Gazeta Wyborcza - 24/08/2002
KATARZYNA SURMIAK-DOMAŃSKA
Kotan pyta: Kochasz mnie?
Był podejrzany. Tuż po stanie wojennym, gdy panował reżim, on w dzienniku pokazywał uśmiechniętą młodzież trzymającą się za ręce, która manifestuje, że jest fajnie
Dyrektor Marywilskiej Przemysław Przybecki nie spał tamtej nocy w ogóle. Gdy dowiedział się o wypadku Marka, a było to około 23 w niedzielę, właśnie wracał samochodem po długim weekendzie do Warszawy. Zamiast do domu skręcił do Szpitala Bielańskiego. Dwie godziny siedział pod blokiem operacyjnym, aż z sali wyszedł chirurg. - Niedobre wieści - oznajmił.
Przybecki pojechał na Marywilską. Po mrocznym dziedzińcu krążyło kilkudziesięciu pensjonariuszy, którzy czekali na to, co im przywiózł.
Pomnik
Przemysława Przybeckiego poznaję w poniedziałek po południu w Centrum Pomocy Bliźniemu przy Marywilskiej 44.
Na drzwiach łazienki wisi kartka: "Jesteśmy winni za wodę już 23 tys. i dług rośnie. Kąpiel wyłącznie w godzinach...". Markot nigdy nie dotrzymywał terminów płatności za media, ale Marek Kotański sprawiał, że nigdy im ich nie odłączono. Tupał nogą, wzywał na pomoc telewizję, prasę oraz polityków, wygrażał i jakoś było. Miał nazwisko, autorytet, charyzmę. I tak żyli na kredyt już osiem lat.
- I co teraz będzie, jak pani myśli? - pyta cicho dyrektor.
- Pewnie przez jakiś czas nic wam nie grozi. Będzie chronić was pamięć po nim.
- Jak długo?
- Przez rok, dwa...
- Tak sobie myślę, że może trzy...
- A potem trzeba będzie coś wymyślić...
- Ale ja nie dorastam mu do pięt. Jestem nikim - kręci bezradnie głową Przybecki. - Chciałbym go naśladować, niektórzy mówią, że też mam jakąś tam charyzmę, ale gdzie mi do niego - uśmiecha się z zażenowaniem.
Pensjonariusze Centrum powiesili na bramie czarną flagę. Ze ściany w gabinecie prezesa zdjęli krzyż, zawieźli go do Nowego Dworu Mazowieckiego i wbili w ziemię przy jezdni, w miejscu wypadku.
Proszą, żebym napisała, że trzeba mu postawić pomnik.
Przemysław Przybecki był kiedyś bezdomny. Pił nałogowo, przez co rozpadła się jego rodzina. Trafił do noclegowni przy ulicy Powsińskiej w Warszawie. Było tam około osiemdziesięciu mężczyzn, w większości niepełnosprawnych. Pewnego dnia wszyscy stanęli przed groźbą eksmisji.
Przemysław uderzył do pewnego ministra, do pewnego senatora, do pewnego posła. Chcieli pomóc, ale nie byli skuteczni. Termin eksmisji nieubłaganie się zbliżał. Ktoś poradził, żeby spróbował z Kotańskim. - Umówił się ze mną telefonicznie w Cricolandzie przy Dworcu Centralnym, gdzie podpisywał swoją książkę. Podszedłem spięty. Poklepał mnie po ramieniu, powiedział: "Nic się, stary, nie martw, poradzimy coś". Skończył rozdawać autografy, wsiedliśmy w jego auto i pojechaliśmy na Powsińską. Następnego dnia byliśmy razem u ministra obrony narodowej Janusza Onyszkiewicza, który z miejsca załatwił odroczenie eksmisji o dwa miesiące. Kiedy w końcu trzeba się było wynieść, Marek koczował z nami na Dworcu. Potem ktoś ofiarował nam baraki przy ulicy Rudnickiego. Tak powstał pierwszy ośrodek Markotu.
