NEWSWEEK POLSKA - 10.04.2011

 

FILIP ŁOBODZIŃSKI

KIEŚLOWSKI, CZYLI NIC

 

OSKARŻAM KRZYSZTOFA KIEŚLOWSKIEGO O TO, ŻE TWORZYŁ FILMY NUDNE, PUSTE I ZŁE. OSKARŻAM GO O TO, ŻE ZMARNOWAŁ TALENT ZA SPRAWĄ BEZKRYTYCZNYCH WIELBICIELI.

 

Struchlałem, kiedy przed projekcją prasową najnowszego filmu Macieja Ślesickiego prowadzący pokaz powiedział do reżysera: "Mamy Rok Kieślowskiego i rękę mistrza wyraźnie czuć w pana obrazie". Wedle zapowiedzi "Trzy minuty. 21.37" miał być filmem długim. Jeśli jeszcze do tego utrzymanym w duchu twórczości Krzysztofa Kieślowskiego, zapowiadał się dla mnie trudny wieczór.

Szczęśliwie "kieślowszczyzny" u Ślesickiego było bez porównania mniej niż izotopów japońskiego cezu nad Polską. Kilka zalanych deszczem szyb, zbliżające się do siebie dłonie pacjentów na sąsiednich łóżkach szpitalnych, może jeszcze coś. Wszystko, co drażni mnie w filmach Kieślowskiego, tu było ledwie śladowe.

Ale co mnie właściwie skłania, by podnieść votum separatum w roku jubileuszowym (mija właśnie 15. rocznica śmierci reżysera)? Zdaję sobie sprawę, że automatycznie wkraczam na pole minowe. Jestem jak Gombrowiczowski Gałkiewicz, który jęczy: "Boże, ratuj, jak to mnie zachwyca, kiedy mnie nie zachwyca?" Może rację miałby nauczyciel Bladaczka, uznając, że to moja prywatna sprawa, że nie dorosłem. Rzecz w tym, że od lat, ilekroć w rozmowie ze znajomymi pojawia się temat Kieślowskiego, tylekroć słyszę to samo: wiedzą, że wielkim reżyserem był, ale oglądać nie mają ochoty, bo uważają to za stratę czasu. Ale głośno nikt tego nie powie.

Każdy reżyser ma lepsze i gorsze momenty. Zresztą w Polsce Kieślowski miewał recenzje rozmaite. Jedni stawiali go za wzór metafizycznej wrażliwości i nazywali czułym anatomem mentalności inteligenta. Inni otwarcie mówili i pisali, że jego filmy - to od połowy lat 80. - są nudne i wyrachowane, że to zmanierowane piły, rodzaj rozpraw filozoficznych dla ubogich.

Jednoznacznie ekstatyczne opinie na temat naszego reżysera zaczęły się w Polsce pojawiać masowo w ślad za laudacjami zagranicznych twórców tak różnych, jak Stanley Kubrick i Ouentin Tarantino. Gdy wznieśli hymny na cześć twórcy "Trzech kolorów", zawstydziliśmy się, że oto marnujemy talent na naszej zrodzony ziemi i dopiero świat musi go nam ukazać. Śmierć Kieślowskiego sprawiła, że głosy krytyczne przycichły. Tegoroczne publikacje i wydarzenia jubileuszowe dowodzą, że ucichły chyba na amen. Zamiast rozmowy o Kieślowskim mamy akademię pod pomnikiem i ekumeniczne rekolekcje wokół filmowego przesłania. Jakby rzecz dotyczyła papieża Jana Pawła II, skarbu narodowego, a nie artysty, który przemawia we własnym imieniu.

Ktoś powie, że 15 lat to za krótko, by domagać się rzetelnej, perspektywicznej oceny. Nieprawda. Niezależnie, czy rocznica jest okrągła, czy trochę kanciasta, przeciwnicy filmowej sztuki Kieślowskiego mają prawo głosu. Mówimy o dziele. W dużej mierze irytującym. Oto więc mój... no, niech będzie pentalog, czyli pięć przykazań.

