Rzeczpospolita - 03.04.2004
KARA ŚMIERCI W POLSCE
WOJCIECH KNAP
Ani sznura, ani szczęścia
Na pierwszym pokazie "Krótkiego filmu o zabijaniu" w Cannes, podczas sceny morderstwa, ludzie zaczęli tupać i gwizdać. Zastanawiałem się, dlaczego? - wspomina Krzysztof Piesiewicz. - W końcu zrozumiałem: oni pierwszy raz widzieli reportaż z zabijania, a nie zgrabnie ułożone obrazki, aby podnieść poziom adrenaliny. Świadectwo spływało z ekranu.
Obsypany nagrodami film Krzysztofa Kieślowskiego i Krzysztofa Piesiewicza porażał ascezą. Prostą paralelą dwóch aktów przemocy: zamyślonego i konsekwentnie przeprowadzonego morderstwa dokonanego na taksówkarzu oraz wykonania kary śmierci na zabójcy.
Scenariusz był luźno oparty na sprawie morderstwa taksówkarza z Otwocka z początku lat 80.
- Sprawa ta doskonale pokazuje trudności, z którymi musi zmierzyć się ktoś, kto by się decydował orzec karę śmierci - uważa Lech Paprzycki, prezes Sądu Najwyższego, wtedy sędzia Sądu Wojewódzkiego w Warszawie, który sądził pierwowzór powieszonego w filmie Jacka.
Zbrodnia i kara
31 grudnia 1982 r. Waldemar K. i Wiktor M. potrzebowali pieniędzy na sylwestrową wódkę. Poszli w okolice dworca kolejowego w Otwocku, aby napaść na właściciela taksówki nr 12, który podobno zawsze miał przy sobie duże pieniądze. Ponieważ ten nie przyjeżdżał, wybrali taksówkę nr 68 Stanisława S. W okolicach Radwanowa Waldemar K. zaczął bić i dusić ofiarę. - Kończ go, już po dwunastej - przynaglał Wiktor M. - Ręce już mi mdleją od bicia, pomóż - odpowiedział K. Wtedy - jak wynika z akt śledztwa - M. podał wspólnikowi owinięty w szmaty automat rozrusznika. K. uderzył nim taksówkarza w głowę i zabił. Ich łupem padła niewielka kwota 61 tys. zł, zegarek ręczny i scyzoryk. Samochód porzucili.
- Jakiś adwokat będzie miał robotę - powiedział wieczorem 1 stycznia 1983 r. mec. Andrzej Tomaszewski do żony, gdy włączył telewizor. Kamera Warszawskiego Ośrodka Telewizyjnego studiowała zakrwawioną podsufitkę porzuconej taksówki. Informacja o prawdopodobnej zbrodni wrzała emocjami. Tomaszewski wykrakał sobie robotę.
W największej sali warszawskich sądów prokurator G. zażądał kary śmierci dla sprawców mordu. - Prawo stanu wojennego przewidywało, że - aby w trybie doraźnym wymierzyć karę główną - potrzebna była zgoda wszystkich członków składu orzekającego - wspomina sędzia Paprzycki. - Przebieg wielogodzinnej narady był dla mnie ogromnym przeżyciem. Moim zdaniem to w ogóle nie była sprawa, w której można było rozważać wymierzenie kary śmierci, chociaż zbrodnia była straszna.
Mordercy dostali po 25 lat. Przewodniczący składu orzekającego scedował wygłoszenie uzasadnienia wyroku na Paprzyckiego, który jako jedyny był przeciwny wymierzeniu kary śmierci. - Najbardziej obciążające okoliczności wynikały wyłącznie z zeznań oskarżonych - wyjaśnia. - Mogli milczeć, ale w poczuciu skruchy wyjawili wszystko. Doszła też odpowiedź na pytanie, co doprowadziło do tego, że ci ludzie byli tacy, a nie inni.
