Gazeta Wyborcza - 30/08/2001

 

 

OSTATNI DZIEŃ LATA

Tadeusz Konwicki w rozmowie z Katarzyną Bielas i Jackiem Szczerbą wspomina realizację "Ostatniego dnia lata" (1958)

 

 

 

Jak to się stało, że Pan, pisarz i kierownik literacki Zespołu Filmowego "Kadr", nakręcił w 1957 roku własny film - "Ostatni dzień lata"?

- Po prostu zaatakowałem szefów Kadru Ludwika Hagera i Jerzego Kawalerowicza, że chcę robić film. Muszę powiedzieć, że byli trochę skonsternowani. Jako ludzie rozsądni wiedzieli, że film to jest 50 osób ekipy, 10 wozów ciężarowych, agregaty, że do plenerów nad morzem, na piasku, potrzebne są jupitery do rozbicia cieni. Wiedzieli to wszystko, ale byli łagodni. Myśleli pewnie: "Jak go tak sparło, to niech robi. Chce kina ascetycznego, proszę bardzo".

Pański pomysł był najprostszy z możliwych - na pustej plaży spotyka się dwoje ludzi. Nie mogą się porozumieć.

- Mój film był wtedy jak wybryk. To było w czasach, kiedy po euforii paru lat powojennych kino znów się ustabilizowało. Zrobiło się klasyczne, przeważały adaptacje sztuk. Filmowcy robili je w zgodzie z obowiązującymi normami, bo to dawało im poczucie ekskluzywności. Krytyka się w tym lubowała, bo wiedziała, co o tym pisać.

Polskie środowisko filmowe nie przeczuwało - może ze względu na naszą prowincjonalność - że do drzwi kołacze już tzw. Nowa Fala, która, niezależnie od swojej wartości artystycznej, zrobiła trzęsienie ziemi w świecie filmowym. Od Nowej Fali film poszedł szerokim frontem, penetrując życie i w każdym momencie zaprzeczając dawnym prawidłom. Tymczasem ja - jako uczestnik życia społecznego - odczuwałem pewnie jakieś impulsy i fluidy, które dodały mi śmiałości, żeby zrobić film po swojemu. A chciałem to zrobić skromnymi środkami, bo taki jestem. Nie zabrałem się za batalistykę. Możecie powiedzieć: "Nie miałby pan takich możliwości". A może bym miał, gdybym chciał nakręcić bitwę pod Lenino? Może by zaryzykowali i dali mi pieniądze?

Przy moim filmie oparłem się na grupce przyjaciół, bez ich pomocy nie dałbym rady. Ja byłem inicjatorem, byłem najstarszy. Młodsi mi zawierzyli, zaufali, a to przecież było ryzyko. Moja siła opierała się głównie na geniuszu Janka Laskowskiego, który pracował wtedy jako szwenkier, był utalentowany i pasjonat. Wiedziałem, że z nim pokonam każdą przeszkodę, nawet piasek na plaży, który jest przekleństwem operatorów, bo nawet najlepszemu dostanie się do kamery i porysuje taśmę. A Jankowi, chociaż zmieniał kasety na piachu, nawet ziarnko nie wpadło.

Jeśli chodzi o formę filmową, to tyle naoglądałem się kina, że wiedziałem, o co mi chodzi.

Dali nam kamerę Arifleksa, sześć tysięcy metrów taśmy czarno-białej i dziesięć tysięcy złotych. Resztę musiał wyłożyć współproducent, pan Konwicki.

Pojechaliśmy wybrać plener. Zawiózł nas kolega Jurka Laskowskiego, brata Janka. Jurek został później producentem. Pamiętam, jak o świcie, na lekkiej bani, mknęliśmy przez Polskę nad morze. Jurek, wciąż niezbyt trzeźwy, stawał w tym otwartym samochodzie - to był wóz poniemiecki - i wołał: "Rolnicy, pozdrawiam was!". Bo chłopi zaczynali chyba wtedy orać. W tym dzikim pędzie wjechaliśmy w jakiś las i znaleźliśmy się w środku bazy wyrzutni rakietowych. Nie byliśmy świadomi, co mogło nam za to grozić. Wojskowi starali się nas szybko pozbyć i zatrzeć ślad po tym incydencie, żeby nie wybuchł skandal.

