Melchior Wańkowicz

Karafka La Fontaine'a. tom 2

1984

 

(...)

 

Blaga

Bardzo mnie ciągnęło ruszyć choć aby krzynę w głąb Baja California. Tak się nazywa należący do Meksyku półwysep, wdłużony na 1450 km w Pacyfik - jakby monstrualny półwysep Hel. Z tej strony, od granicy amerykańskiej Kalifornii, jest zasiedlonych 70 km i gdzieś tam na południe o 1300 km cywilizowany (bo z dostępem morzem z lądu amerykańskiego) czubek półwyspu. W środku - pustacie i kujoty.

Sięgnąłem po reportaż współczesnego podróżnika, Dana Lamba, który wraz z żoną przepenetrował ten półwysep. Ja już czytałem jedenaste wydanie, ale dotąd na pewno nastąpiły dalsze... Sądząc z jego doświadczeń, te kujoty mogą być groźne.

Okazuje się, że Lamb z żoną pojechał na wysepkę pełną zgłodniałych kujotów, aby łapać żółwie. Urzędnicy ostrzegali go, że przed kilku dniami kujoty tam zjadły jednego z nich. Otóż w nocy kujot zakrada się do namiotu i dzielni małżonkowie krępują go pasem. Zaś porwane na strzępy ręce Dana Lamba jego małżonka niemal gotuje mu w roztworze wody, hypermanganicum i benzyny.

Z książki dowiaduję się, że Lamba przed wyprawą w głąb gościł inny badacz wnętrza Baja California, seńor Ruiz, mieszkający nad morzem niedaleko Ensenady, w której założyłem sztab-kwaterę.

Osiedle seńora Ruiza to swoiste muzeum. Nie tylko preparaty zwierząt, ryb i roślin, ale i żywe okazy fauny.

Seńorowi Ruiz bardzo się chce wierzyć, że ktoś ruszy w jego ślady, zdubluje jego wrażenia, i z punktu zasypuje mnie wskazówkami.

Przerywam mu w którejś chwili, kiedy poucza, że należy wozić kratownicę metalową; na postojach kopie się dołek, stawia na niej kratę - świetna kuchnia.

- Ale te kujoty? - pytam lękliwie.

- Co panu kujoty przeszkadzają?

- No, jakby mnie zjadły - pokazuję na książkę Lamba.

- Lamb jest potworny łgarz. Kujot to najbystrzejsze stworzenie. Kiedy przyniosłem zbarczonego orlika, kujot bawił się nim, dopadając go z godzinę. Orlik ma szybki refleks i ostry dziób, a przecież kujot ani razu nie został draśnięty. A tu ten Lamb... krępuje go pasem jak cielaka.

Wziął z półki książkę Lamba (Enchanted Vagabonds: 16 000 Miles Journey):

- Spójrz pan, ile łgarstw na pierwszych tylko dziesięciu stronach:

1. Małżonkowie Lamb przez tydzień są więzieni na przemytniczym statku, bo przemytnicy obawiają się, że zostaną wydani. Wierzysz pan w to?

Zrobiłem bezradny ruch ręką.

- Dobrze - powiedział z pewną irytacją seńor Ruiz - a te dalsze punkty:

2. Uwięzieni na bezludnej wyspie, znajdują przy szkieletach poprzedników zmarłych z pragnienia dwie bańki, łączą je rurką, destylują wodę morską i w ten sposób się ratują. Wierzysz pan w to?

Znowu mój bezradny gest.

- Dobrze - mówi z narastającą pasją seńor Ruiz - idźmy dalej:

3. Widzą, że z jednej strony tej wyspy idzie daleko w morze płaskie głazowisko. Taka ogromna kamienista plaża. Chcą dojść do jej krańca, aby tam czyhać na przepływające statki. Skaczą na te głazy z brzegu - a to nie głazy, tylko foki. Tak ciasno jedna przy drugiej, że nie ma gdzie stąpić.

Seńor Ruiz nie czeka już na efekt, odwraca dwie strony:

4. A teraz są uwięzieni na długiej na dwie mile ławicy delfinów.

- Właśnie - mówię - ja też to podejrzewałem jako rodzaj groteski pomieszanej z prawdą. Ale te kujoty - mogły być prawdą.

- Groteski? Lamb już po tej książce do mnie nie zajedzie. Ale zapytywany na odczytach twierdzi, że wszystko jest prawdą.

- I ludzie mu wierzą?

- Sam pan przecie czytał jego książkę jako przewodnik po pustaciach Baja California.

Rzeczywiście... żeby nie te ławice fok i delfinów, mogłem być bliski uwierzenia. Jakże to... - jedenaście nakładów to nie w kij dmuchał. Jeszcze bym to powtórzył bez zastrzeżeń czytelnikom. Ot i przepadłaby moja sława mołojecka.

Albo i nie przepadła. Dziwnie wszystkożernym stworzeniem jest ten czytelnik wszystkich krajów.

Taka Joan Lovell (ale nie kuzynka naszego Lovella) wydała w 1929 roku książkę Cradle in the Deep - rzekomą swoją autobiografię - dziewczyny wziętej na morze jako jedenastomiesięczne dziecko i do siedmiu lat nie opuszczającej okrętu o tylko męskiej załodze.

Mimo że wytknięto rażące braki wiadomości o warunkach panujących na okręcie, młoda, atrakcyjna autorka twierdziła, że w jej książce wszystko jest prawdą, i książka obeszła świat.

W końcu XIX wieku inny znowuż autor, Louis de Rougemont, stał się w Anglii narodową znakomitością. W 1898 roku ukazała się jego książka 36 lat pomiędzy kanibalami nieznanej Australii.

Książka zaczyna się sceną katastrofy okrętowej na południowym Pacyfiku, z której ratuje się jedynie autor ze swym wiernym psem. Na bezludnej wysepce spędził dwa lata, między innymi na przejażdżkach po wodach laguny na grzbietach trzystokilowych żółwi, które dowolnie prowadził, zatykając im oczy palcami.

Wreszcie jakoś przetranslokowuje się na ląd australijski, gdzie krajowcy z powodu jego białej skóry przyjmują go za Boga. Szereg nieprawdopodobnych przygód kazał bliżej zająć się autorem bestsellera. Okazało się, że jest to niejaki Henri Grin, urodzony w Szwajcarii, który był lokajem u brytyjskiego gubernatora Australii. Zdemaskowany, zamiast upierać się przy autentyzmie, począł się reklamować w odczytach jako "największy łgarz świata".

Niejaki kapitan J. A. Lawson, autor pierwszej książki o Nowej Gwinei wydanej w 1875 roku (Wanderings in the Interior of New Guinea), pisał o stokrotkach wielkości słonecznika, pająkach o wymiarach półmiska, a także o ćwierć-metrowych skorpionach.

W jego ślady podążył francuski żeglarz Louis Tregance, który rzekomo dziesięć lat przesiadywał na Nowej Gwinei w niewoli w królestwie Kootar. Stolica tego państwa miała podobno 10 tys. mieszkańców i składała się z około 3 tys. budynków, z których wiele liczyło sobie sześć pięter. Krajowcy mieli kawalerię na pasiastych kucykach i nosili szczerozłote tarcze, naramienniki i półpancerze.

My Polacy też sroce spod ogona nie wypadliśmy.

Literatura staropolska przesycona jest, że tak powiem, licencjonalną blagą.

"Z rzetelnym już, ale - mimo wszystko - pobłażliwym niedowierzaniem - pisze R. Pollak - czytamy tę kapitalną scenę, kiedy to pod koniec swego sławnego przystawstwa nasz bohater znalazł się pijany na zamku warszawskim tuż obok komnaty samego króla J. M. i oko w oko spotkał się z Mazepą, na którego mu... »mroczno bywało, a zwłaszcza podpiłem, jako to zwyczajnie najbardziej wtenczas na oczy lezą wszystkie ofermy«. Obelżywie przywitał Mazepę, a kiedy podobnąż otrzymał odpowiedź, »...niewiele myśląc, jak go wytnę pięścią w gębę [...] Porwie się on za rękojeść, ja też także... Uczynił się tedy rozruch«".

Według Paska sam król J. M. w podobny sposób zareagował, kiedy go pokojowiec o tym incydencie zawiadomił. Wolno królowi - wolno i Paskowi.

Ale pokwapmy się ku współczesności.

Przede wszystkim na wstępie zacytujmy zabawne opowiadanie E. Kozikowskiego, charakterystyczne nie tyle jako egzemplifikacja blag (bo tu jednak było obliczone na bluff, który musi się wykryć), ile jako świadectwo, do jakiego stopnia skutecznie można się blagą posiłkować.

"Moim pomysłem - pisze Kozikowski - była antologia poezji murzyńskiej, do której opracowania przystąpiliśmy [z Zegadłowiczem] w czasie mojej bytności w Gorzeniu. W tym miejscu czuję się w obowiązku podać do publicznej wiadomości, że owa antologia powstała nie z żadnych przekładów, ale po prostu jako wytwór naszej fantazji. Jest to typowy apokryf, któremu nadaliśmy pozory autentyczności, opatrując go nawet wstępem o charakterze naukowej dysertacji. Książkę postanowiliśmy wydać możliwie najprędzej. Po przyjeździe do Warszawy zainteresowałem naszym projektem doskonałego grafika E. Porządkowskiego, któremu powierzyłem stronę graficzną książki... Wiadomość o przygotowywanej przez nas antologii poezji murzyńskiej rozeszła się lotem błyskawicy i wzbudziła zrozumiałe zainteresowanie. Redakcja wychodzącego w Łodzi dziennika »Republika« zwróciła się do mnie o parę przekładów z poezji murzyńskiej. W porozumieniu z Zegadłowiczem posłałem cztery wiersze, które wydrukowano w nr. 35 tego pisma pod datą 10 lutego 1923 r. ...Antologia poezji murzyńskiej Niam-Niam wyszła spod prasy oficyny drukarskiej Franciszka Fołtyna w Wadowicach w kwietniu 1923 r. w oryginalnej szacie graficznej... Książkę rozesłałem nie tylko do redakcji pisma, ale i do profesorów uniwersytetów, będąc ciekawy, jak też zareagują na ten apokryf i czy połapią się w naszych mistyfikatorskich zamysłach. Otóż muszę powiedzieć, że z wyjątkiem jednego jedynego Tadeusza Sinki, który poddał w wątpliwość oryginalność tekstów murzyńskich, nikt z naukowców nie zakwestionował ich autentyczności. Nadeszły listy od szeregu profesorów: Józefa Kallenbacha, Juliusza Kleinera, Aleksandra Brucknera, Jana Łosia, wyrażające uznanie dla tłumaczy za podjęte trudy... Można sobie wyobrazić, ile uciechy sprawił nam ten nieźle obmyślony figiel, świadczący o poczuciu humoru z jednej strony i niekompetencji ciała profesorskiego z drugiej. W październiku roku następnego zorganizowano nawet w Polskim Klubie Artystycznym w Warszawie wieczór dyskusyjny na temat prymitywizmu w poezji..."

Podobną zabawę z powodzeniem uprawiał Lew Kaltenbergh, umieszczając własne (dobre!) utwory poetyckie jako... przekłady z literatur obcych. Ale ci inni? Taki Ossendowski...

Będąc w 1926 roku w Meksyku, byłem zafascynowany witrynami księgarskimi zawalonymi tłumaczeniami jego książki Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów. Powróciwszy do kraju, zetknąłem się z Ossendowskim, który właśnie wrócił z Afryki i na moje zamówienie napisał mi relację o swojej podróży, którą wydałem w serii żółtych książeczek historyczno-geograficznych. Seria miała motto: "Uczyć - bawiąc, bawić - ucząc". Zaniepokoiłem się nieco, że Ossendowski już trochę zanadto chce bawić. Sięgnąłem po ten bestseller amerykański i m. in. natknąłem się na passus o szczupakach, które lądem przebywają znaczne odległości.

Jeśli jest blaga, pytajcie zawsze siebie, czy nie ma w niej ziarnka prawdy.

