Trybuna, 4-5 X, 2003
To ja jestem główny nurt
z JANEM JAKUBEM KOLSKIM, reżyserem, rozmawia Przemysław Szubartowicz
Jak Pan się czuje z tym, że producentem "Pornografii"
jest Lew Rywin? - Czułem się lepiej przed powstaniem
filmu, na etapie przygotowań, realizacji zdjęć, montażu. O
takiej opiece producenckiej, kompetentnej, kompletnej, można
tylko marzyć. Teraz, kiedy "Pornografia" po trzech latach już
powstała, czuję się gorzej, ponieważ część osobistej opresji
pana Rywina promieniuje na film i to mu nie pomaga.
Podczas festiwalu w Gdyni przywitały się z Rywinem trzy
osoby: Pan, Krzysztof Majchrzak i Michał Żebrowski. Panował po
prostu ostracyzm. Jak Pan myśli, czy jego osoba miała wpływ na
werdykt jury? - Jestem pewien, że nie. Rozmaite rzeczy
można powiedzieć o moich kolegach, o ich gustach czy zdolności
ocenienia poziomu zawodowego innych reżyserów, nie można o
nich jednak powiedzieć, że są tchórzami. Marek Koterski jest
artystą i człowiekiem uczciwym, o czym świadczy cała jego
droga zawodowa, podobnie Piotr Trzaskalski i inni członkowie
jury. Sądzę, że ten werdykt pokazał ich gust, ich smak
artystyczny, ale z pewnością nie konformizm czy tchórzostwo,
bowiem te żywioły są im obce.
Wiele osób w to nie wierzy, opinie w tej sprawie są
różne, a nawet jednoznaczne. - Proszę mnie nie prosić o
komentowanie tych opinii.
Dobrze. Ale jednak z Gdyni wrócił Pan z pękniętym
sercem, tak Pan mówił. - Owszem. Ale, wie pan, teraz
przyszedł sezon pękniętych serc. Po dziesiątym filmie
fabularnym, po trzech latach pracy nad "Pornografią" oduczyłem
się opiekować swoją psychiką.
Tylko że "Pornografia" to naprawdę wybitny film. Pan to
wie, ja to wiem, wie to publiczność z Wenecji i Gdyni. Taka
świadomość powinna szybko skleić serce. - No tak, tylko
że serce reżysera jest "niesklejalne". Spróbuję panu opisać
ten mechanizm. Na drugi dzień po Gdyni zadzwonił do mnie Piotr
Szulkin, reżyser bardziej doświadczony ode mnie, starszy, o
większym dorobku, i powiedział, że kiedy artysta wrażliwy
przechodzi przez próg dojrzałości, to samotność staje się jego
naturalnym środowiskiem. Zamiast mnie pocieszyć powiedział,
żebym się do tego przyzwyczaił, bo tak już będzie. Lata temu w
Łagowie, kiedy czekałem na wyjście widzów z "Historii kina w
Popielawach", coś jeszcze bardziej zasmucającego powiedział mi
Marek Piwowski: że u nadwrażliwców z każdym kolejnym filmem
ten proces się pogłębia. To nie jest dobra nowina. Ponieważ
źle to znoszę, być może przyjdzie mi wkrótce zmienić
zawód...
I co, wróci Pan do jaskiń, urządzi Pan kolejną wyprawę
do wnętrza Ziemi? - Ja umiem mnóstwo rzeczy, poza tym
jestem silny fizycznie, wyciskam dużo kilogramów na sztandze,
robię pompki na jednej ręce... Ale serce to nie muskuły, pęka
wówczas, kiedy się żyje bez skóry, z nerwami na wierzchu, a
wtedy nawet najmniejsza wzmianka w prasie bardzo dużo
kosztuje.