Wtedy kręcić na plaży to było coś takiego, jakby dziś chcieć kręcić w salonach prezydenckich. Plaże były strzeżone dzień i noc, starannie bronowane, żeby imperialiści się nie przedostali. Nam spodobała się plaża między Białogórą i Łebą. Korzystając z czyjejś protekcji, zgłosiłem się do generała Hibnera, później profesora fizyki. Ten był wyrozumiały dla fanaberii literatofilmowców i dał zgodę na zdjęcia.

Zainstalowaliśmy się na zupełnym pustkowiu - do najbliższej osady sześć kilometrów, do plaży trzy. Stała tam tylko leśniczówka, z romantycznym leśniczym, panem Pozdiejewem, i prymitywny baraczek, w którym rezydowaliśmy. Codziennie, wózkiem na kółkach, ciągnęliśmy nad morze sprzęt. Na wakacje do leśniczówki przyjechała wtedy licealistka Małgosia Jaworska, dość mocna, przysadzista dziewczyna. Przyznam się, że bezlitośnie wykorzystywałem ją jako siłę pociągową, nie przeczuwając, że się jeszcze kiedyś spotkamy, gdy ona zostanie dźwiękowcem.

"Ostatni dzień lata" był, zdaje się, kręcony jak film niemy - rejestrowaliście wyłącznie obraz.

- Jakiś stary operator, chyba Władek Forbert, który mnie lubił, spytał: "Słuchaj, Tadek, ale jak jest z dźwiękiem?". Ja: "Jak to z dźwiękiem?". On: "No, jak zapisujecie dźwięk?". Ja: "Nie zapisujemy". Forbert złapał się za głowę i jęknął: "Nieeee".

Pamiętajcie, że wtedy dźwięk zapisywało się na taśmie światłoczułej. Wóz do zapisywania dźwięku był tej wielkości co autobus 116. My działaliśmy na zasadzie zapamiętywania. Zapamiętywało się, co artyści mówili na planie, żeby to potem odtworzyć w studio.

Na planie "Ostatniego dnia lata" nie było żadnego sprzętu. Gdybyśmy mieli np. transfokator, powstałby inny film. Mieliśmy tylko statyw. Potem morze wyrzuciło coś w rodzaju drewnianego kozła i drabinę. Położyliśmy drabinę na koźle i mieliśmy tzw. kran. Janek leżał z kamerą po jednej stronie drabiny, a reżyser Konwicki namiętnie naciskał drugą: góra-dół, góra-dół. Dwa ujęcia Janek zrobił z ręki, idąc. Wtedy za coś takiego można było zostać rozstrzelanym przez fachowców filmowych. Nie mieliśmy też lamp, tylko dwie blendy, każda wielkości dwóch trzecich stołu. Ja byłem mistrzem oświetlenia. Janek mnie nauczył. Blendami łapałem światło słoneczne i kierowałem je na aktorów. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Te wszystkie braki wymusiły na nas szlachetną prostotę.

Nie przerażało Pana chwilami to całe przedsięwzięcie?

- Byłem przerażony, bo jeszcze przed wyjazdem miałem sygnały, że to idiotyczna impreza. Wdałem się jednak w walkę z losem. Potem przyszła choroba Janka. Było chłodno. Janek po całych dniach na zimnym piasku dostał zapalenia płuc. Wywieziono go do Łodzi, chyba miesiąc chorował. Ja, znienacka, dostałem ataku nerek czy woreczka żółciowego, sam już nie wiem. Mama Laskowska - całą rodzinę Laskowskich znałem od dziecka - ratowała mnie gorącymi butelkami. Gdy Janka zabrano na leczenie, wszyscy się rozjechali. Zostałem tylko z mamą Laskowską, opiekunką całej imprezy.

