Ewa K. Czaczkowska, Tomasz Wiścicki

KSIĄDZ JERZY POPIEŁUSZKO

2004

 

(...)

 

Czy poznamy prawdę?

W sprawie zamordowania ks. Jerzego Popiełuszki znamy tylko pewną część prawdy - trudno nawet ustalić, jak wielką. Możemy określić przebieg wypadków od chwili, gdy samochód morderców, jadąc z włączonymi długimi światłami za autem księdza, zaczął oślepiać kierowcę i pasażera, zwracając ich uwagę - do momentu desperackiego skoku Waldemara Chrostowskiego. Pewność możemy mieć co do obrażeń księdza, które ujawniono podczas oględzin zwłok i sekcji. Przy tych czynnościach obecne były dwie godne pełnego zaufania osoby: wybitny specjalista medycyny sądowej prof. Edmund Chróścielewski oraz mec. Jan Olszewski.

Pewnym elementem ostatnich godzin życia ks. Popiełuszki są odnalezione narzędzia zbrodni. Za fakt niepodważalny należy uznać przyznanie się sprawców. Nikt nie podał przekonującego uzasadnienia, dlaczego mieliby wziąć na siebie cudzą zbrodnię. Zorganizowanie takiej mistyfikacji w sposób przekonujący wydaje się zresztą przekraczać możliwości organizacyjne "resortu" - ogromne, ale jednak ograniczone.

Dlatego możemy stwierdzić, że ksiądz został zamordowany w sposób przynajmniej zbliżony do opisanego w Toruniu, w określonym tam czasie, przez trzech skazanych tam oficerów SB, a obrażenia i przyczyna śmierci podane na procesie także odpowiadają prawdzie.

Reszta oparta jest na słowach funkcjonariuszy MSW - resortu, do którego zadań należała dezinformacja. Dlatego wizję wyłaniającą się z ich słów można uznać za jedynie najbardziej prawdopodobną, oczywiście w tych częściach, które nie zawierają wewnętrznych sprzeczności i nie kłócą się z tym, co wiadomo skądinąd oraz ze zdrowym rozsądkiem.

- Tylko bardzo szczegółowe śledztwo, przeprowadzone niedługo po wypadkach, pozwoliłoby wykryć ewentualne rozbieżności między scenariuszem a rzeczywistością - mówi Jan Olszewski. - Dziś jest na to za późno.

Bezpośrednie okoliczności popełnienia zbrodni można więc uznać za w zasadzie znane - z powyższymi zastrzeżeniami. Nawet zresztą gdyby okazało się, że mordercy pastwili się nad księdzem w nieco inny sposób i w innych miejscach - niewiele to zmienia.

Inaczej jest z całym mechanizmem, który doprowadził do zbrodni i który działał także po jej popełnieniu. Bezpośredni sprawcy byli przecież funkcjonariuszami państwowymi i zbrodni dokonali w ramach "obowiązków służbowych". Fundamentalne znaczenie miałoby poznanie tego mechanizmu.

Niestety, w tej części skazani jesteśmy na hipotezy i możemy jedynie rozważać ich prawdopodobieństwo, nie mając pewności, jaka była prawda. Zestawienia tych hipotez dokonał Filip Musiał, historyk z krakowskiego IPN *[Kto zabił?, opr. F. Musiał, współprac. KB, "Kontrapunkt" nr 38, dodatek do "Tygodnika Powszechnego".]. Jego systematyzacja wyznacza zasadnicze ramy poniższych rozważań, z takim wszakże zastrzeżeniem, że hipotezy mają charakter modelowy i przynajmniej niektóre z nich bynajmniej się nie wykluczają.

Jako zupełnie absurdalną odrzucić można hipotezę pierwszą: samodzielnego działania czterech oskarżonych. Ta wersja była jednym z elementów propagandowej oprawy procesu toruńskiego. Jednak działanie niezależnej grupy w takiej strukturze, jak komunistyczne MSW, można włożyć między bajki. Wszyscy niewątpliwi mordercy byli doświadczonymi, sprawdzonymi - i z całą pewnością wciąż od nowa sprawdzanymi... - funkcjonariuszami SB. Przed, po i w trakcie swego działania utrzymywali kontakty ze swymi kolegami i zwierzchnikami. O kontaktach tych niewiele wiadomo - poza tym, że niewątpliwie były.

