Newsweek Polska -  30/2002

 

Piotr Osęka

Klawisznicy, potokarze i koniki

 

Chociaż narzekamy na rosnącą przestępczość, to i tak mamy szczęście, że nie żyjemy w okresie międzywojennym. Wtedy bywało dużo niebezpieczniej.

 

Na plagę nożowników, która rozpowszechniła się w miastach wskutek "zepsucia i upadku obyczajów", gazety Kongresówki narzekały już na przełomie XIX i XX w. Ubolewały, że w obawie przed rozbojami ludzie po zmroku nie chcą wychodzić z domów. 20 lat później nagłówki warszawskich dzienników alarmowały, że na ulicach "hulają rozpasane rzezimieszki", a bandy "terroryzują kupców". Gdy "normalne życie wielkomiejskie zasypia - utyskiwał w 1933 r. "Ilustrowany Kurier Codzienny" - z mroków wyłania się inne, tajemnicze życie mętów. Są to tyrani z otchłani wielkiego miasta, którzy pięścią i nożem zmuszają do uległości". Zdarzało się nierzadko, że egipskie ciemności, sprzyjające napadom, też były efektem przestępstwa. W tym samym 1933 r. mieszkańcy stolicy skarżyli się, że lampy na wielu ulicach nie świecą. Wkrótce się okazało, że "w Warszawie zorganizowała się banda złodziei, którzy wykradali żarówki" i "pozbawiali w ten sposób oświetlenia w nocy całe dzielnice". W końcu policja złapała rzezimieszków, "gdy wdrapywali się na słupy" i odzyskała kilkadziesiąt wykręconych żarówek.

Przed wojną nie prowadzono regularnych badań socjologicznych. Brak nam więc danych, by precyzyjnie określić rozmiary panującego wówczas lęku przed przestępczością. Jednak charakter artykułów prasowych, ich częstość i alarmistyczny ton zdają się wskazywać, że poczucie zagrożenia było w dwudziestoleciu międzywojennym nie mniejsze niż dzisiaj. Tak jak i dziś, największy strach budziła przestrzeń publiczna: ulice, bramy, bazary i dworce. O zuchwałości i okrucieństwie bandytów krążyły legendy. Prasa informowała o bezmyślnym okrucieństwie, głośnych procesach, ale i aferach gospodarczych. Łatwo rozpoznajemy w zachowanych relacjach elementy znane z naszej rzeczywistości. I chociaż inne są dzisiaj rekwizyty oraz tło przestępczej działalności, to mechanizmy pozostają podobne. Przestępczość jest bowiem zjawiskiem z kategorii "długiego trwania" - tak badacze określają składniki życia społecznego niezależne od historii politycznej i zmieniające się raczej w perspektywie wieków niż dziesięcioleci.

Najczęstszym przestępstwem w międzywojennej Polsce była kradzież. W rekordowym 1928 r. zanotowano ponad 470 tys. różnych przywłaszczeń (w 2001 r. - 640 tys.). Wydany w 1925 r. podręcznik policyjny wymieniał następujące typy złodziei: "koniki lub piechociarze, potokarze, klawisznicy, szczury, włamywacze, kasiarze, pajęczarze, koniarze, złodzieje kolejowi i doliniarze". Z informatora wiemy, że na przykład potokarze "operują samodzielnie, kradną przeważnie z wozów, unosząc skradzione rzeczy na własnych wehikułach lub na sobie". Klawiszników podręcznik zaliczał do wyjątkowo niebezpiecznych przestępców: "usuwają oni wszelkie zapory i przeszkody za pomocą łomów i nożyc do przecinania łańcuchów stalowych przy drzwiach, rozmaitych pił do przecinania metali, dłut, świdrów itp. narzędzi". Przed kradzieżą "wysyłają wywiadowców do domów upatrzonych". Udają oni "żebraków, włóczęgów, handlarzy, fryzjerów, wchodzą często w porozumienie ze służbą. Latem dostają się do mieszkań przez otwarte okna lub balkon za pomocą sznurów z hakami lub po gzymsach, rynnach itp.".