Przemysław do dzisiaj mieszka w Markocie - ale już nie jako bezdomny. Jest dyrektorem Marywilskiej i koordynatorem do spraw Markotu w Polsce. Przestał pić, przestał palić, założył nową rodzinę. Może powiedzieć, że po tylu latach pracy z bezdomnymi pod okiem Marka stał się doświadczonym terapeutą. Kotański nauczył go przede wszystkim tolerancji.
- Alkoholicy, którzy przestają pić, często nienawidzą tych, którzy piją. On mnie oduczył tej nienawiści - wyjaśnia mi. - Szanował ludzi, umiał z nimi rozmawiać. Przez gesty, słowa, często wulgarne, docierał do wnętrza człowieka. Krzyknął: "Ty ch... na kaczych łapach, obudzisz się czy nie!?", i wiadomo było, że nie mówi tego z nienawiści, tylko po to, by wstrząsnąć człowiekiem. Nie zostawiał go z tymi słowami, był z nim dalej. Zależało mu. Prawie cały swój czas poświęcał biednym. Nie przypominam sobie, żeby miał kiedyś wolny weekend. Uratował setki tysięcy osób.
- Święty?
- Chyba tak. Wszyscy go kochali. Był jak Matka Teresa. Nawet więcej, bo jeszcze do tego był terapeutą.
W połowie lat 70. głośna stała się w Polsce książka psychoterapeuty Kazimierza Jankowskiego "Mój Sambhala". Autor, świeżo po powrocie z USA, opowiadał o swoim pobycie w organizacji Synanon. Pod tą nazwą kryje się pierwsza tzw. społeczność terapeutyczna. Założył ją w 1958 roku w Santa Monica w Kalifornii Charles Dederich. Początkowo była to grupka alkoholików, później większa komuna osób w różnym stopniu uzależnionych i nieprzystosowanych społecznie. Wkrótce Synanon stał się potężną fundacją wpływającą na nowe społeczności terapeutyczne powstające w Ameryce i Europie. Jedną z nich był Monar.
Podstawowe cechy społeczności terapeutycznej to: charyzmatyczne przywództwo, porządek i dyscyplina, praca, publiczna spowiedź, stosowanie kar za każde naruszenie norm grupowych. Najważniejszym narzędziem stosowanym w społeczeństwie terapeutycznym jest "gra".
Kazimierz Jankowski tak wyjaśnia jej zasady:
- Uczyń swoje życie jawnym, ujawnij wszystkie sekrety własne i cudze. Powiedz innym, co myślisz o nich i ich uczynkach;
- "Gra" jest przedstawieniem - ucz się grać coraz lepiej;
- Przesadzaj, wyolbrzymiaj, rób z igły widły, tak aby to, co mówisz o drobnych, ale ważnych, dokuczliwych sprawach, inni zobaczyli jak przez szkło powiększające;
- Szukaj konfrontacji, czyli staraj się znaleźć dziurę w całym;
- Używaj języka, który najlepiej wyraża twoje uczucia;
- W czasie "gry" wszyscy są sobie równi, niezależnie od statusu w organizacji, płci, wieku, rasy;
- Nie przenoś reguł "gry" na życie. Ono kieruje się swoimi własnymi zasadami.
Kazimierz Jankowski, autor również innego bestsellera "Od psychiatrii biologicznej do humanistycznej", skierował polską psychoterapię na nowe tory. Nimi poszli m.in. Andrzej Samson, Marek Liciński, Jacek Jakubowski. Także Marek Kotański, o którym szybko zrobiło się najgłośniej.
Pochodził z rodziny o tradycjach humanistycznych. Matka Ludwika była malarką, ojciec - profesor Wiesław Kotański - jest wybitnym japonistą. Marek skończył psychologię na Uniwersytecie Warszawskim. Początkowo pracował z alkoholikami, m.in. w izbie wytrzeźwień na Kolskiej w Warszawie.