Wersja samodzielnego działania także dlatego nie nadaje się do poważnego rozważania, że nie mają większego sensu możliwe uzasadnienia "samodzielności" czterech esbeków. Odrzucić należy wszelkie opowieści, których nie szczędzą nam sprawcy, jakoby nie chcieli zabić księdza ani w ogóle nikogo. Przeczą temu staranne przygotowania, imponująca kolekcja zgromadzonych przez nich narzędzi zbrodni, sam sposób ich działania, wreszcie - wspomniane parokrotnie worki z kamieniami, których jedynym racjonalnym uzasadnieniem jest topienie ofiar, jeszcze żywych lub już martwych.

Równie niedorzecznie brzmią tłumaczenia, jakoby esbecy załatwiali osobiste porachunki - patrz: kontrolowany wybuch nienawiści Piotrowskiego na procesie toruńskim - albo też chcieli się zasłużyć przed zwierzchnikami bez ich wiedzy. MSW nie było miejscem działania "samotnych jeźdźców" - terror komunistyczny nigdy nie był ślepy ani chaotyczny, ale starannie organizowany, przemyślany i kierowany. Prywatna zemsta mogła się zdarzać na samym początku, w latach czterdziestych, ale nie w "uporządkowanych" latach osiemdziesiątych. Podobnie wersja "samodzielnej zasługi" nie mieści się zupełnie w logice działania "resortu" - tam awansowano za akcje uzgodnione ze zwierzchnikami *[Hipoteza, którą Musiał traktuje odrębnie - zamordowanie księdza jako odwet za wystawę o czterdziestoleciu Polski Ludowej w kościele św. Stanisława Kostki - jest w istocie jednym z wariantów hipotezy "samodzielności" sprawców, nawet jeśli miałby w tym uczestniczyć Płatek. Wydaje się ona równie nieprawdopodobna: decyzja o pozbawieniu życia tak popularnej postaci jak ks. Popiełuszko była zbyt poważna, by można sobie wyobrazić, że zadecydował o tym jeden incydent, nawet gdyby bardzo zirytował któregoś ze sprawców albo nawet wszystkich. Zob. tamże.].

Nie da się obronić także hipoteza druga: zabójstwo dla ukrycia nieudanej próby zwerbowania księdza jako agenta w Watykanie. Wokół tej hipotezy zbudował swą książkę ceniony reporter, Krzysztof Kąkolewski *[K. Kąkolewski, Ksiądz Jerzy w rękach oprawców. Rzeczywiste przyczyny i przebieg porwania i zamordowania ks. Jerzego Popiełuszki, współpr. J. Kąkolewska, Warszawa 2004.]. Traktuje ją zresztą właściwie jako pewnik, w ostrych słowach odrzucając wszystkie inne. Zasadniczą słabością tej wersji jest to, że - jak już była o tym mowa - w ostatnich dniach przed zamordowaniem ks. Popiełuszki jego wyjazd do Rzymu stał się definitywnie nieaktualny. Co więcej, jak wynika z zeznań Adama Pietruszki na powtórzonym procesie jego zwierzchników, SB o tym wiedziała z podsłuchu w rezydencji prymasa. Nie widać powodów, dla których były wicedyrektor Departamentu IV miałby w tej akurat sprawie kłamać.

Ten jeden argument zamyka rozważania nad hipotezą werbunku. Dla porządku warto wymienić jeszcze inne. Otóż sam pomysł werbunku agenta za pomocą tortur - a tak twierdzi Kąkolewski - wydaje się dość osobliwy, zwłaszcza jeśli miałby on potem przebywać w Watykanie - miejscu, w którym komunistyczne tajne służby miałyby wyjątkowe trudności z utrzymaniem nad nim kontroli. Poza tym ks. Popiełuszko dał nieraz wyraz swej wyjątkowej sile charakteru - czyżby przedstawiciele służb - polskich lub sowieckich - nie zdawali sobie z tego sprawy? Owszem, w swoim zadufaniu mogliby sądzić, że uda im się go złamać, ale czy naprawdę wierzyli, że nikt nie zauważyłby żadnej zmiany w zachowaniu księdza? Werbunku dokonywano zresztą w wyniku całego procesu, opisanego w stosownych instrukcjach - dlaczego w tym przypadku mieliby się posłużyć metodą "wszystko albo nic": zwerbujemy, a jak się nie uda, to zabijemy? I wreszcie - pożytek z takiego agenta byłby niewielki, dużo mniejszy niż z dowolnego prałata w rzymskiej kurii. Owszem, papież bardzo cenił ks. Jerzego jako duszpasterza, ale trudno sobie wyobrazić, by w Rzymie mógł on odgrywać inną rolę niż studenta któregoś z tamtejszych uniwersytetów. Wszystko to sprawia, że hipotezę morderstwa w wyniku nieudanego werbunku uznać można za zupełnie fantastyczną.