To ziarnko wykryłem dopiero w Abadan nad Zatoką Perską, gdzie goszczący mnie Anglik pokazywał w swoich zbiorach okaz małego szczupaczka, nie dłuższego nad cztery cale, tzw. "Climbing Pike" (Anabus Testuchinous), który żyje w Indiach i ma zwyczaj prześlizgiwać się z jeziora do jeziora. Profesor Uniwersytetu Jerozolimskiego pokazywał mi w muzeum swoje zbiory mające udokumentować twierdzenia Biblii. A więc roślinę gazowatą (Distamnus albus), która wydzielała olejek zapalający się w zetknięciu z powietrzem - to mógł być krzak ognisty Mojżesza. A oto rodzaj tamaryszku, który obsiadają pewne owady, powodując wydzieliny krzaku padające jak biały śnieg na ziemię. Są one słodkie, pożywne i teraz też zbierają je Arabowie - w ciągu jednego roku mogą zebrać po półtora kilo na osobę. To byłaby owa manna biblijna.

A przepiórki? - widziałem w Anacapri, jak mieszkańcy zbierali rękami ptaki omdlałe z wysiłku po przelocie z Afryki. Częstował mnie nimi Jan Styka, dlaczegóż więc nimi nie miał częstować Mojżesz, skoro ornitologowie wytyczają dwie trasy przelotów - jedną przez Capri, drugą - przez pustynię Synaj.

Można by te weryfikacje mnożyć. Gwiazda nad stajenką betlejemską była kometą Halleya, która od prawieków pojawia się nad ziemią co 76 lat. Ostatnio oglądaliśmy ją w 1910 r., następny raz ujrzymy w 1986 r.

Woda ze skały? - C. S. Jarvis w książce z opisem pustyni Synaj widział, jak sierżant oddziału meharystów (kawaleria na wielbłądach) skruszył uderzeniami wierzchnią warstwę skały, pod którą ukazała się warstwa porowata obficie cieknąca wodą.

Tak że nie jest lekki chleb reportera, który, jak widać, nie ma prawa badać rzeczy pozornie wydających się blagą.

Polski pisarz emigracyjny Rawicz w swojej książce Long Walk powiadamia, że widział w Himalajach osławionego "yeti" - człowieka śniegów. Zdaje mi się, że bez wątpienia - łże. Ale bo ja wiem?

No dobrze - to może i Adamskiemu mam wierzyć, który mnie zapewniał, że spodki latające to są taksówki dowożące do stacjonowanych w kosmosie dużych okrętów powietrznych. Na takim okręcie (przysłanym z Wenus) był goszczony "cudnymi" napojami przez dwie "cudne" Wenusjanki, blondynkę i brunetkę. I te brechty idą w wielkich nakładach w tłumaczeniach na różne języki, a samego ich autora przyjmowała królowa holenderska w otoczenia dowódców lotnictwa.

W ogóle im bardziej niesprawdzalny temat, tym łatwiej jest blagować. Skończyły się dobre czasy, kiedy świat był sobie bardzo obcy i reporterzy mieli raj z opisywaniem smoków, węży morskich i różnych tam antypodów. Ale co ma robić piszący o Meksyku, jeśli współczesny dwudziestowieczny reporter w swojej książce o Indianach meksykańskich potwierdza jako i obecnie istniejący podany po raz pierwszy przez jezuitę ojca Baergerta w książce wydanej przez niego w roku 1752 obyczaj "caroma", tzn. że Indianie uwiązują na sznurku kawałek mięsa, połyka jeden, wyciągają mu z brzucha, połyka następny i tak kolejką.

Należy powiedzieć, że dla takich panów lekkiego autoramentu Polska jest takim krajem egzotycznym, o którym można łgać bezkarnie. Pamiętam sprzed wojny reportaż o Bożym Ciele francuskiej dziennikarki w ilustrowanym czasopiśmie, gdzie pod fotografią wyglądających z okna Łowiczanek był umieszczony komentarz, że są to prostytutki wabiące gości.

Jeśli blaga jest przyrodzona rodzajowi ludzkiemu jak powietrze, to powiedzmy - jak złe powietrze. I stale jest zwalczana - od Kochowskiego po Boya-Żeleńskiego.

Zwalczał ją i Mark Twain, który sam niejednokrotnie relacjonował niestworzone historie, zawsze jednak przymrużeniem oka dając do zrozumienia czytelnikowi, że to groteska.

W 1856 roku Indianie wybili karawanę ciągnącą na Zachód, jeden człowiek, nazwiskiem Babbit, ranny, uratował się. Mark Twain, który zjechał w teren Wkrótce potem w celach reportażowych, ironizuje:

"Jednak wiadomość o tym, że jeden tylko uczestnik ocalał, okazała się przesadzona, bo ja, jeżdżąc wzdłuż Pacyfiku, osobiście poznałem stu trzydziestu trzech czy czterech, którzy byli w napadniętej karawanie i ledwo unieśli swe głowy. Jeden z nich mówił, że dotąd groty strzał krążą po jego ciele, inny zaś, że kiedy Indianie się oddalili, stwierdził, że jest tak nadziany strzałami, że się rozpłakał z żalu nad zupełnie zniszczonym ubraniem".

W innym miejscu, już od siebie, Mark Twain, z wielką powagą opisując zmagania z czerwonoskórymi, pisze, że jeden z pionierów był tak podziurawiony strzałami, że trudno było go karmić, bo jedzenie wylatywało dziurami. To już nie blaga, tylko groteska.

Nie jest też blagą sięgająca daleko w głąb wieków tradycja fikcyjnych reportaży, jak Edgara Poego Van Kempelen and His Discovery, jak trzy fikcyjne reportaże podróżnicze Daniela Defoe, jak Podróże Guliwera. Zarówno Swift, jak Defoe i Poe pisali w myśl z góry umówionej z czytelnikiem konwencji.

Tu by można zacytować świetny "reportaż" Odrowąża-Pieniążka Ucieczka z ciepłych krajów, z podróży, których wcale nie odbywał, o czym lojalnie powiadamia czytelników.

A już po tej ostatniej wojnie reporter Roy Mac Gregor Hastie daje nam taki smakowity obrazek z Polski z polowania na wilki:

"Było nas czterech. Trzech miało wykopać sobie doły i czekać. Czwarty, pogodny młodzieniec z zębem z nierdzewnej stali, miał pójść do chałupy jednego z leśniczych na krawędzi gór, kupić kozę i zarżnąć ją.

Powiedziano mi, kiedy odszedł, że ma on potem wlec zabitą kozę za sobą po twardym śniegu, idąc wężykiem po stoku, aż póki nie zwróci uwagi wilka jednego lub kilku. Wtedy doprowadzi tego wilka czy też wilki do nas, żebyśmy mogli je zastrzelić. Gdyby mu się nie udało nic spotkać za pierwszym razem, miał kupić drugą kozę i próbować znowu. Ten sposób polowania wydał mi się prymitywny i wyczerpujący.

Po pięciu minutach pogodny młodzieniec ukazał się w polu widzenia, wlokąc kozę na krótkim sznurku. Za nim szło może z tuzin wilków różnych rozmiarów, a wszystkie przerażające [!]. Dopuściliśmy je na jakieś 50 jardów, wtedy daliśmy ognia. Zanadto byłem zajęty ponownym nabijaniem strzelby, żeby wiedzieć, czy trafiłem, ale powiedziano mi potem, że ustrzeliliśmy wszystkie trzy z pierwszej serii.

Pozostałe wilki waliły na nas nie zniechęcone. Pogodny młodzieniec rzucił przynętę i zaczął biec ku nam, jak tylko mógł najszybciej. Kiedy rzucił sznur, profesor zawołał: - »Tuta, prędko!«

Rzuciłem strzelbę i popędziłem wraz z innymi poprzez las około 20 jardów, gnany głównie strachem. Wtedy zdałem sobie sprawę, że wilki nie biegły za nami. Nie było tam już śniegu, ale otaczały nas lasy pełne rogaczy i żubrów.

»- Mamy jakich dziesięć metrów bezpiecznych. Proszę patrzeć na linię śniegu« - rzekł profesor.

»- Za linią śniegu jest się bezpiecznym« - powtarzali.

I to mi się wydaje syntezą życia w Polsce."

Blaga w pisaniu ma szacowną tradycję. Już Arystobulos towarzyszący wyprawom Aleksandra Wielkiego (Alexander Magnus) opiewał, jak ten wielki wódz w pojedynkę zabił słonia.

I któraż wyprawa obyła się bez reporterów (kronikarzy) panegirystów. Miał ich i Karol Gustaw.

Wespazjan Kochowski tak się obrzydza blagą szwedzkiego historyka Locceniusa, który "spędziwszy całe życie wśród upsalskich audytoriów, rozprawia o wojnie, której nie widział". Ten ci Loccenius tak opisuje śmierć Kowalewskiego, towarzysza pancernego: "Kiedy husarz zagroził królowi kopią, król uchylił jego pchnięcie rapierem, a jego samego, wplątanego w wędzidła królewskiego konia, z pistoletu przeszył i z konia, jak powiadają, zrzucił".

Na co Kochowski: "Przybywajcie z Północnego Świata, Arystobulowie, wasz Magnus zabija słonia! Zaprawdę, gdyby autor napisał, że kiedyś miał weń uderzyć piorun, a on to uderzenie odwrócił, zastawiwszy się kapeluszem, to mniej by się minął z prawdą, niż utrzymując, że kopię pędzącego husarza można odbić rapierem".

Te złe obyczaje są trwałe i nie do wykorzenienia.

W książce True War Stories (Prawdziwe opowiadania wojenne), podającej reportaże z wojny czołowych reporterów, na ogół opracowane dokumentarnie i rzeczowo, nagle znajdujemy niesamowitą bujdę pióra S. Podolina z relacji żołnierza Legii Cudzoziemskiej, Franza Brechta.

Okopani w obozie obronnym w dżungli legioniści są oblężeni przez przeważające siły Wietnamczyków. Pewnego razu widzą w przedpolu w prześwicie dżungli tańczące nagie dziewczyny. Ta scena, powtarzająca się co wieczór, podnieca do tego stopnia żołnierzy, że dwu legionistów decyduje się podkraść do tancerek. Liczą na to, że okrutny dowódca Wietnamczyków Le-Duc-Ke pozwoli im zażyć słodyczy w wyrachowaniu, że upojeni powodzeniem spowodują gremialne wycieczki w dżunglę. Rzeczywiście im się to udaje i na drugą noc dwaj inni żołnierze sięgają po owoc zakazany i nie wracają.

Następnego wieczoru tancerki znów się produkują. Dwaj inni legioniści zapuszczają się ku nim i... znowu wracają, dostąpiwszy rozkoszy. Bo Le-Duc-Ke postanowił łapać co drugą parę. Następnej nocy ponownie rusza w dżunglę jeden z pierwszej pary, nie wraca, a kiedy załoga obozu robi wypad, znajduje jego straszliwie okaleczone zwłoki.

Cała ta bujda jest zatytułowana Tańczące anioły śmierci i wydana pod redakcją znanego i wytrawnego dziennikarza, Boba Considine.

W ogóle Wietman to raj dla blagi. Fiedler każe swemu bohaterowi pod gęstym obstrzałem, raz po raz przypadając do ziemi, nieść równocześnie (przypadając) ciężki karabin maszynowy (60 kg) i ciężko rannego. U Mirosława Żuławskiego Wietnamczycy rozmawiają z wziętym do niewoli agresorem, jakby byli członkami stowarzyszenia świętego Wincentego a Paulo.

Tą egzotyką, jaką teraz jest Wietnam, były w latach dwudziestych walki wyzwoleńcze w Maroku. Lepecki, wysłany na teren walk, na siedemdziesięciu stronach zdołał o sobie napisać, że uderzył olbrzymiego Argentyńczyka i wrzucił go do morza, zwiniętą pięścią uderza żołnierza w nos, innego znów napastnika unieruchamia kopiąc go w kolano; kiedy wedety *[wedeta - w dawnej terminologii wojskowej czujka.] posnęły, on jeden czuwa i wita strzałem skradających się Kabylów, zabija strzałem z pistoletu (?) ptaka, którego trujące (?) mięso przyprawia go o chorobę, nie zrażony tym szykuje się pożreć małpę, którą również ustrzelił z pistoletu. To wszystko nie jest literackim opowiadaniem, tylko reportażem pisanym w pierwszej osobie.

Nic dziwnego, że reporterzy uczuleni na temat poziomu swego fachu domagają się niezacierania granic ułożonej z czytelnikami konwencji.

Kazimierz Dziewanowski na przykład, recenzując książkę Kismet, pisze, że jej autor, Bronisław Miazgowski, "zachowuje się jak rasowy reporter, któremu by w głowie nie postało przytaczanie jakichś nie sprawdzonych historii.

