Gazeta Wyborcza - 12/09/1997
Marcin Baczyński, Michał Cichy
Książka na wolności
Dawno, dawno temu na książki się polowało. Kupowało się spod lady albo z podziemia. Pielęgnowało się starannie znajomości z odpowiednimi ludźmi, z panią Blanką w PIW-ie, z panią Basią w Prusie albo z tym wysokim kolporterem Nowej i Kręgu. Wystany w dwustumetrowej kolejce "Koran", załatwiony pokątnie tom Mandelsztama, o którym mówiono, że ruska ambasada kazała go zemleć, albo podziemna "Nieznośna lekkość bytu" Kundery stały na półce drogocenne, jak myśliwskie trofea.
Miało się wtedy aż nadto czasu na czytanie, lektura była też może najłatwiejszą formą chwilowej emigracji z pogrudniowej Polski. Pieniądze nie stanowiły problemu, bo książki były tanie, a inne sklepy puste. Było to tylko dziesięć lat temu. Tylko i aż. Od tamtej pory wszystko się zmieniło.
Najpierw, chyba jesienią 1987 roku, stragany z bibułą stanęły bezczelnie w świetle dnia przed Uniwersytetem, a kolportaż, który wcześniej był niebezpieczną przygodą, zamienił się w dobrze płatną pracę. - Dla nas rewolucja zaczęła się w roku 1988 - wspomina Wiktor Ostrowski, który w latach 80. handlował wydawnictwami podziemnymi, a teraz jest współwłaścicielem jednej z największych hurtowni, Holdingu Centrum. - Wszystko zaczęło wychodzić na powierzchnię. Można było otwarcie wymieniać bibułę na "cerama". Ludzie kupowali wszystko, po kilka wydań tego samego tytułu.
W 1989 r. z Janem Sieradzkim (obecnie szef hurtowni Matras) Wiktor Ostrowski założył w Zabrzu księgarnię Nowa, która początkowo handlowała tylko wydawnictwami podziemnymi. - Była nielegalna pod każdym względem, ale nikt się nas nie czepiał - opowiada Ostrowski.
Kupione w 1988 r. w legalnym antykwariacie podziemne wydanie "Rodowodów niepokornych" Cywińskiego było jakimś dramatycznym wyłomem w dotychczasowej geografii świata słowa. Było to zwiastowanie rynku, który rok później rozpanoszył się błyskawicznie po łóżkach polowych, stolikach, bazarach i dworcach.
Wejście wolnego rynku, przemiana książki z myśliwskiego trofeum, deficytowego dobra duchowego, w towar jak każdy inny, konkurujący z telewizorami, lodówkami i glazurą, całkowicie odmieniło sens czytania. Czynność niegdyś prawie sakralna stała się po prostu rozrywką. Ani polska literatura, ani polski rynek wydawniczy nie były na to przygotowane. - Moment przełomu nie został w porę dostrzeżony - mówi Krzysztof Lisowski z Wydawnictwa Literackiego. - Zaplanowano bardzo wysokie nakłady, których nie udało się sprzedać.
- Nasz majątek okazał się ciężarem - wspomina Tadeusz Nowakowski, obecnie kierujący PIW-em. - Mieliśmy teki wypchane umowami, zapłacone opcje, zaliczki, honoraria za tytuły, których nikt nie chciał kupić. Wcześniej sprzedanie książki nie stanowiło problemu. A nagle ze 150-tysięcznego nakładu udawało nam się sprzedać 10 tysięcy. Rosły długi i zapasy w magazynach, za które trzeba było coraz drożej płacić.