Hipoteza trzecia zakłada, że ks. Popiełuszko został zamordowany na polecenie władz nadrzędnych - kierownictwa MSW. Oznaczałoby to bezpośrednią odpowiedzialność najwyższych władz PRL. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych było elementem struktury władzy i tak ważna decyzja, jaką byłoby polecenie zabicia niezwykle popularnego księdza, musiałaby zapaść na szczeblu wyższym niż policyjny - w kierownictwie politycznym.

Ta hipoteza ma jednak pewną istotną słabość. Morderstwami politycznymi w PRL zajmowali się najskuteczniej "nieznani sprawcy". Ta forma zabijania jest najwygodniejsza z punktu widzenia tych, którzy wydają takie rozkazy: ofiara ginie, nikogo za rękę nie złapano, bo i nikt złapać nie próbuje, a wszyscy i tak wiedzą, kto zabił, i się boją. Gdyby więc "po prostu" chciano pozbyć się niewygodnego kapłana, nie widać powodu, dla którego nie mieliby tego zrobić właśnie nieznani sprawcy. W takim przypadku nawet ciało nie musiałoby się znaleźć - nie można by wtedy nawet przeprowadzić procesu beatyfikacyjnego... Z punktu widzenia władz - same zyski.

Tak właśnie - o czym mało kto wie - miał zginąć ks. Henryk Jankowski. 28 stycznia 1983 roku koło Pelplina jego dostawczy Mercedes rozbił się na drzewie. Kierowca i jego dziesięcioletnia córka zginęli. Ksiądz wysiadł w Pelplinie, dziesięć minut wcześniej...

Śledztwo w tej sprawie rozpoczynano dwa razy - i umarzano z powodu braku znamion przestępstwa. W 1983 roku "winny" okazał się samochód. W 1996 (!) roku samochód był już sprawny, a przyczyną "wypadku" okazał się... nagły podmuch wiatru i gołoledź. Temperatura była wówczas powyżej zera, a kierowca - bardzo doświadczony i ostrożny...

Pojawia się tu problem szerszy: według jakich kryteriów system komunistyczny wybierał swe ofiary? Owszem, morduje się ludzi aż do końca istnienia ustroju komunistycznego, ale giną bynajmniej nie tylko i nie przede wszystkim najgroźniejsi przeciwnicy systemu.

Jak już była wielokrotnie o tym mowa, traktowanie ks. Jerzego jako działacza opozycji byłoby zupełnie fałszywe. Dla przedstawicieli władzy, którzy podejmowali decyzje mające wpływ na jego życie i śmierć, był on jednak przede wszystkim groźnym przeciwnikiem systemu. Tak samo Kościół nie był dla nich Ciałem Mistycznym Chrystusa ani Ludem Bożym, ale - opozycyjną strukturą, groźną, bo mającą szerokie społeczne poparcie. Dlatego decyzja o zamordowaniu księdza dla tych, którzy ją podjęli - kimkolwiek byli - służyła rozwiązaniu problemu politycznego.

Oczywiście, ks. Popiełuszko był groźny, bo nieustraszenie mówił prawdę, był niezmiernie popularny, skupiał wokół siebie ludzi z różnych środowisk.

- Dlaczego on? Miał w sobie magnetyzm - odpowiada Krzysztof Piesiewicz.

To jednak kwalifikowało się do intensywnych działań dezintegracyjnych i takie też wobec księdza podejmowano. "Kamulki do nóg" to jednak nie był w łatach osiemdziesiątych typowy sposób traktowania nawet bardzo groźnych opozycjonistów. Księdza jednak zabito.

Można się obawiać, że nigdy nie dowiemy się, jakie kryteria obowiązywały przy doborze ofiar do "usunięcia". Nawet przy "łagodniejszych" metodach dezintegracji dbano o to, by nie pozostawiać śladów na piśmie. Trudno też liczyć na to, by ktokolwiek zaangażowany w podejmowanie decyzji o zabijaniu miał ochotę o tym opowiadać.