I kiedy już uśpi naszą czujność, kiedy nas omota albo też gdy osiągnie naszą zgodę na proponowaną konwencję - wówczas zaczyna opowiadać niestworzone historie, prawdziwie rodem z Tysiąca i jednej nocy. Dzieją się tam rzeczy niezwykłe, takie, które w Europie zwykło się tłumaczyć krótkim westchnieniem: no, cóż, Afryka!... Wszystko to jest, rzecz jasna, opowiedziane w pierwszej osobie, wszystko wydarzyło się nie jakiemuś tam narratorowi, ale osobiście samemu autorowi".

"A cóż się tam nie dzieje! Autor wyjeżdża z rybakami na połów atlantycki. Ryba nie bierze, zabobonni rybacy podejrzewają autora, że ściągnął na nich niełaskę niebios, więc chcą go wrzucić do wody. A w wodzie rekiny. Na szczęście pozostaje jeszcze jeden zabobon. Trzeba wrzucić do morza kawałek srebra. Ale jedyne srebro ma autor na palcu, jest to pierścień otrzymany w głębi pustym od nieznajomego i tajemniczego człowieka, któremu uratował życie. Teraz pierścień ratuje życie niefortunnego amatora połowów. Gdy tylko został wrzucony do morza, natychmiast pojawiają się ławice ryb. Rybacy zadowoleni wracają do domu, a na pożegnanie ofiarowują autorowi pierwszą z brzegu rybę. Jednakże w brzuchu owego dorsza czy makreli tkwi właśnie wrzucony do morza pierścień. Albo historia niepiśmiennego poety-śpiewaka, który umiera dokładnie w tej samej chwili, kiedy daleko stąd zły człowiek roztrzaskał jego ukochany instrument muzyczny. Albo historia studni, która momentalnie wyschła, gdy tylko żołnierz Legii Cudzoziemskiej zabił jej ślepego dozorcę".

Do blagi faktów należy również blaga supozycji. Np. kiedy "Bismarck" ma iść na dno, jego komendantowi "przyszła na myśl" refleksja o bezsensie tej walki. Nim dopowiedział sobie do końca tę myśl, pocisk 1100 kilogramowy uderzył w górną część pomostu bojowego, przebił ścianę i eksplodował niszcząc wszystko i wszystkich...

A więc skąd wiadomo autorowi ("Bismarck" pirat Atlantyku, wyd. MON, autor Z. Flisowski), że tak pomyślał dowódca "Bismarcka"?

Przedpolem blagi jest koloryzowanie. Przedpolem w pewnym stopniu uprawnionym, jeśli treścią doznań czytelnika ma być nie tylko fakt, ale i jego otoczka. Chętnie tę otoczkę widzimy nawet u dawnych kronikarzy.

Jasienica pisze, że "brakuje u Galla fikcji literackiej. Podobnie jak u wielu jego poprzedników i następców zmyślał on bardzo chętnie przemówienia, w czym zdecydowanie zbliżają się do niego niektórzy współcześni nam autorzy zbeletryzowanych reportaży, przytaczający całe fragmenty rozmów, których nie zapisał żaden magnetofon. O wiele przewyższa Gall reportażystów tym, że nigdy nie zmyśla osób ani faktów".

O ile więc nawet kronikarzom zezwala Jasienica na zmyślanie (np. przemówień), byle nie zmyślali osób ani faktów, to tym chętniej możemy witać podmalowanie tła u reporterów, byle z tego podmalowania nie wyskoczyła blaga.

A to się przydarza nawet dobrym pisarzom. London, pisarz, któremu nie można zarzucić braku znajomości terenów, o których pisze, w opowiadaniu Crossroads opowiada, jak dzielny Hitchckok, pragnąc uratować Indiankę, która ma być zabita na ofiarę bogom (?), podkrada się do wsi indyjskiej, psu, który go atakuje (jeden?), łamie kręgosłup, podkopuje się pod ściankę wigwamu akurat w miejscu, gdzie siedzi Indianka, daje jej instrukcje, pod jakim drzewem stoją jego sanie (pozbawione psów). Uciekając, ścigani przez rozjuszone psy całej wsi, łapią sobie sześć psów (podczas gdy za psami pędzą Indianie), wprzęgają złapane psy i odjeżdżają, na dobitek rozkwasiwszy łby dwóm najbliższym wojownikom.

Steinbeck w Travels with Charley pisze o myśliwym, który tak dobrze naśladował zew godowy łosia, że podeszła go od tyłu klępa (samica łosia) i poczęła go lizać. Chciałbym ja widzieć, co by na to powiedzieli leśnicy, z którymi wabiłem łosie.

Naszej kulturze rustycznej *[rustykalny - mający związek ze wsią i jej mieszkańcami, mający cechy wiejskie; wiejski, chłopski, wieśniaczy, ludowy], szlacheckiej, skłonnej do barwnej gawędy, grozi przekroczenie umiaru w koloryzowaniu bardziej może niż innym.

Pasek taką oto daje relację z dworu królewskiego:

"A był tam niedźwiadek, inaczej z postaci niedźwiedziej człowiek około lat 13 mający, którego w Litwie parkany stawiając Marcin Ogiński żywcem osacznikom kazał do sieci nagnać i złapać z wielką jednakże strzelców szkodą, bo go niedźwiedzie srodze broniły, osobliwie jedna wielka niedźwiedzica najbardziej broniła, znać, że to była jego matka; tę skoro osacznicy położyli, zaraz też i chłopca złapano, który był właśnie taki, jak powinien być człowiek, nawet u rąk i nóg nie pazury niedźwiedzie, ale człowiecze paznokcie, długimi tak jak niedźwiedź obrosły włosami, nawet i twarz cała, oczy mu się tylko świeciły, a o którym różnie różni sądzili; jedni, że to się musiało wziąć ex semine viri cum ursa; drudzy zaś mówili, że to snadź niedźwiedzica gdzieś dziecko bardzo młode znalazła i wychowała, które, że jej pierś ssało, dlatego też owo przybrało postawę zwierzęcia. Nie miało to chłopczysko ani mowy, ani obyczajów ludzkich, tylko zwierzęce."

A oto rasowy pisarz polski, narrator i sensualista, Wojciech Żukrowski: Chłopiec-wilk, którego widział, uciekając od myśliwych biegł na czworakach, chwilami się potykał, bo przydeptywał rękami długie włosy. Pazury miał grube i ostre... Siedmioletni chłopak przewodził wilkom.

Sarmacki temperament ponosi nas, jak widać, zarówno w XVII wieku, jak i w XX stuleciu. Żukrowski dał się uwieść bladze (a więc nie mówię, że sam blagę uprawia), taki pseudowilk to fajne źródło zarobku dla rodziny. Biolog Mofat jednak, wysłany w głąb puszcz kanadyjskich dla badania obyczajów wilczych, stwierdza, że takie opowiadania należy między bajki włożyć. Nasz zoolog, dr Żabiński, twierdzi, że laktacja wilczycy trwa dwa i pół miesiąca, a niemowlęcia ludzkiego osiem miesięcy. Jakże więc wilczyca mogła wykarmić niemowlę, nie produkując, wzorem kobiet, mleka homogenizowanego. Wierzyć zaś, że wilk porwał dzieciaka np. dwuletniego i nie pożarł, to trzeba by przebudować całego Brehma.

Bądźmy wyrozumiali dla Żukrowskiego, że nie sprawdził mitu o wilkach, i darujmy Ossendowskiemu to o szczupakach. Ale tu widzimy, jakie łapki porozstawiane są na pisarskiej drodze.

Popęd do koloryzowania, jak powiedziałem, nie jest obcy dobrym pisarzom, a nawet pisarzom największym. Małaczewski pisze bzdurę o koniu odartym ze skóry, który mimo to stał na wzgórzu, Żeromski każe Rozłuckiemu zmęczonemu odkopaniem grobu na tyle nie ochłonąć z egzaltacji, że całuje zbutwiałe piszczele.

Ale nie należy sobie po Steinbeckowsku wyobrażać, że czytelnik da się tak zmylić, jak ta Steinbeckowska łosza. Czytelnik w puszczy literackiej często błądzi, ale kiedy raz się tropnie, jest płochliwy; delektuje się utworami a la Malaparte, ale im nie wierzy.

Jeśli Żukrowski twierdzi, że widział chłopca wychowanego przez wilki albo że oficer wietnamski, aby uspokoić dziewczęta, siadł na pocisk, który ma eksplodować, i wyleciał w powietrze, to pełen rewerencji czytelnik nie ma innego wyjścia, jak umacniać się nieśmiałym zdumieniem "Gazety Olsztyńskiej" - "nie wierzyć przecie nie ma powodu". Ale powód jest, skoro sam Żukrowski lojalnie do tego upoważnia: "Muszę was z góry uprzedzić, że jestem amatorem deformacji, odtwarzania sobie dziejów, dopowiadania wydarzeń, zmyślania anegdot obyczajowych".

Ubezpieczanie się to jest celowe, bo zawodowy krytyk, śmielszy niźli współpracownik "Gazety Olsztyńskiej", sam się dobiera do konkluzji: "Uogólnienia te robią wrażenia aż przesadnie udramatyzowanych" - pisze Lichniak, autor apologetycznej książki o Żukrowskim.

Żukrowski-poeta jest w pełnym prawie ostrzec: "Bo muszę wam po cichu wyznać, że lubię i akrobatykę myślową, stwarzanie dziwnych nastroików, i ten dreszczyk, aż narrator i, mam nadzieję, czytelnik dostaje gęsiej skórki".

Ale Żukrowski-reporter nie powinien tych cech wnosić do reportażu.

Może Żukrowski odpowiedzieć, że dzielenie na gatunki literackie to bzdura, sęk w tym, czy jest dobrze napisane. Wychodząc z tej zasady, sprzedawca zamiast kiełbasy mógłby zapakować ciastko, bo też smakuje.

Kiedy to wszystko przenosi się z delfinów, wilków i szczupaków na żywe stosunki ludzkie, a zwłaszcza na stosunki współczesne, poczynamy pisarzom patrzyć na ręce. Łgarze lubią powoływać się na zmarłych. Pisałem już, cytując moją wymianę listów ze Stowe'em, że uważam ogłoszenie przez niego wywiadu z Beneszem po śmierci tegoż za całkowicie usprawiedliwione. Leland Stowe żyruje to swoim nazwiskiem.

W Polsce mamy szereg książek (zaiste, warto by się nimi zająć), w których ludzie o nazwiskach nic nie mówiących (choćby się legitymowali jako ministrowie pełnomocni, jak Gawroński, albo szefowie propagandy jak Strumph Wojtkiewicz, albo adiutanci wysokich dowódców jak Klimkowski) powtarzają rzekome rozmowy z ludźmi, którzy odgrywali ważną rolę w naszych dziejach i zmarli.

Ponieważ każdy z rozdziałów staram się dokumentować przykładami polskimi, więc i w rozdziale o bladze na jego zakończenie zacytuję relacje niejakiego p. Borucha, drukowane w prasie polskiej. Zdemaskowanie Boruchowej blagi zawdzięczam Olgierdowi Terleckiemu, autorowi książki o Sikorskim, który zadał sobie trud jej przewentylowania.

"Postaram się - pisze Terlecki - zsumować przedsięwzięcia, których według jego własnych słów dokonał łub w których uczestniczył p. Boruch. Zdobył więc w Kołomyi samochód i uratował gen. Sikorskiego; oczarował go następnie w Paryżu i został zaliczony jako specjalista w poczet przybocznej gwardii; służył w Szkocji pod gen. Paszkiewiczem, a więc w piechocie; służył w komandosach; tropił Śmigłego; skakał w Libii na tyły nieprzyjacielskie; planował atak pod Dieppe; inwigilował wyższych oficerów; badał wyższych oficerów; badał nastroje żołnierzy; przekazywał do Rzymu pieniądze; odbywał rozmowy z ambasadorem Majskim; podróżował do Chin i Tybetu. Tyle dowiadujemy się ze »Świata«. Ale nie na tym koniec czynów p. Borucha. Trzeba przypomnieć i te, o których sam pisał w »WTK«, w numerze 29 z 15 lipca 1962; tworzył więc z księży we Włoszech sieć łączności z krajem; uratował Sikorskiego w czasie próby pozbawienia go stanowiska premiera; odbywał przeszkolenie dywersyjne w Fort William; służył pod gen. Sosabowskim w Brygadzie Spadochronowej. Nadto, jak twierdzi w swej obecnej odpowiedzi, omal nie wysadził portu na Dunaju. Nadto, jak pisze w nie wydanych dotąd pamiętnikach, których fragmenty liczące w sumie 120 stron i zaoferowane do druku przekazano mi swego czasu do oceny, uratował w Rumunii cztery bombowce polskie, przejechał konno przez Himalaje i odbył podróż do Indii. Krótko mówiąc, był zaiste wszędzie.