Waldemar K. (23 lata) wzrastał w rodzinie niewydolnej wychowawczo. Rodzice prymitywni. Starszy brat odsiadywał kolejne wyroki, młodszy był na celowniku milicji. Gdy K. miał 11 lat, doznał urazu głowy, w następstwie czego wystąpiły problemy z nauką. Mimo przeciętnego ilorazu inteligencji został skierowany do szkoły specjalnej. Przyszły drobne przestępstwa, placówka wychowawcza, dom poprawczy, alkohol. W 1978 r. pierwszy prawdziwy wyrok: 7 lat za rozbój. Sąd nakazał umieścić go w zakładzie karnym dla wymagających stosowania szczególnych środków leczniczo-wychowawczych, ale nigdy do takiego nie trafił. Po 3 i pół roku wyszedł ze zwykłego więzienia na warunkowe zwolnienie. Uznano, że pozytywnie rokował na przyszłość. Kuratorzy z Otwocka chcieli mu odwiesić karę, ale się spóźnili. Doszło do tragedii. Psychiatrzy stwierdzili u niego obniżenie sprawności umysłowej (iloraz inteligencji - 78), encefalopatię pourazową z ogniskami padaczkowymi, zaburzenia charakteru i skłonność do agresji. Nie zastanowiło ich, że w ciągu ośmiu lat podsądny "zgubił" 20 oczek w skali intelektu. Możliwości były trzy: demencja w przebiegu procesu chorobowego, symulacja lub błąd w diagnozie. W lipcu 1983 r. powiedział Krystynie Świąteckiej z "Polityki", że musiał mieć na wódkę, ale po niej zwidywały mu się robaki.
Wiktor M. (28 lat) ze swoim ilorazem na poziomie 66 skazany był na szkołę specjalną i środowisko, które go przyjmie takim, jaki jest. Przyjęło - nim poznał K., odsiedział dwa lata za drobne kradzieże. Prochu by nie wymyślił, ale na K. wpływ miał zaskakująco wielki.
- Waldemar K. otworzył się w momencie, kiedy zobaczył, że go rzeczywiście bronię, a nie siedzę w charakterze dekoracji - wspomina występujący w procesie z urzędu Tomaszewski. - Na początku jednak w ogóle nie chciał ze mną rozmawiać. Zwiesił głowę i powiedział: I tak kara śmierci, i tak kara śmierci.
Nadgorliwość
- Niech żyje Stalin! Niech żyje Bierut! - krzyczał w 1953 r. prowadzony pod stryczek zabójca i gwałciciel w Poznaniu - wspomina prokurator I.N. Pewnie liczył, że kogoś onieśmieli. Nie onieśmielił. Prokurator kierował też egzekucją gestapowca, który był współodpowiedzialny za zamordowanie 30 tys. ludzi w specjalnych samochodowych komorach gazowych. - Gdy oznajmiłem mu nieuniknioność egzekucji, próbował całować mi buty. To był straszny dyskomfort.
Między 1945 a 1956 rokiem wydano w Polsce ponad 4300 wyroków śmierci, z których ponad 3000 wykonano - twierdzą historycy. Jak było naprawdę, trudno ustalić. Wiosną 1956 r. z polecenia dyrektora Centralnego Zarządu Więziennictwa inspektor J.S. badał "tryb postępowania naczelników więzień przy wykonywaniu prawomocnych wyroków kary śmierci". Odwiedził dziewięć zakładów karnych. Okazało się, że choć centrala wiedziała o 13 wykonanych tam wyrokach, faktycznie odbyło się 21 egzekucji. W Białymstoku rozstrzeliwano i wieszano skazanych w piwnicach administracji więzienia. W Chełmie Lubelskim strzelano w składzie ziemiopłodów, a wieszano w komórce do parowania ziemniaków dla świń. W Sandomierzu "z braku specjalnego pomieszczenia egzekucji dokonano w łaźni na prowizorycznym urządzeniu". Galicyjski pragmatyzm kultywował Kraków: "Egzekucję wykonano w prosektorium (kostnicy). Pomieszczenie to nie odpowiada wymogom (É) ponieważ jest stanowczo za małe" - ocenił autor raportu.