Jagienka Wisłowska, była pracownica Monaru, dziś prowadzi klub Alternatiff dla uzależnionej młodzieży na warszawskiej Starówce. Poznała Kotańskiego pod koniec lat 70. w szpitalu psychiatrycznym w Garwolinie. On pracował jako terapeuta z narkomanami, ona odbywała praktykę.
- Pamiętam trwającą do rana "społeczność" [zebranie wspólnoty - pacjentów i terapeutów - red.], na której Marek rozpracowywał ukryty konflikt między dwoma pacjentami - opowiada. - Chodziło o kobietę. Napięcie między mężczyznami zupełnie rozwalało pracę zespołu. Marek doprowadził do tego, że ci faceci wyrzucili to z siebie sami. A dokładnie rzucili się na siebie i zaczęli się bić. Osiągnął coś bardzo ważnego. Pozwolił im na eksplozję emocji i oczyścił atmosferę.
Jak zachowałby się wobec takiego wyzwania tradycyjny psychoterapeuta z lat 70.?
- Próbowałby mediować, podawałby leki, za wszelką cenę nie dopuściłby do otwartego konfliktu - mówi Jerzy Siczek, terapeuta, w Monarze od 1982 roku.
W 1978 r. Kotański z grupą pacjentów opuścił Garwolin i przeniósł się do zrujnowanego domu w Głoskowie. Założyli Ośrodek Resocjalizacji Narkomanów. W 1981 r. powstał tam Młodzieżowy Ruch na rzecz Przeciwdziałania Narkomanii "Monar". Na początku lat 80. jego ośrodki powstawały jak grzyby po deszczu. Kotański trafił na dobry moment polityczny. Wiadomo było, że o narkomanii nie da się dłużej milczeć. Kotański o niej krzyczał, ale zarazem proponował nowe rozwiązania i nie unikał telewizji. Był jak znalazł.
- Co było nowatorskie w Monarze? Przede wszystkim to, że te same reguły obowiązywały terapeutę i nowicjusza narkomana. Marek wpadł na przykład na pomysł, że skoro walczymy z uzależnieniem, to nie powinniśmy też palić. I my, terapeuci, na raz-dwa zadeklarowaliśmy zerwanie z nałogiem, a ja symbolicznie wrzuciłem swoją ukochaną fajkę do rozpalonego kominka - Jerzy Siczek z uśmiechem wypuszcza dym z cybucha.
- A kawa, herbata? Przecież to też używki - dopytuję.
- Jak najbardziej. Monarowski standard to płaska łyżeczka herbaty na szklankę. Jak jakiś narkoman, zwłaszcza były więzień, zdradzał upodobanie do zbyt mocnej herbaty, zaraz zwracano mu uwagę. Jak nie skutkowało, poruszano sprawę na "społeczności" i gość dostawał szlaban na herbatę w ogóle. Obowiązywała abstynencja seksualna, pary małżeńskie były rozdzielane po różnych ośrodkach, żeby nie zamykały się w swoich związkach przed wspólnotą. Cenzurowana była także muzyka. Jeżeli ktoś na przykład zbyt często słuchał "Schodów do nieba" Led Zeppelin i podejrzanie się przy tym rozluźniał, to na "społeczności" padała propozycja, żeby odstawił muzykę, która najwyraźniej kojarzy mu się z ćpaniem. Społeczność terapeutyczna polega na tym, że ludzie sami na siebie uważają i wzajemnie się pilnują.
- To nie społeczność terapeutyczna, ale policyjna - protestuję.
- Właśnie, że nie - mówi Siczek. - W społeczności policyjnej człowiek na dole drabinki nie ma prawa donieść na tego, który stoi wyżej, a u nas jak najbardziej. Nowicjusz narkoman mógł donieść na terapeutę.
- Kotańskiemu zarzucano brutalne traktowanie pacjentów. Na czym to polegało?
