Gazeta Wyborcza - 04/04/1997

 

 

EWA WINNICKA, PAWEŁ WUJEC

Na ósmym miejscu są krzesła

 

 

 

Pracuję w restauracji jako pomoc kuchenna. Mój szef, Grek, co godzina powtarza: "Malgosia, aj rily dont łont tu fak ju" - opowiada Małgorzata. - Ostatnio awansowałam, dostałam klucze, pozwolili mi zamykać drzwi knajpy.

Małgorzata ma 29 lat. Zanim awansowała w kuchni, trzy lata przepracowała w wielkiej firmie doradczej, dwa lata w koncernie produkcyjnym, rok w wielkim banku inwestycyjnym. - Zarabiałam na rękę 80 milionów. W banku proponowali mi podwyżkę, awans, staż w Londynie. Bylebym nie odeszła. Małgorzata odeszła. - Miesięcznie mam całe sześć milionów. Mam też swobodę, czas na naukę. I poczucie, że jestem panią samej siebie.

Najlepsi pracodawcy

Ankieterzy Międzynarodowego Zrzeszenia Studentów Ekonomii AIESEC zapytali absolwentów wyższych uczelni: gdzie najbardziej chcielibyście pracować? Absolwenci chcieliby w międzynarodowych koncernach: Coca-Cola, PepsiCo., Master Foods, Proor & Gamble, Unilever; w renomowanych firmach doradczych, takich jak Arthur Andersen albo Coopers & Lybrand.

Międzynarodowe korporacje zatrudniają setki tysięcy polskich menedżerów i robotników. Korporacje kuszą: prestiżem, dobrą marką, perspektywami, szkoleniami i pieniędzmi. Firma A. za dobre wyniki wyśle na Madagaskar, za wyniki doskonałe - na Karaiby. Zagraniczna hurtownia wypłaci najlepszym i 10 tys. zł nagrody.

Korporacje wymagają: długich godzin pracy, podporządkowania interesom firmy, posłuszeństwa, pokory, lojalności i wyłączności.

Krzysztof Obłój, lat 42, profesor zarządzania na Uniwersytecie Warszawskim, za żadne skarby nie przeniósłby się do takiej dużej nowoczesnej firmy: - Mam coś, czego firma mi nigdy nie da. Wolność.

- Nowoczesne korporacje to organizacje totalitarne - tłumaczy. - Dzięki temu są tak efektywne. Przecież firma nie istnieje po to, aby jej pracownikom dobrze się żyło, ale po to, żeby przynosić zyski właścicielom. To rodzi mnóstwo ludzkich problemów. Bo obok ludzi, którzy umieją znaleźć się w nowoczesnej korporacji, są i tacy, których wyścig do kariery strasznie męczy.

Rozmawialiśmy z ludźmi, których zniechęcili najbardziej poszukiwani w Polsce pracodawcy.

Złapani na markę

- Czuję się jak niewolnik na plantacji bawełny - mówi Andrzej K., lat 35, kierownik stoiska w hurtowni należącej do międzynarodowej sieci. - Jestem rekordzistą świata, tak żartują koledzy, bo moja korporacja ma hurtownie na całym świecie. Ostatnio pracowałem dwie doby bez przerwy. Powyżej stanowiska asystenta kierownika stoiska nie płaci się za nadgodziny. Nie odejdę, cenią mnie. Pod koniec roku dostanę 6 tys. zł nagrody.

Joanna, trzydziestolatka z firmy zbierającej ogłoszenia do książek telefonicznych: - Najbardziej zaskoczyło mnie, że wszystko odbyło się bez najmniejszego owijania w bawełnę. Pół roku temu, w czwartek 20 października, nowy szef zapowiedział: "Nie podobasz mi się. Zrobię wszystko, żeby cię zniszczyć".

Trzydziestoletni Piotr J., kierowca z ogromnej firmy produkującej napoje gazowane, pracował cztery lata po 16 godzin na dobę. Nie liczono nadgodzin, zarabiał 800 zł netto. Narzeka na atmosferę zagrożenia w firmie: bezpodstawnie posądzono go o kradzież dwóch skrzynek napoju. Na zebraniu dostał naganę, potem nikt nie powiedział przepraszam. - Pracowałem ciężko, bo mam rodzinę, zniosłem dużo. Ale to upokorzenie to było zbyt wiele. Piotr pozwał firmę do sądu.

Marek D., student nauk politycznych, pracował ponad rok w amerykańskiej restauracji. - W ciągu roku przez restaurację przewinęło się 300 osób. Większość nie wytrzymywała dwutygodniowego okresu próbnego i wmawiania, że wszystko, co robią, jest beznadziejne. Pracowałem za 2,6 zł za godzinę. Stawka nie zmieniła się od czterech lat. Mój menedżer tłumaczył, że nikt mi podwyżek nie obiecywał. Z mojego punktu widzenia to przedsiębiorstwo funkcjonuje według dwóch naczelnych zasad. Pierwsza: jak największy zysk przy coraz mniejszym nakładzie na człowieka. Druga: łatwo wymienialny człowiek z kuchni zostaje wyżęty jak ścierka i natychmiast zastąpiony następnym, mniej zmęczonym. Młodzi łapią się na markę firmy.