Pan zareagował nawet na podpis pod zdjęciem z Wenecji w
"Gazecie Wyborczej": Pan pręży muskuły, a napisane było, że
Pan prezentuje talenty. Oni ten Pana protest dość nieudolnie
obśmiali. - Zareagowałem na kłamstwo i opatrzyłem tę
reakcję refleksją. Muskulaturą popisywałem się na spotkaniu z
reporterami. Tam się głównie żartuje. Krzyś Majchrzak mnie
napuścił: pokaż im biceps! Obaj w wolnym czasie zwalczamy
stres dźwigająć żelazo... "Wyborcza" napisała, że zdjęcie
pochodzi z konferencji prasowej, a ja, oddając ten film
tamtejszej publiczności, nigdy bym sobie nie pozwolił na takie
wygłupy na oficjalnej konferencji. Wie pan, kiedy film jest
fantastycznie przyjmowany przez obcych, to dostać po krzyżu od
swoich jest potwornie głupio, po dwudziestu siedmiu latach
naprawdę uczciwej pracy za kamerą szczególnie niedobrze się
poczułem, kiedy dostałem kopniaka w głowę od gazety z Polski,
która ogłasza się światowym centrum certyfikowania
przyzwoitości. Takim Sevres od moralności i etyki.
Powiedział Pan o samotności, o tym, że konsekwencja
artystyczna do tego prowadzi. Myślę, że od samego początku, od
"Pogrzebu kartofla", idzie Pan niepopularną ścieżką. Może
powinien się Pan liczyć z tym, że główny nurt kina... -
Że zechce mnie wyrzucić?
Powiedzmy, że trzymać w bezpiecznej odległości: to jest
Kolski, to jest taki Jańcio Wodnik polskiego kina, robi piękne
filmy, ale z nami mu nie po drodze. - To ja jestem
główny nurt! Daję panu słowo honoru... Bo główny nurt to jest
kino karmiące się dorobkiem tego miejsca w świecie, jego
przeszłością i tradycją, sięgające do kulturowego podglebia.
Natomiast ci, którzy krzyczą: o, płyniemy, jesteśmy głównym
nurtem!, to jest blade echo amerykańskich produkcji. To echo
chce zagarnąć rynek tylko dla siebie, bo podobno zna jego
mechanizmy.
Marek Koterski wręczając Złote Lwy "Warszawie" Dariusza
Gajewskiego mówił coś o nowej ścieżce polskiego kina. Coś w
tym jest, skoro w tym roku nagrodzono głównie debiuty,
produkcje reżyserów nieznanych. Pominięto Pana, Jerzego
Stuhra, Agnieszkę Holland, Piotra Szulkina, a nawet Jerzego
Hoffmana. - Nie wydaje mi się, żeby siła sprawcza tego
gremium była tak duża, by mogło ono wyznaczyć kierunek
polskiemu kinu w przyszłości. Na szczęście. Poza tym kinu, jak
uczy doświadczenie, nie da się wyznaczyć kierunku, to jest
bardzo niepodległy żywioł. A zresztą nie da się czegoś takiego
zadekretować. Musi się chyba pojawić pokolenie myślące
podobnie o świecie...
Pokolenie 2000? - Ach nie, to są wszystko
nieudaczne, marketingowe twory na użytek urzędników, którzy
chcieliby pokazać światu twarz animatorów kultury. To nie jest
poważne.
Agnieszka Holland mówiła w Gdyni, że zrobiła ważny film
"Julia wraca do domu", że jest jednym z najważniejszych
polskich twórców na świecie, że coś swojego chciała
zaproponować, tymczasem w poważnym tygodniku "Polityka"
ukazało się ledwie "pierdnięcie". Uderzyła na odlew w
krytykę. - Pan chce zapytać, co się dzieje, tak?
Właśnie tak. - Dzieje się nierównowaga. Filmowcy
ciągle potrafią wytworzyć interesującą ofertę artystyczną,
natomiast ludzie przeznaczeni do opisania tej oferty, krytycy
i dziennikarze, nie dają sobie z tym rady. Nie ma poważnych
miejsc, w których kulturę można by opisywać, a zawód krytyka
to jest teraz dość niezręczna funkcja polegająca na stawianiu
gwiazdek. Poważni krytycy milkną, zaś do głosu dochodzi
bezczelna gówniarzeria kompletnie nieznająca się na kinie i
chyba nielubiąca filmów, a już na pewno nielubiąca ludzi.