Sprawa zamordowania ks. Popiełuszki wiązała się z wielkimi kosztami dla władz. Nie darmo esbecy oburzali się, że ujawnia się metody działań operacyjnych. Nawet starannie wyreżyserowany proces toruński dostarczył każdemu, kto ma oczy i uszy, niesłychanej zupełnie wiedzy o tej strukturze bezprawia, jaką było komunistyczne MSW. Musiał istnieć powód, dla którego zdecydowano się tę cenę zapłacić - łącznie z tym, że funkcjonariuszom bezkarnym z definicji, nawet w przypadku przestępstw pospolitych, dano tym razem tak nietypowe polecenie, jak "dać się chwilowo zamknąć".

Takiego uzasadnienia poniesionego ryzyka dostarcza hipoteza czwarta - prowokacji politycznej przeciw opozycji. W tej wersji zamordowanie księdza ma być sygnałem dla przeciwników systemu, że "żarty się skończyły": skoro ginie ktoś taki jak ks. Popiełuszko, nikt nie może czuć się bezpiecznie. Dalszy ewentualny scenariusz według tej hipotezy nie jest jasny: sprowokowanie opozycji do użycia przemocy po to, by uzasadnić dalszy terror? A może jeszcze coś innego? W każdym razie - w tym wariancie nie tylko nie należy ukrywać, że morduje MSW - wręcz przeciwnie.

Ta hipoteza wyjaśnia jeden z najdziwniejszych elementów zbrodni: podrzucenie przy samochodzie księdza orzełka z milicyjnej czapki, w dodatku - nieaktualnego wzoru. Sąd w Toruniu pominął wyraźną ekspertyzę milicyjnych kryminalistyków, że orzełek w ogóle nie był przytwierdzony do czapki Chmielewskiego.

Wokół tej hipotezy jest jednak mnóstwo znaków zapytania. Jaki konkretnie przebieg wypadków chciano sprowokować? Kto konkretnie tę prowokację podjął? I dlaczego od niej najwyraźniej odstąpiono?

Inne, bardziej konkretne pytanie, dotyczy ucieczki Waldemara Chrostowskiego. Nie brak głosów, że ucieczkę mu umożliwiono. Rzeczywiście, potraktowano go dziwnie: posadzono obok kierowcy, nie przypięto pasem bezpieczeństwa, założono kajdanki, ale z zeszlifowanym zatrzaskiem, nawet słowa Piotrowskiego, że Chrostowski wyrusza w "ostatnią drogę", wyglądają jak swego rodzaju rozwianie złudzeń. Zdezorientowany przebiegiem wypadków kierowca-przyjaciel księdza od tej chwili wie, że nie ma nic do stracenia.

Z drugiej strony - hipoteza świadomego popchnięcia go do ucieczki ma istotne słabości. Przede wszystkim - szansa ocalenia przy skoku z pędzącego samochodu nie była wielka. Jeśli - jak twierdzą zwolennicy tej wersji - porywacze świadomie umożliwili skok, by Chrostowski mógł zaświadczyć, że pochodzą oni z MSW, oparcie całej prowokacji na tym, że były komandos przeżyje skok i będzie w stanie zeznawać, było szalenie ryzykowne. Poza tym - skąd mogli wiedzieć, że w ogóle wyskoczy? Siedząc obok kierowcy, mógł się na niego rzucić i spowodować wypadek - wtedy śmiertelnie zagrożeni byliby wszyscy w samochodzie, a takimi ryzykantami esbecy nie byli. Jak wiemy, Chrostowski rozważał taką możliwość. Poza tym - Pękala zeznał już w latach dziewięćdziesiątych, że to Piotrowski, siedzący z tyłu samochodu po prawej stronie, a więc za Chrostowskim, złapał go w chwili skoku za marynarkę, oddzierając mu jej połę *[K. Daszkiewicz, Kulisy zbrodni. Dziesiąty rok od morderstwa ks. Jerzego Popiełuszki, 1994, s. 31.]. Taki gest sprawia wrażenie spontanicznej reakcji na nieoczekiwane zdarzenie.

Krzysztof Piesiewicz nie wierzy w to, że porywacze zakładali ucieczkę Chrostowskiego.