Jego nazwisko, gdyby choć w części wszystko to odpowiadało prawdzie, nie schodziłoby z ust historyków i pamiętnikarzy okresu. Niestety, nigdzie ani śladu p. Borucha.

Okazuje się, że p. Boruch twierdzi, iż w Kołomyi zdobył dla gen. Sikorskiego samochód, którym ten pojechał do Bukaresztu, podczas kiedy gen. Sikorski w Kołomyi nie był, a do Bukaresztu dojechał samochodem por. Kułakowskiego, z którym jechał od początku.

Pan Boruch pisze, że już wczesną jesienią podjął z ramienia rządu emigracyjnego pościg za Rydzem-Śmigłym, który już 17 października dotarł do Bukaresztu, podczas kiedy Rydz-Śmigły uciekł dopiero 15 grudnia 1940 r. z Dragoślawele (gdzie go odwiedzałem) i dopiero po tej dacie poczęły się szerzyć celowo rozpuszczone plotki o jego ucieczce przez Konstantynopol. Podczas gdy uciekł na Węgry i w Bukareszcie w ogóle nie był".

"Wyprawa do Cyrenajki - pisze p. Roman Pitera, skoczek - to fantazja, chyba się p. Boruch rozdwoił, bo przecie w tym czasie widywałem go w Leven".

"Nie wspominają o Boruchu ani przyjaciele, ani wrogowie gen. Sikorskiego - pisze Terlecki. - Umknęła więc ich uwadze, ich zachwytowi lub złości postać tak malownicza, tak zasłużona, tak wszechobecna i tak potrzebna Sikorskiemu! [...] Mógł pełnić funkcje drobnego agenta i »badać nastroje wśród żołnierzy«, a wreszcie uczestniczyć w jakiejś imprezie handlowej. To jest właściwie wszystko, co można wyłowić prawdziwego z chaosu tej sfantazjowanej biografii".

Nawyzwierzałem się do woli nad blagą, aż mnie sparło zwątpienie: czy czasem na dnie niejednokrotnej blagi nie tli się iskra geniuszu?

Mickiewicz tak oto te rzeczy rozważał:

"Goethe w pamiętnikach swoich zachował ciekawy szczegół o swoim dzieciństwie, wykazujący wczesne rozwijanie się i osobliwsze dążenie jego talentu. Będąc jeszcze dzieckiem, poeta niemiecki lubił rówieśnikom opowiadać swoje własne zdarzenia, ale ubrane kolorami fikcji bajecznej, pokazywał miejsca, wymieniał czas, gdzie i kiedy widział cuda i dziwy. Widzimy, jak panującą władzą poety była imaginacja i jak zarazem, wprowadzając sam siebie na scenę, nadawał i samemu sobie, i tej scenie charakter urojony. To, co było w dzieciństwie i co by w pospolitym człowieku stało się zawsze wadą, w dziełach geniuszu stało się poezją".

Może idąc tym tropem, powinniśmy dojść do mniej purytańskich zgorszeń. Bo przecież ta "iskra blagi" bywa, że pobłyskuje w twórczości największych.

E. Kozikowski pisze, że Reymont lubił koloryzować i swoje opowieści wzbogacać nieprawdopodobnymi szczegółami. O tych skłonnościach Reymonta do koloryzacji mówił też Lorentowicz, który w Paryżu stykał się z Reymontem dzień w dzień i później napisał o nim wspomnienie.

A Sienkiewicz?

Zwiedzając ghost town (wymarłe miasto) Virginia City na porzuconym terenie dawnych kopalń srebra, oglądając to miasto-skansen epoki gorączki kopalnianej i stary drewniany gmach opery, do której stać było brodatych "explorerów" na sprowadzanie największych gwiazd - a między innymi Modrzejewskiej - spotkałem w pamiętnikach Modrzejewskiej, że chciała dać napiwek oprowadzającemu po kopalni obdartusowi, który wieczorem na bankiecie okazał się właścicielem tej kopalni i milionerem.

Przygotowując do druku moją trylogię amerykańską, odświeżyłem w pamięci Listy z podróży do Ameryki i stwierdziłem, że Sienkiewicz ten incydent przypisuje sobie.

Kto tu zełgał? - zapytuje prof. J. Krzyżanowski. I konkluduje:

"Gdy się jednak pamięta żartobliwe wyznanie autora Listów z podróży w pierwszym liście do Horaina, głoszące, iż Litwos w swych korespondencjach »łże tak, że się papier ze wstydu czerwieni«, i zapowiedź, »że w następnych listach będzie łgał jeszcze dwa razy tyle«, wolno przypuścić, że sobie przypisał gafę Modrzejewskiej, która może mu sama o niej powiedziała".

Blaga też często służy najprymitywniejszym celom: reklamy osobistej. Podkreśla tę cechę w jednej ze swych kronik. Prus:

Pan Nitschman (mieszkający w Elblągu sławnym z minogów tegoż nazwiska) chce wydać publikację pt. Polnischer Parnas i wzywa poetów o pomoc przez nadsyłanie mu swych biografii. Odezwa ta ma swą dobrą i złą stronę. Złą dlatego, że Kochanowscy, Mickiewicze, Słowaccy z powodów od nich niezależnych nie nadeszła zapewne swoich życiorysów, skutkiem czego Polnischer Parnas mógłby się zarekomendować dość niewyraźnie. Dobra znowu strona polega na tym, że niektórzy żyjący lutniści będą mieli sposobność sami opisywać swoją twórczą i niespracowaną działalność, skutkiem czego dzisiejszy nasz Parnas może stanąć wyżej niż indyjskie Himalaje.

A więc i na blagę spoglądamy jak na karafkę La Fontaine'a - relatywistycznie.

Długi to sekwens - dobrych i złych - środków pisarskich: żywość opowiadania, plastyka opisu, barwność, sensualizm, koloryzowanie, blaga, kłamstwo, łgarstwo i ciężkie łgarstwo. W ich wielodźwiękowej gamie, w końcowych wypadkach sięgającej schizofrenii i paranoi, dochodzimy do swoistego zastanawiającego zjawiska - do mitomanii bona fide.

 

Schizofrenia i paranoja

Siedziałem w restauracji warszawskiej, gdy z przeciwnego końca sali wstał od stolika Heydenkorn, redaktor "Związkowca" w Kanadzie, i sunął na mnie.

- Co mi pan nasłał za wariata? - zapytał zamiast powitania.

Przypomniałem to sobie. W Kalifornii otrzymałem list z Kanady, w którym Polak, zajmujący stanowisko odpowiedzialne "foremana" (majstra) w czołującej fabryce, powiadomił mnie, że anioł zabrał go na Wenus, gdzie spędził na wczasach dziesięć dni, proponuje mi, żebyśmy napisali książkę na spółkę.

Odpowiedziałem, że za dwa miesiące będę nad Atlantykiem, możemy się spotkać, ale dobrze by było tematykę poszerzyć, niech tymczasem nawiąże kontakt z redaktorem Heydenkornem, który był dwa tygodnie na Księżycu. Tylko ten Heydenkorn nie będzie gadał z nikim nie wtajemniczonym. Pouczyłem go więc, że stanąwszy w progu, ma podnieść ręce do czoła, robiąc rytualny znak "braha" (wyrysowałem układ palców) i jedenaście razy powtórzyć zaklęcie "abrakadabra".

Okazało się, że nic nie rozumiejący Heydenkorn dał Wenusjańczykowi wycisk i wydławił, że go nasłał Wańkowicz.

Otóż ten mój niedoszły współautor, jak się okazało, jest dobrym fachowcem, cenionym przez zwierzchników i mającym pod swym kierownictwem rdzennych Kanadyjczyków,

Innym razem na moją ankietę ogłoszoną w pismach emigracyjnych na temat warunków pracy otrzymałem list z Cleveland, gdzie na sześciu stronach podano mi nie tylko szereg źródłowych informacji, ale i przemyślne syntezy. Materiał był wartościowy, chętnie bym go włączył do swojej pracy, gdy nagle zobaczyłem przypisek, w którym autor prosi, żeby nie podawać jego nazwiska, bo jest prześladowany przez wywiad bolszewicki, który go na odległość pali promieniami.

W obu tych schizofrenicznych wypadkach informacje nie objęte schizofrenią były cenne. Ale częstować nimi czytelnika to poczynać sobie tak jak myśliwy, który częstuje kolegę kiełbasą położoną na wilki, twierdząc, że odciął koniec, w którym była strychnina.

No więc co robić? Czy wyrzucić te wszystkie wartościowe informacje do kosza?

Taki sam wypadek podaje dr Z. Jarochowski. 29-letnia reemigrantka S. W. czuła przechodzenie prądów przez ciało - to źli ludzie tak działali, aby ją zniszczyć.

Zaniepokoiłem się, wyczytawszy w "Atlantic Monthly" obliczenia dr. Greera Williamsa, w których szacuje ilość schizofreników w Stanach Zjednoczonych na milion, z czego 700 tysięcy jest na wolności. "Badania statystyczne dowiodły - pisze dr Z. Jarochowski - że średnio jedna osoba na sto zapada w ciągu życia na schizofrenię". Lawrance Galton w "The New York Times" reweluje, że Abraham Lincoln przeszedł w młodości załamanie schizofreniczne, że Kierkegaard, August Comte, Jean Jacques Rousseau - a także wielu innych sławnych artystów, pisarzy, filozofów i uczonych - zapadało w pewnym okresie na schizofrenię.

Dr Williams ostrzega, że są to osobniki "opanowane wobec stawianych obiekcji, a więc niebezpieczni informatorzy".

Można więc tak paść ofiarą ich informacji, jak żona wiceministra Opieki Społecznej, o której przygodzie opowiadano mi przed wojną w zakładzie dla obłąkanych w Choroszczy.

Kiedy po zwiedzeniu szpitala ministrowa zabierała się do wyjścia, podszedł do niej bardzo starannie ubrany pan, prosząc uprzejmie o chwilę rozmowy w cztery oczy. Lekarz skinął głową, uspokajając, że to pacjent spokojny, ministrowa poprosiła go więc do gabinetu, ale chwila rozmowy przeciągnęła się na godzinkę, bo rozmówca w nadzwyczaj żywy sposób przedstawił wszystkie okoliczności, dzięki którym współubiegający się o spadek zdołali go ubezwłasnowolnić.

- Natychmiast wszystko zrelacjonuję mężowi - mówiła wstrząśnięta ministrowa - ale musi pan mieć cierpliwość - położyła dłoń serdecznym ruchem na jego ręce - że to może zabrać do tygodnia czasu.

- Pani ministrowo - uspokoił ją pacjent - skoro cztery miesiące już tu jestem, to cóż znaczy jeszcze jeden tydzień, jeśli wreszcie mam nadzieję ratunku.

Wyprowadził ją do drzwi na schody. Będąc w progu, otrzymała potężnego kopniaka. Obejrzawszy się, ujrzała rozmówcę zgiętego w dworskim ukłonie:

- To żeby pani ministrowa nie zapomniała.

Dostać od wariata kopniaka nie dyshonor. Ale proszę sobie wyobrazić, jak bolesnego kopniaka w prasie mogłaby dostać pani ministrowa, gdyby była reporterem i ogłosiła tę sążnistą bujdę - z dobrą wiarą.

Nauczyłem się z jednej strony nie ufać osobom, u których podejrzewam schizofrenię (a ileż tych odmian - aż do najbledszych), ale z drugiej - nie lekceważę ich informacji.

Przykład najjaskrawszy. Pewnego dnia moja żona powiadomiła mnie, że przyszła... żona Ducha Świętego. "Proponowałam jej, że może jest córką, ale stanowczo obstaje, że jest żoną". Wdałem się z tak wysoce skoligaconą osobą w rozmowę o sprawach potocznych. Pochodziła z małego miasteczka. Była na rencie. Leczyła się na jakieś dolegliwości nie mające nic wspólnego ze schizofrenią. Uzyskałem kupę sensownych wiadomości o lecznictwie w Polsce, o warunkach pracy jej dzieci itd.

Zdaję sobie sprawę, że ta metoda ma też niebezpieczeństwa. Dr Whitehorn z Instytutu Hopkinsa zaleca w rozmowach ze schizofrenikami tailoring the doctor to the patient - żeby się lekarz przystosowywał do tego, co mówi pacjent.