Wyroki za przestępstwa kryminalne były w mniejszości. Lwią część stanowiły owoce walki politycznej. W sentencjach orzeczeń doszukać się można zastosowania 208 przepisów obowiązującego wtedy prawa, a jeśli i tego było mało, nieprzywykła do pisania dłoń kreśliła w oficjalnych dokumentach m.in.: NZS, NZW, AK, WiN, współpraca przeciw państwu. Przypadki ewidentnych zbrodni sądowych maskowano, dołączając do zarzutów politycznych wątki ewidentnie kryminalne.
Na ponury i ściśle tajny obraz ludowej sprawiedliwości ostatecznej nakładała się arogancja i bałagan. Gdy 27 lutego 1953 roku 87-letni emerytowany maszynista kolejowy z Krakowa, Andrzej Fieldorf, zwrócił się z prośbą o łaskę dla skazanego na śmierć syna, dokument trafił do Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie, a następnie, pod koniec maja tegoż roku, do Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Ta odesłała dokument w sprawie gen. Augusta Fieldorfa do naczelnika mokotowskiego więzienia, bo - jak pisze wojskowy prokurator - "żekomo skazany przez WSR, ale nie możem stwierdzić, przez jaki sąd został skazany" [pisownia oryginalna]. Najpewniej naczelnik Mokotowa napisał na liście starca "prośba mocno spóźniona". Generała powieszono trzy dni przed powstaniem dokumentu (24 lutego 1953 roku).
Samo wykonywanie kary, jak również grzebanie zwłok i wiedza o miejscach pochówku otoczone były tajemnicą. Przygotowany do podpisu ministra bezpieczeństwa publicznego Stanisława Radkiewicza projekt okólnika informował: "ze sprawozdań prokuratorów wojskowych wynika, że wykonywanie wyroków śmierci w więzieniach odbywa się sprzecznie z obowiązującymi przepisami kpk".
Fachowcy
1 września 1945 r. Radkiewicz kazał sformować trzyosobowe drużyny egzekucyjne. Ich członkowie dostali wysokie pobory oraz 3000 zł "od głowy" do podziału. Każdemu przysługiwała wyprawka: płaszcz z kapturem, buty i rękawice gumowe. Praktyka nie była jednolita. Niektóre więzienia miały swoich katów, inne były obsługiwane przez wyznaczonych przez Urząd Bezpieczeństwa wykonawców. Rekrutacja nie zawsze była trafna: 5 lipca 1955 r. we Wrocławiu funkcjonariusz MO, chorąży N. ,"na skutek zdenerwowania wyroku nie mógł wykonać". Czynność doprowadził do końca zastępca naczelnika.
W drugiej połowie lat 50. rynek zaczęła monopolizować jedna para katów. - Żadnych wzniosłych myśli u nich nie było. Robili to dla pieniędzy - ocenia były pracownik Centralnego Zarządu Zakładów Karnych. - Byli na niezłym etacie i z wolnym czasem mogli robić wszystko. Przy wyroku dostawali zwrot kosztów przejazdu i niewielkie pieniądze "od głowy". Na dzisiejsze może z 500 zł. Pierwszemu katu, komuniście, powierzyła ten niepowtarzalny, społecznie użyteczny, odcinek partia. Z pomocnikiem stanowili duet ciężkich, wiecznie skłóconych ze sobą prymitywów. Kiedyś, jadąc "na robotę" do Wrocławia, spili się rutynowo i usnęli w pociągu. Okradziono ich dokumentnie. Z kieszeni płaszcza zabrano im m.in. linkę szubieniczną. - Patrz pan - skarżyli się później. - Podobno ta linka szczęście przynosi. A tu ani sznura, ani szczęścia!