- Oni byli pewni siebie - mówi. - Gdzie będzie uciekał? Nie wierzyli w to.

Z wymienionych powodów wydaje się, że skok Waldemara Chrostowskiego był raczej owocem jego desperackiej decyzji, a nie elementem przebiegłej prowokacji.

Mimo tych wszystkich niejasności - hipoteza prowokacji wydaje się godna uwagi, przynajmniej jako częściowe wytłumaczenie morderstwa, zwłaszcza na początku. Prowokacja - jeśli do niej doszło - z nieznanych powodów okazała się jednak, jak można sądzić, nieudana.

Kolejna, piąta hipoteza wiąże śmierć ks. Popiełuszki z walkami frakcyjnymi w PZPR. Tę wersję dość konsekwentnie podają przedstawiciele najwyższych władz partyjnych z lat osiemdziesiątych, z Wojciechem Jaruzelskim i Czesławem Kiszczakiem na czele. W ich interpretacji, ich grupa - "reformatorów" - padła ofiarą prowokacji ze strony "dogmatyków", "partyjnego betonu". Taka była interpretacja tła zbrodni podczas procesu toruńskiego - równolegle z hipotezą "samotnych jeźdźców", z tym że wersja prowokacji ze strony dogmatyków odgrywała rolę istotniejszą. Jak się wydaje, to właśnie w nią przede wszystkim miało uwierzyć społeczeństwo.

Hipoteza walk frakcyjnych zasługuje na uwagę. Wyjaśnia ona, dlaczego postanowiono ujawnić przynajmniej bezpośrednich sprawców oraz wydelegować ich do więzienia. Poza tym jest faktem, że w latach osiemdziesiątych w kierownictwie partyjnym istniały napięcia na tle sposobu wychodzenia z kryzysu, w jaki zabrnął komunizm. Niewątpliwie linia Jaruzelskiego i Kiszczaka, u której końca był pomysł podzielenia się władzą przy Okrągłym Stole - bo nie oddania władzy, tego bynajmniej nie planowano! - miała swoich wewnętrznych oponentów.

Z drugiej strony - podział komunistów na "beton" i "liberałów" jest stary jak sam komunizm i musi budzić nieufność. Przez cały czas wykorzystywano go do mamienia społeczeństwa - u siebie i za granicą - i do zdobywania poparcia dla "liberałów" za pomocą groźby, że "twardogłowi" tylko czyhają na władzę. Poza tym nader często okazywało się, że "liberałowie" robią właściwie to, co zrobiliby "twardogłowi" - oczywiście dlatego, że muszą, żeby nie było jeszcze gorzej...

O ile więc podziały, napięcia i konflikty za fasadą "centralizmu demokratycznego" istniały niewątpliwie zawsze, to jednak - jak można sądzić - rzadko układały się one w klarowny obraz dwóch obozów - dobrego i złego. Wiele wskazuje na to, że w omawianym okresie nie było inaczej.

Wyraźne poszlaki wskazują na to, że w partyjno-bezpieczniackim aparacie toczyła się wówczas jakaś gra, jednak Kiszczak i jego zwolennicy byli jej uczestnikami, a nie jedynie ofiarami. Przypomnijmy podejrzenie rzucone przez Pietruszkę, że minister znał zapis podsłuchu po pierwszym zamachu Piotrowskiego na ks. Popiełuszkę. Jeśli tak rzeczywiście było - dlaczego nie zareagował? Dlaczego wkroczył do akcji dopiero po drugim, udanym zamachu? Kiszczak, o dziwo, nie zaprzeczył stanowczo, że widział zapis podsłuchu. Czyżby obawiał się, że zaginiony dokument z jego parafą, wskazującą, że się z nim zapoznał - może się nagle dziwnym trafem odnaleźć? Do tego dodać należy uporczywie krążące pogłoski, że zbrodniarze byli obserwowani. Mocnym potwierdzeniem tych pogłosek była "przypadkowa" obecność dwóch funkcjonariuszy wojskowych służb specjalnych w bydgoskim kościele, gdy ks. Popiełuszko wygłaszał ostatnie w swym życiu kazanie.