Uprawiane jednak przeze mnie przystosowywanie się w wypadkach schizofrenii mniej ostrej, kiedy idzie o ocenę faktów - może prowadzić do wypaczenia w reportażu. Wówczas reporter ulega objawowi znanemu w psychiatrii jako indukcja psychiczna.

Cytowany już przeze mnie dr Z. Jarochowski pisze, że do schizofrenii zaliczano dawniej paranoję, w której najbardziej znamiennym objawem są urojenia, nie ma zaś omamów, jak np. palenie promieniami, albo zaburzeń świadomości działania. A oto przykład, który podaje: 49-letni prawnik, dochodzący praw mieszkaniowych, oskarża wszystkich od góry do dołu, żąda uwięzienia całej rady narodowej, pociągania do odpowiedzialności karnej urzędników Ministerstwa Sprawiedliwości, prokuratorów, lekarzy itd. Umysł jasny, logiczny, konstrukcje prawne bezbłędne. Dzięki doskonałej formie prawniczej tych pism nie ustają rewizje, inspekcje itd. Dopiero po długim czasie zapada decyzja izolowania go od społeczeństwa.

Otrzymałem od pewnego lekarza obszerny referat podpisany imieniem i nazwiskiem, w którym z niezmierną drobiazgowością wykłada mi historię prawowania się z władzami o jakieś trudne do sprecyzowania pretensje. Ów lekarz za to jest prześladowany i cytuje mi nieskończone podania i odwołania, w jego sprawę są zamieszane najwyższe osobistości nie tylko w Polsce, ale i za granicą. Za jego nieustępliwość zabito matkę, syna, a ciotka (wymienione nazwisko i adres), naświetlana w celach zbrodniczych radem, jest w stanie beznadziejnym. Na nim dokonano zabiegu odkorowania mózgu (?) w 90%. Komunikuje mi, że materiał prawny (między innymi pismo Rady Państwa do prokuratury w mieście wojewódzkim, które zamieszkuje) jest zabezpieczony i w każdej chwili do wglądu.

Istnieje olbrzymia ilość paranoików o słabszym nasileniu. Ci są nieraz ciekawym źródłem dla pisarzy. Jak się okazuje, pierwowzór latarnika nie dlatego szukał posady na bezludnej wysepce, że był "zraniony życiem", a dlatego po prostu, że, jak mu się zdawało, ścigały go wszędzie, po kilku kontynentach, łapy tajnej policji, przeważnie jego zacni z pozoru rodacy. Mania prześladowcza zmusiła go do zerwania stosunków z ludźmi, bo nikogo nie był pewny. No i dzięki spotkaniu paranoika Sienkiewicz dał perełkę literatury.

Stąd wniosek, że paranoja nie tylko zastawia pułapki na pisarzy, ale i daje im - przebijającym się przez zasnute ciemnością labirynty duszy ludzkiej - błysk rozświetlający chwile nierozpoznane.

 

Mitomania

W dalszej kolejności wśród zasadzek zastawianych na pisarza znajdujemy mitomanię.

Zdawałoby się, że jest to ciekawostka. Tymczasem jest to zagadnienie nad wyraz poważne. Mitomania nie jest cechą wyłącznie reporterów i literatów, ale cechą właściwa całym zespołom ludzkim. Mitomania, kiedy już mitoman umrze, przeżywa go, trwa wieki, staje się najprawdziwszą z prawd, podczas kiedy nosi w sobie fałsz.

Tu podam kilka przykładów mitomanii przyłapanych in statu nascendi *[w czasie (momencie) powstawania.]. Wszystkie one są wzięte z przeżywanej przez nas współczesności. Ale żeby ukazać zadawnioną progeniturę orszaku mitomanów ciągnącą się poprzez wieki, pozwolę sobie przypomnieć wypadek z fałszywą Joanną d'Arc,

Joanna d'Arc została spalona na stosie w 1431 roku.

W pięć lat potem zjawiła się u swych braci mieszkających w Metz jako ta, która cudem uszła egzekucji. Bracia ją poznali. Sąsiedzi też. Władze Metzu ogłosiły, że wszyscy, którzy kiedykolwiek mieli styczność z Joanną d'Arc, mają ściągnąć do Metz celem identyfikacji. Któż by nie znał dziewicy Joanny, która wyzwoliła Orlean, wjeżdżając w jego mury w zbroi, na pełnokrwistym rumaku, ze sztandarem w ręku? Przez te pięć lat kultywowali legendę o jej męczeństwie, teraz pędzili do Metz, aby zdemaskować oszustkę. Ale ujrzawszy ją, padali na kolana. Na czele zbrojnych orszaków, w zbroi, objeżdżała Francję, z triumfem wjechała do wyzwolonego przez siebie przed pięciu laty Orleanu, miasto poniosło wielkie koszta przyjęcia, ofiarowało jej wielką sumę, rycerz Robert des Armoises pojął ją za małżonkę. No więc?

Spór o to, czy to była w istocie Dziewica Orleańska, czy też oszustka, trwa bodaj podotąd, poczęty od piętnastowiecznej kroniki dziekana Saint Thibault, spisanej równocześnie z pojawieniem się pretendentki, aż po wydaną w 1952 r. książkę pióra Jana Grimod, obszernie dokumentującą, że istotnie była to autentyczna Joanna d'Arc. Na to posypały się książki pro i contra. Widzimy z tego, jak trudno jest ustalić prawdę obiektywną. Mit wrasta i po wiekach trudno będzie np. ustalić, czy Strumph Wojtkiewicz odwrócił wojnę polsko-litewską (o czym na końcu tego rozdziału).

W wypadku jednak false-Joanny mętlik trwający łat pięćset koło jej osoby chyba zakończy odkrycie we francuskich archiwach państwowych dokumentu sądowego, ustalającego, że w roku 1457 król francuski Karol VII ułaskawił awanturnicę, wdowę po Robercie des Armoises, która podawała się za Dziewicę Orleańską.

Teraz, kiedy to wiemy, mamy przed sobą w czystej formie wypadek kliniczny, laboratoryjny, nadający się do przerabiania w szkołach dziennikarskich: jakże to było, że oszustkę uznały za prawowitą Dziewicę Orleańską tysiące osób, które znały Joannę d'Arc? Jak się stało, że mieszkając przed wyjściem za mąż jakiś czas z braćmi, natykając się w każdym dniu codziennym na konfrontację z drobnymi zdarzeniami, które mogły być znane tylko rodzeństwu, uniknęła z ich strony podejrzeń? A jeśli przypuścić, że bracia zatajali prawdę z wyrachowania, jak wytłumaczyć, że bez wahania jej wjazd do Orleanu powitały tłumy te same, które przed pięciu laty oglądały wjazd Dziewicy Orleańskiej?

Jak mógł ulec takiej deceptio visu magistrat Orleanu, podejmujący ją festynami, obdarowujący ją wielką sumą pieniędzy?

Może by na takim seminarium dziennikarskim rozpatrzyć równocześnie wypadek już z epoki naszych ojców, a w każdym razie dziadów: jak mógł lata całe działać jako jeden z wybitnych organizatorów życia politycznego emigracji z lat 1831-1863 oszust Bałaszewicz jako Alfred hrabia Potocki? Przecież ród Potockich rozporządza całkowitą dokumentacją genealogiczną, przecież liczni jego członkowie żyli współcześnie i nie zdemaskowali wielkiego mitomana?

Co tu jest przyczyną obłędów zbiorowych? Może chciejstwo, któremu poświęciłem cały rozdział? Chciejstwo mogło zaślepić byłych towarzyszy Joanny d'Arc, jak zaślepiało członków dworu carskiego w wypadku false-wielkiej księżniczki Anastazji? Ale jakież chciejstwo mogło zaślepiać cały in toto klan Potockich, obojętnych dla poczynań ich pseudokrewniaka?

Zwykle mit podchwytują najprzód dziennikarze, za nimi reporterzy, za nimi beletryści, wreszcie historycy, następnie jako niezbitą własnością narodową poczynają mitem żonglować publicyści, a wreszcie staje nienaruszony z granitu mit narodowy, świętość narodowa, którego wara plugawić i nic tu żaden Olgierd Górka przeciw żadnym Sienkiewiczom już nie pomoże.

A więc baczność! zejdźmy w tym rozdziale do samych prapoczątków tego, jak na oczach naszych powstają - mity.

"Reader's Digest", mający nakład 12 milionów egzemplarzy, zamieszcza w każdym numerze skrót powieści. Jest to dla autora swoisty Nobel.

Pewnego razu, zamiast rytualnego kwadransa do poduszki, utknąłem czytając taką powieść aż do trzeciej w nocy, nim jej nie skończyłem. Była to relacja jednego z najlepszych reporterów amerykańskich, Quentina Reynoldsa. Kiedyś ten Reynolds zyskał wielki rozgłos za reportaż o siedemnastoletnim Grynbergu, który zabił Petlurę; w czasie ostatniej wojny wsławił się reportażem z rajdu Kanadyjczyków na Dieppe w 1942 roku, w którym wziął udział. Teraz "Reader's Digest" podawał skrót jego książki spisanej z opowiadania byłego oficera wywiadu brytyjskiego, który był zrzucony do Francji, ujęty przez gestapo, torturowany.

Historia była frapująca, ale gasząc światło, pomyślałem, że lipna. Delikwentowi leją wrzątek w gardło, dają mu lewatywę z kwasu siarkowego, a on sobie żyje i jest nauczycielem w Calgary w Kanadzie.

Ale Reynolds? Ale "Reader's Digest"?

Zwyczajem amerykańskim ukazanie się opowiadania w periodyku było tak zsynchronizowane, że w parę dni po numerze "Reader's Digest" książka ukazała się na półkach księgarskich pt. Człowiek, który nie chciał mówić, równocześnie napiętych zawczasu wystrzeliło dwadzieścia pierwszych recenzji, w dwunastu z nich powtarzało się natrętne motto książki: "You can't guts without God" ("Nie zdzierżysz bez Boga").

Po dwóch tygodniach wybucha skandal. Prezydent Randon House, wydawnictwa, w którym ukazała się książka, ogłosił, że 10 000 osób, które już kupiły książkę (po 2,75 dol.), może otrzymać pieniądze z powrotem.

Cóż się stało? Władze Intelligence z Wielkiej Brytanii powiadomiły, że bohater książki, niejaki Du Pre, był ich pracownikiem, ale przez cały czas wojny nie wytknął nosa poza biuro, w którym nasłuchał się różnych opowiadań.

Sądziłem, że powtórzyła się tu historia niejakiego Douglasa Strigfellow, posła do kongresu z Utah, weterana drugiej wojny, kaleki, bohatera narodowego. Jego historia rozegrała się na kilka lat przed moim przybyciem do Salt Lake City, stolicy mormońskiego stanu Utah, ale odgrzebałem ją tam w całej świeżości w rozmowach ze "Świętymi dnia ostatniego".

Dzieje tego radiowego spikera, który stał się posłem do Kongresu, były zaiste czymś, czego warto było posłuchać. Objeżdżał całą Amerykę z odczytem pt. Historia trzydziestu, którzy walczyli i zginęli. Popularność, którą zyskał, była tak duża, że jako "człowiek, który sprawił, że Niemcy spóźniły się z wynalezieniem bomby atomowej", został odznaczony na równi z Hooverem i Eisenhowerem wysokim odznaczeniem "Freedoms Foundation Award" i proklamowany przez "US Junior Chamber of Commers" jako jeden z dziesięciu największych Amerykanów. Jego relacja podnosiła włosy na głowie w stopniu nie mniejszym niż przeżycia Mr Du Pre.

Zaciągnąwszy się do wojska, został wciągnięty na supertajną listę ludzi trenowanych dla działalności na tyłach nieprzyjacielskich. W pewnej chwili został wezwany wraz z dwudziestu dziewięciu innymi absolwentami tego kursu przed oblicze prezydenta Roosevelta, który osobiście poinformował ich o powierzonej misji. Piętnastu miało porwać dr. Otto Hahna, pracującego nad bombą atomową, zaś czternastka, do której zaliczono Strigfellowa, miała porwać marszałka Kesselringa.

Strigfellow opowiadał o losach tamtej piętnastki dosyć ogólnikowo, w każdym razie twierdził, że ich misja się udała. Hahn został wsadzony na samolot do Anglii, ale ci, co go porwali, zginęli co do jednego.