Państwowi wydawcy często zdawali sobie sprawę, co można sprzedać, ale nie mieli pieniędzy na prawa. - W czasach PRL-u trudno się było wydawcy dorobić - opowiada Wiesław Uchański, prezes Iskier. - Mieliśmy prawa do MacLeana, Ludluma czy Forsytha, ale jednocześnie ograniczał nas roczny przydział papieru i obowiązek wydania określonej liczby różnych tytułów: poezji czy literatury radzieckiej. Gdybym cały papier przeznaczył na wydawanie sensacji, wydawnictwo zarobiłoby miliardy, ale ja przestałbym być jego dyrektorem. W PRL-u wydawca nie mógł starać się stworzyć rentownej firmy, bo wydawnictwo miało krzewić kulturę, a nie robić pieniądze. Po upadku PRL-u chcieliśmy zarabiać na sensacji, ale prywatne firmy mogły zaoferować za prawa większe sumy. Żaden państwowy wydawca nie miał wolnych środków na koncie i żadnemu nie udało się wejść w wydawanie książki komercyjnej. Najszybciej stanęło na nogi Wydawnictwo Dolnośląskie, bo powstało pod koniec lat 80. i nie miało ani balastu umów, ani nadzatrudnienia.
- Z czasów gierkowskich pozostała w państwowych wydawcach gigantomania, zadęcie, żeby być największym - wspomina Krzysztof Lisowski. - Wydawnictwo Literackie, PIW, Czytelnik konkurowały ze sobą pod tym względem. Powstały rozdęte zespoły redaktorskie. W tym roku wydamy 120 tytułów, wracając do stanu sprzed 1989 r. Wówczas jednak w Wydawnictwie Literackim pracowało 130 osób, a teraz 30.
Błąd zaniechania
Szybką klęskę na rynku poniosły wydawnictwa podziemne, wydawałoby się zaprawione do działania w niekorzystnych warunkach. - To, co robiłem przez trzynaście lat w Nowej, było absolutną antyszkołą prowadzenia wydawnictwa w warunkach rynkowych - tłumaczy Piotr Szwajcer, socjolog, dziś szef specjalizującego się w literaturze popularnonaukowej wydawnictwa CiS, członek zarządu Polskiej Izby Książki. - Poza wszystkim, co różniło wydawców podziemnych od państwowych, jedno było wspólne: brak problemu ze znalezieniem odbiorcy na książki.
- Na początku 1990 r. niemal z dnia na dzień przestały się sprzedawać wydawnictwa podziemne. Ludzie woleli kolorowe okładki - opowiada Wiktor Ostrowski.
Nowa, najstarsze polskie wydawnictwo podziemne, powstałe w 1976 r., przetrwało stan wojenny, ale nie podołało próbie rynku. Pod nazwą Supernowa żyje z wydawania fantastyki, dość radykalnie ograniczając swoją aktywność w dziedzinie, z której dotąd była głównie znana. - Jestem przekonany, że gdyby w 1989 r. wydać dowolne, wybrane na chybił trafił tytuły Nowej, każdy z nich byłby wielkim bestsellerem - twierdzi Grzegorz Boguta, współzałożyciel oficyny i jej prezes, a także szef PWN-u i Polskiej Izby Książki, który w 1989 r. bezskutecznie namawiał kolegów do wyjścia z podziemia. - Rzecz w tym, że do różnych osób w różnym tempie docierała interpretacja tego, co się stało z systemem. Dla sporej części środowiska Nowej fakt, że był Okrągły Stół i że komuniści dzielą się władzą, nie stał się sygnałem do zalegalizowania działalności. Wciąż istniała cenzura, a Nowa powstała przecież jako sprzeciw wobec cenzury. Właściwie poza Michnikiem czy obecnym redaktorem naczelnym PWN-u Janem Kofmanem reszta naszego środowiska była mniej lub bardziej przeciwna działaniu legalnemu.
Cenzura, owszem istniała, ale była już tylko formalnością. Nie było ingerencji, cenzor od ręki stawiał pieczątkę i było mu głupio, że musi to robić. - Popełniliśmy błąd zaniechania i Nowa przegrała - mówi Boguta. - W przeciwieństwie do wydawnictw nomenklaturowych, których właściciele nie mieli żadnych skrupułów i dobrze czuli koniunkturę. Brali wydane w podziemiu książki Nowej i często, pisząc "wydanie pierwsze", wydawali oficjalnie.
Kiedy Nowa wyszła w końcu na powierzchnię, większość jej szlagierów zdążył już wydać kto inny. "Inny świat" Herlinga-Grudzińskiego, "Archipelag Gułag" Sołżenicyna, książki Konwickiego i Orwella sprzedały się w kilkusettysięcznych nakładach, ale Nowa nic z tego nie miała.