Na rok 1984 przypada istotna faza usuwania z kolejnych stanowisk poprzednika Czesława Kiszczaka na stanowisku ministra - Mirosława Milewskiego. Wypomniano mu wówczas - z kilkunastoletnim opóźnieniem - aferę "Żelazo", skandal zupełnie niebywały, nawet jak na standardy komunistycznych służb specjalnych. PRL-owski wywiad zorganizował mianowicie w Europie Zachodniej regularną bandę rabunkową dla zdobywania środków. W dodatku łupy w dużej części nie trafiły na fundusz operacyjny, tylko do prywatnych kieszeni towarzyszy wysokiego stopnia *[O aferze "Żelazo" i jej ewentualnych związkach z zamordowaniem ks. Popiełuszki K. Daszkiewicz, Kulisy..., 204-221.].

W aparacie trwały więc wówczas walki i jest wysoce prawdopodobne, że ksiądz był pionkiem w tej grze. Traktowanie jednak Kiszczaka jako nieledwie obrońcy ks. Popiełuszki, przy którym włos by mu z głowy nie spadł, gdyby nie - skądinąd rzeczywiście wyjątkowo złowroga - postać Milewskiego, robi wrażenie, mówiąc delikatnie, nieporozumienia. Otwarta pozostaje kwestia związku ze zbrodnią kierownictwa politycznego. Jeśli wokół przygotowań do śmierci księdza toczyła się jakaś gra, jest nieprawdopodobne, żeby nie sięgała na poziom polityczny, ponad MSW. W tej sprawie jednak skazani jesteśmy jedynie na spekulacje.

Bezdyskusyjne jest natomiast, że gen. Kiszczak usiłował wykorzystać zamordowanie ks. Popiełuszki do wzmożenia ataków na Kościół. To on osobiście formułował w tej sprawie daleko idące propozycje dla Biura Politycznego. Wydaje się, że do takiej ofensywy jednak nie doszło - po zamordowaniu księdza nie nastąpiła planowana przez ministra eskalacja. Nie wiadomo, dlaczego tak się stało.

I wreszcie hipoteza szósta, wiążąca zamordowanie księdza z działaniem sowieckich służb specjalnych. Po tym, co usłyszeliśmy w latach dziewięćdziesiątych, można, jak się wydaje, powiedzieć na ten temat dwie rzeczy: po pierwsze - że udział KGB jest wysoce prawdopodobny, po drugie - że bardzo niewiele ponad to da się powiedzieć.

- W tamtą stronę szły różne sznurki - po linii wojskowej, ubeckiej, partyjnej - mówi Krzysztof Piesiewicz.

Zmieniające się "rewelacje" Piotrowskiego na temat jego kontaktów z KGB w większości nie zasługują na wiarę, niektóre są wręcz absurdalne, jednak jego związki ze Wschodem są bardziej niż prawdopodobne.

Zdaniem Jana Olszewskiego, prawie wykluczone jest, by oddziaływanie ze strony sowieckiej następowało drogą formalną, poprzez wszystkie struktury polityczne - takie sprawy załatwia się inaczej. Prawdopodobnie odpowiednie komórki KGB porozumiewały się z odpowiednimi komórkami tutaj. Trudno powiedzieć, na jakim szczeblu w Polsce było to aprobowane, wątpliwe jednak, by Piotrowski nie meldował niczego swoim szefom. Musiał być ktoś wtajemniczony wyżej niż on.

Mecenas Olszewski pamięta, że w materiałach śledztwa były dane z biura paszportowego o służbowych wyjazdach Piotrowskiego do Moskwy, a także informacje o jego koncie dewizowym, w rublach. W materiałach, które trafiły do sądu, już tego nie było. Wszystko, co wskazywało na jakiekolwiek związki Piotrowskiego z Sowietami, zostało starannie usunięte między zamknięciem śledztwa a skierowaniem aktu oskarżenia do sądu - żeby nikomu nic takiego nie przyszło do głowy.

Krzysztof Piesiewicz z kolei zapamiętał, że do dyrektora laboratorium kryminalistycznego KG MO wydzwaniał przedstawiciel sowieckich służb w MSW i wypytywał o wyniki badań.

Z oficjalnego opracowania na temat Grupy "D" wynika, że główni bohaterowie - Piotrowski, Pietruszka, Płatek - nieraz pielgrzymowali do towarzyszy sowieckich, a przecież zachowane dane są wyrywkowe.