Drobny przykład: dowiaduję się, że zrobiłem staroświecki,
tradycyjnie opowiedziany film...
Bzdura! - Owszem, totalna bzdura. Z punku
widzenia języka filmowego to jest supernowoczesna rzecz,
osiągnięcie, tego jeszcze nie było w polskim kinie. Tylko że
jak ja to powiem, to usłyszę: megaloman, sam siebie chwali.
Ale nie ma krytyka, który by umiał opisać warsztat, o
zdjęciach się pisze: ładne - brzydkie, o inscenizacji mówi
się: udana - nieudana. I tak dalej. Czy ktoś potrafi dostrzec
zmienność funkcji kamery w "masterszotach" mojego filmu?
Kamera w tym samym ujęciu jest raz autonomiczna, odkryta, a
raz towarzysząca akcji, ukryta w niej. To ma kapitalne
znaczenie dla narracji. Ale kto to potrafi zauważyć?
Czyli czekamy na następcę Zygmunta Kałużyńskiego, który
zresztą jest znienawidzony przez reżyserów? - Ależ ja
pana Zygmunta bardzo lubię... Ktoś ukuł tezę, że jak krytyk
jest lubiany, to znaczy, że jest słaby. Ale to chyba nie jest
prawda, bo to by pana Kłopotowskiego z "Filmu" sadzało na
tronie króla krytyki, a przecież on się kompletnie nie zna na
kinie, a egzystencję zawodową opiera na agresji. Ostatnio
zaczął mnie zaczepiać. Nie film, tylko mnie, Jana Jakuba
Kolskiego. Gorąco odradzam.
A czy Pan, sięgając właśnie po Gombrowicza, nie miał
gdzieś na dnie duszy przeświadczenia, że na poziomie
osobistym, bolesnym i przyziemnym tak zwane polskie piekiełko
będzie rezonowało? Że ostrze Gombrowiczowskiego sztyletu
przebije się do współczesności z taką mocą? - Chyba
nie. Ja Gombrowicza traktowałem jako wyzwanie, jako przygodę
męską i zawodową. Przy tym projekcie na pewnym etapie poddali
się bardzo poważni twórcy, a mnie zainteresowało, jak można
zmierzyć się z tym tekstem, żeby uczynić z niego film. Miałem
otwartą drogę do odmowy, do powiedzenia "nie", ale podjąłem
ryzyko. Nie prowadziłem rachub czy swoistego "rachunku
opłacalności".
Nie bez przyczyny wspomniałem o tym piekiełku, gdyż już
podczas pracy nad "Pornografią" miał Pan z nim do czynienia:
to nie Pan, ale pewien ksiądz powiedział "nie"... - To
bardzo malownicza historia. Wymyśliłem sobie, że będę mieszkał
na planie filmowym. Urządzono mi tam mały pokoik, który
dzieliłem z myszami. Chodziło mi o ciągłe obcowanie z
przestrzenią wypełniającą film. No, ale to dawało dostępność
do mnie. Pewnego dnia miejscowi ludzie przyszli w sprawie,
która wyprowadziła mnie z równowagi: otóż miejscowy ksiądz z
ambony ogłosił, że oto robi się film antykościelny, gdyż jego
fundamentalną sceną ma być gwałt w kościele w czasie mszy. Ten
ksiądz źle odczytał wiadomości z Internetu. Zadzwoniłem do
niego, by mu wytłumaczyć, że się bardzo myli, by może
przeczytał "Pornografię" albo porozmawiał ze mną, bo ma mnie w
zasięgu ręki, ale on wolał zawierzyć informacjom z drugiej,
trzeciej, a może sto trzeciej ręki. Z błędu tego księdza wziął
się kolejny błąd, bo dzieciaki występujące w moim filmie
zostały wyrzucone z ministrantury, a ich rodzicom zabroniono
brać udział w zdjęciach do filmu.