Po kolejnej weryfikacji w PZPR sekretarz Stanisław Kania miał uroczyście wręczać w Ministerstwie Sprawiedliwości nowe legitymacje członkowskie. Okazało się, że najstarszym członkiem partii był nie - jak wstępnie przewidywano - dyrektor CZZK, lecz kat - od 1933 roku w Komunistycznej Partii Polski. Straszny problem się zrobił, bo najstarszy stażem członek dowiedział się o uroczystości i koniecznie chciał stanąć w szeregu przed towarzyszem dyrektorem. A miałby w czym, bo firma zapewniła mu do służbowego użytku czarny garnitur. Uszami wyobraźni słyszano już pytania: "A który to towarzysz ma legitymację z niższym numerem niż towarzysz dyrektor?". W dniu partyjnej fety wysłano do kata zaufanego funkcjonariusza, który - wykonując zadanie organizacyjne - upił w sztok nestora więziennych komunistów. Dyrektor mógł stanąć na czele.
- Następcy dwójki katów - wspomina funkcjonariusz Służby Więziennej - nim zaczęli uprawiać swoje rzemiosło, pracowali w więzieniu. Pomocnik był pogodnym facetem, który nie wylewał za kołnierz. Jego szef do gadatliwych nie należał, ale i nie manifestował poczucia misji. Jako jedyny podczas roboty był zrelaksowany. Lubił się ubrać, odwiedzić przyzwoitą restaurację, jeździć dobrym samochodem. Fachowcy szukali akceptacji.
- Żona jednego robiła pierożki z grzybami - wspomina inny wieloletni pracownik resortu sprawiedliwości. - Chodzili po ministerialnych biurach i częstowali niewielkie grono wtajemniczonych. Opór był ogromny. Mówiono - zimne, odgrzeję z przyjemnością w domu. Następnym razem przynieśli w termosie. Była więc niepisana umowa - do kogo pierożki przychodzą pierwsze, ten ostrzega pozostałych.
- Ostatnie wyroki szef wykonywał sam - mówi oddziałowy, który wielokrotnie uczestniczył w egzekucjach. - Pomocnik przestał przychodzić. Spotkałem go i pytam, dlaczego ostatnio go nie było. "Już tego nie wytrzymuję. Zaczęli do mnie przychodzić" - Kto? - zapytałem. "Umarli - odpowiedział. - Znaczy, wyhuśtani [powieszeni]. W nocy przychodzą. We śnie". Zaczął potem wystawać w bramach i pić z menelami. Opowiadał im, jak wieszał. Bardzo lubili tego słuchać, chociaż mu nie wierzyli. A on zaraz potem umarł.
Scenariusz
Każde więzienie, które wyznaczono do wykonywania egzekucji, przystosowywało określoną przepisami procedurę do swoich warunków. Grupa kilkunastu wtajemniczonych funkcjonariuszy gwarantowała dyskrecję i sprawność przeprowadzenia egzekucji: od wpuszczenia katów i innych upoważnionych osób na teren zakładu poprzez doprowadzenie więźnia, który do końca nie mógł wiedzieć, że idzie na śmierć, aż po wywiezienie trumny na cmentarz. Później, obowiązkowo - wódka.
- Scenariusz był rozpisany co do minuty - wspomina emerytowany naczelnik zakładu karnego. - Z mojego gabinetu wychodziliśmy o 17.55. Na miejsce egzekucji przychodziliśmy za dwie szósta. Skutego do tyłu skazanego sprowadzało po schodach dwóch solidnych funkcjonariuszy; dwóch - trzech im asystowało. Czasem szedł o własnych siłach, a czasem trzeba go było podtrzymywać. Wprowadzony do celi śmierci zdawał się być zdziwiony. Znajdował się w sporym pokoju. Nie widział szubienicy ani niczego, co mogłoby wskazywać, gdzie jest ukryta. Prokurator odczytywał wyrok, informował, że Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski i że podlega on natychmiastowemu wykonaniu kary. Pytał o ostatnie życzenie. Chcieli zapalić papierosa, dostać środek na uspokojenie. Listów w zasadzie nie pisali, bo nie byliby w stanie utrzymać ołówka. Jeśli chcieli posługi duszpasterskiej, skutemu do tyłu kazało się klęknąć i zostawiało się go z kapelanem w dyskretnym oddaleniu.