Szczególne wrażenie robi informacja o udziale przyszłego zabójcy księdza w kilkuosobowej delegacji na rozmowy z "kolegami" z CSRS w 1980 roku. Piotrowski miał wówczas 29 lat i pełnił funkcję bardzo wysoką jak na swój wiek, ale bardzo niską, jak na tak odpowiedzialne zadanie. Związki ze służbami sowieckimi mogłyby też tłumaczyć - obok osobistych "predyspozycji" - błyskawiczną karierę Piotrowskiego w "resorcie".

Na temat charakteru tych związków - także zresztą wyżej stojących funkcjonariuszy, znanych z ławy oskarżenia - można oczywiście tylko spekulować. Sam Piotrowski utrzymuje, że nie miały one charakteru agenturalnego, tylko rutynowy. Rzeczywiście, rutynowe kontakty służb PRL-owskich i sowieckich były bardzo silne - służby specjalne całego bloku tworzyły całość, choć części obdarzone były pewną niezależnością. Jednak niewielu jest agentów, którzy się do tego przyznają - cóż by z nich byli wtedy za agenci...

Mecenas Jan Olszewski ma swoją koncepcję, którą próbował przekazać w Toruniu, co - jak mówi - wywołało pewien popłoch na sali sądowej. Zauważa, że Pękala był jedyną osobą, którą mógł rozpoznać Waldemar Chrostowski. Esbek uczestniczył w rewizji w mieszkaniu księdza, przy której obecny był przyjaciel księdza. Przyszły zabójca nie został jednak uwidoczniony w protokole.

Zdaniem Olszewskiego, Chrostowskiemu umożliwiono ucieczkę z nadzieją na to, że Pękalę rozpozna jako uczestnika rewizji. W konfrontacji wzięliby jednak udział tylko funkcjonariusze, którzy zostali umieszczeni w protokole. Chrostowski w tej sytuacji albo nie rozpoznałby nikogo, albo - zgodnie ze znanym mechanizmem psychologicznym - uległby sugestii i wskazał kogoś podobnego, kto - jak by się okazało - ponad wszelką wątpliwość był wtedy zupełnie gdzie indziej. I w jednym, i w drugim przypadku jego zeznania można zakwestionować. Do tego dodać należy podpiłowane kajdanki, także działające na niekorzyść wiarygodności tego świadka, i jeszcze orzełka podrzuconego na miejscu porwania, ale - nieużywanego wzoru.

Wskazywałoby to na nieudolną próbę obciążenia MSW odpowiedzialnością za porwanie księdza. Towarzyszyłyby temu rozpowszechniane przez SB pogłoski, których wyraźne ślady pojawiły się w procesie toruńskim: że ksiądz uciekł za granicę, zszedł do podziemia albo został zamordowany przez ludzi "Solidarności". Oczywiście, mało kto ze zwolenników opozycji by w to uwierzył, ale z aparatu - zapewne tak. Wszystko to wywołałoby ogólny zamęt.

Taki był, zdaniem mec. Olszewskiego, pierwotny zamysł władz. Nie wiadomo jednak, dlaczego nie został on ostatecznie zrealizowany.

- Moim zdaniem, nie było to wszystko możliwe bez inspiracji sowieckiej - mówi Jan Olszewski. - Wskazuje na to wyraźnie imienne zaatakowanie księdza w prasie moskiewskiej niedługo przed jego zamordowaniem. To była niesłychana rzadkość. Wskazywało to na wyraźne zainteresowanie Moskwy jego osobą. Gdyby nawet ktoś planował w Polsce jakąś akcję przeciw księdzu, to po takim tekście musiałby przynajmniej przeprowadzić konsultacje z towarzyszami sowieckimi.

Ksiądz Popiełuszko został zamordowany w szczególnym okresie, bo w czasie krótkich, przejściowych rządów w Moskwie Konstantina Czernienki, które - jak się niedługo potem okazało - zakończyły stabilny (wtedy tak się wydawało) byt Związku Sowieckiego. Po nim przyszedł Michaił Gorbaczow.

Nikt z opozycji ani Kościoła nie spodziewał się wyboru Gorbaczowa - przypomina Krzysztof Piesiewicz.

Jan Olszewski przypuszcza, że zamordowanie ks. Popiełuszki było elementem gry na bardzo wysokim szczeblu - nawet nie między Moskwą a Warszawą, ale w samej Moskwie. Wiadomo było, że toczy się bezwzględna walka o to, kto będzie rzeczywistym następcą Breżniewa. Z jednym z pretendentów związana była Warszawa i właśnie w niego ktoś z aparatu KGB albo wyżej chciał uderzyć, atakując jego polskich protegowanych.