- Niech pani sobie wyobrazi kogoś po detoksie, wycieńczonego przez narkotyki, kogo o świcie wygania się na długi jogging, a potem każe pracować kilkanaście godzin przy kopaniu ogródka. Za złamanie zasad karaliśmy się np. goleniem głowy. Ze wszystkiego trzeba się było tłumaczyć, nie miało się nic prywatnego. Brutalnie uczono pokory. Ludzie chodzili z tabliczkami na piersiach: "Jestem kłamcą", "Jestem k...".
Przyjaciel opowiadał mi, jak z dwojgiem pozamonarowskich znajomych nocował kiedyś w ośrodku, gdzie na dole odbywała się "społeczność". Ci ludzie byli zaszokowani, bo nagle w środku nocy usłyszeli, jak ktoś ryczy: "Jestem sk...!". A to były elementarne zachowania. Niektórzy na znak pokuty sami zgłaszali się do golenia głowy.
Liczne rytuały nadawały społeczności klimat zakonu. Przede wszystkim kostium, czyli granatowe robocze drelichy, dla terapeutów oczywiście też. Ceremoniałem było przechodzenie do wyższych etapów terapii. Odbywała się narada, podczas której nowicjusz miał szansę usłyszeć o sobie budujące rzeczy. Np.: "Patrzcie na Kazia, jeszcze pół roku temu nie wiedział, jak trzymać łopatę, a teraz, proszę, ten zagon z kapustą powstał dzięki niemu. Ukiszoną kapustę Kazia będziemy jedli przez całą zimę". I Kazio promieniał z dumy. Ci, którzy wchodzili w ostatni etap, podczas którego można już było wychodzić na zewnątrz, dostawali zegarki dla odmierzania nowego czasu. Na pożegnanie rozdawaliśmy złote łańcuszki. Prezenty fundowała grupa z wypracowanych pieniędzy. Wynajmowaliśmy się do pracy u okolicznych rolników albo przy sprzątaniu miasta.
- Czemu to miało służyć?
- Odradzaniu ludzkich wraków. W dniu wypełnionym wysiłkiem nie było czasu na rozmyślania o tym, że warto by zajarać, uciec. Nikt nie wymyślił do tej pory skuteczniejszej terapii.
Najważniejszą cechą, bez której społeczność terapeutyczna nie może istnieć, jest charyzmatyczny przywódca. Marek Kotański niewątpliwie nim był.
Ewa, była wychowawczyni w Monarze, wspomina: - Wchodził do gabinetu urzędnika i po dwóch minutach był z nim na ty. Stwarzał taką atmosferę, że nie wypadało mu odmówić. Miał dar urzekania ludzi. Pacjenci, których na przykład zabrał na wspólne wizytowanie jakiegoś ośrodka, czuli się wyróżnieni. Ich pozycja w grupie natychmiast rosła.
- Wszyscy byliśmy pod jego wpływem - przyznaje Jerzy Siczek. - Miał ogromną energię, pasję, umiejętność przebicia i porwania ludzi za sobą. Tworzył rzesze wiernych pretorianów i faworyt. Miał również przeświadczenie, że jest bardzo atrakcyjny jako mężczyzna, i lubił się w tym poczuciu utwierdzać. Rutynowym pytaniem do młodych pacjentek było: "Kochasz pana Marka? Powiedz, że kochasz".