- Później szło szybko - opowiada były naczelnik. - Skazanego stawiało się na nogi i zawiązywało oczy czarną opaską. Odwracało o 180 stopni i w tym momencie otwierały się dość dobrze zamaskowane drzwi do pomieszczenia z szubienicą. W środku czekali kat i jego pomocnik. Skazany zawsze sprawiał wrażenie, jakby się obawiał, że uderzy w ścianę. Ale przestrzeni było już więcej, niż wcześniej zapamiętał jego wzrok. Dalej sprawnie: stryczek na szyję, regulacja długości liny, ruch dźwignią. Skazany wlatywał nogami w kanał pod zapadnią i od razu nieruchomiał. Widziałem wielu odciętych na gorąco samobójców wisielców. Zawsze były spazmatyczne drgawki, piana z ust, konwulsje - a tu nic. Łups w dół i zastygał jak wór mąki. Zanieczyszczał się, bo zwieracze zaprzestawały pracy. Widać było od razu, że to koniec, ale lekarz nie podchodził wcześniej niż po 10 minutach. Stwierdzał zgon i opuszczaliśmy pomieszczenie. Nigdy nie wracałem do gabinetu wcześniej niż o 18.27 i nigdy później niż o 18.35. Chyba że trzeba było wykonać dwa wyroki.
- Każda egzekucja wojskowa (a było ich w sumie kilka) dostarczała okropnych przeżyć. Gdy rozstrzeliwano pewnego marynarza - wspomina koordynator kilku takich zdarzeń - żaden z plutonu podchmielonych żołnierzy skutecznie nie trafił. Podszedł ich dowódca, wymierzył z broni krótkiej i skamieniał. Nie był w stanie nic zrobić. Wtedy nasz funkcjonariusz dobił rannego skazańca. Prawa nie miał. Miał litość.
Blizny
- Jeśli ktoś mówi, że uczestnictwo w egzekucji to małe piwo, kłamie. Albo jest psychopatą - uważa emerytowany naczelnik więzienia. Do wyjątków należały przypadki, gdy w obliczu śmierci skazani podejmowali walkę. Do szeptanej historii przeszedł sztygar ze Śląska, którego na początku lat 60. stracono za nieudaną próbę zamachu na Chruszczowa. Pięciu ludzi nie mogło go obezwładnić, choć nie był atletą. Czasem bluźnili lub próbowali trzymać fason. Najczęściej byli jednak papierowo bladzi, drżący, niezdolni do ruchu.
- Amerykanie nazywają to numbing - tłumaczy prof. Bohdan Dudek, łódzki psycholog zajmujący się m.in. reakcją na stres traumatyczny. - Człowiek, który chwilę wcześniej reagował prawidłowo, zbornie, staje się kawałkiem drewna.
Ale i uczestnikom egzekucji udzielał się dramatyzm zdarzenia.
- Nigdy nie byłem przeciwnikiem kary śmierci, tylko czemu śni mi się to po nocach - skarży się 57-letni mężczyzna. Protokołował pięć egzekucji.
- Tyle lat minęło, a to wraca: nocą, nagłym przebłyskiem myśli - krzywi się były funkcjonariusz ochrony, który "zabezpieczał" siedem egzekucji.
- Do dziś czuję się tą sytuacją skrzywdzony - opowiada lekarz, który 25 lat temu raz dał się namówić do udziału w kaźni. - Z ciekawości. Byłem młody.
- Wielu funkcjonariuszy nie wytrzymywało podczas egzekucji. Mdleli - przywołuje raporty z przeszłości Wtajemniczony. - W jednostkach mieli stałe zespoły. Każdego pytali, czy chce uczestniczyć w wykonaniu. Ale to były czasy, że ludzie mogli się obawiać, co będzie, jeśli powiedzą: "nie".