Z kolei "złodzieje zwani szczurami" zatrzymywali się "pod cudzoziemskiem nazwiskiem" jako podróżni w hotelach. Nocą wkładali "czarne obcisłe kostiumy, nie krępujące ruchów", zakradali się "do uprzednio upatrzonych pokojów" i tam dokonywali kradzieży "niewidzialni dzięki kolorowi swego ubrania". Natomiast pajęczarze zakradali się na strychy domów i kradli bieliznę. Przyłapani na kradzieży uciekali "otworami i kominami na dachy domów".

Najbardziej elitarną grupę włamywaczy tworzyli kasiarze. Fach wymagał zegarmistrzowskiej precyzji oraz wiedzy. Jak czytamy w policyjnych materiałach, "w ostatnich czasach kasiarze do robienia wyłomów w pancerzach kas używają termitu, który spalając się, wytwarza temperaturę do 2 tys. stopni C. Po wypaleniu termitem otworu w pancerzu wprowadzają w otwór specjalne piły, poruszane często prądem elektrycznym, znajdującym się w lokalu. Do przechowywania kradzionych rzeczy i pieniędzy posługują się często kobietami". Jedną z największych postaci świata przestępczego tamtych lat był owiany legendą kasiarz Cichocki, lepiej znany pod pseudonimem Szpicbródka, pomysłodawca wielu zuchwałych kradzieży i mistrz w otwieraniu najbardziej skomplikowanych sejfów. Ze względu na wykwintne maniery, wykształcenie i znajomość języków obcych określano go mianem złodzieja-gentlemana. Otaczał się zresztą ludźmi podobnego pokroju. Jednym z członków jego szajki okazał się były dyrektor warszawskiego teatru. Gang "Szpicbródki" wpadł w ręce policji pod koniec lat 30. podczas przygotowań do skoku na Bank Polski w Częstochowie. Plan był bez zarzutu. Zawiódł jeden ze wspólników - "wciągnięty do roboty przygotowawczej elektromonter miał unieszkodliwić działanie instalacji alarmowej w banku, dał on jednak znać dyrektorowi banku w Warszawie, że złodzieje planują ograbienie skarbca i dyr. Fajecki wystawił w banku straże, które czuwały do dnia wykrycia bandy przez policję".

Pod względem organizacyjnym najbardziej rozbudowanym przestępczym procederem międzywojnia był przemyt. Na masową skalę przerzucano przez granicę skóry i futra, drogie gatunki materiałów, markowe alkohole czy przyprawy (zwłaszcza wanilię). Szmuglem, planowanym szczegółowo jak przedsięwzięcie gospodarcze, trudniły się szajki liczące nieraz po kilkadziesiąt osób. Jedna z większych grup operowała przez całe niemal dwudziestolecie wzdłuż granicy z Litwą. Kres działalności nastąpił dopiero w 1928 r. "W rejonie Kołtunian - czytamy w "Gazecie Warszawskiej" - straż graniczna litewska zakończyła wreszcie, od kilku dni trwającą, likwidację głośnej bandy przemytniczej, która ukrywała się w lasach ciągnących się wzdłuż granicy polsko-litewskiej. Banda dysponowała doskonale zorganizowanym wywiadem, który donosił jej o ruchach straży granicznej (...). W lasach znajdował się doskonale obwarowany skład, gdzie przechowywano materiały przeznaczone do szmuglu na stronę polską. W czasie likwidacji przemytnicy bronili się rozpaczliwie, używając karabinów i rewolwerów". Chociaż dzisiaj jako dowód brutalizacji świata przestępczego podaje się fakt, że bandyci strzelają do policjantów, przed wojną takie zdarzenia były na porządku dziennym. Obława często kończyła się wymianą ognia, w której ranni i zabici padali po obu stronach. Policja nie miała w tamtych latach kamizelek kuloodpornych, nie było też oddziałów antyterrorystycznych.