Ewa pamięta szczególnie jedno zdarzenie. - O przyjęciu nowego pacjenta decydowała cała "społeczność". Każdy miał jeden głos. Taka była reguła, wprowadzona zresztą przez Marka. Pamiętam, jak kiedyś zjawiła się u nas pewna siebie seksowna blondynka. W pięć minut wszyscy faceci byli jej. Tonem wyższości oznajmiła, że "jest od Marka". Usiadła na "społeczności" i spojrzała na nas wyzywająco. Dla mnie było jasne, że ona nie będzie potrafiła się leczyć, za to może zdominować grupę. Udało mi się przekonać większość. Dziewczyna wybiegła wściekła z sali. "Dzwonię do Marka" - pogroziła mi. Za chwilę wróciła, mówiąc: "Jesteś proszona do telefonu". Podniosłam słuchawkę. A tam słyszę głos Marka: "Co ty sobie myślisz? Ty chyba jesteś psychopatką, zazdrosna jesteś o ładną dziewczynę. Masz ją natychmiast przyjąć". Obstawałam przy swoim. Marek zmienił ton. "Ale ona jest taka biedna..." - przekonywał. Nic nie wskórał. Dziewczyna nie dostała się do nas, ale wylądowała w innym ośrodku. Pobyła tam niedługo. Miał słabość do ładnych kobiet, ale jestem pewna, że nigdy nie przekroczył granicy, jaka musi dzielić pacjenta i terapeutę. Po prostu lubił być adorowany. Natomiast według mnie szkodliwa była jego niekonsekwencja. Ustalał żelazne reguły, które zdarzało mu się łamać. Uważał, że jako ich twórca i doświadczony terapeuta ma do tego prawo.
Kiedyś na zebraniu zarządu Monaru Kotan zaczął snuć wizję: - A jakby tak krańce Polski połączyć łańcuchem serc, serc ludzi, którzy nie chcą narkotyków? Gdyby oni na nasze hasło chwycili się za ręce? To połączyliby czy nie?
Połączyli. W 1983 roku Łańcuch Czystych Serc, czyli ludzi trzymających się za ręce, połączył Tatry z molo w Sopocie.
Rozmawiam o tamtych czasach z moim przyjacielem dziennikarzem. Oboje byliśmy wtedy nastolatkami.
Tomek: - Z tego, co pamiętam, to on podlizywał się komunie. Zawsze pełno go było w mediach.
- Był podejrzany - zgadzam się. - Było tuż po stanie wojennym, panował reżim, a on w dzienniku pokazywał uśmiechniętą młodzież trzymającą się za ręce, która manifestuje, że jest fajnie.
- Pamiętam, jak z kolegami chodziliśmy na "zrywanie łańcucha". Ustawialiśmy się w łańcuchu w dziesiątkę, łapaliśmy się za rączki, a jak przychodził ten liczący, to nagle rozbiegaliśmy się i robiła się dziura. Bardzo nas to bawiło.
- A pamiętasz, jak dzieci otaczały podobnymi łańcuchami swoje szkoły na znak, że nie chcą w nich papierosów? To było takie... socrealistyczne.
Tomek na początku lat 90. zaczął pracować z Kotańskim jako wolontariusz w Monarze przy Hożej w Warszawie. Wtedy poznał go osobiście i trochę zmienił o nim zdanie. - To był człowiek, który w jednym zdaniu potrafił przejść od sympatycznej pogaduchy do: "K...! Co ty sobie myślisz, naczynia niepozmywane!". Miewał cholernie zmienne nastroje, ale zarazem bardzo szybko wchodził w bezpośredniość, prawdziwą - nie plastikową.
Nie bardzo mnie to przekonuje: - Przypomnij sobie, jak do dziennikarzy w środku rozmowy wypalał nagle: "Kochasz mnie? Bo ja cię kocham". Nie czułeś w tym sztuczności?
- Czy ja wiem - Tomek wzrusza ramionami. - On się tak zachowywał i bez dziennikarzy. Taki był.
- Ale po co tak mówił?
- Może chciał powiedzieć, że najważniejsza jest miłość. Nie wiem, ale to nie było pajacowanie. Jak się go poznało lepiej, to się to rozumiało.
Ewa: - W kręgu narkomanów, którzy zawdzięczali mu życie, jego sposób bycia był przyjmowany z zachwytem. Wydawało mu się, że potrafi być guru dla innych. A tak oczywiście nie było. Był spontaniczny, szczery, impulsywny, ale czasem infantylny. To jego "Kochasz mnie?" odbierałam jako pytanie: "Czy nadajesz na tych samych falach co ja?".
