opowiada William. - W latach pięćdziesiątych, jeszcze w czasie obecności Brytyjczyków, ktoś wpadł na pomysł forsownego rozwoju rybołówstwa. Przeprowadzono fatalny w skutkach eksperyment: do Jeziora Wiktorii wpuszczono okonia nilowego. Rybacy mieli znakomite połowy, ale okoń, który jest drapieżnikiem, wytrzebił inne gatunki mniejszych ryb, co doprowadziło do zachwiania równowagi środowiska. Na dodatek, za sprawą dostępności pożywienia, ów okoń rozrósł się do niewiarygodnych rozmiarów. Sugestia, że upasł się na trupach ofiar Idi Amina świetnie pasuje do mrożącej krew w żyłach opowieści o horrorze dyktatury, ale jest fantazją. Okoń nilowy upasł się na mniejszych rybkach.

 

Na literackie "poprawianie" rzeczywistości przez Kapuścińskiego wskazuje również Wojciech Giełżyński. Najwięcej "poprawek" doszukał się przed laty w angolskiej opowieści - Jeszcze dzień życia. Mówi, że rozmawiał o nich z Kapuścińskim, a ten zazwyczaj milcząco potwierdzał, raz czy dwa zaprotestował, na koniec dodał: - Jeszcze paru nie odkryłeś.

Jeden z owych zmyślonych obrazów (jakiż fantastyczny, jakżeż "uskrzydlający wyobraźnię"!):

 

Przy życiu trzymały się jeszcze psy.

Były to psy domowe, porzucone przez uciekających w popłochu właścicieli. Widziało się bezpańskie psy wszystkich najdroższych ras - boksery, buldogi, charty i dobermany, jamniki, pinczery i spaniele, nawet szkockie teriery, a także dogi, mopsy, pudle. Opuszczone, zbłąkane, chodziły wielkim stadem w poszukiwaniu żarcia. Dokąd było wojsko portugalskie, ta nieprzebrana psia czereda zbierała się każdego rana na placu przed sztabem generalnym, gdzie wartownicy karmili ją konserwami z żołnierskich racji paktu północno-atlantyckiego. Wygląd był taki, jakby się oglądało światową wystawę rasowych psów. Potem nakarmione, zadowolone stado przenosiło się na miękką, soczystą trawę porastającą ocieniony skwer przed Pałacem Rządu. Zaczynała się nieprawdopodobna, zbiorowa orgia seksualna, roznamiętnione i niestrudzone szaleństwo, gonitwy i kotłowanina do stanu zupełnej zatraty. Znudzeni wartownicy mieli z tego powodu wiele rubasznej uciechy.

Po wyjściu wojska psy zaczęły głodować i chudnąć. Jakiś czas snuły się po mieście bezładną zgrają, poszukując daremnie pożywienia. Pewnego dnia zniknęły. Myślę, że śladem ludzi opuściły Luandę, ponieważ później nigdy nie natrafiłem na zdechłego psa, a tych, które przychodziły pod sztab generalny, a potem baraszkowały przed Pałacem Rządu, były setki. Można przyjąć, że z gromady wyłonił się energiczny przywódca, który wyprowadził psie stado z umierającego miasta. Jeżeli psy poszły na północ, trafiły do FNLA. Jeżeli na południe - trafiły do UNITA. Natomiast jeśli udały się na wschód, na stronę Dalatando i Saurimo, mogły dojść do Zambii, następnie do Mozambiku a nawet Tanzanii.

Być może wędrują one nadal, ale nie wiem, w jakim kierunku i w którym są teraz kraju.

Po wyjściu gromady psów miasto zapadło w ostateczną drętwotę...

 

John Ryle, który pod koniec lat dziewięćdziesiątych napisał w "Times Literary Supplement" najgłośniejszą krytykę afrykańskiego pisarstwa Kapuścińskiego, układa całą listę potknięć, nieścisłości, błędów. Że sudańskie plemiona Dinka i Nuer utrzymują się przy życiu nie tylko dzięki mleku, jak sugeruje Kapuściński, lecz żywią także zbożami, rybami i mięsem. Że Sudan nie był kolonią brytyjską, lecz zarządzali nim wspólnie Brytyjczycy i Egipcjanie. Że Bari nie pochodzą z Ugandy, lecz Sudanu itd.

Zaskakująca wpadka Kapuścińskiego: twierdzi, że odwiedza jedyną w latach dziewięćdziesiątych księgarnię w Etiopii - na uniwersytecie w Addis Abebie, do tego pozbawioną książek. Ryle kpi z tej "obserwacji", sam dopytuję w Addis, czy tak rzeczywiście było na początku lat dziewięćdziesiątych, i moi rozmówcy przyznają rację Brytyjczykowi, nie Kapuścińskiemu.

Raz jeszcze: mógłbym wzruszyć ramionami nad drobnymi nieścisłościami, które nie czynią Hebanu opowieścią mniej fascynującą. Wychodząc od szczegółów, Ryle stawia jednak inny zarzut - o zupełnie fundamentalnym charakterze dla oceny pisarstwa Kapuścińskiego na temat Afryki. Zresztą - nie tylko Afryki.

 

...w większości rozdziałów Hebanu Kapuściński zapuszcza się w odległe, niebezpieczne miejsca, gdzie dopada go choroba i stoi w obliczu śmierci. Jest świadkiem potwornych wydarzeń, z których następnie wychodzi z głębszym zrozumieniem natury ludzkiej...

Nutka baroku w prozie Kapuścińskiego potwierdza, że przedkłada on świat fantazji i symboli nad fakty. Wszechświat Afryki to dla niego obszar skrajności - skrajnej biedy, klimatu, przemocy i niebezpieczeństw. ..

W rym tropikalno-barokowym stylu nic nie może być zwyczajne albo znane. Wszystko jest wyolbrzymione, przerysowane, nietypowe. Sam Kapuściński pisał nieraz o barokowej tendencji w południowoamerykańskim świecie: "Jeżeli dżungla - to olbrzymia... jeżeli góry - to gigantyczne... jeżeli równina - to bezkresna... Rzeczywistość jest tu pomieszana z fantazją, prawda z mitem, realizm z retoryką".

Kierunek przejaskrawień i zniekształceń staje się jeszcze bardziej klarowny w świetle niezamierzonej autodemaskacji. Afryka to, jak sam powiada, kontynent pozbawiony księgarni. Jego władcy są analfabetami. Mieszkańcy zaś - więźniami własnego środowiska i więzów krwi. Boją się ciemności... (Kto wie? Może ich głowy spoczywają pod ramionami. ..). To jasne, że Europejczycy nigdy ich nie zrozumieją...

.. .jedyną rzeczą, jaka łączy ludzi na tym wielkim i zróżnicowanym kontynencie jest doświadczenie europejskiego kolonializmu (i wojskowej okupacji)... Mimo antykolonialnej postawy, sposób, w jaki Kapuściński pisze o tym kontynencie, jest właśnie rodzajem literackiego kolonializmu, wymyślnego "orientalizmu", selektywności. Choć Kapuścińskiego przepełnia troska o dobro ludzi i ma aspiracje mówienia w imieniu Afrykańczyków, w istocie lekceważy fakty, akuratność opisu i przez to ukazuje Afrykańczyków w krzywym zwierciadle.

Krytyka ta nie pozbawia pisarstwa Kapuścińskiego blasku, błyskotliwych momentów, sympatii dla ludzi w krajach, które opisuje; stanowi raczej ostrzeżenie, by nie traktować go jako przewodnika po rzeczywistości.

W ostatnim rozdziale Hebanu znajduje się kulminacyjne uogólnienie, które oddaje fascynację Kapuścińskiego poezją i fikcją, a zarazem uzmysławia, że on sam podchodzi do reportażu faktograficznego z rezerwą. "Nigdy nie powstanie ich historia zwana w Europie naukową i obiektywną, ponieważ ta, afrykańska, nie zna dokumentów i zapisów, a każde pokolenie, słuchając przekazywanej mu wersji, zmieniało ją i zmienia, przekształca, modyfikuje i ubarwia. Ale przez to, wolna od ciężaru archiwów, od rygoru danych i dat, historia osiąga tu swoją najczystszą, krystaliczną postać - postać mitu".

Taka charakterystyka historii zbiorowej, przekazywanej z pokolenia na pokolenie, jest jednak tylko częściowo uprawniona. Z jednej strony, historia istniejąca tylko w mowie potrafi być całkiem dokładna, a linie genealogiczne - precyzyjne. Z drugiej strony, Kapuściński w ogóle pomija ponad wiekowe badania uniwersyteckie, istnienie ponad stu uniwersytetów i bibliotek, które zresztą wbrew jego przypuszczeniom posiadają zbiory i dobrze funkcjonują.

Cytat ten jest jednak dobrym podsumowaniem aspiracji narracyjnych Kapuścińskiego. Tutaj, w królestwie mitu i świecie analfabetyzmu, jest się wyzwolonym z ograniczeń faktów i informacji, nie trzeba sprawdzać dokumentów, ani akt. Fakty nie są świętością, szukanie prawdy jest jak szukanie duchów; jesteśmy wolni, możemy osądzać i generalizować - Afrykańczycy to, Afrykańczycy tamto i nikt nas nie skrytykuje, nie powie, że to nieprawda...

Z tego miejsca - wyimaginowanej Afryki - pisarz może powrócić z dowolną opowieścią.

 

O rybach trupożercach. O Addis Abebie bez księgarń. O migracji psiego gangu w Luandzie. Z Ameryki Łacińskiej - prawem analogii: o wydawcy, który naciąga kolejnych proboszczów na gazetowe sprostowania. O jego synu, partyzancie, który zostaje zastrzelony podczas snu, choćby zginął całkiem obudzony...

Czy takie opowieści rzeczywiście oddają "głębszy sens" tego, co dzieje się w Afryce, docierają do "istoty rzeczy" w Ameryce Łacińskiej? Rozszyfrowują uniwersalne mechanizmy ludzkich postaw i zachowań?

Ryle trafnie punktuje:

 

Siła pisarstwa Kapuścińskiego zasadza się na pewności co do doświadczeń autorytetu, autentyczności przeżyć człowieka, który - jak nas sam informuje - przeżył 27 zamachów stanu i rewolucji; który jeździł płonącymi drogami i zatrzymywał się w oblężonych miastach; jedynego korespondenta, który zostawał tam, skąd reszta dziennikarskiej braci brała nogi za pas.