Dilbert to dokument

Pracownicy korporacji na świecie piszą listy do Dilberta, bohatera komiksu drukowanego przez półtora tysiąca gazet. Komiks wymyślił Scott Adams, który przez wiele lat męczył się pracując w różnych korporacjach. Dilbert to alter ego Adamsa: spokojny, rozsądny inżynier z wielkiej, zbiurokratyzowanej firmy, którego szef jest idiotą.

Szef oświadcza Dilbertowi: "Zawsze twierdziłem, że w firmie najważniejsi są ludzie. Ale doszedłem do wniosku, że to nieprawda. Ludzie są na dziewiątym miejscu. Na ósmym są krzesła".

Dilbert to przebój Ameryki. Doceniają go nawet fachowcy od zarządzania. Michael Hammer, współautor książki "Reengineering w przedsiębiorstwie", pod wpływem której w setkach przedsiębiorstw zaczęło się redukowanie kosztów i zwolnienia, stwierdził: "Dilbert to nie komiks. To dokument".

Ścieżka zdrowia

Małgorzata mieszka w mokotowskim mrówkowcu. Mówi spokojnie, precyzyjnie dobiera słowa. Tym samym tonem o negocjowaniu milionowych kontraktów, tym samym o śmierci najbliższych: - Czuję się, jakbym miała 55 lat.

- Przyjechałam do Warszawy z zadupia, spod Kielc - opowiada. - Typowa prymuska ze świadectwem z czerwonym paskiem. Byłam ambitna, nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. Chciałam być samodzielna. Na anglistyce kazali mi w ramach praktyk zatrudnić się na miesiąc w jakiejś prywatnej firmie. Praca sama się znalazła.

- To był sam początek lat 90. Tu była pustynia. Nie było banków inwestycyjnych, firm doradczych, giełdy. Miałam dużo szczęścia. Nie trafiłam do rozbudowanej struktury. Nie przeszłam ścieżki zdrowia, przez którą wielkie firmy prowadzą nowicjuszy.

Amerykański konsultant Richard Pascal napisał w "California Management Review", jak należy w firmie postępować z pracownikami. Etap pierwszy: zastanowić się, jakich ludzi w ogóle potrzebuje firma. Etap drugi: znaleźć tych ludzi. Etap trzeci: nauczyć nowych pracowników pokory wobec firmy.

Marcin, 27 lat, z międzynarodowej firmy doradczej: - Trafiłem tu po całej serii testów i rozmów kwalifikacyjnych. Myślałem sobie: zdałem ten egzamin, teraz jestem kimś. Bardzo szybko zrozumiałem, że prawdziwe egzaminy są dopiero przede mną.

- Posłali nas na szkolenie. To był głównie test na wytrzymałość. Dają 600 stron wewnętrznych dokumentów i mówią: "Masz noc, żeby je przetrawić. Jutro wykładowca będzie wymagał tej wiedzy". Tak naprawdę nie chodzi o to, ile się nauczysz. Wiadomo, że nie da się przeczytać w noc 600 stron, choćby się miało skaner w głowie. Jeśli, wzorem polskiego kujona, zaczniesz czytać strona po stronie, to po stu kartkach odpadniesz. Następnego dnia ktoś to dostrzeże i wstawi ci do kartoteki pierwszy mały minusik.

Chodzi o to, żeby znaleźć sposób. Ci buńczuczni, którzy pomyślą: "Olewam to, nic nie będę czytał, jakoś sobie poradzę" - i tylko zaznaczą sobie nagłówki rozdziałów, żeby móc szybko otwierać książki na właściwych stronach - dostają plus. Firma szuka twardzieli, którzy przezwyciężą nawet największe trudności.

Ile uniesie osiołek?

- Sprawnie zarządzane firmy zarzucają ludzi mnóstwem głupiej roboty, żeby złamać im kręgosłup - tłumaczy prof. Obłój. - Ludzie przychodzą do pracy z myślą, że są ważni. A to jest niebezpieczne.

Małgorzata: - Naszą firmę budowaliśmy od zera. Z radością. Byliśmy częścią czegoś niezwykłego. Więc zaharowywaliśmy się na śmierć. Przychodziłam do pracy na dziewiątą, wychodziłam o drugiej, trzeciej w nocy, wracałam z przekrwionymi oczami.

W firmach doradczych obowiązuje żelazna zasada, że każdy może pracować najwyżej nad trzema projektami naraz. U nas łamano ją regularnie. To było pytanie: "Ile uniesie osiołek?". Jak osiołek dawał sobie radę z trzema tobołami, to dorzucano mu czwarty. W szczytowym momencie uczestniczyłam w sześciu różnych projektach. Raz zemdlałam w pracy. Potem z badań lekarskich wyszło, że mam wrzody godne pięćdziesięciolatka.