A więc jednak piekiełko... I to jakie! - Och,
zwykłe, małe piekiełko, na prowincjonalną skalę. To jeszcze
można znosić, podobnie jak kościelno-wiejski antysemityzm.
Tak? - Wie pan, to jest tylko folklor... Chociaż
bolesny. Nie da się z tym niczego zrobić.
A więc dla kogo jest "Pornografia"? Jaki jest widz,
który to obejrzy? - Nie obserwuję polskiego widza.
Paradoksalnie, nie obserwując go widzę go lepiej niż ci,
którzy mówią, że obserwują go bacznie Nie ma czegoś takiego
jak średni widz, który ma średnie serce i średni rozum i da
się go, używając średnich sposobów, oszukać. Na wszelki
wypadek nie wolno go sobie wyobrażać, trzeba raczej założyć,
że z drugiej strony kamery jest mądry, współczesny człowiek,
uwikłany w życie tak jak my, i trzeba z nim uczciwie
rozmawiać. Ja wymyśliłem sobie taką dość skomplikowaną drogę:
film idzie do serca widza poprzez moje serce i na ogół dociera
tam, gdzie potrzeba. Może później niż filmy, które posługują
się agresywną promocją, ale jednak skutecznie. "Daleko od
okna", a wiem to z badań telemetrycznych, było niedawno
pokazywane w TVP głuchą nocą, a obejrzało ten film prawie trzy
miliony widzów.
A to ciekawe, bo właśnie "Daleko od okna" było, jak
pamiętam, dość mocno krytykowane: że to odejście od
stylistyki, że Kolski zrobił jakiś nagły skręt... - To
jest jeszcze jedna przesłanka potwierdzająca tezę, że słabo
jest z krytyką. Tym wszystkim mądralom się wydaje, że ja sobie
projektuję twórczość: o, teraz odejdę, a teraz będę robił film
taki czy owaki, żeby kreować własny wizerunek. Przecież to
czysty idiotyzm. Tymczasem prawda wygląda tak, że istniał w
Polsce rynek z niszą na Kolskiego i może jeszcze Kondratiuka,
Kędzierzawską. I nagle ta nisza zamknęła się dla mnie po
"Historii kina w Popielawach", kiedy zdobyłem za ten film
wszystkie możliwe nagrody. Potem chodziłem ze swoimi
scenariuszami, a mam ich pełną szufladę, zdarłem kilka par
butów i nic. I nic! W związku z tym sięgnąłem po scenariusz
Czarka Harasimowicza, a jeszcze później po Gombrowicza. Nie
projektuję swojej drogi twórczej, to jest zawsze kwestia
rozmaitych splotów okoliczności czy może decyzji
wyższych...
A dlaczego jest tak, że nie zdziera się butów wówczas,
gdy sięga się po Sienkiewicza, Mickiewicza, Gombrowicza?
Czyżby kino autorskie było w odwrocie? A może twórcom brakuje
pomysłów? - Mam kilkanaście własnych scenariuszy, które
czekają na realizację, mnie pomysłów nie brakuje. A pewnie za
tego Gombrowicza zostanę siłą rozpędu zaliczony do grona
baronów. Moi znajomi mówią, że mam uścisk szczęki jak buldog,
że walczę jak na wojnie, taki jest mój wizerunek, i gdyby po
tym sądzić, to kino autorskie jest w ofensywie. Jeśli idzie o
scenariusze, myślę, że tak zwani producenci są po prostu
wsłuchani w głosy tak zwanego rynku: robimy to, czego chcą
ludzie. Nie ma już czegoś takiego jak legitymacja twórcza
wynikająca z dorobku, nie ma już czegoś takiego jak miejsce w
kulturze, te czasy minęły, dziś także w tym obszarze nastąpiła
hamburgeryzacja. Teraz jesteś wart tyle, ile twój ostatni
film, więcej: jesteś wart tyle, na ile twój ostatni film
został oceniony według kryteriów, jakich tu nigdy nie było. I
dlatego może uciekam się do prowokacji: chodzę w bojowych
ciuchach, żeby pokazać, że jest jak na wojnie, że po tylu
latach uczciwej pracy muszę walczyć o swoje kino...