1. NIE BĘDZIESZ UBÓSTWIAŁ TEGO, CO NIE JEST ŚWIĘTE

Powiedzieć, że reżyser Krzysztof Kieślowski jest moim antybohaterem, byłoby poważnym uproszczeniem. Zostawiam Bogu, co boskie - genialne dokumenty, wciąż intrygujące pierwsze fabuły. Chcę zabrać głos w sprawie tego, co cesarskie - cesarza kinowej egzaltacji, ekranowego kiczu intelektualnego, filmowej pustki. Koronowano go i uczyniono obiektem kultu. Oto więc geniusz, przed którym należy paść na kolana i oddać pokłon. Otóż nie zgadzam się na szantaż Bladaczki. Domagam się sporu, dyskusji.

2. NIE BĘDZIESZ OPOWIADAŁ NIE WIADOMO CZEGO I NIE WIADOMO PO CO

"Mój" Kieślowski to ten, który opowiada o tym, co dzieli prawdę od hucpy, gdy mówi, co go w ludziach zaintrygowało, zaskoczyło. Czasem potrafi mnie rozśmieszyć, jak w "Spokoju" (1976), gdy jeden z gości weselnych sięga po coś ponad cudzym talerzem ze słowami: "Przepraszam, że przez porcję". Odrzucam tego Kieślowskiego, który chce mi zabrać dwie godziny życia, zaprosić na wędrówkę, by potem porzucić na kompletnym bezdrożu. Odrzucam "Podwójne życie Weroniki" (1991), bo mami mnie historią, z której kompletnie nic nie wynika. Kim mam być po obejrzeniu filmu, o co mam sam siebie zapytać? Czym mam się kierować albo czego unikać? Czy ma to jakikolwiek związek z moimi wyborami?

Ten zarzut dotyczy większości filmów Kieślowskiego nakręconych po "Przypadku" (1981). Zresztą i ten film, nazywany dziełem genialnym i aktem strzelistym, ma mało odkrywczą tezę o roli zbiegu okoliczności, trudno tu też o mądre wnioski. Bohater filmu, Witek, pozwala, by jego życiem kierowali inni. Ot, i wszystko. Do dzisiaj nie wiem, po co Kieślowski chciał tę historię opowiedzieć. Żebym zwątpił w sens jakichkolwiek działań i wydarzeń? Wiele napisano o "pogrobowcu" Kieślowskiego Tomie Tykwerze, który wykorzystał pomysł "Przypadku" w swym "Biegnij Lola, biegnij". Otóż zdecydowanie wolę ten drugi film, on bowiem rozmawia ze mną, pokazując nie tylko, że mój los zależy od ślepego trafu, lecz także że moje decyzje również mają znaczenie.

3. NIE BĘDZIESZ MIESZAŁ JĘZYKÓW

Film ma być poruszającą historią, która może mnie rozbawić, zasmucić, rozwścieczyć, uszczęśliwić. Film ma żyć we mnie jeszcze długo po wyjściu z kina To banalny warunek, ale dla mnie - sine qua non. Odrzucam filmy na zimno wymyślone, konstruowane jak traktaty filozoficzne, a nie dzieła sztuki lub po prostu opowieści. Odrzucam filmy zamierzone jako programowe arcydzieła. Tymczasem Kieślowski przez ostatnie kilkanaście lat życia kręcił nie filmy, ale kinowe odpowiedniki Bachowskiej "Die Kunst der Fuge" i Bartokowskiego "Mikrokosmosu". Co jednak sprawdza się w muzyce, która jest sztuką często bliską matematyki, nie musi zachwycać w filmie. Kieślowski z lat 1981-1994 nie porusza, ale irytuje lub, co gorsza, nudzi. Nie zachwyca.

Mogłem mieć nadzieję, że po "Przypadku" i pretensjonalnym romansidle pseudometafizycznym "Bez końca" (1984) reżyser przełamał kryzys. "Krótki film o zabijaniu" (1987) miał nerw, temat, puentę i materiał do przemyśleń. Mało tego - wywołał dreszcz i do dziś się broni lepiej niż "Przed egzekucją" Tima Robbinsa. Niestety, to Kieslowskiemu i współscenarzyście Krzysztofowi Piesiewiczowi nie wystarczyło i postanowili nakręcić straszny i fabularnie nieznośny "Dekalog" (1988). Potem poszli za ciosem, tworząc trójkolorową wydmuszkę "Niebieski" - "Biały" - "Czerwony" (1993-1994). W planach mieli następną serię, tym razem inspirowaną częściami "Boskiej komedii".