 

Z drugiej strony: czy dobrym kontrapunktem dla zarzutów Ryle a nie są uwagi katalońskiego teoretyka dziennikarstwa i literatury Alberta Lluisa Chillona?

 

Kapuściński uprawia typ dziennikarstwa literackiego niedający się zaszufladkować - różni się bowiem zarówno od New Journalism, jak i od "nowych dziennikarstw" europejskich - który, tworząc dotychczas nieznaną symbiozę, łączy techniki zbierania informacji właściwe dziennikarstwu śledczemu, sztukę obserwacji charakterystyczną dla reportażu i poszukiwanie czegoś, co można by nazwać "prawdą poetycką", która - poprzez sposób narracji bliższy legendzie, baśni i podaniu aniżeli powieści realistycznej - przekracza granice samej tylko faktografii.

 

Jeśli jednak pisanie Kapuścińskiego rodzi - z punktu widzenia dziennikarskich rygorów - tak wiele wątpliwości co do precyzji opisywanych wydarzeń, to...

Po raz pierwszy zaczynam się zastanawiać: może ma jednak znaczenie, czyjego książki stawiamy na półce "dziennikarstwo", czy na półce "literatura piękna"?

Szkolny kolega Andrzej Czcibor-Piotrowski w czasie jednej z naszych rozmów mówi tak: - Cesarz? Najwybitniejsza polska powieść XX wieku!

 

Krytyka akuratności w dziele Kapuścińskiego nie podważa - tak jak ją rozumiem - literackiej wybitności jego książek, przenikliwości w rozszyfrowywaniu mechanizmów władzy, rewolucji, ludzkich postaw i zachowań. Stawia raczej pytanie o to, czy niektóre z jego utworów mogą stanowić wzór, punkt odniesienia dla dziennikarzy i dziennikarstwa, choćby dla najmniej rygorystycznie traktowanego reportażu literackiego. Także pytanie bardziej ogólne i zasadnicze: ile wolno reporterowi? Bo zwiększenie "pojemności" i "ubogacenie" reportażu literackiego, "poprawianie rzeczywistości", przekraczanie granic gatunkowych, wkraczanie na teren literatury fiction ma dla dziennikarstwa wysoką cenę, nieprzyjemny rewers - osłabienie wiarygodności.

Na marginesie sporu o reporterską akuratność, koloryzowanie, konfabulacje nie sposób nie postawić pytań o "prawdy" przekazywane przez dziennikarstwo "rygorystyczne". Na ile wiarygodne są wielkie agencje informacyjne i sieci telewizyjne powiązane z władzą ekonomiczną i - pośrednio - polityczną? Czy zawsze dokładają starań, aby przekazać tak zwaną prawdę obiektywną, to znaczy ukazaną z różnych punktów widzenia - czy raczej pozostają w służbie władzy i pieniądza? Czy dziennikarze i komentatorzy "rygoryści" nie modyfikują czasem szczegółów, nie pomijają istotnych okoliczności wydarzeń, gdy ich ukazanie uderzałoby w interesy możnych - właścicieli mediów, reklamodawców, sponsorów? Kapuściński ubolewał nieraz w ostatnich latach życia nad tym, że wielkie media uprawiają manipulację, upraszczają, że "przestały być opozycją do systemu", "usadowiły się przy władzy, już nie kontestują, nie kwestionują zasad". To nie usprawiedliwienie dla nieścisłości reportażu literackiego - to jeszcze jedna strona debaty o dziennikarskiej wiarygodności.

Kapuściński nie jest jedynym wybitnym reporterem, którego krytykowano za brak precyzji, błędy czy wręcz zmyślenia. Innym wielkim jest kolumbijski noblista Gabriel Garcia Marquez, który uprawiał, szczególnie w swoich młodych latach, reportaż literacki. Sztandarowym przykładem konfabulacji Garcii Marqueza jest reportaż Caracas sin agua (Caracas bez wody): zmyślił w nim postać niemieckiego uczonego Samuela Burkarta, który z powodu braku wody w mieście golił się, używając soku brzoskwiniowego. Zarzucano Garcii Marquezowi brak wiarygodności tego i innych jego reporterskich tekstów - w ostatnich latach pierwsze skrzypce wśród atakujących grał Enrique Krauze, wpływowy w całej Ameryce Łacińskiej historyk i redaktor wychodzącego w Meksyku miesięcznika "Letras Libres". Z kolei wielu reporterów-pisarzy uprawiających reportaż literacki - między innymi Juan Villoro, Martin Caparrós - broniło stosowanej przez noblistę licentia poetica: czasem pisarz-reporter musi zmodyfikować szczegóły, żeby jego opowieść miała większą siłę, przekazała "prawdę" bądź "istotę sprawy" w sposób bardziej atrakcyjny i przekonywający.

Jest szkoła myślenia o reportażu literackim, wedle której dziennikarz ma prawo - dla dobra tekstu, dla przekazania "wyższej prawdy" - stworzyć, powiedzmy, fikcyjną postać z kilku postaci rzeczywistych. Tak robili niektórzy dziennikarze w czasach Polski Ludowej - by nie narażać bohaterów swoich reporterskich opowieści. Tak również uczynił, na przykład, Wojciech Jagielski w Nocnych wędrowcach - książce o dzieciach wojny w Ugandzie. Ale Jagielski zastrzegł na wstępie: to fikcyjne postaci; w jednym z wywiadów nazwał swoją książkę opowiadaniem, nie reportażem, bo - jak mówi - "w reportażu, dla ochrony bohaterów mogę zmieniać ich imiona, ale nie tworzyć postaci". Jest absolutnie fair wobec czytelnika. Podoba mi się również, gdy mówi tak: - Nie można sobie w dziennikarstwie pozwalać na zbyt wiele. Mówisz: "Zejdę tylko raz i na trochę ze ścieżki dziennikarstwa". Ale to nieważne ile ani jak daleko. Ważne, że się zeszło.

Kłopot z Kapuścińskim polega na tym, że niektóre z jego dzieł mogą stanowić niepodważalny wzór dla dziennikarzy, a niektóre - niekiedy pod względem literackim wybitniejsze - niekoniecznie. Te ostatnie są raczej książkami z półki "literatura piękna" - i to tej najwyższej; lepiej chyba, by nie "sprzedawano" ich publiczności jako dzieł reporterskich, nawet jeśli znaczącą część materiału zebrano reporterskimi metodami a autor posługuje się także reporterskimi instrumentami narracyjnymi. To literatura fiction jest "prawdą kłamstw", by posłużyć się formułą Maria Vargasa Llosy, dziennikarstwo chyba jednak nie.

Sądzę, że za postawienie niektórych swoich książek wśród dzieł "literatury pięknej" Kapuściński nie obraziłby się. Dowód? Proszę bardzo:

 

W 1981 roku "Washington Post" wydrukował reportaż młodej dziennikarki Janet Cooke pt. Jimmys World o ośmioletnim murzyńskim dziecku - narkomanie. Cooke dostała za ten reportaż Nagrodę Pulitzera, ale w momencie przyznania jej nagrody okazało się, że reportaż jest mistyfikacją. Nagrodę cofnięto.

Podoba mi się to, co z tej okazji powiedział Marquez: - Nie daliście jej w dziennikarstwie? Trzeba było dać w literaturze!

 

Chciał być pisarzem. Przede wszystkim nim. Przez lata marzył o przyjęciu do grona arystokratów pióra. Dziennikarstwo to było coś jednak gorszego, użytkowego. Poniżej aspiracji. W najlepszym razie - drogą do literatury.

Zanim osiągnął szczyty sławy, do kolegi - pisarza i tłumacza, powiedział ze smutkiem i pewną zazdrością: - Ty to jesteś poetą w Związku Literatów Polskich, a ja tylko dziennikarzem.

Z całą pewnością: nie tylko.

 

Teczka

Bomba wybucha cztery miesiące po jego śmierci. Tygodnik "Newsweek Polska" publikuje materiały z archiwów służb specjalnych Polski Ludowej o kilkuletniej współpracy Kapuścińskiego z wywiadem. W polskich debatach politycznych po '89 roku współpracę z tajnymi służbami komunistycznego państwa zwykło się uważać za coś pomiędzy zdradą, nieprzyzwoitością i oportunizmem - niezależnie od materialnej treści tej współpracy.

Demaskatorską wymowę publikowanych sensacji "Newsweek" łagodzi rozmową z Ernestem Skalskim - kolegą Kapuścińskiego, dziennikarzem, który miał w swoim życiorysie epizodyczny kontakt z wywiadem. (Do Skalskiego przed wyjazdem na stypendium do Danii w 1967 roku zgłosił się funkcjonariusz MSW i poprosił o zainteresowanie się w trakcie pobytu reporterami zachodnioniemieckimi, których wypowiedzi "mogłyby zagrażać Polsce". Współpracy z MSW Skalski nie podjął). Zasadnicza teza Skalskiego: gdyby Kapuściński nie zgodził się na współpracę z wywiadem, nie wyjeżdżałby za granicę jako korespondent PAP, ergo nie powstałyby książki takie jak Cesarz, Szachinszach, Wojna futbolowa i inne, nie byłoby wielkiego reportera i pisarza Ryszarda Kapuścińskiego. Cena, jaką zapłacił za swoją zgodę, była niewielka; nikomu nie szkodził, nikogo nie skrzywdził.

"Newsweek" znalazł się w ogniu strzelaniny między zwolennikami a przeciwnikami lustrowania życiorysów. Prawicowi publicyści nie kryli satysfakcji: oto jeszcze jeden - lewicowy czy liberalny, słowem: "nie nasz" - autorytet legł w gruzach; okazał się oportunistą, człowiekiem "umoczonym". Ze strony środowisk zaprzyjaźnionych z Kapuścińskim, przede wszystkim "Gazety Wyborczej", padły zarzuty o "dramatyczne wykrzywienie prawdy o wybitnym pisarzu", "rzucenie cienia na człowieka prawego" na podstawie "niezweryfikowanych ubeckich akt". Także deklaracje: "Bardziej wierzymy jego książkom; temu, co pisał i mówił głośno do czytelników i słuchaczy, niż temu, co rzekomo mówił ukradkiem do szantażystów z bezpieki".

Przyjaciele i obrońcy odezwali się także za granicą, Ian Traynor w brytyjskim "Guardianie":

 

Kapuściński jest ostatnim z wybitnych Polaków, którzy zostali ujawnieni w tym, co krytycy nazywają prawicowym polowaniem na czarownice, organizowanym przez paranoiczny rząd, który wszędzie w Polsce węszy komunistyczny spisek. Prawicowa ekipa braci Kaczyńskich drakońskim prawem nastawiła kraj przeciwko samemu sobie.