- W 1983 roku do Polski przyjechał szef KGB Kriuczkow - przypomina tamte czasy Krzysztof Piesiewicz. - Przez dziesięć dni Kiszczak jeździł z nim po Polsce. Po jego powrocie zaczynają się porwania działaczy opozycji w rejonie Torunia-Bydgoszczy. Wtedy też ginie Piotr Bartoszcze. Starcy w Moskwie mogli mieć dosyć tego, że oporu w Polsce nie można zgasić. Oni nie zdawali sobie sprawy z tego, że stan wojenny dokonał spustoszeń - zgaszono "narrację nadziei", która umożliwiła 1980 rok.

Jeśli więc można się pokusić o podsumowanie tego przeglądu hipotez, ks. Popiełuszko zapewne padł ofiarą jakiejś skomplikowanej gry z udziałem Moskwy. Na temat szczegółów tej gry nie sposób wyjść poza spekulacje. Jej uczestnikami były polskie i sowieckie służby specjalne, a także polskie i sowieckie władze partyjne. Gracze nie mieli nic przeciw temu, by przy okazji usunąć niewygodnego "kontrrewolucjonistę w sutannie". Ich ambicje sięgały jednak - jak można sądzić - dużo dalej i wyżej, ku temu, co ich najbardziej interesowało: władzy.

Oczywiście, takie podsumowanie dotyczy jedynie sposobu myślenia jego bezpośrednich i pośrednich zabójców. Nie kłóci się to z uznaniem ks. Jerzego za męczennika za wiarę. Wręcz przeciwnie - właśnie człowiek mówiący nieustraszenie prawdę, gorliwy kapłan, człowiek głębokiej wiary szczególnie dobrze nadawał się jako ofiara i element prowokacji. Komuniści zajadle zwalczali Kościół jako politycznego i ideologicznego konkurenta, mimo że nie należał on do porządku władzy. Kościół świadczący o Chrystusie był przez totalitarną władzę postrzegany jako zagrożenie dla niej. Najzupełniej słusznie, chociaż Kościół zagrażał komunizmowi w zupełnie innym porządku, niż się to wydawało ideologom marksizmu i pragmatykom władzy. Ksiądz Jerzy Popiełuszko zwalczany był przez komunistów jako polityczny przeciwnik - zginął jako świadek Chrystusa.

- Tacy ludzie, jak mordercy księdza, nie biorą pod uwagę, że istnieje granica, poza którą zastraszenie już się nie uda - zauważa Krzysztof Piesiewicz. - Za tą granicą zaczyna się sacrum. Nie przekroczyli tej granicy nawet 13 grudnia. Stan wojenny był nieakceptowany, ale zrozumiały z punktu widzenia ich interesów, a także zagrożeń. Wtedy liczyliśmy się przecież nawet z sowiecką interwencją.

Zabicie księdza oznaczało przekroczenie tej granicy. Pojawił się męczennik, którego poświęcenie nakłada na innych zobowiązanie wobec wspólnoty. Takie wydarzenia umykają logicznemu opisowi wydarzeń w inną przestrzeń - aksjologii, która wywołuje efekt psychologiczny. Może dlatego to już nie mogła być kolejna ofiara nieznanych sprawców? Pękala mówił przed sądem: "Myśmy działali jak automaty". Chmielewski: "Ja, proszę sądu, już nic z tego nie rozumiem. To jest jakaś wojna światów". Mordowanie księdza nie mieściło się w logicznym porządku rzeczy. Albo ktoś genialnie, z niezwykłą przenikliwością to przewidział i chciał uruchomić prowokację, zmierzającą do totalnej konfrontacji, albo zupełnie tego nie rozumiał.

Krzysztof Piesiewicz jest pewien, że kiedyś poznamy prawdę: - Ktoś zostawi pamiętnik, ktoś zostawi listy, i to niekoniecznie z miłości do prawdy, tylko z miłości do siebie. Ktoś zechce być tym, który odsłoni prawdę - to jest bardzo nęcące, zwłaszcza gdy ks. Popiełuszko będzie wyniesiony na ołtarze i będą powstawać o nim książki, filmy... Uważam, że materiały są już przygotowane i czekają, choć ujrzą światło dzienne niekoniecznie za naszego życia.