Błąkałem się przez ten miesiąc. Chodziłem w głąb prastarych sosnowych lasów, gdzie były dziki, śledziłem wędrówki zwierząt. Był tylko szum morza, drzew i pustkowie. Czasami miałem tam napady metafizycznego lęku. Podobne lęki przeżywałem kiedyś, gdy przedawkowano mi penicylinę. Chciałem wyskoczyć przez balkon. Na szczęście drzwi były tak dobrze opatrzone, że nie zdołałem ich otworzyć. Dopiero żona pomogła mi się uspokoić, ale i tak poszedłem do psychiatry. Wysłuchał wszystkiego i mówi: "Wie pan co, powiem panu szczerze, najbardziej by pomogło, gdyby pan się czegoś jeszcze bardziej przestraszył". A ja na to: "Jadę do Związku Radzieckiego, do Buchary, wybierać plenery do >>Faraona<<". On się niezmiernie ucieszył: "To jest to!". I rzeczywiście, jak zobaczyłem Bucharę, to mi przeszły moje lęki. Pani, która tam mieszkała, powiedziała mi: "Proszę pana, czy pan wie, że Buchara uchodzi za najbrudniejsze miasto Azji?". Nie polemizowałem z nią.

Gdy Janek wrócił z Łodzi, wyleczony, znów zabraliśmy się do roboty. Po paru tygodniach zdjęć mogliśmy obejrzeć nakręcony materiał w kinie w Wejherowie. Tylko że ten materiał trzeba było najpierw wywołać, a my nie mieliśmy na to pieniędzy. Tu pomogły znajomości Janka, lubianego w sferach operatorsko-laboratoryjnych. Podejrzewam, że nasze negatywy doklejano do podniosłych filmów patriotycznych. W ten sposób udało się je wywołać. Gdy Janek przywiózł materiały z laboratorium, pojechaliśmy do Wejherowa. Oglądamy to - i katastrofa. Wszystko do wyrzucenia.

Dlaczego?

- Nie chcę się na ten temat wypowiadać. Było niedobrze i już. Spytałem: "Jasiu, co robimy?". A on: "Zaczynamy od nowa". Na własny koszt kręciliśmy aż do października. Pamiętam ostatnie zdjęcia - z rana był już przymrozek, szron, a ja panią Irenę Laskowską, siostrę Janka i Jurka, popędzałem do morza: "Głębiej, głębiej".

Wiecie co? Ja tu ciągle mówię, że wszystko robiłem o własnych siłach, ale myślę, że Hager i Kawalerowicz cichcem mnie wspomagali. Przecież inaczej nie dostałbym stołu montażowego i montażystki. Oni to robili bez ostentacji, w sposób dyskretny. Protegowali mnie po koleżeńsku, nie wiedząc, czy coś z tego wyjdzie.

Czy na planie "Ostatniego dnia lata" nikt się nie buntował? Czy np. Jan Machulski, młody aktor z Lublina, nie mówił, że ma dość, że chce wracać do domu?

- Nie mówił. Zachował się nadzwyczaj lojalnie. Zgodził się grać za darmo, dopiero potem okazało się, że mogą być za to jakieś skromne pieniądze. Irena Laskowska odrobinę się buntowała, ale to był specjalny przypadek. Ona była uderzająco piękna i niewyżyta jako aktorka. Cóż mogła grać ze swoimi warunkami w czasach stalinowskich? Mogła najwyżej występować w byle jakich sztukach. Irena była niespełnioną amantką. A tu zaprzyjaźniony człowiek wymyśla dla niej rolę starej panny, skwaśniałej, walczącej o resztkę swojego świata. Dlaczego tak zrobiłem? Przecież nie z głupoty czy lekkomyślności, tylko dlatego, że widziałem w niej wielką, niewykorzystaną siłę dramatyczną. Irena sądziła początkowo, że rola jest wbrew niej, ale potem się zgodziła i zagrała.

Czy pojawiające się co jakiś czas, tak charakterystyczne dla tego filmu, odrzutowce na niebie były już w Pańskim scenariuszu, czy same zjawiły się nad Waszymi głowami?