 

Włoski publicysta Paolo Rumiz w "La Repubblica":

 

Polska lustracja to selektywne akty zemsty, których celem jest zaatakowanie wolnych ludzi zasłużonych dla rozsławienia dobrego imienia kraju. Lustracja grozi zbrukaniem wszystkiego i jest grą hien. Kapuściński był ofiarą bezlitosnej machiny uruchomionej przede wszystkim wobec tych, którzy jeździli za granicę. Przeciętniaki z warszawskich salonów nie mogły wybaczyć mu sukcesu i oskarżały o wypisywanie bzdur. Być może obecne błoto pochodzi z tamtych środowisk. Te nowe dokumenty nie udowadniają niczego. Z wyjątkiem jednej rzeczy: że w Polsce nie skończył się jeszcze czas jadu.

 

Wojna ideologiczna nie służy ustalaniu prawdy materialnej, spokojnemu namysłowi ani zniuansowanym ocenom. Lustratorów nie interesuje złożona, wolna od taniej moralistyki prawda o czasach minionych, z kolei obrońcy lustrowanych - chcąc nie chcąc - stają się zakładnikami atakujących, wkraczają w niewidoczny dla siebie sposób na ich ścieżki myślenia. Tak się stało po trosze, jak sądzę, w "sprawie Kapuścińskiego". Solidaryzuję się z obrońcami dobrego imienia Ryśka, o polowaniach na czarownice po '89 roku napisałem niemało, lecz ani jedno, ani drugie nie zwalnia mnie od ustalania - w miarę dostępnych możliwości - prawdy o bohaterze tej opowieści.

Więc... współpracował Kapuściński z wywiadem czy nie? Jeśli tak, co to właściwie znaczy? Co konkretnie robił? Dlaczego? Czym w ogóle zajmował się wywiad Polski Ludowej w częściach świata, do których Kapuściński podróżował jako korespondent PAP? Jaka była przydatność jego współpracy? Jak on sam ją traktował? Jak w ogóle oceniać współpracę dziennikarzy z tajnymi służbami?

Nieraz czułem - a teraz wiem to na pewno - że strach przed ujawnieniem teczki z archiwum służb specjalnych, lęk przed publicznym pręgierzem jako konsekwencją zaciążył nad jego samopoczuciem w ostatnich kilkunastu latach życia. Sądzę także, że ów strach miał przynajmniej jeden raz wpływ na jego pisanie (to hipoteza, którą wyjaśnię później). Dlatego chcę i muszę dowiedzieć się, czego Kapuściński tak strasznie się obawiał. Czy miał powody do strachu? Czy zawarł, jak sądzą dziś niektórzy, niepisany układ z diabłem: współpraca z wywiadem za wyjazdy zagraniczne? A może w ogóle wszystko wyglądało zupełnie inaczej?

Rozumiem naczelny motyw, z powodu którego o swojej współpracy nigdy nie opowiedział: nie było w Polsce po '89 roku atmosfery, w której człowiek mógłby z otwartą przyłbicą - bez obawy, że będzie skończony, opluty, napiętnowany - wyznać: - Tak, współpracowałem. Robiłem to, ponieważ... Żałuję, że... Albo: - Nie żałuję, gdyż...

Czas, żeby w sposób wolny od moralistycznego szantażu i strachu przed nim opowiedzieć tę historię.

 

Najpierw teczka. Co zawiera?

Kluczowa jest konkluzja sformułowana przez anonimowego funkcjonariusza MSW w 1972 roku: "...był operacyjnie wykorzystywany do rozeznania i ujawniania pracowników central wywiadowczych [w Ameryce Łacińskiej]. W czasie współpracy wykazywał dużo chęci, ale istotnych materiałów interesujących SB nie przekazał".

Chronologicznie najwcześniejsze w teczce Kapuścińskiego są notatki oficerów Departamentu I MSW (wywiad) sporządzone w 1963 roku. Kapuściński był wtedy korespondentem PAP w Afryce Wschodniej, prawdopodobnie nie miał pojęcia, że interesują się nim tajne służby. Notatki zawierają zdawkowe informacje o tym, jakie ukończył szkoły, studia, do jakich należał organizacji; że rodzice są nauczycielami, żona - lekarką, a siostra - studentką. Jedna z notatek zawiera informację o zatargu Kapuścińskiego z literatem Drozdowskim o plagiat. "W/w rozpatrywany jest przez nas jako ewentualny kandydat do współpracy" - stwierdza w tej notatce oficer Departamentu I MSW.

Na podstawie dokumentów dostępnych w Instytucie Pamięci Narodowej (miejscu, w którym zgromadzono archiwa tajnych służb z czasów Polski Ludowej) nie sposób ustalić, kiedy wywiad nawiązał z Kapuścińskim kontakt.

Kolejne - chronologicznie - dwie notatki oficera MSW pochodzą z wiosny 1965 roku: po krótkim pobycie w kraju Kapuściński przygotowywał się do wyjazdu do Afryki Zachodniej, dokąd przenosił z Nairobi afrykańską placówkę PAP (osiadł w Lagos, stolicy Nigerii). Wtedy dochodzi do osobistej rozmowy z oficerem MSW. W relacji z tego spotkania oficer ów opisuje Kapuścińskiego kryptonimem "Poeta", nazywa go "kontaktem informacyjnym". Streszcza też jego plan wyjazdu do Afryki (myli się, pisząc, że Kapuściński wybiera się do Afryki Wschodniej).

W notatce dla oficera Kapuściński opisuje prawdopodobną trasę najbliższej podróży po Afryce; jeszcze nie zdecydował, czy nową siedzibą placówki PAP będzie Akra (Ghana) czy Lagos (Nigeria). W szczątkowej postaci zachował się dokument będący listą oczekiwań wywiadu wobec Kapuścińskiego: tajne służby są zainteresowane informacjami o działaniach amerykańskich instytucji, firm, organizacji. Oficer MSW informuje Kapuścińskiego, że w Afryce ktoś nawiąże z nim kontakt, posługując się hasłem: "Przesyłam pozdrowienia od Zygmunta". Odzew: "Czy sprzedał wóz?".

Kapuściński przyjmuje zlecenia "do wiadomości i wykonania" oraz składa podpis. W teczce nie ma jednak żadnego śladu współpracy z wywiadem podczas pobytu w Afryce. Ani jednej informacji, notatki czy wzmianki. Nie wiadomo nawet, czy ktokolwiek zgłosił się do niego z ustalonym w Warszawie hasłem.

Ponownie wywiad przypomina sobie o Kapuścińskim przed jego wyjazdem na placówkę w Ameryce Łacińskiej. Późną jesienią 1967 roku spotyka się z nim major Henryk Sobieski, po spotkaniu raportuje: "«Poeta» jest znany naszemu aparatowi z terenu Afryki. Wśród wszystkich tych, którzy go osobiście znają, cieszy się pełnym zaufaniem i bardzo dobrą opinią. Na mnie również zrobił bardzo dodatnie wrażenie. Jest nam bliski klasowo i mocno zaangażowany ideowo. Stosunek do pracy dla nas bardzo dobry".

W trakcie spotkania Sobieski informuje Kapuścińskiego, że w Ameryce Łacińskiej polskie służby wywiadowcze interesują się działalnością agentury Stanów Zjednoczonych. "Z uwagi na wybitnie polityczną pozycję" Kapuścińskiego zlecenia z MSW "nie będą odbiegały od jego kierunków pracy jako dziennikarza". Wywiad oczekuje, że Kapuściński będzie "naprowadzał" na dziennikarzy, "którzy mają koneksje ze środowiskiem pracowników kontrwywiadu, względnie z pozycji oficjalnych (prowadzą działy kryminalno-sensacyjne w swoich gazetach) mają dostęp do tych instytucji". Będzie też "opracowywał niektóre zagadnienia związane z działalnością syjonizmu, Amerykanów i NRF". Pozostałe wątki rozmowy opisane w notatce mają charakter techniczny: w jaki sposób Kapuściński ma się łączyć z centralą w Warszawie (przez szyfranta z ambasady w Santiago de Chile; w Meksyku ktoś się do niego zgłosi, jeszcze nie wiadomo kto), a także jak się konspirować przed kontrwywiadem.

Dwa lata później wywiad rozszerza swoje oczekiwania o "rozpracowywanie i dotarcie do komórek CIA i FBI rozmieszczonych na terenie Meksyku lub w innych państwach Ameryki Łacińskiej", "opracowywanie osób związanych z działalnością tych instytucji", "rozeznanie środowisk i miejsc częstego pobytu funkcjonariuszy CIA i FBI oraz rozpoznanie ich kontaktów z obywatelami miejscowego pochodzenia", a także "wrogiej działalności przeciwko PRL", prowadzonej "przede wszystkim przez wywiady USA, Izraela i NRF".

W ciągu ponad czterech lat pobytu w Ameryce Łacińskiej Kapuściński - jak wynika z archiwaliów dostępnych w IPN - dostarcza wywiadowi zaledwie kilku notatek. Podpisuje je pseudonimem "Vera Cruz".

Informuje o Centro de Estudios de Desarrollo (CENDES), instytucie studiów nad rozwojem na Uniwersytecie Centralnym w Caracas, który - według jego ustaleń - jest "jednym z ważnych ośrodków penetracji i rozpoznania CIA na terenie Wenezueli". Stwierdza, że ośrodek powstał z inicjatywy jednego z szefów CIA zajmującego się Ameryką Łacińską przy współpracy dwóch amerykańskich profesorów, pracujących dla tejże agencji. Ośrodek finansują: Fundacja Forda oraz Massachusetts Institute of Technology (MIT). Za pośrednictwem badań nad rozwojem regionu CIA prowadzi "akcję rozpoznania elity politycznej Wenezueli".

Źródłem tych informacji jest działający na uniwersytecie członek kierownictwa Komunistycznej Partii Wenezueli.

(Wiele lat później słuchaczka dziennikarskich warsztatów Kapuścińskiego, Sandra La Fuente, której opowiedziałem o tej notatce, będzie śmiała się, że maestro wszystko pokręcił: - CENDES był zawsze najbardziej postępowym instytutem w całej Wenezueli - mówi. - Stamtąd wywodzą się niektórzy ludzie z intelektualnego zaplecza rządów Hugona Chaveza. Wydaje się nieprawdopodobne, by CENDES mógł być przykrywką CIA).