Spotkałam prawdziwych zombie

Małgorzata: - Kiedy firma doradcza przygotowuje ostateczny raport dla ministerstwa albo przedsiębiorstwa, to wszystkie jego części trzeba zebrać do kupy, sprawdzić, przeliczyć. I od tego są nowicjusze. Mówi się im: tu zyskujesz doświadczenie, jesteś na linii frontu. Ale tak naprawdę nie uczą się niczego cennego. Są gońcami, powielaczami, kalkulatorami. Wszędzie na świecie w firmach konsultingowych pracuje się najciężej. Przez dwa, trzy lata jest się mięsem armatnim. To, co działo się w naszej firmie, to małe miki.

- Wysłali mnie na dwa tygodnie do Niemiec, do biura wielkiej firmy doradczej, która robiła w Polsce bardzo ważny projekt prywatyzacyjny i, mówiąc oględnie, nie bardzo dawała sobie z tym radę - opowiada Małgorzata. - Więc ta firma pożyczyła kilku naszych konsultantów.

Pojechałam. Traktowali mnie jak królową. Mieszkałam w pięciogwiazdkowym hotelu, przez dwa tygodnie zarobiłam na dziesięć metrów mieszkania, firma płaciła za wszystko.

Tam zrozumiałam, co znaczy termin "zombie". To człowiek tak wyciśnięty, że jest już tylko martwym ciałem. Wszystkie siły, które mu pozostały, ma zmobilizować dla firmy.

Poznałam takich ludzi. Poznałam dziewczynę, która spała pod biurkiem, bo kończyła pracę o szóstej rano i nie opłacało jej się jechać na dwie godziny do hotelu. O dziewiątej ta dziewczyna budziła się, siadała przed komputerem i dalej przeliczała dane w arkuszu. Zapytałam: "Po co to robisz?". Wytłumaczyła: "Bo obiecali mi, że zapłacą mi za studia biznesowe na Harvardzie. A jak wytrzymam jeszcze dwa lata, będę mogła wybrać dowolne biuro firmy w Europie. I wybiorę Paryż. To nie jest ważne biuro. Ale ja będę jeszcze młoda, będę miała mnóstwo pieniędzy, a Paryż to piękne miasto".

Pod internetowym adresem Dilberta czytelnicy ustalają rankingi. W kategorii "Najgłupsza wypowiedź szefa" kandyduje stwierdzenie: "Masz ruchome godziny pracy. Możesz przyjść o dowolnej godzinie przed 9 i wyjść o dowolnej porze po 17".

Kaczor trzyma się tematu

Żeby nowoczesna korporacja działała efektywnie, nie może tolerować nieprzewidywalnych zachowań swoich pracowników. Pracownik jest kółkiem zębatym w wielkiej maszynie. Kółko nie może mieć własnych poglądów, w którą stronę się kręcić.

Na inicjatywę nie mogą sobie pozwolić Myszka Miki i Kaczor Donald, przewodnicy dzieci z amerykańskiego Disneylandu. Myszka i Kaczor co do słowa trzymają się skryptu, który dostają do opowiadania. Myszce i Kaczorowi mówią na szkoleniach: jesteście na scenie. Jako turyści po parku krążą kontrolerzy. Sprawdzają, czy w krzakach Myszka nie pali po kryjomu papierosa lub czy Kaczor nie zmienił jakiegoś słowa w swojej opowieści. Jeżeli zmienił - może czuć się wylany.

Sylwia, 28 lat, pracuje w międzynarodowej telewizji. Zarabia kilkakrotnie więcej od średniej krajowej, ma tytuł kierownika i własny gabinet. - Przygotowuję dużo materiałów reklamowych. Niektóre z nich to adaptacje tego, co przysłała nam centrala, inne robimy sami. Nigdy nie wiem, z czego mój szef będzie zadowolony, a do czego się przyczepi. On nie ma zdania, musi się upewnić u swoich szefów: jak im się spodoba, to jemu też. Więc głupia reklama lata samolotami wte i wewte.

Krzysztof Obłój: - Na zajęciach ze studentami powinienem trzymać się tematu, ale bez przesady, nikt tego nie kontroluje. Uniwersytet to zinstytucjonalizowana anarchia. I proszę zauważyć: prawie niereformowalna.

Bóg nas natchnął do sprzedaży mydła

Konsultant Richard Pascal zaleca: kiedy już nauczy się pracowników pokory, należy przywiązać ich do firmy, zbudować folklor organizacyjny.

Profesor Obłój: - Korporacja chce być dla pracownika najważniejsza. A zatem musi go w końcu przekonać, że jego praca jest coś warta, że coś się buduje, że opłaca się podejmować ten wysiłek. Tak tworzy się kultura klanu.