- Samoloty przypominały miniony czas, zastępowały wielkie sceny dramatyczne uświadamiające kompleksy ludzkie związane z wojną. Dla mnie były ważnym efektem, ponieważ w filmie posunąłem się do ostatecznej ascezy: tylko woda, ziemia, niebo, ludzie i jakiś ślad cywilizacji, czegoś, co jest hen, daleko. Tym śladem były te przelatujące odrzutowce. Nie miałem tyle pieniędzy, żeby je wynająć. Musieliśmy użyć możliwie najlepszych zdjęć archiwalnych.

A muzyka?

- Na nią też nie było pieniędzy. Pamiętałem jednak, że Duduś Pawlikowski często przychodził na obiady do Związku Literatów z okaryną i podgrywał przy kawie dla znajomych. Sprytny pan Konwicki natychmiast się zorientował, że do tak ascetycznego filmu nie będzie pasowała wielka orkiestra symfoniczna, tylko właśnie okaryna. Duduś Pawlikowski zaadaptował dla nas parę motywów z Saint-Saensa. Nie bardzo wiedziałem potem, jak to nazwać - nie mogłem dać: "muzyka Adama Pawlikowskiego", bo zaatakowaliby mnie, że to są melodie słynnego kompozytora. Wobec tego umieściłem w czołówce enigmatyczny napis: "Muzykę podał Adam Pawlikowski".

Legenda głosi, że uciekł Pan z pierwszego pokazu filmu urządzonego w Kadrze.

- Mogłem uciec, ponieważ moje obyczaje dżentelmena z powiatu oszmiańskiego były takie, że dniem i nocą siedziałem nad robotą, ale obejrzawszy film na pierwszej projekcji zgranej kopii, żegnałem się i więcej już nie miałem z nim kontaktu. No, mogłem jeszcze rzucić okiem na kawałek, kiedy robiono kopię wzorcową. Jeśli poszedłem na premierę - na szczęście rzadko mi je wyznaczano - to złożywszy ukłon, po pierwszych taktach filmu dawałem nogę.

Byłem znany w środowiskach wydawniczo-filmowych z tego, że nie oglądam z lubością swoich filmów ani nie czytam ukradkiem swoich książek. Do żadnej książki nie zajrzałem po jej wydaniu. Może tam w ogóle jest coś innego, innego autora?

Wspominam o tym dlatego, że na starość zrodziło się we mnie niedobre podejrzenie. Znając moje obyczaje, ludzie, którzy kochali PRL, a mnie mieli za niedojrzałego ideowo, zgniłego inteligenta, mogli pomyśleć, że dobrze byłoby troszkę mnie poprawić, coś wyrzucić.

Tych podejrzeń nabrałem rok temu, kiedy zgłosili się do mnie Niemcy, żebym na spotkaniu autorskim przeczytał dla nich kawałek "Kalendarza i klepsydry". Dziwne rzeczy tam zobaczyłem. Nie sprawdzałem wprawdzie innych moich książek, ale raz wpadłem na kawałek swojego filmu i osłupiałem. Pamiętałem, że inaczej go zmontowałem, a tu jakiś dobry duszek poprawił, żeby było lepiej.

Jakie były polskie reakcje na "Ostatni dzień lata"?

- Jeden z "papieży krytyki" nie wytrzymał i opublikował recenzję "Knajak i cizia na plaży".

Krytycy mnie skopali, chociaż później, oczywiście, zachwycili się Nową Falą. Ale nie mogli przeboleć, że się na mnie nie poznali, oszukali. "Ostatni dzień lata" dużo lepiej traktowany jest dzisiaj.

Podobno po 1989 r. młodzi filmowcy kupili od Pana prawa do remake'u "Ostatniego dnia lata".

- Owszem. Zapłacili zaliczkę i więcej się nie pokazali. Sytuacja jak najbardziej korzystna dla autora. Nie stracił swojego dziecka, a trochę zarobił.

 

 

Rozmowa jest fragmentem wywiadu-rzeki Katarzyny Bielas i Jacka Szczerby z Tadeuszem Konwickim "Pamiętam, że było gorąco".