Skarbowi państwa dotkliwe straty przynosił nie tylko szmugiel, ale także masowe fałszowanie dokumentów akcyzowych na alkohol. Gazety donosiły o "aferach spirytusowych". Bywało, że wśród aresztowanych obok dyrektorów prywatnych fabryk znajdowali się też urzędnicy państwowi. Policja często demaskowała pokątną produkcję markowych trunków. W połowie lat 30. we Lwowie zlikwidowano na przykład "fabrykę fałszywych win, która przez swych agentów masowo rozpowszechniała falsyfikaty za bezcen jako rzekomo oryginalne wina węgierskie i francuskie. Zakwestionowano wielką liczbę butelek, etykietek w języku węgierskim i francuskim, korków z wypaloną na nich bezprawnie firmą winnic tokajskich i burgundzkich oraz różne chemikalia, które służyły do zakwaszania i perfumowania falsyfikatów".

W latach międzywojennych niejednokrotnie dochodziło do napadów na pociągi. Czasami wypadki toczyły się prawie jak w westernie. "Banda, złożona z czterech osobników, usiłowała wtargnąć do wagonów naładowanych żelazem i węglem - opisywała "Rzeczpospolita" atak bandycki z początku lat 30. w Sosnowcu. - Interweniująca służba pociągu została obrzucona kamieniami. Konduktor pociągu Stanisław Jastrzębski, dobywszy rewolweru, wystrzelił w kierunku napastników. Zmusiło ich to do ucieczki. Zarządzony natychmiast pościg doprowadził do ujęcia wszystkich członków szajki".

Sporo miejsca prasowe kroniki kryminalne poświęcały doniesieniom o rozbojach. Bandyci, nazywani przez dzienniki "książętami nocy", zastraszali ofiary rewolwerami, sztyletami, kastetami - często też (być może częściej niż obecnie) czynili z tych narzędzi użytek, nawet jeśli ofiara nie stawiała oporu. Brutalność napastników wyraźnie wzrosła w okresie wielkiego kryzysu na początku lat 30., liczba zaś samych rozbojów niemal się podwoiła w porównaniu ze stanem z 1928 r. Rabunków najczęściej dokonywano na ulicach miast. Istniała jednak także dość liczna grupa przestępców, którzy niczym zbójcy ukrywali się w lesie i atakowali chłopów wracających z targu z pieniędzmi. Takie "leśne" napady zdarzały się najczęściej we wschodniej części kraju.

W większości miast, jak i dziś, istniały dzielnice, do których lepiej było nie zaglądać bez powodu, gdyż istniała "możność spotkania się o każdej porze dnia z nożem lub kulą". W Łodzi taką ponurą sławę miały Bałuty, w Warszawie - Wola, gdzie - jak pisały gazety - "odgłosy wystrzałów, zwłaszcza w porze nocnej, dają się często słyszeć i mieszkańcy nie przywiązują do nich większej wagi". Nie było jednak bezpiecznie także w centrum miasta, gdzie przestępcy czatowali na podchmielonych przechodniów wracających z dancingów. W stolicy w rejonie ul. Złotej i Marszałkowskiej przez kilka lat grasował gang Zygmunta Pachowskiego, "Chińczyka". Zastraszeni mieszkańcy bali się zeznawać w sprawie kolejnych rozbojów. Dopiero napad na attaché wojskowego Finlandii sprawił, że policja energicznie wkroczyła do akcji i uwięziła szajkę.

Nie było jednak bezpiecznie także w centrum miasta, gdzie przestępcy czatowali na podchmielonych przechodniów wracających z dancingów. W stolicy w rejonie ul. Złotej i Marszałkowskiej przez kilka lat grasował gang Zygmunta Pachowskiego, "Chińczyka". Zastraszeni mieszkańcy bali się zeznawać w sprawie kolejnych rozbojów. Dopiero napad na attaché wojskowego Finlandii sprawił, że policja energicznie wkroczyła do akcji i uwięziła szajkę.