Maciek zajmuje się badaniami rynku. Dla wielkich koncernów analizuje potrzeby konsumentów, testuje skuteczność reklam. Opowiada: - Robiłem kiedyś raport o proszkach do prania. Poszedłem na wstępne spotkanie do klienta. Przychodzi koleś, w moim wieku, dwadzieścia parę lat. Zaczyna tłumaczyć, że ich proszek ma jakieś aktywne cząstki tlenu czy nowy enzym, już nie pamiętam. I ten koleś niemalże krzyczy: "Nikt dotąd o tym enzymie nie wspominał, i może warto byłoby to powiedzieć wprost, w reklamie, że my mamy ten enzym, i Lever nie będzie mógł nam zarzucić, że to nieprawda, bo my go naprawdę mamy". Oczy mu błyszczą i widać, że ten proszek to całe jego życie.

Paweł Ciacek, socjolog, współwłaściciel warszawskiej agencji badań rynku SMG/KRC: - Nie możesz zastanawiać się co pięć minut: po co ja sprzedaję te proszki. Żeby być skutecznym, musisz działać automatycznie.

Amerykańska sieć bezpośredniej sprzedaży kosmetyków Mary Kay Cosmetics przyjmuje do swojego grona wyłącznie kobiety.

Szefowa Mary Kay mówi: - Bóg nas natchnął, żebyśmy robili świetne interesy. Doroczną nagrodą za sprzedanie największej ilości kremów i szminek jest różowy cadillac.

Na bal z okazji wręczania cadillaca można przyjechać ze współmałżonkiem. Panie bawią się, a mężczyźni przechodzą krótkie szkolenie. Współmałżonkom tłumaczy się podczas treningu, jak bardzo trudna i ważna jest praca żon i że od mężczyzn wymagane jest wsparcie.

I Mary Kay to najbardziej dochodowa sieć sprzedaży bezpośredniej.

Koncern General Motors pięć lat temu zmobilizował swoich podwładnych za pomocą jarzyn i zegarków.

Chodziło o obniżkę kosztów. Odpowiedzialny za to Jose Ignacio Lopez zadecydował, że wszyscy jego podwładni mają przełożyć zegarki na prawą rękę i przejść na wegetarianizm.

Zapowiedział: bezmięsna dieta i przełożone zegarki potrwają dopóty, dopóki General Motors nie zaoszczędzi pierwszego miliarda dolarów.

Mobilizował: mamy stan wojenny, a wy jesteście żołnierzami.

Rozkaz Lopeza wcale nie był rozkazem. Ale gdyby jeden z jego podwładnych pojawił się w stołówce i zamówił stek, byłoby to równoznaczne z obwieszczeniem: mam gdzieś wasze cele, ja się buntuję.

Były tańce i kiełbaski

Krzysztof Obłój: - Prezes japońskiego koncernu Matsushita przyznał kiedyś swoją doroczną nagrodę za oszczędności... kelnerkom ze stołówki, które dostrzegły, że nie wszyscy pracownicy piją tyle samo herbaty. Zaczęły więc podawać tym mniej spragnionym herbatę w małych filiżankach. Firma zaoszczędziła na tym kilkaset dolarów, tyle co nic, ale nagroda od prezesa uświadomiła tysiącom pracowników, że każdy z nich ma wpływ na sukces całej korporacji. To doskonały przykład, że warto tworzyć wspólnotę, kreować bohaterów. Pod warunkiem, że robi się to dobrze.

Marzena, 28 lat, pracuje w dziale finansów wielkiej międzynarodowej firmy sprzedającej napoje gazowane. Opowiada: - Firma wynajęła stadion i któregoś dnia zwiozła tam ludzi ze wszystkich oddziałów i z rozlewni. Setki, może tysiące ludzi. Na początku myślałam, że to głupie - wyglądaliśmy jak zgromadzenie świadków Jehowy.

Ustawili nas w ślimaka na murawie. Staliśmy rzędami i mieliśmy robić meksykańską falę - na przemian podnosić ręce i opuszczać. Pośrodku był prześwit i wbiegł między nas facet ubrany jak olimpijczyk, z tym że zamiast olimpijskiego znicza niósł wielką butelkę. I jak on musnął mnie ramieniem, poczułam, że w oczach mam łzy wzruszenia.

Małgorzata: - Moja pierwsza firma, konsultingowa, była pod tym względem super. Szefowali jej Amerykanie, którzy bardzo się starali. Kiedyś kazali przyjść w trampkach. Wywieźli nas na cały dzień do zamku w Czersku. Urządzili wielki piknik, ściągnęli jakąś wiejską kapelę, były tańce, kiełbaski. Wiedziałam, że pracuję strasznie ciężko, ale w dobrym towarzystwie.

- Choć i tak istniała przepaść - dorzuca po chwili. - Dla pracujących w firmie Amerykanów pobyt w Polsce był jedną wielką majówką. Byli bardzo młodzi, mieli władzę, nas traktowali trochę jak białych Murzynów. Chcieli z nami pić wódkę, bawić się, ale przecież nie mogliśmy z nimi chodzić do barów. Nie było nas na to stać.