Czternastka Strigfellowa została porwana i torturowana w przemyślny sposób. Preparowano im chirurgicznie języki, aby nie mogli mówić, przebito bębenki, aby nie mogli słyszeć. W jakim celu - nie wiem. Jedynie Strigfellow uciekł, ale jak mu się to udało, nie mówił w sposób jawny, zasłaniając się tajemnicą służbową wciąż aktualną.

Trudno jest w to uwierzyć, ale chciejstwo ubohaterszczenia i amerykańskiej historii wobec blasków ruchów oporu w Europie było tak duże, że tłumy szalały i Strigfellow został wybrany do Kongresu. Tam się jakoś przez czteroletnią kadencję przewałęsał, nie budząc antagonizmów, ale kiedy wysunął swą kandydaturę w ponownych wyborach z listy republikańskiej, zajęli się nim demokraci i spowodowali w "Army Times" artykuł Prawda czy wymysł - dziwna sprawa kongresmana Douglasa Strigfellowa.

Strigfellow bronił się zaciekle, zwrócił się nawet do prezydenta Eisenhowera o opublikowanie sekretnych materiałów. Ale nic takiego nie znaleziono. Wówczas - płaczliwie wyznał przez telewizję w Salt Lake, że wszystko było wymysłem, i republikanie skwapliwie skreślili go z listy.

Było to więc ordynarne oszustwo. Ale czy wytrawny reporter Reynolds również padł ofiarą oszustwa? A może tylko blagi? A może - aż schizofrenii?

Otóż spotkało go coś całkiem innego.

Byłem na turze odczytowej w miejscu zamieszkania Du Pre w Calgary (centrum hodowli bydła, stolicy kowbojów, w której pierwsze domy zbudowano w 1889). Najprzód jechałem trzy tysiące kilometrów przez Kanadę w prostej linii na Zachód. Potem przez przełęcz Kicking Horse (wierzgającego konia) w Górach Skalistych zjechałem do tego prowincjonalnego miasta prowincji Alberta.

Trudno by tam było Polakom dojechać (zapewne i ja bym nie dojechał, gdyby nie bezpłatny bilet Canadian Pacific Railway). Toteż miejscowi Polacy witali mnie z wylewną serdecznością i na bankiecie powitalnym ofiarowali mi honorowy kapelusz kowbojski, co, według starej tradycji, jest czymś w rodzaju nadania obywatelstwa.

Otóż w tym małym mieście wszyscy się znają. Tym bardziej znali bohatera książki Mr du Pre, nauczyciela miejscowego gimnazjum, do którego chodziły ich dzieci.

Du Pre? - Ależ to święty człowiek. Całkowicie oddany swej pracy i młodzieży, od lat przedwojennych instruktor harcerski.

Du Pre nie było w mieście albo wolał się nie udzielać dziennikarzowi po tym, co go spotkało. Ale z rozmów odtworzyłem sobie przebieg całej historii.

Du Pre był żarliwie wierzącym. Na ogniskach harcerskich dzielił się swymi wrażeniami z wojny. Przewodnią myślą było, że Bóg jest opoką dla człowieka wierzącego. Dla poparcia tej tezy przytaczał doświadczenia swoje z wojny i doświadczenia innych. Doświadczenia innych były może ciekawsze, ale z drugiej ręki. Du Pre w ten sposób uczył się waloru narratora: "ja to widziałem". Przez dziesięć lat pogadanek element narracji z drugiej ręki kurczył się na rzecz opowiadania w pierwszej osobie.

Du Pre łgarz? - Nonsens - wzruszali ramionami moi rozmówcy - jest to człowiek cichy, nie pragnący rozgłosu.

Dla mnie stało się jasne, że sam z biegiem lat uwierzył swoim opowiadaniom. Zaszedł tu laboratoryjny okazowy wypadek mitomanii.

Faktura mitomanii powinna być przepracowywana w szkołach dziennikarskich.

Pomyślmy o jakimś zdarzeniu, które lubimy od lat opowiadać. Jakiś nasz popisowy kawałek. Najlepiej pochodzący z dna żywych przeżyć z dzieciństwa, z niezwykłych sytuacji, w których znaleźliśmy się. Na przykład, jeśli zdarzyło się opowiadającemu jako ośmioletniemu chłopcu, że wszczął alarm, gdy w pokoju dwuletniej siostrzyczki wybuchł pożar, za co był chwalony jako zbawca dziecka. Czy to zdarzenie, opowiadane przez czterdzieści lat, nie ukształtowało się tak, że ten sam ośmioletni chłopiec wyniósł dziecko z morza płomieni? I, co najciekawsze, sam w to święcie wierzy?

Bohater Alfonsa Daudet, Tartarin, tak długo przymierzał się do możliwości wyjazdu na egzotyczną placówkę konsularną (z której ostatecznie nie skorzystał), tak wiele o tym opowiadał, o napadach na konsulat, aż wreszcie, jak pisze Daudet: "wymknęło mu się w sposób zupełnie naturalny: wówczas uzbrajam swoich urzędników, wciągam konsularną flagę na maszt i paf... paf przez okna". Tu powiecie (cytuję Daudeta):

- No, w takim razie ten twój Tartarin był po prostu wierutnym łgarzem.

- O nie, po stokroć nie. Tartarin wcale nie był łgarzem.

- Przecież musiał sobie zdawać sprawę, że nie był nigdy w Szanghaju.

- Pewnie, że zdawał sobie sprawę, ale...

Daudet nie używa terminu "mitomania", ale widać, że ma rozeznanie tego zjawiska.

W naszym pamiętnikarstwie roi się od relacji mitomańskich.

Towarzysz husarski Maszkiewicz w swych pamiętnikach z początku XVII wieku opowiada:

"Między różnym robactwem jako to wężami, gadami, padalcami, natrafiliśmy na Ukrainie na połoza tak grubego jak ręka człowieka między łokciem i dłonią, a tak długiego jak kopia niemal. O tym powiadają, że gdy usłyszy jednego człowieka na koniu jadącego, dogoniwszy go okręca się koło konia i człowieka i zaraz mu gardło jak sztychem przepchnie; bo jest z obu stron szydłowaty, oczu nie ma, a gęba bardzo mała. Tego nadszedłszy, chorągiew wołoska rozjechała na sztuki i gdyśmy nadeszli potem, tedy każda sztuka osobno odcięta tak drgała, jakby sam w sobie żywy robak".

Powiedzmy sobie, że w tymże czasie zdatny do pióra imć Jan Chryzostom Pasek zbierałby opowiadania uczestników zdarzeń. Najprzód trafiłby mu się stary esauł Owsiwuj, który by opowiedział, jak mu upiorek-dziecko skoczył na kulbakę i jak spłynął po ostrzu kindżału wbitego w ziemię. Zapewne by Pasek zapisał to jako klechdę.

Ale skoro towarzysz pancerny stwierdza, że "natrafiliśmy na połoza"?

A jeszcze gdyby pan Pasek był tak nowoczesnym reporterem, że sięgnąłby do źródeł, jako to ja za niego zrobiłem, i upewnił się, że połoz (Coluber Jugularis) istotnie zamieszkuje na Ukrainie? Kto by się tam dalej sprzeczał, czy jest z obu stron "szydłowaty" i "gardło przebija". Ileż papierków lakmusowych żąda się jeszcze od reportera?

Jak wspaniale są zabrązowywane już nie wyczyny jednostek, a całe kompleksy spraw! Choćby Makryna Mieczysławska. Zapewne sama wierzyła w to, co opowiadała. Cóż za bogaty kompleks mitomanii dawały rozmowy z uczestnikami powstania 1863 roku!

Na terenie walk majora Hubala trafiłem na zakrystiana, świadka zdarzeń. Z wielkimi detalami, których nie można zmyślić, w które sam opowiadający musi wierzyć, opowiadał mi, jak w lesie podniósł rannego Hubala, jak go przetransportował, przenocował, leczył.

Otóż major Hubal ani razu w czasie swej partyzantki raniony nie był. A jakże plastyczne, jak obfitujące w szczegóły było opowiadanie zakrystiana!

Co ma robić reporter w takim wypadku?

Co ma robić, jeśli innych relacji nie ma?

Tym bardziej że mitomania jest jak kwarc, jak otoczka, która tai w sobie złote grudki autentyzmu. Jak to odróżnić?

Po pierwszym natarciu na Monte Cassino, kiedy już minęło trzydzieści sześć godzin i wszystkie niedobitki ściągnęły do baz wyjściowych, przybrnął do macierzystego batalionu wynędzniały szeregowiec Kiszulko.

Według jego wersji, kiedy ujrzał się okrążony przez Niemców, wskoczył do rozbitego czołgu. Usadowiwszy się w wieży pancernej ostrzeliwał się Niemcom z rozwagą i skutecznie przez całą dobę, wreszcie, kiedy wystrzelał ostatnie naboje, musiał się poddać. Niemcy wywlekli go z baszty, otrzymał uderzenie kolbą w plecy, ale wyrwał się, skoczył w krzaki, uciekł.

Słuchano go z drwinami. Na pewno zaszył się za jakimś głazem, nie decydował się wyleźć.

- Pokaż ładownice.

Były puste (wyrzucił, drań, naboje, aby sobie ulżyć).

- Pokaż karabin.

Owszem, lufa zakopcona (no, jak natarcie ruszyło, to każdy z samego strachu strzelał).

- Ściągnij koszulę.

Na plecach zobaczyliśmy siniak precyzyjnie odpowiadający piętce kolby. Takie piętki stalowe są przykręcane dwoma śrubkami. Były odbite nawet owe dwie śrubki.

A jednak przez cały dzień nie mógłby się ostrzeliwać.

Reporter musi rozeznać, gdzie, w którym miejscu zaczyna się mitomania. Ta piętka kolby odbita na plecach Kiszulki nauczyła mnie nie odrzucać w całości opowiadań zalatujących mitomania. Dzięki temu uratowałem dwa fakty.

Pierwszy: trzydziestu żołnierzy, znalazłszy się bez amunicji pod bunkrem obsadzonym bronią maszynową, zaległszy za głazami, śpiewało Jeszcze Polska.

Taka brechta wydawała się dobra akurat na akademię. Żołnierz w walce kombinuje, żeby zabijać i nie być zabitym, a na różne orły białe nie ma czasu. Więc kto by tam uwierzył w te patriotyczne śpiewanki. Ałe miałem już doświadczenia takie jak z Kiszulką. Dogryzałem się prawdy i prawda potwierdziła, że sierżant Czapiński, poległy w miesiąc potem, zaintonował hymn i inni go pochwycili.

A druga pozorna "lipa" to szeregowiec Bułak. Kiedy mina urwała mu nogę, podniósł się na drugiej, opierając się o skałę, dojrzał przed sobą na wąskiej ścieżce między skałami dwie inne miny, a za sobą na łunie artyleryjskiej czarne sylwety biegnących za nim.

- Tędy, droga wolna! - krzyknął, padł na miny i, polski Winkelried, rozbroił je swoim ciałem.

Gdybym nie zdobył już pewnego doświadczenia, machnąłbym ręką na opowiadanie o Bułaku. Pomyślałbym, że żołnierz wychowany w cywilizacji śródziemnomorskiej nie nadaje się na kamikaze, ma wstręt do samobójstwa.

Tymczasem to była prawda. Do doświadczeń reporterskich należało dodać jeszcze jedno: o narkotyku bitwy.

Widzimy, że fach reportera musi uwzględniać psychoanalizę. Reporter musi strzec się uwieczniania stanów haszyszowych bez należytego komentarza. Stany haszyszowe są zarówno zbiorowe, jak np. zrozumiałe podniecenie, że weszliśmy na Klasztor, spetryfikowane następnie przez reporterów jako czyn wyłącznie polski, jak też stany haszyszowe są indywidualne, jak czyn Bułaka.

Inaczej - Winkelried przechodzi do historii jako dokument męstwa, gdy zapewne było to zainfekcjonowanie haszyszem bitwy.

Widzimy, że fach reportera musi uwzględniać psychoanalizę, i dlatego rozpatrzymy jeszcze jedną parę wypadków.

Strigfellow-kłamca i Du Pre-mitoman mają odpowiedniki w osobach rzekomej córki Carnegie'ego - oszustki i rzekomej wielkiej księżny Anastazji - mitomanki.

Niejaka pani Cassie L. Chadwick z Clevelandu poczęła twierdzić o sobie, że jest nielegalną córką multimilionera Carnegie'ego. Pierwszy padł ofiarą oszustki C. T. Beckwith, prezydent "Citizens National Bank of Oberlin, Ohio". Nie znam sposobów, jakich Mrs Chadwick zażyła, ale udało jej się udowodnić, że Carnegie, nie mogąc ze względu na swoją reputację przyznać się do ojcostwa, złożył na jej imię tzw. "Trust Fund" (fundusz powierniczy) w wysokości pięciu milionów dolarów.