W wielkich miastach problem stwarzały też domy publiczne. Prawo nie zabraniało uprawiania stosunków seksualnych za pieniądze, karało jedynie czerpanie zysków z nierządu. Wprowadzono nawet specjalny przepis zakazujący mieszkać razem więcej niż dwóm prostytutkom. Mimo to sutenerzy z reguły byli bezkarni, bo prawie nie zdarzało się, aby "podopieczne" decydowały się przeciwko nim zeznawać. "Prostytutka sama w sobie nie jest elementem niebezpiecznym - czytamy w reportażach o Warszawie lat 30. - ale stanowi niejako ośrodek, dokoła którego wirują zbrodniarze, złodzieje i złodziejki, sutenerzy, handlarze żywym towarem, bandyci, oszuści i defraudanci. Ta cała ciemna, węsząca, żerująca fauna skupia się koło dziewczyny, żeby ją wyzyskać, żeby się przy niej dorobić, żeby ją mieć za darmo, żeby się z nią zabawić, żeby ją bić".

Cechą charakterystyczną przestępczości lat 20. i 30. był brak struktur mafijnych. Bandyci nieraz stawali się postrachem okolicy i bezwzględnie egzekwowali należne im "podatki". Jednak na tym kończyły się ich możliwości: byli groźni, ale pozbawieni wpływów, międzynarodowych powiązań i - poza wyjątkami - politycznych koneksji. Z reguły nie próbowali też inwestować w legalną działalność gospodarczą. Ówczesna kryminologia nie znała pojęcia "pranie brudnych pieniędzy".

W historii dwudziestolecia nie brakowało potężnych i sławnych gangów, jak Urke Nachalnika czy Łukasza Siemiątkowskiego, pseudonim Tata Tasiemka. Przestępcza kariera tego ostatniego była wyjątkowo powikłana i nietypowa. Zanim został hersztem bandy, dowodził bojówką PPS i położył zasługi w walce o niepodległość. Wraz ze swoimi ludźmi uczestniczył w akcjach ekspriopracyjnych, czyli w rabowaniu carskich urzędów, by zdobyć gotówkę na działalność partyjną. Po 1918 r. "Tata Tasiemka" ochraniał pochody pierwszomajowe przed atakami endecji. Z czasem okazało się, że w II Rzeczypospolitej wcale nie zrezygnował z dawnych metod pozyskiwania funduszy, ale teraz płynęły one do kieszeni jego i jego podwładnych - najgorszych bandziorów stolicy. Szajka wymuszała haracze od drobnych kupców, właścicieli knajp i zakładów usługowych.

Był to rozpowszechniony wtedy proceder, wszelako Siemiątkowski uprawiał go na niespotykaną skalę. Około 1928 r. gang kontrolował całe Powązki, a także największy w Warszawie bazar, tzw. Kercelak. Powszechnie uważano, że "Tata Tasiemka" zawdzięcza bezkarność wpływowym protektorom i znajomości z wysokimi funkcjonariuszami policji. Dopiero po kilku latach popadł w niełaskę opiekunów i wraz z gangiem trafił na ławę oskarżonych.

Wbrew rozpowszechnionym opiniom rozmiary przestępczości w III Rzeczypospolitej wcale nie należą do rekordowych. W 2001 r. popełniono 1 mln 130 tys. przestępstw - tyle samo co w 1928 r., kiedy liczba ludności była o blisko jedną czwartą mniejsza. Pod koniec lat 30. policyjne statystyki notowały 3,5 tys. zabójstw rocznie - ponaddwukrotnie więcej niż obecnie. Warto dodać, że część morderstw popełniano w środowiskach spoza marginesu przestępczego. "Zbrodnia z miłości była przedtem polem szaleńców, którzy powinni siedzieć za kratkami szpitala dla obłąkanych - pomstowała prasa. - Niegdyś do ekwipunku kochanka należała gitara, drabinka sznurowa i światło księżyca. Obecnie, aby zadokumentować swe uczucia, potrzebuje on browninga, noża kuchennego, żelaznej lagi".

Poczucie zagrożenia umiejętnie dyskontowali producenci broni. Zapewniali w reklamach, że tylko produkowany przez nich pistolet "zapewni Ci bezpieczeństwo w dzisiejszych czasach". Dopiero kilkadziesiąt lat później ich śladem podążyli politycy, na powszechnym lęku przed zbrodnią budujący kapitał wyborczy.