Fragmenty charakterystyki Pabla Moralesa, redaktora naczelnego latynoskiej edycji miesięcznika "Reader's Digest", "współfinansowanego przez CIA":

 

Mieszka w Meksyku od kilku lat. Hiszpan z pochodzenia, ale obywatel USA. Poza hiszpańskim włada biegle angielskim z akcentem amerykańskim... wiek ok. 45-48 lat. Wysoki - około 1,90 wzrostu. Typ męski, bardzo przystojny... Pije często, ale nie upija się. Zawsze przebywa w towarzystwie kobiet (Amerykanek). Grzeczny, uprzejmy. Typ leniwy, faceta salonowego, zawsze elegancko ubrany. W zasadzie małomówny. Nigdy nie podejmuje rozmów na poważny temat... W stosunku do korespondentów socjalistycznych uprzejmy, ale nie wykazuje żadnej ochoty do nawiązania kontaktów. Stwarza wrażenie człowieka apolitycznego, który lubi dobrze zjeść, lubi kobiety i alkohol.

 

"O inspirowaniu przez CIA działalności organizacji faszystowskich w Ameryce Łacińskiej":

 

Z inspiracji amerykańskich służb specjalnych, a szczególnie CIA, w krajach Ameryki Łacińskiej istnieją organizacje terrorystyczne, których działalność jest skierowana przeciwko partiom komunistycznym i wszelkim ruchom postępowym. Członkami organizacji najczęściej są przedstawiciele oligarchii finansowej i wielkiej burżuazji należącej do skrajnej prawicy. Część członków rekrutuje się również z lumpenproletariatu. Organizacje są finansowane przez CIA i skrajnie prawicowe ugrupowania w krajach Ameryki Łacińskiej.

 

Opracowania Kapuścińskiego o naradzie ambasadorów USA akredytowanych w krajach Ameryki Łacińskiej i o ruchu trockistowskim w regionie nie zachowały się, wiadomo o nich z notatki jednego z oficerów prowadzących - pseudonim "Benito". Relację Kapuścińskiego o naradzie amerykańskich ambasadorów polski wywiad "przekazał w marcu br. [1970] do towarzyszy kubańskich".

O dążeniach Kuby do normalizacji stosunków z krajami Ameryki Łacińskiej - tekst identyczny co do formy i języka jak korespondencje dla Biuletynu Specjalnego PAP.

Kapuściński stwierdza między innymi, że partyzantki w stylu Che Guevary zamierają, a Kuba "wycofuje swoje poparcie dla tego rodzaju ruchów i działań". Izolowany na zachodniej półkuli kraj socjalistyczny rządzony przez Fidela Castro

 

wyraża gotowość wznowienia stosunków dyplomatycznych i handlowych z każdym z poszczególnych państw Ameryki Łacińskiej, natomiast nie chce, aby ta normalizacja odbywała się poprzez OPA [Organizację Państw Amerykańskich]. Fidel Castro nazywa OPA "Ministerstwem Kolonii USA" i uważa, że Kuba w ramach tej organizacji, zdominowanej przez Stany Zjednoczone, utraciłaby dotychczasową niezależność... Z drugiej strony jednak trudność polega na tym, że państwa Ameryki Łacińskiej - będąc członkami OPA - są związane decyzjami i uchwałami tej organizacji w sprawie Kuby. To jest problem, wokół którego toczy się w tej chwili walka. Stany Zjednoczone są nadal przeciwne normalizacji stosunków między krajami Ameryki Łacińskiej a Kubą... Dlatego walka państw latynoamerykańskich o normalizację stosunków z Kubą ma swoje antyamerykańskie ostrze i jest wykorzystywana m.in. jako narzędzie nacisku na Stany Zjednoczone, jako instrument szantażu wobec Waszyngtonu...

 

O antykomunistycznym zwrocie w polityce Meksyku - analiza, jak wyżej, w stylu publicystycznym:

 

W ostatnim okresie Meksyk wkroczył na drogę otwartego antykomunizmu. Nastąpiło to wkrótce po objęciu władzy przez nowego prezydenta Luisa Echeverrię (1 grudnia 1970). W trakcie kampanii wyborczej, która trwała przez cały rok ubiegły, Echeverna składał ludności daleko idące obietnice poprawy stopy życiowej... Już po objęciu władzy Echeverria wygłosił kilka przemówień, w których skrytykował oligarchię za zbyt gwałtowne i brutalne bogacenie się... Bardzo reakcyjna oligarchia meksykańska zaczęła oskarżać Echeverrię o sympatie lewicowe. W tej sytuacji prezydent Meksyku zdecydował udowodnić, że komunistą nie jest. Chciał przekonać oligarchię i kapitał USA o swoim antykomunizmie. Tak doszło do antykomunistycznej kampanii w marcu br. [1971]. Początek tej kampanii stanowił komunikat Prokuratury Generalnej Meksyku z 15 marca br., który informuje, że organa śledcze Meksyku ujęły grupę partyzantów z tzw. Movimiento de Acción Revolucionaria (MAR), zmierzającą do obalenia istniejącego rządu i utworzenia władzy marksistowsko-leninowskiej ... Wydarzeniom tym towarzyszyła niezwykle brutalna kampania antykomunistyczna w całej prasie meksykańskiej...

Stwarza to obecnie szczególnie trudne warunki dla naszej pracy. Ludzie boją się utrzymywać z nami kontakt, unikają spotkań, są zastraszeni...

 

Z papierów IPN wynika, że wywiad chciał, żeby Kapuściński zdobył materiały z Kongresu Nauki i Techniki w Tel Awiwie. W tym celu podczas urlopu w Warszawie miał się spotkać z wicerektorem meksykańskiej uczelni technicznej, wracającym ze stolicy Izraela. Brak informacji, czy do spotkania doszło. (Interpretator tych materiałów, którego przedstawię później, twierdzi, że nie).

Najwięcej nieprzychylnych Kapuścińskiemu komentarzy - wypowiadanych pokątnie po publikacji "Newsweeka" - wzbudziła jego notatka o Marii Sten. Sten była pracowniczką Uniwersytetu Warszawskiego, badaczką kultur prekolumbijskich, którą na fali antysemickich czystek '68 roku zwolniono z pracy. Wyemigrowała do Meksyku. Kapuściński, który - jak zastrzega w notatce - wcześniej jej nie znał, zdaje taką relację z ich spotkania:

 

Maria Sten przyjechała bezpośrednio z kraju. Przedstawiała obraz tego, co się dzieje w kraju, nazywając to "koszmarem". W rozmowie M. Sten poruszyła następujące sprawy:

powiedziała, że rok 1968 był najbardziej tragiczny w dziejach Polski, ponieważ "najlepsi ludzie", to znaczy syjoniści, zostali "zmuszeni do wyjazdu z kraju",

wyraziła zdziwienie, że w międzyczasie, kiedy ona znajdowała się w drodze między Warszawą i Meksykiem, nie było w naszej prasie komunikatu o "usunięciu tow. Świtały i tow. Szlachcica za to, że zainstalowali podsłuch w gabinetach Towarzyszy z Kierownictwa Partii - Gomułki, Cyrankiewicza, Gierka itd.",

była zdziwiona, że tow. Kępa pozostał I Sekr. KW, ponieważ, kiedy wyjeżdżała, "była już decyzja o jego zdjęciu",

"nie mogła zrozumieć", dlaczego pozostali Solecki i Kolczyński, którzy też "mieli być zdjęci",

dawała wyraz swojemu zmartwieniu, że "cała ta banda nie została rozpędzona", na co ona liczyła,

z jej wypowiedzi na temat jej przyszłości wynikało, że zamierza pozostać w Meksyku i poszukuje mieszkania.

 

Notatka zawiera klisze oficjalnej, antysemickiej propagandy (Polaków pochodzenia żydowskiego, których popchnięto wtedy do wyjazdu z Polski, Kapuściński nazywa "syjonistami"). Czy przekazując wywiadowi informacje o Marii Sten, Kapuściński mógł jej zaszkodzić? Prawdopodobnie nie. Sten nie zamierzała wracać do kraju i Kapuściński o tym wiedział. Czy - mimo to - notatka ma charakter donosu? Niestety, tak.

Przyjaciółka Marii Sten, Danuta Rycerz, której mówię o swoich odczuciach, twierdzi, że Sten domagała się wręcz od Kapuścińskiego - z którym później przyjaźniła się przez wiele łat - żeby przekazał ludziom ze szczytów partii jej krytyczne opinie. Biorę tę glossę za dobrą monetę, choć nie kryję wątpliwości: pobrzmiewa jak dopisana ex post, w szlachetnej intencji obrony dobrego imienia kolegi.

Sten jest jedyną osobą, o której Kapuściński napisał tego rodzaju notatkę, a miał w Meksyku kontakty z innymi Polakami, krytycznymi wobec rządu w Warszawie. Jedną z tych osób był profesor Jerzy Plebański, fizyk z Uniwersytetu Warszawskiego, który w ramach wymiany naukowej wyjechał w latach siedemdziesiątych do Meksyku. Będący nieco później ambasadorem w tym kraju Józef Klasa opowiada, że wywiad próbował zwerbować Plebańskiego, lecz ów opierał się. Straszono go konsekwencjami odmowy i być może dlatego Plebański zdecydował się w końcu zostać w Meksyku do końca życia. - Rysiu - wspomina Klasa - spotykał się z Plebańskim, musiał znać jego krytyczne opinie o naszej władzy, lecz nigdy nikomu o tym nie doniósł. Rysiu to był porządny człowiek, nikogo by nie skrzywdził.

(Może rzeczywiście na prośbę Marii Sten napisał, co myślała o towarzyszach z Warszawy?).

W teczce Kapuścińskiego znajduje się jeszcze jedna notatka, która po publikacji w "Newsweeku" prowokowała kąśliwe uwagi. Dotyczy Alice B., Angielki, domniemanej agentki służb specjalnych, "grającej rolę ultralewacką". Kapuściński spotkał ją w Angoli w 1975 roku. Według notatki, Alice B. jest "brzydka" i "utrzymywała stosunki seksualne z Murzynami". Jej charakterystyki, pisanej w języku subkultury bezpieki, nie sporządził jednak Kapuściński, lecz powołujący się na rozmowę z nim funkcjonariusz MSW.