Ta walka nie zawsze idzie na marne. Co Pan na to, że
"Pornografia" została polskim kandydatem do Oscara? -
Najszczersze wyznanie uczyniłem na dzień przed werdyktem w
Gdyni, kiedy rozmaite dochodziły już głosy, a ja umierałem ze
strachu. Wyznałem, że oto od dziś ja, czterdziestosiedmioletni
mężczyzna, uznany artysta, od czasów Kieślowskiego najczęściej
nagradzany w świecie i w Polsce, zaczynam jak buddyzmu uczyć
się niełaknąć nagród. Kiedy słyszę o Oscarach, budzą się
wszystkie te demony, które czynią ze mnie człowieka
zniewolonego. Bo ten obszar mojego jestestwa, który jest
porządkowany przez łaknienie nagród, przez bycie pośród
nagradzanych, to jest pole paraliżu i bezradności.
Postanowiłem się z tego wydobyć, w związku z tym nie mam na
temat Oscarów nic do powiedzenia.
No dobrze, powiedział Pan, że myśli o odejściu...
Zmienia Pan ubranie, zaszywa się w lisiej jamie i co
wówczas? - Na razie podejmuję jeszcze jedną próbę. Na
wiosnę. Udało mi się zainteresować telewizję projektem
"Jasminum", to jest mój własny scenariusz, rzecz o zapachach.
Chcę zrobić film jasny, świetlisty, dobry, o tajemnicy, o
miłości. Spróbuję ucieszyć się pracą na planie, tak jak
cieszyłem się pracą na planie "Jańcia Wodnika", "Pograbka",
"Historii kina w Popielawach". Chcą mnie też w trzech szkołach
filmowych naraz, żebym uczył studentów, ale ja i tak ich uczę,
przyjeżdżają na plan, rozbijają namioty, przyglądają się...
Nie wiem, nie ogłaszam jeszcze odejścia, ogłaszam myślenie o
odejściu...
Na koniec banalne pytanie: jak Pan, w obecnym stanie
swojej duszy, patrzy na przyszłość polskiego kina? -
Jestem dobrej myśli, bo usłyszałem dobre wiadomości dla
siebie...
? - Nie, nie znajdzie pan sprzeczności między
moim wcześniejszym oświadczeniem obrazującym mój stan ducha a
tym, co mówię teraz... Otóż szansą jest nowa ustawa o
kinematografii. Jeśli środowisko nie będzie pracować nad nią
przez następnych osiem lat, być może już w przyszłym roku coś
się zmieni na lepsze. Najważniejsze, że do tej ustawy będą
przymocowane prawdziwe pieniądze, a przecież o to idzie. To
jest szansa dla ludzi, którzy kino traktują poważnie, może nie
jak misję, ale jak bardzo uczciwą, osobistą rozmowę ze
światem. A ja tak właśnie traktuję kino. Chociaż to
optymistyczne spojrzenie napawa otuchą raczej mojego
siostrzeńca, który jest studentem szkoły filmowej, a nie mnie
samego...
Dziękuję za rozmowę.
JAN JAKUB KOLSKI (ur. 1956) - scenarzysta, reżyser, operator filmowy, pisarz. Ma na swoim koncie ponad 20 filmów krótkometrażowych, 10 fabularnych, spektakle w Teatrze Telewizji, książkę "Jańcio Wodnik i inne opowiadania", powieść "Kulka z chleba", bajki dla dzieci "Jadzia i małoludki". Jego najnowszy film - "Pornografia" według Witolda Gombrowicza - jest polskim kandydatem do Oscara.