W przypadku J.B. dobrowolność polegała na tym, że od swoich szefów usłyszał: - Za tydzień jest wykonanie wyroku śmierci. Jeśli pójdziesz na zwolnienie, zapomnij o nagrodach i awansach! Cóż jednak takie tam zwolnienie: przy okazji jednej z ostatnich w Polsce egzekucji cała duża prokuratura wojewódzka zapadła na zdrowiu. Aby wykonać wyrok, wezwano na zastępstwo posiłki z rejonówki. Zresztą wielu prokuratorów źle znosiło wykonanie, wykrzykiwanych na sali rozpraw, żądań.
- Jąkali się, głos im się łamał - wspomina K.F. - Bywało, że przysyłano do więzienia dwóch prokuratorów, na wszelki wypadek, gdyby jeden zasłabł.
- Utkwiło mi w pamięci nie samo wieszanie, ale drobiazgi dziejące się wokół - opowiada jeden z oskarżycieli. - Najpierw sprowadzanie: człowieka nie widać, kroki słychać. Był kulawy. Zza węgła korytarza dobiegało stuk-tuk, stuk-tuk. Zabił żonę i ukrył gdzieś pieniądze rodziny. Na egzekucji zjawił się adwokat i pyta, gdzie ukrył pieniądze. Trójka głodnych dzieci, wyżywić trzeba, niech powie! Chłop z zawziętością popatrzył i sapnął: - Ku...a była, nie powiem - i poszedł do piachu. Później pojechałem pod Warszawę do znajomych i musiałem skorzystać z wygódki. Piliło mnie, ale irracjonalny strach podpowiadał, że otworzę drzwi sławojki, a on tam będzie wisiał. Długo walczyłem z fizjologią i, aby nie przegrać, uchyliłem w końcu drzwi z serduszkiem. Nie wisiał.
Życzenie śmierci
Dziennikarze po ogłoszeniu wyroku w sprawie otwockiej wybiegli natychmiast z sali. Newsem był wymiar kary.
- Nie interesowało ich wcale, dlaczego nie zapadł wyrok śmierci - wspomina prezes Paprzycki. Dająca się zrozumieć furia ogarnęła taksówkarzy. Media grzmiały. WOT i "Dziennik Telewizyjny" informacje o wyroku uzupełniły zdjęciami z miejsca zbrodni, choć miały zarejestrowane uzasadnienie orzeczenia. Prokuratura uznała wyrok dla Waldemara K. za klęskę.
- Pojawił się w telewizji prokurator i powiedział, żeby się nie martwić, bo prokurator generalny wniesie rewizję nadzwyczajną - wspomina adwokat. - Następnego dnia powiedział, że minister sprawiedliwości także wniesie.
- Pierwszy i jedyny raz z rewizją wystąpili jednocześnie minister sprawiedliwości i prokurator generalny - mówi prezes Paprzycki. - Doszły mnie słuchy, że sprawą interesowano się na poziomie prezydium rządu - wspomina mecenas Tomaszewski. Lały oliwę do ognia "Express Wieczorny" i "Trybuna Ludu". Na tragedii taksówkarza i jego rodziny, w 15 miesięcy od wprowadzenia stanu wojennego, władza próbowała ugrać swoje.
- Na sali pięciu sędziów Sądu Najwyższego odwróciło krzesła w moją stronę i zaczęło słuchać - wspomina z błyskiem w oku Tomaszewski. - Słuchali półtorej godziny.
Gdy adwokat kilka lat później odtworzył z notatek do druku swą mowę z rozprawy rewizyjnej, usłyszał od redaktora "Palestry", że tekstu nie można puścić, bo obraża system oświatowy, sąd wojewódzki, prokuraturę, system penitencjarny, władze więzienne, kuratorów, psychiatrów, prokuratora generalnego, ministra sprawiedliwości, mediaÉ Wszystkich.