Zachowały się także trzy oświadczenia podpisane pseudonimem "Vera Cruz", w których Kapuściński deklaruje wydatki "w związku z wykonywaniem zadań": 350 meksykańskich pesos (około 30 dolarów).

W 1972 roku wywiad przekazał akta Kapuścińskiego do archiwum, co oznacza, że współpracę przerwano. Według materiałów dostępnych w IPN współpracę wznowiono jeszcze tylko raz - w czasie wojny wyzwoleńczej w Angoli. Czy i jakie informacje Kapuściński dostarczył wówczas wywiadowi, nie wiadomo; dokumentów brak.

 

Oficerami wywiadu, którzy "opiekowali się" Kapuścińskim w Ameryce Łacińskiej, byli dwaj pracownicy polskiej ambasady w Meksyku, prywatnie - jego koledzy: Eugeniusz Spyra, podpisujący się pseudonimem "Grzegorz", i Henryk Sobieski - "Benito" (ten sam, który przedstawiał Kapuścińskiemu oczekiwania wywiadu przed wyjazdem na placówkę; ten sam, który wiele lat później obruszy się, gdy Kapuściński nie będzie skory do wylewnego powitania na pogrzebie wspólnego znajomego).

O Spyrze Kapuściński wspomniał mi kiedyś przyciszonym głosem, jakby ujawniał wielką tajemnicę: - Ten Spyra to był rezydent naszego wywiadu na całą Amerykę Łacińską.

Znali się dobrze, często rozmawiali, bywali u siebie.

Z Sobieskim i jego żoną oboje Kapuścińscy utrzymywali relacje towarzyskie jeszcze wiele lat po wyjeździe z Meksyku. Gdy pod koniec lat siedemdziesiątych Sobieski został ambasadorem w Wenezueli, Kapuściński odwiedził go w Caracas (przyjechał do Wenezueli z cyklem wykładów). Jeden z dawnych towarzyszy opowiada, że po roku '89, kiedy stare znajomości zaczęły Kapuścińskiemu ciążyć, kontakty z Sobieskimi utrzymywała od czasu do czasu Alicja.

I Spyra, i Sobieski odmawiają rozmowy o Kapuścińskim. Z Sobieskim udaje mi się porozmawiać dłuższą chwilę przez telefon.

- Powiem jedno - mówi - te rewelacje "Newsweeka" są niepoważne. Jeśli ktoś sądzi, że Kapuścińskiemu można było coś kazać, to nic o nim nie wie. To on mógł mi różne rzeczy ułatwić, nie ja jemu, to on miał znajomości na górze... [Po wyjeździe z Meksyku Sobieski poszedł pracować do Wydziału Zagranicznego KC u Frelka i tam spotykał często Kapuścińskiego - A.D.]. Kapuścińskiego - mówi dalej - nikt nie mógł tknąć, był poza zasięgiem... Ludzie z Rakowieckiej [adres siedziby MSW] mogli mu przeszkadzać, ale nie zaszkodzić. On się przyjaźnił z Frelkiem, z Waszczukiem... A poza tym, proszę pana, Kapuściński nie był żadnym gorliwym współpracownikiem, jak dzisiaj piszą niektórzy, tylko mistrzem uników!

To by się zgadzało. W odręcznej notatce dla przełożonych w Warszawie "Benito" tłumaczy, że choć Kapuściński "stosunek do naszej służby ma bardzo dobry, jego postawa polityczna nie budzi najmniejszych zastrzeżeń", to jednak przytłacza go nadmiar obowiązków korespondenta i nie ma dość czasu dla "realizacji naszych zadań operacyjnych". "Benito" przyznaje, że z "rozmów operacyjnych" z Kapuścińskim uzyskał jak do tej pory niewiele. Kluczowy fragment o "mistrzostwie uników" brzmi tak: "gdy upora się z zakończeniem napisania książki o Che Guevarze (jest w końcowej fazie), to mimo wspomnianych trudności będzie mógł wykroić nieco więcej czasu na wykonywanie zlecanych mu zadań operacyjnych".

Rzeczywiście - Kapuściński planował napisać książkę o Che Guevarze, ale nigdy jej nie zaczął. Pewnie opowiadał Sobieskiemu, że prócz codziennej PAP-owskiej harówki pisze jeszcze książkę - której w istocie nie pisał - i na nic innego nie ma już czasu. A może było jeszcze inaczej: może koledzy umówili się, że Sobieski tak właśnie napisze przełożonym, żeby nie zawracali głowy? Bo Kapuściński był naprawdę potwornie zajęty swoimi sprawami zawodowymi.

Najważniejsze dla zrozumienia kwestii "Kapuściński a wywiad PRL" jest wyjaśnienie kontekstu. Bez kontekstu teczka z IPN to "opowieść idioty", zbiór szczątkowych informacji, z których niewiele wynika; na dodatek łatwo je opacznie zinterpretować. Jakie znaczenie miało tych parę notatek i analiz, które dostarczył oficerom wywiadu? Dlaczego przez ponad cztery łata napisał ich tak mało? Bo jako współpracownik był nieważny? Nieudolny? Bo Ameryka Łacińska nieistotna? O co tu chodzi?

 

Nazwę go Tłumaczem, ponieważ tłumaczy zawartość teczki, jak również okoliczności i reguły rządzące na styku wywiad - korespondenci zagraniczni; bez takich objaśnień nic w tej sprawie nie jest klarowne, czytelne. Nie mogę napisać, kim jest, może tylko tyle, że jego wiedza o "sprawie Kapuścińskiego" pokrywa się w ogromnym stopniu z wiedzą oficerów prowadzących. Mam do Tłumacza zaufanie, to znaczy jestem pewien, że istotę sprawy wyjaśnia rzetelnie, choć muszę założyć, że jakieś informacje zachowuje dla siebie.

- Co interesowało polski wywiad w Ameryce Łacińskiej w czasach zimnej wojny?

- Zacznijmy od czegoś innego: jakie kraje znajdowały się w polu zainteresowania polskiego wywiadu w tamtych czasach? Jakie były priorytety? Bez tej hierarchii umknie nam coś ważnego.

A zatem, nasz wywiad interesował się przede wszystkim krajami Zachodu, w pierwszej kolejności Stanami Zjednoczonymi i Niemcami Zachodnimi. Tam działała główna agentura. Korespondenci, którzy wyjeżdżali na placówki do Stanów, do NRF, a także innych krajów zachodnich dostawali od wywiadu zadania i dostarczali cennych, nieraz bardzo cennych informacji.

Z dziennikarzami jeżdżącymi do krajów Trzeciego Świata było nieco inaczej: też ich wciągano do współpracy, lecz robiono to raczej dla zasady. To znaczy, każdego reportera, który wyjeżdżał na placówkę w Afryce, Ameryce Łacińskiej czy Azji proszono o informacje, pisanie sprawozdań, lecz ich współpraca nie miała zazwyczaj większego znaczenia, nie przywiązywano do niej wagi.

- Dlaczego?

- Bo Trzeci Świat jako taki był dla naszego wywiadu nieistotny, liczył się tylko jako pole rywalizacji Ameryki i Związku Radzieckiego.

- Coś jednak interesowało polski wywiad, na przykład, w Ameryce Łacińskiej i Afryce.

- Tak, działalność Stanów Zjednoczonych na tamtym terenie, ich agentury, firmy, organizacje. W krajach takich jak Meksyk czy Angola, do których pan Kapuściński jeździł jako korespondent, różne wywiady werbowały współpracowników. Współpracownicy ci byli zazwyczaj "uśpieni", wykorzystywano ich sporadycznie, gdy nadchodził moment, w którym informacje od nich mogły być przydatne.

- I Kapuściński pomagał typować tych współpracowników, werbować ich?

- Pańskie pytanie brzmi trochę tak, jakby pan Kapuściński był jakimś ważnym agentem, miał jakieś specjalne zadania. Tymczasem on był płotką, płoteczką. Na dodatek jeździł w regiony świata, które były strategicznie nieistotne dla polityki ówczesnej Polski, ani nawet dla Związku Radzieckiego. Gdyby nie to, że mogłoby to zabrzmieć niegrzecznie, powiedziałbym, że jako współpracownik wywiadu był prawie nikim. Ta teczka to zbiór śmieci...

- Śmieci? Więc do czego była potrzebna wywiadowi - na przykład - charakterystyka redaktora naczelnego latynoskiej edycji "Reader's Digest"?

- Wiadomo było, że pismo miało związki z CIA, więc charakterystykę redaktora naczelnego sporządzano na wszelki wypadek. Wywiady zbierają informacje o wszystkim, co może się przydać, zwykle bez konkretnego celu. Większość informacji nigdy nie zostaje wykorzystana, ale trzeba je mieć, bo a nuż... Na tym polega ta praca. Wywiad gromadzi zazwyczaj takie same informacje jak dziennikarze i stara się, żeby mieć o ułamek procenta więcej wiadomości niż prasa. Bo ten czy inny szczegół może być użyteczny, nie wiadomo kiedy, ani w jakich okolicznościach.

Charakterystykę redaktora "Reader's Digest", jak zresztą każdą inną, sporządzano na podstawie kilku źródeł; to, co przekazał pan Kapuściński, było tylko jednym z jej elementów.

- To była jakaś ważna postać? Ważny agent CIA?

- Z tego, co wiem, nie. Wywiady zbierają informacje nie tylko o "pewnych" agentach czy kandydatach na agentów. Te o redaktorze "Reader's Digest" zbierano na wszelki wypadek.

- A nie mógł tych informacji zebrać etatowy pracownik wywiadu?

- Oczywiście, że mógł, ale zawsze chodzi o to, żeby mieć obserwacje, wiadomości, uwagi z różnych źródeł. Dlatego poproszono o nie pana Kapuścińskiego, który znał tego człowieka.

- Czy ważna dla wywiadu była informacja Kapuścińskiego, że CIA finansuje terrorystyczne organizacje prawicy w Ameryce Łacińskiej, które mordują działaczy lewicowych?

- Wiedziano o tym i bez pana Kapuścińskiego. Jego relacja była jeszcze jednym potwierdzeniem.

- Chyba miał prawo uważać, że dostarczając taką informację, obnaża zbrodniczą działalność wroga w czasach zimnej wojny...

- Wie pan przecież, czym były te wszystkie szwadrony śmierci, "Mano Negra", "Triple A" i wiele innych. Popełniały potworne zbrodnie. Pan Kapuściński miał na ten temat szeroką wiedzę.

