DZIENNIK - 9 stycznia 2007

 

Maciej Rybiński

Koniec Polski Kiszczaka i Michnika

 

W niedzielę 7 stycznia 2007 roku skończyła się III Rzeczpospolita. Skończyła się Polska postkomunistyczna, tymczasowe rusztowanie zbudowane przy Okrągłym Stole, a może w Magdalence, a może jeszcze gdzie indziej - pisze w DZIENNIKU publicysta Maciej Rybiński.

 

 

Twór tymczasowy, przejściowy i pokraczny, trwający nad miarę długo, urągający swym istnieniem logice, poczuciu moralnemu i zwykłej przyzwoitości. Pozorna demokracja, w której jednym z najważniejszych instrumentów nacisku i władzy były informacje ukryte przed obywatelami dokonującymi pozornie demokratycznych wyborów. Informacje na temat nieodległej przeszłości naszych biskupów, polityków, sędziów... Ludzie, którzy dysponowali kompromitującymi informacjami, mogli mieć na naszych reprezentantów większy wpływ niż my, którzyśmy ich wybierali, albo którzy traktowaliśmy ich jako nasze duchowe autorytety - jeśli byli np. hierarchami polskiego Kościoła.

Wstyd przyznać, ale nie zburzyliśmy tej konstrukcji sami. Może byliśmy zbyt bojaźliwi, zbyt słabi, a na pewno omamieni. Jednym dekretem Polskę opartą na zrównaniu komunistów i antykomunistów, równouprawnieniu ofiar i katów, moralnej równości zdrajców i niezłomnych zburzył z dalekiego Watykanu Ojciec Święty Benedykt XVI, orzekając, że agent SB nie może być arcybiskupem metropolitą warszawskim.

Mamy za sobą 17 lat kłamstwa, przeciw którym wystarczyła jedna noc papieża studiującego dokumenty Stanisława Wielgusa zachowane w Instytucie Pamięci Narodowej i wydającego natychmiastowy werdykt moralny: agent bezpieki nie może być następcą Wyszyńskiego na tronie metropolitalnym stolicy kraju, który wydał Karola Wojtyłę i Jerzego Popiełuszkę. Kraju, który był ojczyzną "Solidarności", nadzieją wolnego świata, a który po 17 latach III RP zdegenerował się w ubecki skansen, gdzie życie moralne i intelektualne zastąpiła świecka kazuistyka politycznych krętaczy.

Niedobitki inteligencji polskiej, tej rozstrzelanej w Katyniu, poległej w Powstaniu Warszawskim, puszczonej z dymem w kacetach i zamęczonej w piwnicach UB i Informacji Wojskowej nie znalazły w sobie dość siły, aby przeprowadzić po 1989 roku operację najprostszą i najbardziej konieczną przy tworzeniu zrębów wolnościowej demokracji - operację "Prawda". Kto się wyłamywał ze zmowy i ugody z kłamstwem, był stygmatyzowany jako wróg pokoju społecznego, postępu, cywilizacji i kultury.

Od ostatniej niedzieli powrotu do tej sytuacji już nie ma. Polska stoi w przede dniu rewolucji. Nie rewolucji szubienic, krwi, odwetu, niewinnych ofiar rozszalałych szwadronów śmierci, jak nam to wmawiano, tylko rewolucji moralnej polegającej na odkrywaniu prawdy, przywracaniu właściwej hierarchii wartościom i prawdziwego znaczenia słowom. Tylko tyle i aż tyle. Polska, jaka się z tej rewolucji wyłoni, nie musi być IV Rzeczpospolitą, ale na pewno nie będzie już PRL i pół. Starajmy się i wierzmy, aby była po prostu Rzeczpospolitą, prawowitym dzieckiem naszej tysiącletniej historii.

Młodzi ludzie patrzą na nasze pokolenie, pokolenie ich rodziców i dziadków, którzy przeżywszy świadomie PRL, współkształtowali ostatnie 17 lat. Patrzą na nas i pytają coraz głośniej: jak to się stało, że niedawna przeszłość, nasz ciągle żywy fragment historii Polski została przed nimi utajniona tak głęboko? Że zepchnięto ją w podświadomość do tego stopnia, iż uchylenie małego rąbka wiedzy tajemnej otwiera dzisiaj czeluście piekielne. Wywołuje skandal na skalę nie tylko Polski, ale na skalę Kościoła powszechnego. Jak to się stało, że podstawowa wiedza o komunistycznej przeszłości, działalności bezpieki, dziejach zdrad i upodlenia została zrównana z pornografią. Zohydzona i zakazana.

Boję się, że młodzi ludzie niczego z tej sytuacji nie rozumieją. A należy im się prawdziwa i rzetelna odpowiedź. Do jej udzielenia nie potrzeba, jak do lustracji, ani ustawy, ani instytutu naukowego, ani podpisu prezydenta. Potrzeba autorefleksji, uczciwości i nazwania osobiście odpowiedzialnych za zbudowanie chorej, wypaczonej atmosfery moralnej. Ludzi, którzy nie są na szczęście chronieni jak dawni TW przepisami prawa.