Dam każdemu budzik

Szef Dilberta też motywuje swoich podwładnych. - Właśnie dostałem wyniki sondażu wśród pracowników - mówi w jednym z komiksów.

- I co?

- Jak zwykle narzekają, że są słabo opłacani, że kierownictwo jest niekompetentne, bla, bla, bla...

- I co zamierzasz zrobić?

- Dam każdemu budzik z logo firmy!

Robert, 34 lata, pracuje w dużej niemieckiej firmie spożywczej. Firma organizuje szkolenia, wycieczki, wspólną Wigilię. Robert uważa, że to śmieszne. - Szkolenia same w sobie są bezwartościowe. Przyjeżdżają Amerykanie, specjaliści. Mówią: "W ogóle nie wiemy, jak jest u was w Polsce. Opowiemy wam, jak jest w Ameryce". A to zupełnie różne rynki. Jeździmy na te szkolenia, bo kwaterują nas albo w Jachrance pod Warszawą, albo w dobrych górskich ośrodkach. Można się upić, zabawić, pomieszkać za darmo.

Zresztą nieobecność na wycieczce organizowanej przez firmę jest bardzo źle widziana. Przyjeżdżają Amerykanie. Mówią:

W pewnej amerykańskiej korporacji szef ukarał podwładnego:

- Nie dam ci podwyżki, bo nie umiesz pracować zespołowo.

- Jak to?

- Nie uśmiechałeś się na wspólnym zdjęciu.

Jak u Orwella

Prof. Joanna Kurczewska, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego, która prowadziła badania nad zachowaniami polskich menedżerów: - Koncerny nie są takie złe, jak przedstawiają je sfrustrowani pracownicy. Po prostu w Polsce ludzie skarżą się na wszystko. To immanentna cecha Polaków. Okazało się, że nowe miejsca pracy są zupełnie inaczej zorganizowane, że się więcej wymaga, że się nie prowadzi ludzi za rączkę. I to kolejny powód do narzekań.

Andrzej K. z sieci sklepów: - Najgorszy jest strach. Wszędzie kamery, które sprawdzą nawet to, czy mam zaplombowane zęby. Kontrolowane rozmowy telefoniczne. Czy dzwonię do kogoś z hurtowni? Czy to jest kobieta? Jeżeli kobieta, znaczy - mam romans. Mam romans, jestem już zwolniony. Ochroniarzy szkolą specjaliści z US Navy i antyterroryści z RPA. Ochroniarze pilnują pracowników. Ochroniarze muszą mieć haka na każdego. Mówią: "Wiemy, że kontaktujesz się z Jolką z działu spożywczego". Składają propozycję nie do odrzucenia: własnoręcznie podpisane podanie o zwolnienie bez daty. - Jak nie będziesz nam mówił, co dzieje się w zakładzie, nie pracujesz. Będziesz mówił, po roku oddamy ci podanie. Nie ma zwolnień dyscyplinarnych. Bo ludzie podawaliby hurtownię do sądu. Do firmy mam wstręt. Czuję się jak w powieści Orwella. Nie odejdę, jestem dobry i mnie cenią.

Zwolniony z powodu brody

- W mojej firmie wykorzystywano nas - opowiada Marek z amerykańskiej restauracji. - Rano, kiedy ruch był niewielki i nie było wiele do roboty, menedżer przychodził i zwalniał część osób do domu. Po południu, kiedy klienci przychodzili na obiad, zaczynał się prawdziwy kocioł. Ci, którzy w restauracji zostali, musieli wykonać całą robotę. Za tę samą stawkę.

Marek D. po 11 godzinach w kuchni restauracji zasypiał natychmiast w tramwaju. - Ja mam poważny stosunek do pracy. Zgłosiłem się do warszawskiej "Solidarności", żeby założyć w restauracji komórkę związku zawodowego. Powiedzieli mi tam, że trzeba minimum dziesięć deklaracji. Więc zacząłem zbierać zaufanych kolegów i rozdawać deklaracje. Po kilku dniach kierownik pojawił się na inspekcji w kuchni. Uważnie mi się przyglądał. Wezwał do siebie. Oświadczył, że złamałem zasady firmy, gdyż mam jednodniowy zarost. Nikt nigdy nie przedstawił mi pisemnie zasad firmy. Kierownik stwierdził, że rozwiązuje ze mną umowę. Nie chciałem tego pisma podpisać, podpisał za mnie wezwany przez kierownika świadek. Kierownik kazał zdjąć służbowy uniform, wezwał ochronę, żeby mnie wyprowadziła. Zakazał jakiegokolwiek kontaktu z pozostałymi pracownikami.

Próbowaliśmy porozmawiać z szefem Marka, z kierownikiem restauracji, albo z rzecznikiem prasowym firmy.