- Straciliśmy kluczowy dla polskiego rynku wydawniczego okres lat 1988-90 - przyznaje Szwajcer.
- Jacek Kuroń zapytany, dlaczego wydał swoją książkę w BGW, firmie o nomenklaturowej proweniencji, która jednak płaciła olbrzymie honoraria, powiedział: "Niestety, moi byli koledzy okazali się być nieudacznikami". Jacek przeprosił potem za te słowa, ale w kategoriach rynkowych miał rację. Byliśmy nieudacznikami. Z kilku tysięcy działających dziś wydawnictw kilka odwołuje się do swojego podziemnego rodowodu, ale są to oficyny praktycznie nic nie znaczące w skali tego rynku. Choć oczywiście w największych wydawnictwach działają również ludzie, którzy byli razem z nami, jak Mieczysław Prószyński z "Tygodnika Mazowsze", właściciel drugiego co do wielkości klubu książki, Grzegorz Boguta czy Andrzej Rosner, były dyrektor departamentu książki w Ministerstwie Kultury, obecnie redaktor naczelny wydawnictwa Twój Styl.
Amber - potęga na Ludlumie
Na wolne pole, na którym nie umieli się poruszać wydawcy państwowi i podziemni, natychmiast wkroczyli prywatni przedsiębiorcy. W dniu 28 lutego 1989 roku, w którym weszła w życie ustawa zezwalająca na zakładanie prywatnych oficyn, zostało zarejestrowane pierwsze prywatne wydawnictwo - Amber. Założyło je dwóch młodych zapaleńców: inżynier elektronik Zbigniew Foniok i student socjologii, a z zamiłowania grafik, Dariusz Chojnacki.
Foniok kochał fantastykę, a Chojnacki horrory. Poza miłością do książek i ośmioletnim fiatem 131 nie mieli nic, nawet mieszkania pod zastaw. Pożyczyli 5 tys. dolarów i za 2 tys. kupili prawa do sensacyjnej powieści Alistaira MacLeana "Tabor de Vaccares".
- Książka była już przełożona dla Krajowej Agencji Wydawniczej, ale KAW nie zadbał w porę o kupienie praw i udało nam się ją zdobyć - opowiada Zbigniew Foniok.
Pierwszy nakład osiągnął 300 tys. egzemplarzy. Większość rozprowadzono przez sieć Domu Książki, 40 proc. sprzedali stolikowcy, którzy zaczęli się pojawiać jak grzyby po deszczu.
Z jednej strony młode wydawnictwo działało w sytuacji komfortowej, bo największe światowe hity literatury sensacyjnej, fantastycznej, kobiecej były nie przełożone. Z drugiej - piętrzyły się kłopoty. Nie było ani jednej dużej prywatnej drukarni, hurtowni, a papier otrzymywało się jedynie z przydziału.
- W tym czasie najbardziej liczyła się sztuka przekonywania - mówi dyrektor Amberu. - Musiałem znaleźć państwowego wydawcę, który miał papier, a nie miał pomysłu na książkę; drukarza, który wydrukuje na kredyt, agenta, który sprzeda mi prawa do następnych tytułów. Przekonując do współpracy, od lutego do końca roku 1989 przejechałem samochodem 90 tys. kilometrów.
"Tabor" trafił na rynek w lipcu. Nakład rozszedł się błyskawicznie. - Mieliśmy pieniądze na redakcję, na tłumaczy, na skład, choć ceny książek były stosunkowo niskie, a koszty ogromne - mówi Foniok. - Byliśmy ludźmi znikąd, więc współpraca z nami stanowiła ryzyko. Za wszystko trzeba było słono płacić.
Od początku Amber zaczął wprowadzać na polski rynek powieści takich gwiazd, jak Ludlum, Follett, Forsyth. Na ich książkach zbudował swoją potęgę. Przez dwa następne lata pojedynek z konkurencją odbywał się na wielkie nakłady i wielkie pieniądze. Tłumacz potrafił zarobić w Amberze 180 mln zł za książkę, podczas gdy w PIW-ie za przekład o wiele trudniejszych tytułów płacono około pięciu milionów.