Nie znam szczegółów, ale sądzę, że skoro był fundusz powierniczy, to dysponowanie nim było uzależnione od powierników skrępowanych pewnymi warunkami zapisodawcy. Zapewne czcigodny prezydent Beckwith postąpił jak nieraz lichwiarze z niepełnoletnimi dziedzicami milionerów, zdzierający wysoki procent w zamian za ryzyko. Dosyć że wybulił na rączki pani Chadwick 750 000 dolarów (!).

Zaczęło się słodkie życie: luksusowa willa w Cleveland, wyprawy do Europy fundowane córkom businessmanów, hojne dotacje na cele filantropijne. Pozycja pani Chadwick była ugruntowana i teraz łatwiej jej poszło poddajanie różnych instytucji finansowych w stanach środkowych.

Noga jej się powinęła, kiedy poszerzyła swoje operacje na stany wschodnie i pożyczyła na sfałszowany podpis Carnegie'ego 192 000 dolarów w banku Brookline Mass. Została aresztowana i tak zakończyła się ta przedziwna kariera.

Nic w niej ciekawego, zwłaszcza jeśli się weźmie pod uwagę amerykańskie easy going tamtych lat.

Sprawa wielkiej księżny Anastazji, która wlecze się dotąd, kiedy to piszę, jest nie rozsupłana od 1920 roku, kiedy to w lutym policja niemiecka wyciągnęła z wody samobójczynię. Odratowana, przewieziona do szpitala, nie reagowała na pytania. Po dwu miesiącach, przetransportowana do sanatorium, kiedyś zobaczywszy w rękach innej chorej gazetę niemiecką z opisem śmierci rodziny carskiej, czytała ją z taką afektacją, że ta chora spytała, czyżby tajemnicza pacjentka nie była najmłodszą córką cara, Anastazją, której ciała po ekshumacji nie znaleziono. Tajemnicza chora zaklęła pytającą, żeby milczała. To wystarczyło, aby zaczęli zjeżdżać byli oficerowie gwardii, obsypując darami "Jej Cesarską Wysokość". Słuchy dochodzą do najbliższych cara, poczynają się nawiadywać coraz bardziej wysoko postawione osoby. Wszystko właściwie przemawia przeciw rzekomej Anastazji. Nie mówi ona ani po rosyjsku, ani po angielsku, ani po francusku, które to języki posiadała carewiczówna, natomiast mówi płynnie po niemiecku, którego nie znała. Opowiada, że wyratował ją żołnierz bolszewicki Czajkow, który uciekł wraz z nią do Bukaresztu, gdzie mieli dziecko, chrzczone rzekomo w katolickim kościele, którego nazwy nie pamięta. Czajkowa zabito, ona w przerażeniu dziecko pozostawiła, nie pamięta gdzie, i uciekła do Niemiec. Mówi, że na skutek uderzenia kolbą uległa amnezji, zaś niemieckiego nauczyła się w Niemczech. Tłumaczenia przez amnezję uczepiają się jej wielbiciele, ale przychodzą coraz nowe niezbite dowody przeciw false-Anastazji. Książę Heski, rodzony wuj autentycznej Anastazji, bywając w Rosji konstatował z zadowoleniem, że jej małżowina nie ma zagięcia górnego, co miało być cechą dziedziczną w rodzinie Hessenów. Tymczasem ucho pretendentki było całkiem normalne.

Nauczyciel dzieci carskich Grillard zaprzecza, żeby to była wielka księżna. Ale tu znowuż pretendentka wyznaje, że jedna z wielkich księżnych mówiła do niej żartobliwie "Szops".

Istotnie tak! Skąd jednak ona o tym wie? Szanse znów idą w górę. Potem okazuje się, że kiedyś wielka księżna posyłała zaufanego oficera, powiedziała mu, żeby powołał to słowo. Oficer ten, zanim odwiedził pseudo-Anastazję, wygadał się, doszło to do pretendentki, która, kiedy się u niej ten oficer pojawił, nie omieszkała się popisać tym słowem.

Szanse znów idą w dół. Wówczas, oburzona na niedowiarków, jedna z wielkich księżen zamężna za amerykańskim milionerem sprowadza pretendentkę do Ameryki. Szanse w górę. Potem się z nią rozstaje. Szanse w dół. Spekulanci polujący na rzekome depozyty cara podejmują "opiekę" nad nią. Szanse znów idą w górę, by niebawem skrachować, zdawałoby się, najzupełniej.

Oto prywatnemu detektywowi Knopfowi przychodzi do głowy pomysł, zdawałoby się, elementarny: zbadać w rejestrach policji meldunki o kobietach zaginionych w czasie, kiedy wyciągano z wody samobójczynię. Pod znalezionym adresem zidentyfikowano fotografię pretendentki jako Franciszkę Szabkowską, Polkę pochodzącą z Pomorza niemieckiego. Rodzina Szabkowskich, która miała Franię za zaginioną, rozeznała przedstawioną fotografię. I to nawet nie zniechęca popleczników pretendentki. Ta huśtawka trwa do wybuchu wojny w 1939 roku. Psychiatrzy orzekają, że pretendentka jest osobą normalną. Ponieważ fakty ostatecznie druzgocą mit, którego się trzyma, psychiatrzy orzekają, że nie jest oszustką, tylko mitomanką, która wierzy w to, co mówi.

Powstają filmy jej poświęcone. Jej rolę gra Ingrid Bergman, we francuskim filmie Juliette Greco. Szanse w górę. Podarki z całego świata.

W 1960 roku reporter "Paris Match" odnajduje ją w Schwarzwald w skromnej willi otoczonej drutem kolczastym, strzeżonej przez wilczury. Wielbicielka pełniąca dobrowolnie obowiązki damy dworu anonsuje: "Jej Cesarska Wysokość W. Księżna Anastazja Mikołajewna". Pretendentka ukazuje się w gronostajach.

Biedny Mr Vick Vance, reporter "Paris Match"! Któż się oprze temu wszystkiemu (zwłaszcza że chciejstwo reporterskie naciska).

Tak oto pół stulecia (bo w 1964 roku pretendentka wnosi do sądu sprawę o uznanie) trwa wbrew wszelkiej oczywistości mit, którego nie udałoby się stworzyć żadnej oszustce. Takie mity potrafią się trzymać tylko wielką wiarą mitomanów jako gratka dla reporterów chciwych sensacji i jako problem dla uczciwych sprawozdawców.

Wielkie mity płyną jak potężne rzeki przez dzieje ludzkości.

W czasach bliższych powstaniu Iliady i Odysei, u jej niejako źródeł, bo w wieku IV p.n.e., rektor Zoilos, uczeń Polikratesa, Homeromastiks ("bicz Homera") napisał Przeciw poezji Homera ksiąg cztery, piętnując go jako "mitografa".

Indywidualne mity płyną przez dzieje narodów, klanów, rodów i rodzin aż po te najmniejsze, tyczące poszczególnych ludzi. Spostrzegamy je już w rozroście, tak jak poczynamy żeglować już na pogłębionym nurcie. Ale wówczas socjolodzy liczą się z powstałą rzeczywistością i, jak Sorel, podnoszą siłę motoryczną, jak Taylor - siłę ewolucjonizmu w mitach.

Zawsze mnie jednak ciągnęło, kiedy kajakowałem, rozpoczynać wycieczkę od samych źródeł, gdzie nurt jest jeszcze tak słaby, że trzeba się przepychać wiosłem i raz po raz obnosić kajak po twardym realnym gruncie.

W literaturze ciekawą próbę takiego przebicia się do źródeł mitomanii znalazłem w noweli Jamesa Thurbera The Seciet Life of Walter Mitty.

James Thurber jest pisarzem predestynowanym do tego rodzaju działań eksploracyjnych. Urodzony w 1894, świetny redaktor pisma "The New Yorker", nie tylko pisarz, ale i malarz, zaniechał malowania wskutek ślepoty, ale pisze ogromnymi literami na dużych żółtych płachtach. "Wyobraźnia nie ślepnie wraz z człowiekiem" - mówi. Powiedziałbym - raczej się zaostrza, kompensuje. U większości mitomanów jest to kompensacja.

Thurber więc jest problemowo spokrewniony ze swoim bohaterem, Walterem Mitty.

W. Mitty wiezie żonę po sprawunki. Zdaje mu się, że przebija się przez huragan. Żona mówi: "Czemu pędzisz tak szybko?" Mitty się ocyka. Żona wchodzi do fryzjera, radzi z niepokojem poradzić się doktora. Mitty posłusznie jedzie, ale już wyobraził sobie, że zastaje w szpitalu konsternację, nie umieją poradzić sobie z nawalającą maszyną do anestezji, on ją poprawi, niezręcznie operują, on bierze skalpel...

Kiedy nie umie wycofać wozu, co z łatwością za niego robi człowiek obsługujący garaż, Mitty postanawia, że na drugi raz założy temblak, aby pokryć swoją nieudolność. I nagle już widzi siebie na sali sądowej, sędzia pyta, czy on zastrzelił, obrońca wskazuje, że ma rękę na temblaku, Mitty replikuje dumnie, że będąc najlepszym strzelcem w armii, z łatwością z lewej ręki na 300 jardów mógłby ustrzelić człowieka. Wstrząs przechodzi salę, śliczna dziewczyna rzuca się w jego ramiona...

Wraca po żonę, czeka w fotelu, widzi w gazecie fotografię bombowców i już jest cały w scenie, gdzie przy wściekłym nalocie niemieckim postanawia sam lecieć, bez obsługi pomocniczej, i zbiera zachwycone przerażone spojrzenia kolegów.

Żona go znajduje w fotelu, odjeżdżają, żona zatrzymuje się pod apteką, wchodzi do niej. Mitty staje pod mokrą ścianą apteki z papierosem... "przed plutonem egzekucyjnym". "Do diabła z tą przepaską na oczy" - mówi wzniośle.

Żona wychodzi, ponownie go budzi do rzeczywistości.

Wyobraźmy sobie, że Mitty poszedł na wojnę, gdzie jego rojenia zaczepiły się o grunt rzeczywisty. Nastąpiła symbioza faktów i fantazji. Reporter rozdzierający te powiązania nie zawsze może być przyjemny dla tych, na których dokonywa operacji.

W szpitalu w Campobasso podpisano zbiorowy raport do władz, aby mi zabronić wstępu do szpitala, bo ubliżam bohaterom podając w wątpliwość ich opowiadania. A bohaterowie opowiadali mi o tym, że widzieli lądujących spadochroniarzy niemieckich, co było w tamtych okolicznościach jawną bzdurą, jawną tym razem do stwierdzenia obiektywnie, sztabowo.

Steinbeck, świetny pisarz, ale niezbyt poradny reporter (patrz rozdział Parturiunt montes w Zupie na gwoździu z okazji udzielenia mu Nagrody Nobla), parając się ze zjawiskiem mitomanii zauważa, że uczestnicy niesłychanych przeżyć po prostu ich nie pamiętają. Gruczoły dokrewne wydzielają ciecz do ustroju, aby mógł zadośćuczynić stawianym mu wielkim wymaganiom. Strach i okrucieństwo są wytworami tej samej cieczy. Toksyny zmęczenia zatruwają organizm. Ale na dodatek do tych przypadłości, które się rodzą wewnątrz człowieka i są mu dane po to, aby mógł chwilowo wytrzymać napięcie przekraczające jego zwykłe możliwości, jest jeszcze nacisk eksplozji. Pod dłuższym ostrzałem albo bombardowaniem koniuszki nerwów ulegają dosłownie zmiażdżeniu. Skóra jest zgrubiała i niewrażliwa. W ustach słony smak. W żołądku tkwi twardy bolesny gruzeł nie strawionego pokarmu. Oczy nie wychwytują szczegółów, uszy tępieją. Rzecz jasna, bywają wyjątki. Niektórzy nie mają takiej ochrony i załamują się, i to prawdopodobnie są tak zwane przypadki szoku od ostrzału.

Możliwe, że takie są wszystkie przeżycia przekraczające wytrzymałość. Organizm daje tarczę ochronną, a potem usuwa wspomnienia, ażeby kobieta mogła znów urodzić dziecko, a mężczyzna znów pójść do walki.