- Żadnych rozmów z prasą, żadnych komentarzy - usłyszeliśmy.

Małgorzata: - Czy zachodni bank różni się od fast foodu? Nie bardzo. Im bardziej ci zależy, tym bardziej się boisz. Że nie awansujesz, że stracisz tę wymarzoną pracę. Poznałam młodego chłopaka po Harvardzie, który półtora roku walczył o przyjęcie do banku. Strasznie fajny gość. Postanowił sobie, że do 25. roku życia zarobi milion dolarów. Za bardzo mu zależało. Firma pomiata nim do dziś.

Kazał jej stać na baczność

Krzysztof Obłój: - Trzeba odróżnić normę od patologii. Ciężka praca, brak bezpieczeństwa, tworzenie rytuałów to norma. Poniżanie ludzi, wykorzystywanie seksualne, korupcja to patologia, coś, co w ogóle nie powinno się zdarzać, z czym trzeba walczyć.

- Polska to świeży rynek, akwizycja jest trudna - opowiada Joanna z firmy zbierającej ogłoszenia do książek telefonicznych. - Pensji mamy po 400 zł. Reszta zależy od urobku. Urobek od rejonu. Sprzedajesz we Wrocławiu, zarobisz i 3000 zł. Sprzedajesz w niewielkim Dzierżoniowie, możesz nie zarobić nic. Rejon zależy od twojego szefa. Niedawno zwolnili szefa, z którym czułam się w miarę pewnie. Nowy szef dobiera nową ekipę. Trzeba mu powtarzać, że jest rewelacyjny, trzeba się z nim przespać. Powiedział, że zrobi wszystko, żeby mnie zniszczyć. Dostawałam coraz gorsze regiony. Zrezygnowałam sama.

Sylwia z międzynarodowej telewizji długo przekonywała nas, że praca w korporacji może być fajna i sprawiać mnóstwo satysfakcji. Dwa dni później zadzwoniła: - Mojemu szefowi odbiło. Wysłał dzisiaj do mnie 20 listów pocztą elektroniczną. W każdym jakieś oskarżenia, w co drugim groźba, że mnie zdegraduje. Cały dzień odpisywałam na te listy.

Pokazuje korespondencję.

Szef: "Czy Tomek nie bierze zleceń od konkurencji? Bo jeśli bierze, to mamy poważny problem".

Sylwia: "Nie, Tomek nie bierze zleceń od konkurencji".

Szef: "Dlaczego nie zamówiłaś materiałów do filmu X z centrali?"

Sylwia: "Zamówiłam i zaadaptowałam dwa; trzeciego nie, bo sam nie chciałeś. Załączam kopię ustaleń z zebrania w tej sprawie".

Szef: "Muzyka w materiale reklamowym Y brzmi jak popularna piosenka. Czy mamy do niej prawa? Jeśli nie, to znaczy, że złamałaś zasady obowiązujące w firmie".

Sylwia: "Przecież wiesz, że zawsze kupujemy prawa do muzyki, którą wykorzystujemy".

Szef: "Nie przekonałaś mnie, sprawdź to jeszcze raz".

Sylwia: "Sprawdziłam. Mamy te prawa".

Szef: "Jestem niezadowolony z wyników waszej pracy. Jutro o 8 rano zebranie działu. Nie zaakceptuję nieobecności. Kto nie przyjdzie, już tu nie pracuje. Koniec. Kropka".

- Tego samego dnia wezwał moją koleżankę z innego działu. Wyszła po godzinie zapłakana. Szef nie pozwolił jej nawet usiąść. Kazał stać na baczność. Wrzeszczał, rozwalił o ścianę pilota od telewizora. Co mu się stało? W firmie krąży plotka, że zrobił dziecko sprzątaczce.

Menedżer ma być jak pielucha

Robert z koncernu spożywczego:

- Kiedyś lubiłem moją firmę, dziś atmosfera jest okropna. Dwa lata temu szefem był Niemiec, miał osobowość, było jak w rodzinie. Teraz menedżerem jest zwykły kacyk, który otoczył się świtą. Świta załatwia swoje partykularne interesy. Walczą o lepsze samochody, dzielą się łupami między sobą. Na Zachodzie - myślę - nie walczy się o samochód, bo się go już ma. U nas jest zasada, że awansują najwięksi skurwiele. Uczyli mnie w instytucie francuskim, że menedżer musi być jak pielucha: zawsze pełna gówna, ale ciepła. Polacy nie zdają sobie sprawy, że pracować trzeba nie nad produktem, ale nad ludźmi, nad zespołem.

Małgorzata: - W banku inwestycyjnym pracowałam z ludźmi, którzy po pół dnia knuli, pod kogo się podczepić, żeby awansować, a komu wypowiedzieć wojnę.

Paweł Ciacek z agencji SMG/KRC: - Większość koncernów wymusza na ludziach forsowanie indywidualnych karier. Muszę pokazać szefowi, że jestem dobry. Co często znaczy: że jestem lepszy niż inni. Więc trzeba uwypuklić swoje osiągnięcia, pomniejszyć dokonania innych.