- Wszystko załatwiało się za gotówkę - wspomina Zbigniew Foniok. - Hurtownicy nieraz całą noc czekali z teczkami pieniędzy na ciężarówki z kilkusettysięcznym nakładem. - Ostatni raz widziałam kolejkę hurtowników w czerwcu 1995 r. po "Strażników Apokalipsy" Ludluma - wspomina Małgorzata Cebo-Foniok, od 1992 r. redaktor naczelny Amberu.
- W latach 1989-91 książki były jednym z najlepiej i najszybciej rozwijających się interesów - opowiada dyrektor Amberu. - Problem polegał na tym, że brakowało nam zaplecza: profesjonalnych prawników, księgowych, doradców inwestycyjnych. Oszołomieni ogromnymi obrotami firmy rozpoczęliśmy realizację całej masy projektów, nad którymi nie udało nam się zapanować. Chcieliśmy spełnić zbyt wiele marzeń naraz.
Właściciele Amberu angażowali się w takie przedsięwzięcia, jak: firma produkująca kasety wideo, osiedle mieszkaniowe, prywatne linie lotnicze, wieżowiec w Warszawie, wytwórnia płyt kompaktowych, studio architektoniczne, ogólnopolska sieć promocyjno-marketingowa oraz trzy kolorowe pisma.
- Jednocześnie straciliśmy kontrolę nad wydawnictwem - wspomina Zbigniew Foniok. - Dziś wiem, że o wiele lepiej byłoby skupić na nim całą uwagę i na przykład zbudować nowoczesną drukarnię z magazynami. Wtedy było nas na to stać.
W 1992 r. Amber zaczął przeżywać kłopoty. W wypadku samochodowym zginął Dariusz Chojnacki. Jednocześnie rynek książki gwałtownie się załamał. - W lutym, marcu i kwietniu wydaliśmy 80 książek w średnim nakładzie 40 tys. egzemplarzy - wspomina Zbigniew Foniok. - Ponad połowy nie udało się sprzedać. W lipcu ukazały się już tylko cztery tytuły. Mieliśmy zamrożone w magazynach ponad 20 mld zł. Kolejne 20 mld straciliśmy, kiedy zaczęły padać hurtownie. Wygraliśmy w sądzie 28 spraw, ale ani razu nie odzyskaliśmy pieniędzy.
Tymczasem trzeba było płacić za papier, za druk, za rozpoczęte inwestycje, wywiązywać się z umów z agentami, spłacić spadkobierców Chojnackiego. - Rok 1993 był dla nas walką o przetrwanie - mówi dyrektor wydawnictwa. - Naszą sytuację pogorszyły oszustwa pracowników. Wysłane na przemiał książki w większości tam nie trafiały. Oceniam, że w 1994 r. około 400 tys. egzemplarzy przechwycili bez naszej wiedzy sprzedawcy taniej książki. Wielu czytelników wolało kupić za grosze powieść Forsytha sprzed roku niż nową, o wiele drożej, w księgarni.
Spośród oficyn, które na początku lat 90. dorobiły się na książce popularnej, jedynie Amber ma dziś mocną pozycję na rynku. Jak twierdzi Zbigniew Foniok, w dużej mierze dzięki pomysłom i talentowi żony.
Amber zrezygnował z horrorów i znacznie ogranicza wydawanie sensacji, fantastyki i literatury kobiecej. Do swojej oferty zaczął wprowadzać literaturę piękną, biografie, poradniki medyczne, książki popularnonaukowe. W tym roku będą one stanowić 1/4 oferty wydawnictwa. Przez najbliższe pół roku Amber zamierza wprowadzić siedem serii popularnonaukowych książek ilustrowanych.
Firma pod względem obrotów zajmuje dziś siódmą pozycję w Polsce. - Do dziś wydaliśmy 16 tys. ton książek - żartuje Zbigniew Foniok.
Muza - kanon konserwatywny
Muza - dziś czwarte pod względem obrotów wydawnictwo w Polsce i pierwsze wśród wydawnictw prywatnych z wyłącznie polskim kapitałem - nie startowała od zera. Powstała w 1988 r. i przez dwa lata zajmowała się wydawaniem i dystrybucją "Burdy" w Polsce. Reprezentowała niemieckie pismo, które jednak nie miało w Muzie udziałów.