Nie mam zamiaru, dłużej już nie można, jeśli Polska ma być normalnym krajem, stosować wykrętów - głównym udziałowcem budowy tego gmachu zakłamania jest redaktor naczelny "Gazety Wyborczej" Adam Michnik. Autor napisanej w więzieniu i wydanej w PRL-owskim podziemiu książki "Z dziejów honoru w Polsce", który w wolnej Rzeczpospolitej uznał za ludzi honoru swoich oprawców. Niestety, nie tylko swoich. Oprawców nas wszystkich. Uznał ich za takich, bo postanowił podzielić się z nimi władzą nad III RP.

Po tym, jak ludzie generała Kiszczaka zniszczyli część archiwów - przy tym je kopiując dla własnego użytku, to właśnie Adam Michnik zamykał usta wszystkim, którzy domagali się prawdy o przeszłości swoich politycznych i duchowych autorytetów. To on wbijał w głowy Polaków kilka lustracyjnych kłamstw: że teczki nie są ważne, że materiały, które mogą zniszczyć i skompromitować najważniejsze autorytety nowej Polski - w ogóle nie istnieją. Że przeszłość w żaden sposób nie oddziałuje na polityczne i etyczne wybory współczesnych polskich elit.

Powtarzał tezy, o których wiedział, że są fałszywe. Ale powtarzał je, bo w ten sposób mógł uczestniczyć w sprawowaniu władzy nad III RP. I wszystkie te dogmaty fanatycznej, antylustracyjnej wiary zostały obalone jedną decyzją. Decyzją Benedykta XVI w sprawie abp. Wielgusa. Prawda o przeszłości powróciła i obaliła fałszywe autorytety.

Fundamentem postkomunistycznej Polski przez ostatnich 17 lat były piętrowe kłamstwa. Naczelnym z nich było kłamstwo o nieważności historii, o konieczności patrzenia tylko w przyszłość, która jest możliwa bez poznania prawdy o przeszłości, bez uwolnienia się od jej ciężaru. Była to teza postawiona z całkowitym cynizmem, z pełną świadomością, że ten, kto ma władzę nad historią, ma też władzę nad teraźniejszością i przyszłością.

Ci, którzy nawoływali do powszechnej amnezji, sami dysponowali wiedzą o przeszłości, wiedzą teczek, która umożliwiała im panowanie. Bo gra teczkami nie była wynalazkiem "pokątnych historyków" jak nazywano (a to określenie jeszcze najłagodniejsze) historyków z Instytutu Pamięci Narodowej. Ludzi lepiej wykształconych, lepiej przygotowanych do badania przeszłości niż oskarżający ich i obrzucający wyzwiskami publicyści "Gazety Wyborczej" - łącznie z jej redaktorem naczelnym.

Tymczasem esbeckimi teczkami w III RP grano od początku jej istnienia. Teczki miały być narzędziem wymuszania posłuszeństwa u wszystkich, których życiorysy lub ich fragmenty były tam zawarte. Skuteczność tej gry teczkami mogło gwarantować tylko ich wiekuiste utajnienie. Z wyłączeniem grupy wtajemniczonych, mogących dzięki temu zastępować w przypadku polityków normalny, demokratyczny, selekcyjny tok wyborów, ocen obywatelskich i odpowiedzialności przed społeczeństwem.

A co myśmy robili przez te 17 lat? Cierpieliśmy. Jęczeliśmy - mam na myśli te setki, może tysiące artykułów o niemożności, niewłaściwości i amoralności lustracji. Nauczyliśmy się żyć w niewoli neurotycznych lęków i fobii grupy maniaków ideowych, zwanej środowiskiem "Gazety Wyborczej", której przywódca uroił sobie, że dekomunizacja i lustracja otworzą drogę do zawładnięcia Polską przez najbardziej obskuranckie i ksenofobiczne siły wstecznego katolicyzmu. Albo lustracja, albo Ciemnogród, stosy, polowania na czarownice - taki był prostacki manicheizm Adama Michnika. Albo Europa i postęp, albo kruchta i teczki.

Bo władza sprawowana za pomocą teczek, za pomocą powszechnej amnezji, za pomocą strachu przed przeszłością była tylko środkiem do ideologicznego celu. Michnikowi zamarzyła się wolna Polska jako społeczeństwo homogeniczne ideowo. Bez podziałów, bez dyskusji, bez fermentu, a przede wszystkim bez ocen historycznych. W drodze do tego ideału po drodze było mu z każdym, kto go uznał za Arcykapłana i dzielił z nim jego wiarę. Był to przede wszystkim dawny aparat partyjny i aparat bezpieczeństwa. Dla nich ideologiczny fanatyzm był polisą na życie. A właściwie nie na życie, bo w 1989 nikt nie chciał stawiać w Polsce szubienic. Antylustracyjny fanatyzm Michnika był dla dawnych esbeków i aparatczyków polisą na zachowanie przez nich władzy i własności. Dawał im gwarancję, że pozostaną elitą III RP.