Wykazali wielką klasę

Profesor Obłój: - Praca w wielkiej korporacji to wybór faustowski. W imię kariery i pieniędzy poświęca się duszę.

Sylwia z międzynarodowej telewizji uważa, że nie poświęciła firmie duszy. - To nieprawda, że w korporacji walczy się tylko o władzę i pieniądze. Ja marzyłam o pracy w telewizji. Przeszłam przez kilka firm z innych branż. Z każdej uciekłam. Tutaj, wreszcie, robię to, co chcę, i sprawia mi to mnóstwo radości. Niedobry jest tylko mój szef - dodaje.

Marianna, 33 lata, pracuje w amerykańskim koncernie. - Przeszłam "ścieżkę zdrowia", wypłakałam swoje do poduszki. Ale to wszystko nie ma znaczenia. Wtedy, kiedy to naprawdę było ważne, moja firma zachowała się z wielką klasą.

Marianna zaszła w ciążę. Uzgodniła z szefami, że wróci do pracy trzy miesiące po porodzie: jej firma znajdowała się w dość trudnej sytuacji rynkowej i nie mogła sobie pozwolić na odejście doświadczonych menedżerów.

Dziecko zmarło wkrótce po narodzinach. Marianna postanowiła spróbować jeszcze raz: - Nie wiedziałam, jak zareagują szefowie. Zareagowali wspaniale. Dali mi roczny urlop, płacili pensję.

Dziś Marianna ma półtoraroczną córeczkę. Wróciła do firmy, awansowała.

Są tu silniejsi i mądrzejsi

Swoją firmę handlową chwali Tadeusz, 25 lat, analityk finansowy. Przeniósł się do niej z olbrzymiego państwowego banku: - Nie kocham tej pracy. Spędzam tu za dużo czasu, zarabiam za mało, firma na wszystkim oszczędza. Ale doceniam też jej zalety: moi menedżerowie to fachowcy, którzy rozliczają mnie z wyników, a nie według własnego widzimisię. Kiedy byłem w państwowym banku, każdego dnia szedłem do pracy z przekonaniem, że będę marnował sobie życie.

Tadeusz przygotował program kredytów hipotecznych. - Przez dziewięć miesięcy przeleżał w biurku, nie tknięty. Bo pani dyrektor pokłóciła się z drugim dyrektorem. Nie wiem, ile kasy bank na tym stracił.

- W moim pokoju na każdym biurku był komputer Pentium i supernowoczesna drukarka laserowa - opowiada. - Drukarki igłowe, kupione rok wcześniej, stoją na szafach i służą za podstawki na kwiatki. Jeśli ta pani z banku pół dnia spędza na plotkach albo lakierowaniu paznokci i drukuje jedną albo dwie kartki dziennie, to czy naprawdę nie wystarczyłaby jedna drukarka na pokój? Jak można tak marnotrawić pieniądze? W prywatnej firmie to jest niemożliwe.

Leszek z Unileveru skończył ekonomię. Studia z rygorem, czas zapełniony, zajęcia od rana do wieczora, dyplom w terminie.

- Na studiach nie szukałem dodatkowej pracy, bo i tak nie miałbym kiedy pracować. Po studiach miałem pół roku przerwy. Tak żeby się zastanowić. Prawie od razu wybrałem tę firmę.

Ja sobie nie wyobrażam, że sam tak globalnie musiałbym myśleć o własnej firmie. Martwić się, że pójdzie z torbami, latać po bankach, żebrać o kredyty.

Pracuję dość ciężko, pewnie nie jestem najgłupszy, ale mam świadomość, że są tu silniejsi i mądrzejsi, którzy mają interes, żeby wszystko dobrze szło. Niech się oni tymi sprawami zajmują. Ja mam satysfakcję, że mydło, moja działka, sprzedaje się lepiej niż za czasów mojego poprzednika.

Dostanę pracę wszędzie

Paweł Ciacek, socjolog z agencji SMG/KRC: - Zdarzają się firmy miłe. Zdarzają się ludzie, których praca autentycznie fascynuje. Ale najczęściej jest tak, że to organizacja narzuca człowiekowi potrzebę ścigania się: do pieniędzy, kariery, władzy. Wielu ludzi źle się z tym czuje. Żalą się, narzekają - i przenoszą się do innej firmy, bo mają nadzieję, że tam będzie inaczej. Ale rzadko kiedy jest.

Małgorzata, pomoc kuchenna, eksbankierka, tłumaczy: - Firmy konsultingowe dają największy wycisk, ale też wspaniały punkt startu. Moja pierwsza firma była doskonała - dla ludzi, którzy widzieli w tym swoją przyszłość. Dziś moi koledzy należą do ścisłej czołówki polskich menedżerów. Zarabiają po 10 tys. dolarów miesięcznie. I nie pracują tyle, ile kiedyś.