Jerzy Siczek: - W Monarze byliśmy pod wrażeniem łańcucha. Pamiętam jednak, jak zastanawialiśmy się, czy stała obecność Marka w telewizji wtedy nie zaszkodzi wizerunkowi Monaru. Ale stanęło na tym, że jest to uzasadnione dobrem stowarzyszenia.
- Ja jeszcze wtedy nie byłam w Monarze i patrzyłam na łańcuch z przymrużeniem oka - mówi Jagienka Wisłowska.
- Czy Kotański był showmanem? - pytam dyrektora Przybeckiego.
- Był, ale tylko po to, by tysiące ludzi, za których wziął odpowiedzialność, miało co jeść. Nie dla własnej ambicji. Mówił: "Ja mam już tego dosyć, tej telewizji, prasy".
- W ten sposób popularyzował słuszną sprawę, więc było warto - uważa Ewa. - Niesprawiedliwe byłoby powiedzieć, że pomagał ludziom po to, by kreować samego siebie. Ale stwierdzenie, że kreował siebie, żeby pomagać ludziom, też nie jest prawdziwe.
Na innym zebraniu zarządu Kotański wyłuszczał kiedyś jakiś swój nowy pomysł. Jak to on zaczął się zapalać, przeszedł do wytykania współpracownikom inercji. W końcu zapytał, kto jest z nim i kto będzie realizował pomysł, a kto ma ochotę wyjść. Dla zwiększenia efektu zdjął nawet drzwi z zawiasów.
- Komu się nie podoba, to wyp...ć! - wrzasnął.
Zapadła cisza.
Kotański toczył oczami po sali.
- Co? Pewnie uważacie mnie za ch... i manipulanta!
Cisza.
Wtedy odezwał się Jerzy Siczek: "Czy za ch..., to nie ręczę, ale za manipulanta na pewno".
- I wtedy Kotan się uspokoił. Zaczęła się konkretna dyskusja. Inny człowiek - wspomina dzisiaj Siczek. - Te wybuchy miały walor segregujący. Kto spękał, ten stawał się pokornym wykonawcą jego zaleceń. Kto się postawił, stawał się partnerem, głosem krytycznym. On nie do końca ufał swoim wizjom, musiał je na okrągło konsultować. Biegał po pokojach, pytał sekretarek, czy lepiej brzmi łańcuch niewinnych serc, czy czystych. Podobna sytuacja zdarzyła się, gdy w latach 90. pracowaliśmy już wspólnie z Jagienką w biurze zarządu Monaru. W mojej obecności i w obecności kolegów zaczął robić jej dość bezczelne awanse, które dla mnie [prywatnie Jerzy i Jagienka są parą - red.] były obrazą. Zapytałem, czy chce w mordę. I on od razu odpuścił. Latał po pokojach i śmiał się, że do czego to dochodzi, właśni ludzie grożą mu daniem w mordę, i że już nie wolno pożartować.
- Sprawdzał, gdzie jest granica. Jak dziecko - uważa Jagienka Wisłowska. I zaraz dodaje: - Czasem mi się wydawało, że jemu takie prowokacje były potrzebne, żeby dostarczyć sobie adrenaliny potrzebnej do działania.
W 1994 r. podczas spotkania z ministrem zdrowia lekarzem Jackiem Żochowskim Kotański podszedł do niego szybkim krokiem przez hol. Ten, słysząc oddech Kotańskiego, nie dał mu nawet zacząć zdania. - Pan jest bardzo chory. Pan musi być natychmiast operowany - powiedział i chwycił za telefon. Podobno gdyby dłużej zwlekano z operacją, Marek Kotański umarłby osiem lat wcześniej na serce.
- Po chorobie Marek bardzo się zmienił - mówi Wisłowska. - Wcześniej znany był z głośnego propagowania prezerwatyw jako środka chroniącego przed AIDS. Pamiętam taki klub monarowski dla młodzieży na tyłach kina Moskwa, w którym w wielkiej misie leżały kondomy. Wrócił ze szpitala i oznajmił nam, że objawił mu się Jezus. Wkrótce podczas wizyty w prowadzonym przez nas klubie zapytał: "Macie tu prezerwatywy?". "Jasne, są w szafce". A on zrobił krok w tył. "Nie chcę nic o tym słyszeć" - powiedział. I przeżegnał się.