Religia wymaga przynajmniej pozorów jakiejś konstrukcji etycznej. I Michnik ją stworzył: w sylwestrowym numerze "GW" z roku 2000 dał jej wykład, opierający się na dwóch zasadach. Po pierwsze prawda jest relatywna. Po drugie postępki ludzkie należy oceniać wyłącznie po ich deklarowanych motywach, nigdy po skutkach. Jasne, że skoro donosicielstwo i zdrada są tylko relatywne, a poczciwe intencje usprawiedliwiają tragiczne skutki, lustracja nie ma żadnego sensu. Zwłaszcza moralnego.

Religia potrzebuje też dogmatów. W słynnym wspólnym artykule Michnika i Włodzimierza Cimoszewicza autorzy zaproponowali ustalenie zestawu dogmatów, wedle których będzie się na wieki wieków amen opisywać dzieje PRL. W imię pokoju społecznego i miłości bliźniego przestanie się oddzielać ziarno od plew, zdrajców od bohaterów, wszystko stanie się szare. A ponieważ szlachetny apel nie odniósł spodziewanych skutków, Michnik dobrawszy sobie do pomocy znawcę tematu generała Czesława Kiszczaka, dał w kwietniu 2001 na 14 stronach bitego druku w "Gazecie Wyborczej" kodeks dogmatyczny najnowszej historii Polski.

Najważniejsze paragrafy: orientacja akowska nie miała żadnej realistycznej propozycji dla Polski, a wobec komunistów nie było alternatywy; są chwile, kiedy władza musi strzelać do robotników, aby ocalić społeczny porządek; w Polsce międzywojennej więźniów politycznych było więcej niż w PRL; lustracja krzywdziłaby uczciwych ludzi.

W tych czasach arcykapłaństwo Michnika sięgało już świętości. W maju roku 2000 Adam Michnik, wezwany na świadka do Sądu Lustracyjnego, odmówił wypowiedzi dla prasy w obecności dziennikarza PAP, gdyż PAP nie stosowała się dość dokładnie do zasad kultu. Mając religię, Arcykapłana, dogmaty i zasady etyczne, ten kościół antylustracyjny atakował bez litości każdego, kto pozwolił sobie podważać kanony nowej wiary. Wiary w lepszą przyszłość bez archiwów, lustracji i bez historii. Kto oponował przeciwko kolektywizmowi myślenia, a przede wszystkim jego najobrzydliwszej odmianie, mieszance kolektywizmu z egocentryzmem był potępiany za herezję i niszczony.

Dzisiaj, w dniach afery abp. Wielgusa, całe pokolenie wychowane przez "Gazetę Wyborczą" zobaczyło, że świat zbudowany dla nich przez Czesława Kiszczaka i Adama Michnika był kłamstwem. Nie otwierał nas na zachodnią demokrację, ale od niej izolował. Dzisiaj cały świat - począwszy od dziennikarzy lewicowego "Liberation" po publicystów konserwatywnego "Corriere de la Sera" - pyta Polaków: jak było możliwe, by w kraju "Solidarności" i Jana Pawła II ktoś mógł za wszelką cenę bronić agenta SB jako moralnego autorytetu, jako człowieka godnego, by przewodzić polskiemu Kościołowi? To nie są pytania do nas, to są pytania do Adama Michnika i Czesława Kiszczaka. Niech na nie odpowiedzą. Bo to oni bronili honoru i pozycji takich ludzi w polskim Kościele, w polskiej polityce, w polskiej kulturze. Bronili agentów SB, niszcząc ich akta, manipulując nimi, zabraniając zadawania pytań o ich przeszłość.

Jaki jest efekt tych działań, mogliśmy usłyszeć w niedzielę w katedrze Świętego Jana i zobaczyć przed katedrą. Najgorliwszymi zwolennikami kościoła antylustracyjnego, gotowymi poprzebijać parasolami Żydów i masonów ośmielających się grzebać w teczkach, są ci, przeciwko którym całą tę ideologię budowano. Ciemnogród, tłum dewotek i dewotów, niektórzy w kontuszach, uosabiając to, co w polskiej tradycji najgorsze: lęk przed prawdą, złamanie charakterów. Po 17 latach wielkiej manipulacji, jedynymi sojusznikami Kiszczaka, Michnika i "Gazety" pozostali ksiądz Rydzyk z "Naszym Dziennikiem" i Roman Giertych na czele Młodzieży Wszechpolskiej.

Antylustracyjna ideologia, która połączyła w katedrze Ciemnogród z Postępem, a której rezultatem były także polityczne i gospodarcze afery ostatnich lat i legion ponurych kreatur na wysokich stanowiskach w administracji i gospodarce jeśli nie skończyła się jeszcze, to dogorywa. Nic nie może jej uratować. Jest to najlepsze, co mogło nam się zdarzyć, bo od prawdy, od samowiedzy, od znajomości historii zależymy my sami i cała nasza przyszłość.





NAGŁY UPADEK ADAMA M. - antologia tekstów