Małgorzata opowiada: - Mój przyjaciel ze studiów, menedżer w zagranicznym banku, miał poważny wypadek. Przejechał go samochód. Jego dziewczyna zginęła, on sam spędził prawie rok w szpitalach i na rehabilitacji. Kiedy wyzdrowiał, wrócił do biznesu. Powiedział mi: "Muszę wrócić, bo inaczej będę wciąż zastanawiał się nad sensem, czy może bezsensem, życia. I zwariuję". Dla mnie jego wybór to symboliczny wybór całego pokolenia. Ludzie uciekają w otchłań pracy.

Pobiegnę wolniej, przybiegnę szybciej

Amerykański koncern zdecydował się na redukcję zatrudnienia. 600 menedżerów średniego szczebla otrzymało zadanie: znaleźć źródła oszczędności. Uprościli procedury, spłaszczyli struktury, ludzi zastąpili komputerami. Słowem: zaprojektowali własną śmierć. Zrobili to bardzo dobrze. Zostali zwolnieni. Przywiązanie do firmy sięgnęło absurdu.

Na amerykańskim uniwersytecie Cornell przeprowadzono badania: co trzeba umieć, żeby być dobrym liderem w organizacji? Odpowiadali doświadczeni menedżerowie i studenci szkół biznesowych. Według menedżerów najważniejsza jest harmonijna współpraca z ludźmi, troska o pracowników, dobra atmosfera. Dla studentów dobry lider powinien przede wszystkim liczyć: śrubować zyski, redukować koszty, oszczędzać, zwalniać.

Krzysztof Obłój: - Żyjemy na skrzyżowaniu XIX i XXI wieku. Z XIX wieku jest brutalna eksploatacja pracownika i nieprawdopodobne tempo zdarzeń. Tu rodzi się rynek. Obowiązuje mentalność Dzikiego Zachodu: które złotonośne działki opalikujesz, te są twoje. Kto pierwszy, ten lepszy. XXI wiek to przekonanie, że praca to sens życia. Że trzeba wszystko podporządkować wygranej w tym wyścigu. Jeżeli ktoś przychodzi do korporacji z wiarą, że osiągnie sukces, ale zachowa swobodę i niezależność, to wkrótce zostanie frustratem. Bo jest tak, jakby startował w maratonie i myślał: pobiegnę wolniej, zmęczę się mniej, ale przybiegnę pierwszy.

- Ostatnie lata stały pod znakiem spektakularnych sukcesów, wielkich karier zaraz po studiach. To już się nie powtórzy - ostrzega Obłój. - Najlepsze stanowiska są wzięte, pozostały okruchy. A z uczelni biznesowych co roku wychodzą tłumy ludzi zorientowanych wyłącznie na swój sukces. Jeśli studentka, która właśnie urodziła dziecko, nie opuszcza ani jednych zajęć, to dla mnie to jest nienaturalne.

Poznałam lepszy świat

Małgorzata obrała inną drogę: - Moja mama miała raka. Umierała bardzo długo. Kiedy chciałam odejść z banku, przyjechał facet z Londynu, żeby mnie zatrzymać. Przegadaliśmy kilka wieczorów w restauracji w Bristolu. I on, tak mimochodem, proponował: a to podwyżkę, a to awans, a to staż w Londynie. Badał, na co zareaguję. Nie reagowałam na nic.

Małgorzata chce zdobyć licencję terapeutyczną i pracować w hospicjum onkologicznym.

- Dlaczego tam? Bo chcę rozmawiać z ludźmi, których już nic nie definiuje. Nie mają "pozycji zawodowej", "statusu społecznego". Są tylko, i aż, ludźmi.

Małgorzata nie żałuje, że pracowała w korporacjach. - Młodzi ludzie garną się do korporacji, bo myślą, że tam jest lepszy świat - wyjaśnia. - Ja miałam szczęście, bo ten świat poznałam. Gdyby mi się to nie udało, być może marzyłabym o pracy w koncernie do dziś. A tak, to mogę sobie pozwolić na luksus zmywania garów.

- Jeśli nie dam sobie rady w kuchni, zadzwonię do moich przyjaciół z wielkich firm. Przyjmą mnie i znowu będę "bizneswoman".

Wyspy szczęśliwe

Profesor Krzysztof Obłój zazdrości ludziom, którzy mieszkają na wyspach:

- Nasz świat jest już nie do ogarnięcia. Tu hula wiatr. Jest tyle dóbr, które trzeba mieć, zdobyć, osiągnąć. Ta pogoń bardzo męczy, ale strasznie zależy nam na tych dobrach, więc biegniemy. Ludzie z wysp wolniej żyją, mniej podróżują, mają mniej aspiracji. Ich świat ma naturalne granice. Nie muszą tak biec.

 

 

* Imiona oraz szczegóły identyfikujące niektórych bohaterów zostały zmienione.