23 czerwca 1983 r. Sąd Najwyższy zmienił orzeczoną wobec Waldemara K. karę 25 lat więzienia na karę śmierci. Wyrok dla Wiktora M. utrzymał się. Dzień później sąd negatywnie zaopiniował ułaskawienie, które w takich razach rozpatrywano z urzędu. 29 września 1983 r. Rada Państwa poinformowała sąd wojewódzki, że w sprawie IV K-24/83 w odniesieniu do skazanego Waldemara K. nie skorzystała z prawa łaski. Dołączyła stosowny dokument podpisany przez jej przewodniczącego Henryka Jabłońskiego. Tego samego dnia sędzia sądu wojewódzkiego napisał: "Ob. dyrektor Centralnego Zarządu Zakładów Karnych - B. Pilne! Kara śmierci! Datę wykonania wyroku wyznaczam na 10 października 1983 roku". W dokumentach mecenasa Tomaszewskiego leży szaroniebieska koperta z napisem: "Tajne". W środku informacja o tym, że jego klient zostanie stracony 10 października 1983 r. o godz. 20.30.
- Nie poszedłem. Było to dla mnie niewyobrażalne. Pozbawianie człowieka życia jest tak brutalnym aktem, że dla mnie byłoby to nie do zniesienia.
11 października 1983 r. naczelnik więzienia na Mokotowie powiadomił sąd o wykonaniu wyroku, a dzień później o miejscu pochówku skazańca. Sześć tomów akt przewiązano sznurkiem.
Wystudzenie
Blisko rok po premierze "Krótkiego filmu o zabijaniu", za sprawą niewykrytych do dziś morderców, tragedia stała się udziałem Krzysztofa Piesiewicza. W niewyjaśnionych okolicznościach stracił bardzo bliską osobę.
- Ja bym już chyba dziś takiego scenariusza nie napisał - wyznaje Krzysztof Piesiewicz. - I nie jest tak, że teraz noszę w sobie więcej prawdy niż wtedy. Wręcz przeciwnie. Ja teraz tylko co nieco wystygłem. Paradoks polega na tym, że żyjemy w świecie, który w dużej części został wyzwolony i stworzony siłą pięknej narracji, jaką ludzie nosili w sobie mimo lub przeciw temu, co ich otaczało w PRL. Natomiast dzisiejsza narracja pcha nas w kierunku barbarzyństwa lub ucieczki od wolności.
Po chwili zmienia wątek: - Niedługo po premierze "Dekalogu V" przyszedł list napisany do Kieślowskiego i do mnie. Podpisany: Wykonawca kary śmierci. Gdyby nie chodziło o poważną sprawę, taki Pszoniak mógłby zrobić furorę, czytając to w kabarecie: "Film był piękny, ale zakwestionował całe moje życie".
- Wątpię, aby któryś z katów mógł sklecić na piśmie rozsądne trzy zdania. Znałem ich wszystkich - ocenia Wtajemniczony. I dodaje: - Ktoś się musiał podszyć.
W kwietniu minie 16 lat od ostatniej w Polsce egzekucji. Od sześciu lat w naszym prawie nie ma kary śmierci. Tymczasem w listopadzie 2003 r. rzecznik praw obywatelskich wniósł kasację od wyroku w sprawie tzw. afery mięsnej, w następstwie którego 19 marca 1965 r. powieszono w Warszawie przy Rakowieckiej Stanisława Wawrzeckiego. Wniosek prof. Andrzeja Zolla ma już jedynie wagę doniosłego symbolu, którego potrzebuje sprawiedliwość i historia. Jest też zapewne jednym z ostatnich rozliczeń z karą śmierci.
Autor jest pracownikiem Centralnego Zarządu Służby Więziennej, prezesem warszawskiego koła Polskiego Towarzystwa Penitencjarnego; publikuje na łamach "Rzeczpospolitej" i "Polityki"