- Bywał destrukcyjny. Pamiętam, jak wywalił sensownego kierownika, bo ktoś mu coś na niego nagadał. A to była zwykła intryga, tylko że on się na tym nie poznał, bo sam nie był zdolny do intryg - wspomina Ewa.
- W Laskach, gdy mieszkańcy zaatakowali nasze domy dla dzieci z wirusem HIV, może nie doszłoby do otwartej konfrontacji, gdyby Marek nie wezwał od razu dwóch kompanii policji - mówi Jagienka Wisłowska. - W Bornem-Sulinowie był projekt założenia miasteczka dla bezdomnych w poradzieckiej bazie wojskowej. Trwały rozmowy z lokalnymi władzami. Władze się droczyły, ale czuć było, że się zgodzą. Trzeba im tylko było dać czas do namysłu, zagrać dyplomatycznie. Ale Marek, gdy nie usłyszał jednoznacznego "tak", wstał i zaczął obrażać urzędników. I do widzenia.
W 1995 r. Jerzy Siczek i Jagienka Wisłowska odeszli z Monaru.
- Miał manię wielkości? - pytam ich.
- O, tak - mówi Siczek. - Zaprowadził jedynowładztwo i autorytatywność.
- Słyszałam, jak raz powiedział: "Ze mną, za mną, ale nigdy nawet pół kroku przede mną" - dodaje Wisłowska.
- Skąd mu się to wzięło?
- Może z powodu swojego ojca? - zastanawia się Siczek. - Mam wrażenie, że miał kompleks ojca. Pamiętam, jak profesor otrzymał najwyższe państwowe odznaczenie japońskie, Marek biegał po Hożej, chwalił się, cieszył. Uważał, że jego ojciec jest wielki, i on też potrzebował być wielki.
- To w końcu nic złego. Przez to zrobił wielkie rzeczy - kwituje Wisłowska.
Uwielbiał skórzane ubrania. Po jego śmierci doliczono się ponad stu kurtek, płaszczy, marynarek i kamizelek. Kupował je albo dostawał w prezencie. Miał słabość do eleganckiej garderoby. Gdy wkładał nową rzecz, lubił przeglądać się w lustrze, przybierać pozy. Zawsze pochwalił elegancką garderobę u innych.
Kochał samochody, szybkie samochody, coraz szybsze. Jeździł jak szatan - szybko i nieostrożnie.
Zawsze można było pożyczyć od niego pieniądze.
Dbał, by ludzie w Monarze dobrze zarabiali.
Miał bzika na punkcie córki.
Marzył, żeby na starość zająć się samotnymi dziećmi. Mówił: "Będę taki dziadek Kotański otoczony gromadą dzieci".
W audycji radiowej poświęconej Kotańskiemu dr Barbara Czerska opowiadała, jak do Kotańskiego podszedł menel i pochwalił jego skórzaną kurtkę. Kotański zdjął ją od razu: - Podoba ci się, to bierz.
Ewa: - Ostatni raz rozmawiałam z nim w marcu tego roku. Zaprosił mnie na swoje 60. urodziny, które urządzał na Marywilskiej. Miałam wrażenie, że od czasu, gdy razem pracowaliśmy 20 lat temu, nic się nie zmienił. Znowu pytał: "Kochasz mnie, Ewka?". Powiedziałam, że kocham.
Przemysław Przybecki przysłał mi właśnie swoje pożegnanie dla Marka. Napisał w nim:
"Bez pytania o przyczynę trudnego położenia każdy dostanie tu swój koc, talerz zupy, swoje miejsce. Marku, przyrzekam to Tobie".
[-]
Korzystałam z książki Jerzego Siczka "Zmartwychwstali"