- Po co wywiad zamawiał u Kapuścińskiego analizy polityczne, jak te o "antykomunistycznym zwrocie" w polityce Meksyku czy próbach normalizacji stosunków Kuby z krajami regionu?

- Bo pan Kapuściński był znakomitym obserwatorem, pisał świetne analizy polityczne, miał szersze spojrzenie niż przeciętni pracownicy wywiadu. Wywiady zabiegają o takich analityków.

- A czy informacje, których dostarczał, na przykład o owym redaktorze, mogły być niebezpieczne dla tej osoby, jak sugerowali prasowi lustratorzy Kapuścińskiego?

- Nie żartujmy...

- Jeden z lustratorów Kapuścińskiego pisał tak: "Pomieszczone w raportach charakterystyki obcokrajowców mogły być użyteczne dla wywiadu polskiego i sowieckiego. A pojawiająca się tam informacja, że ktoś jest być może «agentem [amerykańskich] służb specjalnych» mogła okazać się dla tej osoby śmiertelnie niebezpieczna".

- To nonsensy, rozmawiamy o realnym świecie. No ale jak ktoś przejął się filmami o Jamesie Bondzie, to ma takie właśnie wyobrażenie o pracy wywiadu.

- Niewłaściwe? Dlaczego uważa pan, że to nonsensy?

- Bo wywiady zajmują się zbieraniem informacji, a nie zabijaniem agentów drugiej strony.

(We wspomnieniach Johna Stockwella, rezydenta CIA w Angoli w latach siedemdziesiątych, znajduję fragment, będący dobrą odpowiedzią na oskarżenia lustratora: "W ciągu dwunastu lat mojej służby oficerskiej w CIA - 1966-1978 - nigdy nie widziałem, ani nie słyszałem o tym, by KGB storpedowało bądź utrudniało jakąś operację CIA". W innych fragmentach książki Stockwell opisuje koleżeńskie rozmowy i wspólne libacje agentów CIA i KGB w Angoli. Objaśnia żelazną zasadę wywiadów: ich praca polega na zbieraniu informacji, "przekręcaniu" współpracowników przeciwnika, żeby pracowali dla "naszej" strony, nie na zabijaniu. Zabójstwo to błąd w sztuce, zawsze porażka).

- Słyszałem pogłoskę, że Kapuściński po powrotach z podróży do krajów Trzeciego Świata jeździł do Moskwy. W pogłosce tej zawiera się sugestia, że z jego usług korzystali nawet towarzysze radzieccy ergo był bardzo ważnym agentem...

- (śmiech) To opowieści w rodzaju "jak mały Dyzio wyobraża sobie tamte czasy"... Pan Kapuściński był płotką nawet dla polskiego wywiadu. Dla radzieckiego - nie istniał, nikt o nim nie wiedział ani nie słyszał...

- Czy możliwe, że dostarczył wywiadowi więcej informacji, lecz je zniszczono, zagubiły się?

- Nie. Jeśli coś zaginęło, to nic istotnego. Teczka z IPN pokazuje trafnie, jaka była waga współpracy pana Kapuścińskiego z wywiadem. Znikoma, prawie żadna.

 

W czasie rozmów z niektórymi ze znajomych Kapuścińskiego uporczywie powracają takie motywy:

- Musiał jakoś grać z tymi facetami z wywiadu.

- Nie miał wyjścia, musiał się zgodzić.

- Gdyby nie współpracował, nie wyjeżdżałby i nie byłoby pisarza Kapuścińskiego (o tym między innymi mówił Skalski w rozmowie w "Newsweeku").

- Czy z pana ustaleń wynika, że Ryszard wykręcał się od współpracy? Mam nadzieję, że tak.

"Grał", "musiał", "wykręcał się"... Wszystkie hipotezy pobrzmiewają ahistorycznie, wypowiadane są z perspektywy Polski po '89, z punktu widzenia oponentów realnego socjalizmu. Ciąży na nich sposób myślenia antykomunistów inkwizytorów, lustratorów, choć wypowiadają je ludzie dalecy od obozu prawicy; niektórzy kiedyś należeli do partii. W tych życzeniowych supozycjach tkwią niewypowiedziane założenia: że Polska Ludowa nie była Polską; że kontakty z wywiadem były w podobnym stopniu moralnie naganne, co donoszenie bezpiece inwigilującej przeciwników dyktatury; że Kapuściński był porządnym człowiekiem, więc jeśli współpracował z wywiadem, to nie dlatego, że chciał, lecz "musiał", a skoro "musiał", to "grał", "wykręcał się"...

- A nie pomyślał pan, że mogło być zupełnie inaczej? - sugeruję jednemu z rozmówców, który bardzo liczył na "wykręcanie się" Kapuścińskiego od współpracy. - Że Ryszard Kapuściński nie był bojownikiem antykomunistycznego podziemia, lecz lojalnym członkiem partii przez blisko 30 lat? Nie karierowiczem, lecz takim true believer, naprawdę wierzącym w socjalizm przez większość tego czasu? Polska Ludowa była jego Polską, nawet jeśli rozczarowywał się do Gomułki po odejściu od ideałów Października '56 czy potem do Gierka. Kapuściński namawiał przecież przyjaciół do wstępowania w szeregi partii, żeby tamtą rzeczywistość czynić lepszą...

Mój rozmówca zamyśla się, a po chwili przyznaje, że nigdy nie pomyślał w taki sposób.

Tymczasem biografię Kapuścińskiego, jak sądzę, jego zachowania i wybory można otworzyć tylko tym kluczem, inne nie pasują, zgrzytają, przekręcają zamek do połowy i dalej ani rusz. Dopiero gdy na jego polityczny życiorys spojrzy się w taki sposób, sporadyczna współpraca z wywiadem przestaje jawić się jako mroczny układ, niemoralny pakt z diabłem, przehandlowanie duszy za wyjazdy zagraniczne, awans czy karierę.

Nie było diabła; przynajmniej nie było go dla Kapuścińskiego. Stary system mógł się jawić jako diaboliczny w oczach zaprzysięgłych antykomunistów, zdeklarowanych opozycjonistów, a nawet tych członków partii, którzy wstępowali w jej szeregi tylko dla kariery. Kapuściński był komunistą, socjalistą, lewakiem wierzącym; z upływem czasu mniej w nim było wiary, więcej pragmatycznej aprobaty, uznania, że mimo mankamentów socjalizm jest bardziej sprawiedliwym porządkiem niż kapitalizm. Jakżeż zresztą mógł myśleć wrażliwy człowiek, który znał kapitalizm w wersji kolonialnej, postkolonialnej, imperialistycznej - z krajów Afryki, Azji i Ameryki Łacińskiej epoki zimnej wojny? Przekazywanie wiadomości o mrocznych operacjach CIA i jej agentach wywiadowi SWOJEGO państwa, napisanie kilku analiz politycznych Kapuściński miał prawo uważać za czyn moralnie dobry (patriotyczny?), z całą pewnością nie jako rzecz naganną.

Jeśli "wykręcał się", jeśli zachowywał jak "mistrz uników", to raczej dlatego, że był przytłoczony ogromem obowiązków korespondenta. Obsługiwał z Meksyku całą Amerykę Łacińską, codziennie musiał przeczytać dziesiątki albo i setki stron gazet w obcym języku, wysłuchać audycji radiowych i telewizyjnych, napisać mnóstwo krótkich depesz i not, spotykać się z ludźmi. Nie starczało mu doby na pozazawodowe życie.

Ktoś mi opowiada, że po powrocie z Ameryki Łacińskiej poskarżył się Frelkowi, że nagabuje go wywiad, i to Frelek przez swoje koneksje załatwił, żeby panowie z Rakowieckiej dali mu spokój. Wątpię, iżby skarga miała ton antykomunistycznej opowieści, w której wywiad PRL odgrywa rolę zbrodniczej instytucji. Kapuściński poskarżył się raczej dlatego, że nie miał czasu, a Rakowiecka nalegała, domagała się analiz i raportów, zawracała głowę.

Akurat on, dzięki koneksjom na szczytach władzy, mógł być może odmówić wywiadowi wcześniej, lecz nie przyszło mu to do głowy. Z mizernego urobku w teczce widać zresztą, że nie angażował się we współpracę, na pewno nie budował na niej kariery.

Czy poczuł w jakimś momencie, że nawet okazjonalne pisanie raportów i analiz dla tajnych służb to nie jest zajęcie dla reportera? Że przekracza granicę, której dziennikarz przekraczać nie powinien? Nie dlatego, że to wywiad komunistycznego państwa, lecz dlatego że to - po prostu - wywiad.

 

W czasie przeglądania wycinków prasowych o "teczce Kapuścińskiego" co chwilę trafiam na ślady, że nawet życzliwi Kapuścińskiemu komentatorzy wpadają w pułapkę antykomunistycznej poprawności politycznej.

- Czy nie za łatwo go rozgrzeszamy? - pytają szefowie "Newsweeka" Wojciech Maziarski i Aleksander Kaczorowski. - Przecież gdyby w USA wyszło na jaw, że słynny reporter, laureat Pulitzera, współpracował z CIA, byłby skompromitowany w oczach czytelników.

Teza ta prowokuje, żeby przyjrzeć się temu, jak w "dobrej" Ameryce w czasach zimnej wojny traktowano współpracę dziennikarzy z CIA - jeszcze jedno lustro dla kwestii "Kapuściński a wywiad PRL". Może pozwoli zobaczyć całą sprawę w innym kontekście, innych proporcjach i odcieniach?

 

W połowie lat siedemdziesiątych dwie komisje Kongresu USA - kongresmana Otisa Pike'a i senatora Franka Churcha - prowadziły śledztwa w sprawie tajnych operacji CIA. W ich toku wyszło na jaw, że werbowanie amerykańskich dziennikarzy do współpracy z CIA jest standardową praktyką agencji. Od samego początku śledztw administracja waszyngtońska, na czele z prezydentem Fordem i jego sekretarzem stanu Kissingerem, stosowała obstrukcję, a naciski byłych i aktualnego wówczas szefa CIA, George'a Busha seniora, powstrzymały dociekliwość kongresmanów i senatorów (z większym skutkiem tych ostatnich). Szefowie CIA argumentowali, że ujawnienie wielu informacji wyrządzi szkodę amerykańskiej polityce zagranicznej. Część rewelacji, zwłaszcza z komisji Pike'a, wyciekła jednak do prasy, a to sprowokowało śledztwa dziennikarskie na temat uwikłania poszczególnych reporterów, jak i całych instytucji medialnych w kolaborację z wywiadem.