4. NIE BĘDZIESZ EPATOWAŁ MANIERĄ, GDY NIE MASZ NIC DO POWIEDZENIA

Kiedyś pisano o tym częściej, dziś krytyka milczy - filmy Kieślowskiego są przykładami bałamutnego estetyzmu. Ich treść da się zawrzeć w trzech zdaniach. Wielka zasługa operatorów, którzy rzeczywiście to Wielkie Nic potrafili ubrać w piękne kadry i światło.

"Bez końca", "Podwójne życie Weroniki", "Trzy kolory" i wiele części "Dekalogu" przypominają wizje mistycznego proroka, który nie potrafi opowiedzieć, co widział, rzuca więc enigmatyczne przenośnie, patrzy zadumanym wzrokiem na świat i stroi się w nieskazitelne estetycznie szaty. Serwuje zimną metafizykę, w której nie ma partnera rozmowy.

Kieślowski nie kręci opowieści o ludziach, tylko o figurach na szachownicy, o awatarach swojej wyobraźni. Nie obchodzą mnie te postacie. Nie dbam o wybory życiowe Urszuli z "Bez końca", Doroty i lekarza z "Dekalogu, dwa", Romana i Hanki z "Dekalogu, dziewięć", obydwu Weronik, "trójkolorowych" postaci granych przez francuskie aktorki. Dlaczego? Bo nie ma tu nawet odrobiny emocji.

5. NIE TWÓRZ SYMBOLI, GDY NIE WIESZ, CO ZNACZĄ

Kapiące krople, butelki mleka, zamazane szyby, pytania bez odpowiedzi... To zapewne symbole samotności, pustki albo ślepej uliczki. Rzecz w tym, że ich natrętna obecność w każdym kolejnym filmie nie jest już stylem, ale pretensjonalną minoderią. W podobną pułapkę wpadali David Lynch i Peter Greenaway, ale w swoich krajach nie są koronowani na wieszczów!

No i ten Tajemniczy Facet, którego w dziewięciu częściach "Dekalogu" gra Artur Barciś (nie tyle gra, ile jest - Mały Brat patrzy!). Twórcy, w tym sam aktor, podkreślali, że nie wiedzą, kim jest. To zresztą też mało oryginalny zabieg - Andrzej Wajda w "Bez znieczulenia" podobnie potraktował postać Agaty (Krystyna Janda), która miała łazić bez słowa po mieszkaniu bohatera w białej koszuli. "Nie wiem, dlaczego, ale tak to widzę" - miał ponoć mówić na planie reżyser. Kieślowski też zdaje się mówić: "Nie pytajcie mnie o sens, bo go nie znam. Ale za to jak genialnie ja go nie znam!" Przypomina to mącenie kałuży, żeby się wydawała głębsza.

Rolę podobną do Tajemniczego Faceta pełni niejaki Alias grany przez Boba Dylana w filmie Peckinpaha "Pat Garrett i Billy Kid". Tam jednak ma funkcję zwierciadła, w którym mogą przejrzeć się tytułowi bohaterowie. Gdyby wyciąć Barcisia z "Dekalogu", filmy nie straciłyby na ważkości. Ani na nieważkości. O jeden irytujący symbol mniej.

Gombrowiczowski Gałkiewicz z "Ferdydurke" pod naporem natchnionej recytacji wzorowego ucznia Pylaszczkiewicza (noszącego pseudonim Syfon) musiał publicznie przeprosić nauczyciela Bladaczkę i wszystkich. Musiał w końcu przyznać, że poezja Słowackiego choć go nie zachwyca, to jednak zachwyca.

Ja pozostaję na moich pozycjach w nadziei, że przekłuwając balon, poruszę mętną wodę i wyrwę kilkoro czytelników z bezrefleksyjnego uwielbienia. Artyście w końcu powinno zależeć, by o jego dziele rozmawiać z namysłem, a nie na kolanach.