A więc uczestnicy, nie pamiętając szczegółów, a wiedząc o wielkich przeżyciach, usiłują je zrekompensować mitomanią.

Cała gama schorzeń ludzkiej psychiki - mitomania, nienawiść, lęk, zemsta, chciejstwo, doktryneryzm, tęsknota, pożądanie - całe oceany nie wyżytych kompleksów są chlebem codziennym reportera.

Zwłaszcza mitomania wraz ze wszystkimi swymi delikatnymi odgałęzieniami zastawia na reportera nieskończoną ilość dobrze zakamuflowanych zasadzek.

Podane wypadki, poczynając od schizofrenii i paranoi, schodziły na coraz mniej jaskrawe formy, jak haszysz bitwy, jak marzenia Mitty'ego. Ale wszystko to są wciąż jeszcze zbyt ostro zarysowane wypadki, podczas gdy klimat mitomański, mniej rzucający się w oczy, otacza nas w bliskim kontakcie w formach stokrotnie rozwodnionych i dlatego może bardziej niebezpiecznych.

 

O mitomanach w Polsce

Rozpatrzmy wypadki mitomanii w Polsce w czasach nam współczesnych. A więc nadzwyczaj błyskotliwa afera Czesława Śliwy vel, kolejno, Zielberzweiga, Sielberzweiga, Silbersteina, Ben Sielbersteina, robotnika w kopalni, potem kolejno: inżyniera górnika, inżyniera włókiennika, inżyniera chemika, doktora, urzędnika poselstwa holenderskiego, podpułkownika wojsk izraelskich, rzekomego krewniaka barona Edmunda Rotschilda, autora rzekomych dzieł naukowych Textyllorvit i Styllopolonit, męża lub narzeczonego wielu kobiet. I to wszystko w latach 1952-1969, w czasie których za dwukrotnym nawrotem odsiaduje w sumie jedenaście lat więzienia. A więc te wszystkie metamorfozy spełniają się w obrębie zaledwie sześciu lat, kiedy to, nie zaznawszy nawet szkoły średniej, zajmuje stanowiska inżynierskie w trzech kolejno zakładach przemysłowych, wszędzie zyskując pochlebne atestacje.

Już to wyliczenie zastanowić się każe nad siłą napędową, która tak wiele sprawić potrafi.

Blaga? Blaga nie dałaby takich efektów. Dlatego dziejów tego Śliwy-Silbersteina nie umieściłem w rozdziale o bladze i jej niebezpieczeństwach dla pisarza. Tu musiał w pewnym stopniu działać napęd kierujący przez tyle lat krokami wielkiej księżny Anastazji, Du Pre i innych.

Chyba trzeba mieć jakieś mitomańskie zadufanie w sobie, żeby pertraktować z naszymi władzami jako konsul generalny - austriacki, żeby wynająć we Wrocławiu w hotelu "Monopol" apartament za 600 000 zł rocznie na prowizoryczne biura rzekomego Konsulatu Generalnego, zanim się podejmie budowę odpowiedniego gmachu (do czego się angażuje inżynierów), żeby preliminować na przyjęcie inauguracyjne 300 000 zł, żeby opłacić kilkuset urzędników, żeby w ich asyście jeździć po Polsce trzema wynajętymi mercedesami. A przecie "konsul generalny austriacki" nie znał niemieckiego, legitymował się paszportem "Generale Consulare Paschport" (!).

Przecież to nie jest ani zwykły blagier, ani zwykły aferzysta. Przecież ten stek bezczelnych bluffów z pertraktowaniem z MSZ, Lotem, Polską Linią Oceaniczną, urzędami wojewódzkimi, z bankami, gdzie podsuwa się podrobione dokumenty - musi skończyć się nieuchronną wsypą. Ale bo też motywem działania mitomana jest nie tyle zysk, ile chęć błyszczenia.

Bez wyrobienia w sobie mistycznej wiary w wyimaginowaną rzeczywistość nie sposób byłoby zwykłemu oszustowi zdobyć się na sugestionowanie urzędników i wyciąganie pieniędzy od finansistów.

I tu właśnie czai się zasadzka mitomanii na reportera. Jeśli jeden z najwytrawniejszych reporterów Ameryki, Reynolds, wpadł na mitomana rzekomego więźnia gestapo, Du Pre, to jeden z najwybitniejszych publicystów polskich, Jerzy Urban, omal nie stał się pastwą mitomana z Bożej łaski, Śliwy vel Silbersteina.

Oto mitoman siedzi po raz trzeci w więzieniu już po dokonaniu opowiedzianych tu wyczynów. Redaktor Urban zna już całą prawdę: zapoznał się z aktami, ze świadkami, rozmawiał z prokuratorem.

A mimo to... Oddajmy głos samemu red. Urbanowi:

"Do wszystkiego się przyznałem, ale naprawdę nie jestem Czesławem Śliwą! - zapewniał mnie Śliwa w pokoju widzeń wrocławskiego aresztu śledczego. - Wystarczy - przekonywał konsul - żebym zadzwonił do kilku wskazanych mi przezeń osób, a ustalę z całą pewnością, że zawsze był inżynierem Silbersteinem. Śliwa przekonywał mnie tak sugestywnie, z takim żarem, taką pewnością siebie, że mimo wszystkie ekspertyzy i zeznania ustalające jego tożsamość, których tak wiele znalazłem w aktach jego sprawy, postanowiłem, cóż mi szkodzi, na własną rękę jednak sprawdzić ten życiorys. Wyszliśmy z pokoju widzeń. Wybierałem się wprost do telefonu.

- Serwus, Czesiek! - zawołał do Silbersteina współwięzień pucujący korytarz.

- Siedzieli razem w sześćdziesiątym trzecim - objaśnił mnie strażnik. Do długiej listy oszukanych Śliwa właściwie może i mnie dopisać".

Do wiele dłuższej listy oszukiwanych może przypisać masy czytelników autor idących w wielkich nakładach książek, inny mitoman - Strumph Wojtkiewicz.

O tym tedy Strumphie (niech mu będzie) napisałem najprzód obszerne udokumentowane studium w "Odrze", przedrukowane następnie w moim zbiorze publicystyki pt. Przez cztery klimaty. Na tym więc miejscu w rozdziale Zasadzki (już nie tylko na pisarzy, na krytyków, na historyków, ale po prostu na czytelników) daję tylko bardzo skrócone streszczenie. Wahałem się przy tym, czy mam je zamieścić w rozdziale o bladze czy o mitomanii. Jak czytelnicy widzą, rozgraniczenie między blagą, kompleksami, mitomanią, schizofrenią, paranoją jest nieraz zatarte. Silbersteina uważam więcej za mitomana, Strumpha raczej za blagiera, niech już więc znajdą się w jednej kompanii w tym rozdziale.

Strumph uważa się za Cezarego Barykę, którego opisał Żeromski. Tu Silberstein był bardziej pomysłowy, bo miał kilka wcieleń.

Uważa się za bardzo pięknego. Na wycieczce jego towarzysz kobietę przywiązuje sznurem, by nie uciekła do niego, musi się wymigiwać siostrze w szpitalu, dziedziczce (w Nawłoci!) pięknej, ale przez Strumpha odpalonej, bo... jest niegrzeczna dla służby. Piękno Strumpha zaświadcza oficer niemiecki, omal równie piękny, stwierdzając, że do tak pięknych mężczyzn, jak on i Strumph, powinien należeć świat.

Strumph jest wysportowany. Kulą zabija w locie ptaka, unika śmiertelnego niebezpieczeństwa płynąc kajakiem po Wiśle.

Strumph jest uczony: studiuje medycynę, jest na politechnice, studiuje polonistykę, studiuje na Sorbonie - nie widać jednak, by miał jakikolwiek dyplom, boby się tym niewątpliwie pochwalił.

Strumph jest mężny. Nocując w namiocie przed wojną w czasie pokojowym, jest ostrzeliwany "co kwadrans" (sic!) przez kolonistów niemieckich, "ale mi to nie przerywało snu". Potem w czasie wojny w Londynie, kiedy wszyscy w czasie bombardowania zbiegają do schronu, on pozostaje w pokoju z jedną troską, aby się nie przeziębić z powodu wypadniętych szyb. Strumph, grożąc pistoletem, w najgroźniejszych momentach (jednak wszystkie dzieją się na tyłach), rozwiązuje sytuacje, każe, będąc porucznikiem, stawać pułkownikowi na baczność. Jest tak mężny, że jego zwierzchnik zabrania mu iść do linii, boby go poniosło, wobec czego przez całą wojnę zostaje w formacjach tyłowych.

Strumph jest wybitnym działaczem. Za jego walkę z koncernami obcymi, którym nie daje się przekupić, te nasyłają na niego mordercę.

W ogóle życie jego jest bezustannie narażone. W czasie przewrotu majowego pragnie go rozstrzelać i ta, i tamta strona, w Rzymie przed wojną ambasador polski radzi mu wyjeżdżać, bo go poszukują niemieccy mordercy (istotnie, gdy odlatuje z Rzymu, samolot niemiecki robi zagrażające manewry), gdy wojna wybucha, obawia się śmierci z ręki oficera ze sztabu Rydza-Śmigłego, w czasie wojny musi się chronić do kraju, rząd londyński wysyła do Polski dwu morderców z nakazem zabicia Strumpha.

Strumph jest politykiem. Jego depesza do Piłsudskiego odwraca wojnę z Litwą, jego napomnień pokornie słucha Rydz-Śmigły, prezydent Wojciechowski tak go ceni, że na uroczystej akademii opuszcza swój fotel, aby siedzieć na widowni przy Strumphie.

Szef lotnictwa faszystowskich Włoch w obecności niemieckich oficerów pije w ręce Strumpha na pohybel Niemcom, Mussolini tropi się jego dziarską odpowiedzią.

Na emigracji prezydent Raczkiewicz na skutek sprzeciwu Strumpha przedziera już podpisaną dymisję Sikorskiego, najwyżsi dostojnicy różnych zabarwień z Sikorskim i Sosnkowskim łącznie proszą go o rady, minister Kościałkowski rozpacza, że "mieliśmy takich ludzi jak pan i nie umieliśmy ich wykorzystać", wszyscy oni w obliczu Strumpha płonią się, mieszają, spuszczają oczy, uśmiechają się niepewnie. Sikorski pragnie go zrobić ambasadorem w Moskwie, Sosnkowski pyta trwożliwie: - "Ale pan mnie nie opuści?"

Wszystko to można by podśmiać z lekkim sercem i nie zajmować się polskim Munchhausenem, gdyby nie jeden wzgląd: Strumph swoim piórem dotyka najboleśniejszych strun naszej historii, fałszuje ją, a wydawcy puszczają to w wielotysięcznych nakładach, a czytelnicy - wierzą...

Polska chlubi się tym, że nie miała królobójców, że skryty mord polityczny nie zohydził kart naszej historii.

Strumph insynuuje rzecz obrzydliwą: że na Sikorskim popełniono mord polsko-angielski.

W trzech kolejnych książkach żeruje na trupie Sikorskiego wbrew tej oczywistości, że istnieją subtelniejsze metody pozbycia się człowieka niż niszcząc bombowiec z czterema dygnitarzami angielskimi, wśród których znajduje się szef wywiadu brytyjskiego i lord Cazalet, przyjaciel króla Jerzego.

Mord był rzekomo potrzebny, by uwolnić się od zobowiązań danych Polakom. Jakich zobowiązań? Czyżby z tak ważnego dokumentu Sikorski nie zrobił kopii? Czyżby o tych zobowiązaniach nikt nie wiedział?

Polska się chlubiła, że nie wydała Quislinga. Tymczasem Strumph o Śmigłym Rydzu, o którym przed wojną wydał książkę panegiryk Nasz Wódz (w której Rydzowi przypisuje wszelkie genialności łącznie z postawieniem ekonomiki polskiej, którego tak kochają, że przechodnie zbierają papierki na drodze, którą ma jechać), teraz pisze z pogardą o Rydzu wracającym w 1941 do Polski, że "skoczybruzda" wracał obciążony wielkimi sumami, aby w Polsce podjąć rolę Lavala, uważanego za francuskiego Quislinga.

To plugastwo nie jest poparte żadnym dowodem.

Żadnym dowodem nie jest poparte oskarżenie z imienia i nazwiska trzech wyższych oficerów, z których dwaj mieli być przed wojną szpiegami hitlerowskimi (jeden z nich udaremnia Strumphowi ujęcie dywersantów), a trzeci, mjr Niezbrzycki, był nawet... wtyczką ukraińską.