Spośród ukazujących się na ten temat publikacji najgłośniejszy był wówczas artykuł The CIA and the Media, opublikowany w magazynie "Rolling Stone" w 1977 roku. Jego autor, Carl Bernstein, był w tamtym czasie jednym z dwóch najbardziej znanych reporterów w Ameryce - do dziś zresztą należy do ścisłej czołówki dziennikarzy wszech czasów. Zaledwie trzy lata wcześniej jego śledztwo dla "Washington Post", prowadzone wspólnie z Bobem Woodwardem w sprawie afery Watergate, doprowadziło do dymisji prezydenta Richarda Nixona.

The CIA and the Media, streszczenie:

Dokumenty CIA ukazują jasno: w ciągu ćwierć wieku, począwszy od początku lat pięćdziesiątych, ponad czterystu amerykańskich dziennikarzy było tajnymi współpracownikami CIA. Ich relacje z wywiadem miały zróżnicowany charakter - od "niewinnych" rozmów, wymiany spostrzeżeń po zupełnie otwartą współpracę, na przykład, przyjmowanie zleceń stricte wywiadowczych. Dziennikarze dzielili się z CIA zdobytymi informacjami, najmowano ich do roli łączników między centralą a zawodowymi szpiegami, na przykład w krajach komunistycznych. W opinii wysokich funkcjonariuszy agencji byli jednym z najbardziej wartościowych "narzędzi" zbierania danych. Z wywiadem współpracowali wolni strzelcy, stringerzy, etatowi dziennikarze największych mediów, laureaci Nagród Pulitzera, uważani za nieformalnych ambasadorów swojego kraju za granicą, jak również szefowie opiniotwórczych dzienników oraz stacji radiowych i telewizyjnych.

Wśród dyrektorów wielkich domów medialnych jako współpracowników CIA funkcjonariusze agencji wymieniają Arthura Haysa Sulzbergera, wydawcę "New York Timesa", Williama Paleya z Columbia Broadcasting System (CBS), Jamesa Copleya z Copley News Service (CNS). Z wywiadem współpracowały American Broadcasting Company (ABC), National Broadcasting Company (NBC), Associated Press (AP), United Press International (UPI), Reuters, Hearst Newspapers, tygodnik "Newsweek", Mutual Broadcasting System (MBS) i wiele innych. W opinii wysokich funkcjonariuszy CIA najbardziej użyteczne dla agencji były związki z "New York Timesem", CBS oraz Time Inc.

Jak funkcjonowała taka instytucjonalna współpraca? Zwykle sam dyrektor CIA lub któryś z jego zastępców nawiązywał przyjaźń lub znajomość z kimś z kierownictwa gazety lub stacji telewizyjnej. Gazeta zatrudniała u siebie pracownika CIA jako dziennikarza bądź udzielała mu swojej akredytacji. Zagraniczne biura gazety lub stacji dzieliły się z agentem CIA zdobytymi informacjami. Niekiedy agentów wywiadu zatrudniano w biurze jako pracowników personelu administracyjno-technicznego.

Również relacje samych reporterów z CIA miały formalnie różny status: niektórzy podpisywali z agencją umowy o poufności, niektórzy deklarowali, że nigdy nie ujawnią współpracy, jeszcze inni mieli kontrakty przypominające umowy o pracę bądź doraźne zlecenia. Wielu wreszcie pozostawało w luźniejszych relacjach, choć powierzano im nieraz takie same zadania, jak reporterom zakontraktowanym.

Jakie to były zadania? CIA wykorzystywała dziennikarzy przede wszystkim do rekrutowania i prowadzenia zagranicznych agentów, zdobywania i analizowania informacji, jak również do dezinformowania, wywoływania zamętu, rozpowszechniania fałszywych wiadomości w elitach politycznych danego kraju.

"Standardowe oczekiwania" agencji wobec dziennikarzy - według relacji wysokiego funkcjonariusza CIA - wyglądały mniej więcej tak:

- Chcieliśmy prosić cię o przysługę. Wróciłeś z Jugosławii, tak? Jak wyglądają u nich drogi? Widziałeś znaki obecności wojska? Gdzie dokładnie? Dużo tam cudzoziemców? Zaraz, zaraz, przeliteruj jeszcze raz to nazwisko...

Podobnie wyglądały rozmowy instruktażowe przed podróżą: na co zwrócić uwagę, z kim się spotkać, z kim zawrzeć znajomość. CIA traktowało takich dziennikarzy jako swoich agentów; oni sami uważali się często za godnych zaufania przyjaciół, którzy wyświadczają CIA przysługę - najczęściej bez finansowych profitów - z pobudek patriotycznych, dla dobra ojczyzny.

Publicysta Joseph Alsop, którego CIA wysłała w 1953 na Filipiny - dokładnie tak, jak się wysyła swojego pracownika - mówił potem otwarcie: - Jestem dumny, że poproszono mnie o to i że to zrobiłem. Gadanie, że dziennikarz nie ma obowiązków wobec swojego kraju, jest gówno warte.

Współpraca mediów z CIA w czasach zimnej wojny miała swoją ideologię: walkę ze "światowym komunizmem", podobnie zresztą jak współpraca z wywiadem wielu innych instytucji, korporacji, firm. Przenikanie wywiadu do świata dziennikarskiego było o tyle łatwe, że granice między establishmentem politycznym, ekonomicznym i medialnym nigdy nie były w Ameryce zbyt przejrzyste. Niemal nie zdarzało się, iżby CIA korzystała ze współpracy dziennikarzy lub ich zaplecza, czyli biur zagranicznych gazet, radiostacji i telewizji, bez wiedzy właściciela, redaktora naczelnego bądź kluczowej postaci w kierownictwie danego medium. Oznacza to, że najpotężniejsze środki masowego przekazu - w sumie około 25 organizacji, korporacji, agencji medialnych - spełniały wobec służb wywiadowczych funkcje usługowe.

Wciąganie mediów i ich zagranicznych korespondentów do współpracy z wywiadem na dużą skalę zainicjował Allen Dulles, który został dyrektorem CIA w 1953 roku. Odsłuchiwanie przez funkcjonariuszy CIA relacji reporterów powracających z zagranicy, udostępnianie przez tychże notesów z kontaktami i obserwacjami stało się od czasów Dullesa codzienną praktyką.

Pracownicy wywiadu nie zwykli ujawniać nazwisk tych, którzy z nimi współpracowali. Argumentują, że byłoby nie fair oceniać zachowania tych dziennikarzy w oderwaniu od kontekstu czasów, w których - jak mówi z goryczą pewien wysoki oficer CIA - "służby rządowi swojego kraju nie uważano za zbrodnię".

Jakieś nazwiska od czasu do czasu jednak wypływały: Jerry O'Leary z "Washington Star", Hal Hendrix z "Miami News", laureat Nagrody Pulitzera... Hendrix dostarczał CIA - w opinii funkcjonariuszy agencji - "niezwykle użytecznych informacji" na temat kubańskich imigrantów na Florydzie, O'Leary - o sytuacji w Dominikanie i Haiti. CIA posiada w archiwach obszerne raporty o działalności obu reporterów; wynika z nich, że nie dostawali za swoje usługi pieniędzy.

W opinii funkcjonariuszy wywiadu O'Leary regularnie pracował dla CIA, jednak sam dziennikarz widział to inaczej. Twierdził, że nie była to praca ani współpraca, lecz zwykłe rozmowy, wymiana obserwacji. Przyznawał się do przyjacielskich stosunków z agentami CIA, lecz to oni - zarzekał się - pomagali bardziej jemu niż on im.

Ta rozbieżność nieźle ukazuje nieprzejrzystość i dwuznaczność sytuacji, w jakiej znajdują się dziennikarze utrzymujący kontakty z wywiadem: mogą sądzić, że tylko rozmawiają, zdobywają od agentów informacje potrzebne do swojej pracy, tymczasem przez pracowników wywiadu, tu: CIA, są uważani za "swoich ludzi", po prostu - agentów.

Byli wśród amerykańskich dziennikarzy i tacy, którzy dostawali od CIA jasno zdefiniowane zadania, podpisywali umowy i trudno byłoby im tłumaczyć, że "tylko" rozmawiali (Bernstein podaje kilka nazwisk).

Jak dwuznaczna i "szara" jest sytuacja układów z wywiadem - tu: układów instytucjonalnych - nieźle ukazuje przypadek Arthura Haysa Sulzbergera, wydawcy "New York Timesa". W latach 1950-1966 jego gazeta dała "przykrywkę" dziesięciu agentom CIA. Przywilej bliskich relacji z najbardziej opiniotwórczą gazetą w Stanach Zjednoczonych CIA zawdzięczała przyjacielskim stosunkom Sulzbergera z Allenem Dullesem. To był deal dwóch potężnych ludzi i dwóch potężnych instytucji; obie na tym układzie korzystały i trudno mówić o jakimś "przyciśnięciu" słabszego przez silniejszego. Sulzberger podpisał poufną umowę z CIA, której treść jest przedmiotem kontrowersji; według jednych, zgodził się jedynie na nieujawnianie tajnych informacji, które udostępniono mu "do wiadomości", nie do publikacji; według innych - przysiągł nigdy nie ujawnić jakiejkolwiek współpracy gazety z agencją. Sulzberger nigdy nie krył przed swoimi redaktorami i reporterami, że gazeta współpracuje z wywiadem. W dalszym ciągu poufne pozostawały jednak informacje o tym, kto z reporterów lub pracowników wykonuje prócz pracy dla gazety zadania wywiadowcze bądź kto jest pracownikiem CIA, któremu gazeta daje "przykrywkę".

W 1976 roku w trakcie śledztw obu komisji Kongresu ówczesny szef CIA George Bush senior obiecał publicznie, że agencja nie będzie wchodzić w żadne płatne bądź wiążące jakimikolwiek umowami relacje z dziennikarzami zatrudnionymi w amerykańskich środkach przekazu. Równocześnie dał do zrozumienia, że wywiad oczekuje od dziennikarzy dobrowolnej i nieodpłatnej współpracy.

Jedno z kluczowych przesłań artykułu: wywiad jest od zbierania informacji, nie musi przejmować się etyką zawodu dziennikarskiego. To problem dziennikarzy i ich szefów, właścicieli środków przekazu. - Jeśli choć jeden amerykański korespondent noszący legitymację prasową jest płatnym informatorem CIA, wówczas wszyscy korespondenci są podejrzani - mówi były korespondent "Los Angeles Times".