 

 

KIEŚLOWSKI W CANNES

SYMBOLICZNE BANAŁY I WIADRO

Kazuo Ishiguro, jeden z najwybitniejszych pisarzy, opowiada "Newsweekowi" o tym, jak jury w Cannes nie przyznało nagrody Krzysztofowi Kieślowskiemu.

NEWSWEEK: Pamięta pan twórczość Krzysztofa Kieślowskiego? W1994 roku na festiwalu w Cannes był pan członkiem Jury. I właśnie wtedy nie przyznaliście nagrody jego ostatniemu filmowi "Czerwony".

KAZUO ISHIGURO: Znam tę historię. Ponoć to jury w Cannes zabiło Kieślowskiego, który nie mógł zrozumieć, dlaczego nie dostał głównej nagrody. Prawda jest taka, że nikomu z nas w jury ten film się nie podobał. Był zwyczajnie slaby, przerafinowany, zimny. Ale lobby wspierające Kieślowskiego było bardzo mocne. Francuzi naciskali na nas: dajcie mu nagrodę, co wam szkodzi, on jest bardzo chory, może więcej nic nie nakręcić. Nie ulegliśmy. Nie dlatego, żeby zrobić im na złość, ale dlatego, że w konkursie były filmy, które biły "Czerwonego" na głowę. "Pulp Fiction" to dziś współczesny klasyk, daliśmy mu Złotą Palmę, "Spaleni słońcem" Nikity Michałkowa wspólnie z "Żyć" Zhang Yiomu dostały główne wyróżnienie, za reżyserię nagrodziliśmy Nanniego Morettiego i jego "Dziennik intymny". W konkursie była także "Królowa Margot". Na tym tle film Kieślowskiego wypadł po prostu nijako. I co najważniejsze, nie czuło się w nim emocji, wrażliwości. Raczej zwykłą filmową kalkulację.

Którą pokochali światowi krytycy.

- Bo maniery łatwo się kocha. Wystarczy naszpikować film symbolicznymi scenami, pokusić się o opowieść o zagmatwanym ludzkim losie, obudować ją wstrząsająco smutną muzyką i festiwalowy film gotowy. A to, że będzie nudny i ograniczy się do powtarzania banałów, to zupełnie inna sprawa. Banał powtórzony milion razy czasem urasta do rangi arcydzieła. I tak chyba było w wypadku Kieślowskiego. Francuzi uznawali go za guru, mistrza kina. Właściwie od jego śmierci nie pojawił się inny reżyser, którego krytycy traktowaliby z taką atencją i poważaniem.

Próbowano obłaskawić Michaela Hanekego i Pedra Almodóvara.

- Nie zgadzam się. Haneke jest wybitnym reżyserem, ale bardzo niepokornym, zbyt nieprzewidywalnym, aby stać się guru dla krytyków. Z kolei Almodóvar jest nazbyt popowy - wszyscy go znają, a jego filmy to kinowe hity. Przebojowy twórca nie może zyskać statusu guru i mędrca, jaki miał Kieślowski. Myślę, że prędzej któryś z reżyserów z Iranu pokazujący trzygodzinne epopeje o udręczonych życiem ludziach.

Kiedyś dla zabawy napisałem scenariusz do filmu Irańskiego. W skrócie szło to tak: pewnego dnia wieśniakowi pęka wiadro, którym nabiera wodę ze studni. Pieszo wyrusza więc w podróż na targ do sąsiedniej wioski, żeby kupić nowe. Po drodze spotyka wielu dziwnych ludzi, a gdy dociera na miejsce, okazuje się, że targ już się skończył, i wraca do domu bez wiadra.

- Powinien pan szybko sprzedać komuś tę opowieść, może zdobędzie pan nawet jakieś nagrody w Cannes! Im bardziej błaha historia, im bardziej nadęty sposób opowiadania, tym większe szanse na gigantyczny poklask u ludzi, którzy w banale odnajdują sztukę. My na "Czerwonego" się nie nabraliśmy (szefem jury był Clint Eastwood), ale wiele osób nie jest w stanie wybaczyć nam tego do dziś. Tyle że chyba czas działa na naszą korzyść - "Pulp Fiction" to dziś film legenda, o "Czerwonym" prawie nikt już nie pamięta.

ROZMAWIAŁ ROBERT ZIĘBIŃSKI