Trudno o trafniejszą konkluzję.

 

Wypytuję piątkę znanych w Ameryce reporterów zagranicznych z prasy i radia: czy kiedykolwiek byli nagabywani przez CIA, czy próbowano ich werbować bądź namówić do nieformalnej wymiany informacji? Każdy z moich rozmówców podróżował w czasach zimnej wojny i później do różnych ogarniętych konfliktami regionów świata: do krajów bloku radzieckiego, w tym Polski, do Afryki, Ameryki Łacińskiej, na Bliski Wschód, do Wietnamu w czasie wojny, do Iraku po napaści Ameryki na ten kraj w 2003 roku. Wszyscy znają kontekst mojego pytania: że chodzi o przedstawienie szerszego tła dla sprawy "Kapuściński a wywiad Polski Ludowej" i ukazanie, jak służby wywiadowcze obu stron zimnej wojny wykorzystywały dziennikarzy. Każde z tej piątki słyszało o lustrowaniu życiorysu słynnego polskiego reportera.

Tylko jeden odpowiada na pytanie twierdząco: tak, CIA próbowała wciągać go do współpracy. Inny przyznaje się do rozmowy z amerykańskim personelem wojskowym i "chyba wywiadowczym też" w Iraku, choć nic nigdy nie było powiedziane wprost; żadne propozycje nie padały. Ktoś inny, odpowiadając, że CIA nigdy nie próbowała wyciągać od niego informacji, przyznaje się później w toku rozmowy do przyjaźni z rezydentem CIA w jednym z krajów, w którym pracował jako korespondent.

Jedyny z rozmówców, który mówi otwarcie, że ludzie z CIA składali mu propozycje, ma w swoim dorobku tak wiele publikacji demaskujących zbrodnicze operacje amerykańskiego wywiadu, że pytanie, co im odpowiedział, uznaję za niestosowne.

Ów reporter zwraca uwagę, że korespondenci zagraniczni, szczególnie w rejonach konfliktów, nigdy nie mogą być pewni, czy są, czy nie źródłem informacji dla ludzi wywiadu; także tego, czy w archiwach CIA nie figurują jako "kontakty operacyjne" bądź "współpracownicy". Bo jakie jest - pyta retorycznie - naturalne miejsce, do którego udaje się amerykański reporter po przybyciu na miejsce? Ambasada USA. Jeśli jej nie ma w danym kraju, idzie do siedziby jakiejś amerykańskiej korporacji, robiącej w danym kraju interesy, a w takim miejscu zawsze pełno agentów wywiadu; spotkanie w korporacji jest czymś zupełnie naturalnym, dziennikarz szuka u swoich rodaków oparcia na obcym terenie, zbiera kontakty, obserwacje. Czy może mieć pewność, że wymieniając uwagi z kimkolwiek z personelu ambasady bądź wielkiej firmy, nie udziela informacji CIA? Nigdy. Ma raczej prawo podejrzewać, że sekretarz polityczny ambasady, z którym rozmawia, powtórzy jego opinie komu trzeba. A gdy rozmawia z samym ambasadorem i opowiada mu o czymś, co widział, słyszał, do czego dotarł - do czego dyplomaci nie mają łatwego dostępu, to przekracza granice czy nie? Kiedy jest już współpracownikiem wywiadu, a kiedy jeszcze nie? Bo przecież może być pewien, że ambasador powtórzy rewelacje reportera ludziom z CIA...

- Więc jaka rada?

- Ostrożność. Nie należy za dużo gadać. Ale prawdę powiedziawszy, nie ma dobrej rady.

Pytam, czy dzisiaj CIA również korzysta ze współpracy dziennikarzy. Oczywiście, choć od czasów komisji Pike'a i Churcha jest ostrożniejsza, nie wciąga do współpracy tak nachalnie i otwarcie jak wcześniej.

- Jakie widzi pan podobieństwa i różnice między "sprawą Kapuścińskiego" a współpracą amerykańskich dziennikarzy z CIA?

Mój rozmówca rysuje na kartce, jak wyglądała struktura zależności między władzami politycznymi a środkami przekazu w krajach socjalistycznych i Ameryce epoki zimnej wojny. Piramidka zależności w kraju komunistycznym jest wertykalna: władza - medium (gazeta, agencja prasowa) - dziennikarz. Agencja prasowa czy tygodnik, w którym pracował Kapuściński, nie były niezależne; mówiąc w uproszczeniu: władza mogła wydawać polecenia szefom agencji prasowej, gazety. Rozważając hipotetycznie - jeśli dziennikarz odmówiłby współpracy z wywiadem, władze polityczne kraju mogły nakazać pracodawcy, żeby go ukarał, zwolnił. System stwarzał taką możliwość, mniejsza o to, czy i na ile z niej korzystano.

Rysunek zależności między władzą a środkami przekazu w Ameryce jest inny, nie ma tu pionowych zależności. Władza może rozmawiać bezpośrednio z dziennikarzem, jak i jego szefami. Może wpływać na właścicieli i zarządzających mediami, nie może jednak niczego im nakazać.

- To różnice między systemami, istotne w politycznej analizie, jednak w praktyce, gdy już dochodziło do współpracy dziennikarza lub organizacji medialnej z wywiadem, charakter przekazywanych informacji, możliwe konsekwencje, wymiar etyczny były takie same.

- To znaczy?

Tu pada odpowiedź podobna do tej, jaką zawiera artykuł Bernsteina: - Jeśli jeden korespondent jest współpracownikiem wywiadu, to wszyscy jesteśmy podejrzani. Współpraca z wywiadem to cholernie niebezpieczny dla naszej profesji proceder. Nie tylko ze względu na wiarygodność, aspekt moralny; jest wiele "szarych" sytuacji, wymykających się jednoznacznym ocenom. Chodzi też jednak o zwykłe bezpieczeństwo nas jako ludzi. Jeśli pada podejrzenie na jednego, nikt nie może czuć się bezpiecznie.

 

Czy to główny morał opowieści o reporterze uwikłanym w konszachty z tajnymi służbami? Współpracując z wywiadem, nawet okazjonalnie, wszystko jedno, czy w szlachetnych intencjach, czy z oportunizmu, Kapuściński nie popełniał grzechu zaprzedania duszy "czerwonemu diabłu", jak głosi antykomunistyczna inkwizycja, lecz zupełnie inny. Kto w czasach zimnej wojny był "dobry", a kto "zły" zależało od miejsca i czasu, nie ma jednego kryterium oceny; akurat w Trzecim Świecie to kraje Zachodu, przede wszystkim Ameryka, były potęgami zniewalającymi, gwałcącymi słabsze kraje i społeczeństwa. Popełnił jednak Kapuściński grzech przeciwko własnej profesji, nawet jeśli nie do końca zdawał sobie z tego sprawę. Czy mógł nie być świadomy jego popełnienia? Sądzę, że tak, i to przez długi czas. Nie wyrastał w liberalnej kulturze świata zachodniego, w którym debatuje się otwarcie o obiektywizmie i stronniczości mediów, konfliktach interesów i niezależności. Pewne pytania mogły mu nie przyjść do głowy. Przez całą młodość i wiek średni był reporterem zaangażowanym, idealistą wyrosłym w prometejskiej, romantycznej tradycji, walczącym o socjalizm lub kibicującym tej idei na świecie; reporterem i człowiekiem swojej epoki, który utożsamiał się z ideałami wyzwalających się - z zachodniej niewoli - ludów i który widział świat w kolorach czarno-białych. Uważał zresztą, że tak jest dobrze, że tak ma być.

Współpracą z wywiadem wyrządził krzywdę przede wszystkim sobie, a świadomość tego przyszła dobrych parę lat po jej zakończeniu. Gdy w połowie lat osiemdziesiątych w Ameryce wychodził Szachinszach, Kapuściński sam, bez niczyich nacisków - to moje przypuszczenie - usunął fragmenty dotyczące kluczowej roli CIA w obaleniu irańskiego premiera Mosaddegha w 1953 roku. Przedstawiłem wcześniej kilka uzupełniających się nawzajem hipotez, dlaczego to zrobił, jednak tę najważniejszą stawiam dopiero tutaj, kończąc opowieść o "teczce Kapuścińskiego". Skoro miał w życiorysie epizod współpracy z wywiadem państwa bloku radzieckiego, nie było rzeczą roztropną w Ameryce, w czasach zimnej wojny, oskarżanie wywiadu amerykańskiego o polityczną zbrodnię. Kapuściński nie mógł wiedzieć, czy CIA ma jego charakterystykę - korespondenta z komunistycznej Polski, być może agenta wywiadu; charakterystykę analogiczną do tej, jaką sam sporządził w Meksyku - redaktora "Reader's Digest". (Nie byłoby zaskakujące, gdyby ów napisał notatkę o Kapuścińskim). Nie wiedząc, czy CIA kiedykolwiek się nim interesowała, wolał nie ryzykować. Jako dawny współpracownik wywiadu - nieistotne jak mało znaczący - musiał liczyć się z tym, że jeśli oskarży CIA w książce wydanej w Ameryce, agencja może oddać cios. I znokautować. Jak wyglądałaby jego wiarygodność w Stanach, jaki byłby los jego książek, dalszej kariery, gdyby CIA zrobiła "przeciek" do prasy z informacją, że autor Szachinszacha, demaskator tajnej operacji CIA w Iranie, był kiedyś na żołdzie konkurencyjnego - komunistycznego - wywiadu?

Chciałem sprawdzić, czy CIA ma w swoich zasobach jakieś materiały o Kapuścińskim. Dyrektor National Security Archive Thomas Blanton, który nieraz toczył boje z agencją o odtajnienie akt, sugeruje, bym nie tracił czasu i energii. CIA nie udostępnia informacji o ludziach, nigdy nie odpowiada na pytania o konkretne osoby; CIA wygrała kilka precedensowych procesów, w których na podstawie ustawy o dostępie do informacji próbowano zmusić ją do potwierdzenia lub zaprzeczenia informacjom o istnieniu w archiwach akt konkretnych osób. Nie udzieli nawet odpowiedzi negatywnej w rodzaju: "nic o Kapuścińskim nie mamy", niezależnie od tego, czy rzeczywiście coś mają, czy nie.








Krzysztof Masłoń - Zerwane przedstawienie "Króla Ryszarda"