Włodzimierz Czarzasty został szefem firmy w 1990 r., kiedy Niemcy postanowili, że sami zajmą się prowadzeniem interesów w Polsce. Absolwent dziennikarstwa i nauk politycznych UW, był wcześniej dyrektorem Akademickiego Biura Kultury i Sztuki "Alma Art", które prowadziło kluby studenckie (m.in.: Hybrydy, Remont, Stodołę, Żaka), organizowało festiwale (np. Famę, Festiwal Piosenki Studenckiej w Krakowie), przeglądy studenckich zespołów pieśni i tańca.
- Mieliśmy pieniądze, był problem, gdzie je zainwestować. Postanowiliśmy założyć wydawnictwo - wspomina Włodzimierz Czarzasty.
Liczył się nie tylko pomysł, ale też siła przebicia i szybkość realizacji.
- Pojechałem załatwić prawa do wydania "Tomków", mojej ulubionej lektury z lat młodości - wspomina Czarzasty. - Alfred Szklarski zupełnie mnie nie znał. Powiedziałem: "Bardzo lubię pana książki i dlatego chcę je wydawać". Na to Szklarski: "Wiele osób chce je wydawać". Zaproponowałem zakład. Szklarski zadał mi po trzy pytania z każdego "Tomka". Odpowiedziałem na wszystkie i w ten właśnie sposób przekonałem go, żeby sprzedał nam prawa.
Inaczej niż Amber, Muza zaczęła od ponownego wprowadzenia na rynek tytułu dobrze już znanego. Okazało się, że w nowej rzeczywistości "Tomek" nie stracił wielbicieli. Od maja do końca roku łączny nakład ośmiu tomów osiągnął 400 tys. egzemplarzy. Do dziś Muza sprzedała 800 tys. egzemplarzy - dziewięciu "Tomków", albowiem po śmierci Szklarskiego ksiądz Adam Zelga dokończył "Tomka w grobowcach faraonów". Jeśli zgodzą się spadkobiercy praw, być może powstaną następne tomy. Szklarski marzył, że po wielu podróżach Tomek z Legionami Piłsudskiego wróci do Warszawy.
Muza zaczęła wydawać kolorowe leksykony, których niemal nie było na polskim rynku. Jeszcze w 1990 r. w szalonym tempie przygotowano potężne tomy "Leksykonu zwierząt" i "Leksykonu malarstwa". - Dziś wydanie takiej książki trwa półtora roku - mówi Włodzimierz Czarzasty. - Wtedy przez dwa miesiące "Leksykon" tłumaczyło siedmiu amatorów, nie odróżniających wielbłąda dwugarbnego od jednogarbnego. Potem specjaliści z Uniwersytetu dostali miesiąc, aby poprawić przekład, nad którym rwali sobie włosy z głowy.
Pierwszy nakład "Leksykonu zwierząt" wynosił 30 tys. egzemplarzy, po dwóch miesiącach trzeba było zrobić 20 tys. dodruku. Dziś tego typu publikacje osiągają nakłady dziesięciokrotnie mniejsze.
Muzę, podobnie jak inne oficyny, dotknęły bankructwa hurtowni. Praca wydawcy polegała wtedy na podróżowaniu po Polsce i odzyskiwaniu długów. - Kiedyś przez dwa dni czekałem pod domem dłużnika, który udawał, że go nie ma. Wreszcie musiał wyjść po jedzenie dla dziecka - opowiada Czarzasty.
Muza rosła jednak w siłę. Jej specjalnością stały się ilustrowane książki dla dzieci, encyklopedie, leksykony, poradniki. - Nigdy nie chcieliśmy wchodzić w sensację, fantastykę, literaturę kobiecą. Amber robi to dostatecznie dobrze - mówi Czarzasty.
W 1993 r. wydawnictwo było już bogate, ale wciąż mało znane. Muza postanowiła zdobyć prestiż, wchodząc na rynek z literaturą piękną. W radzie programowej znaleźli się m.in.: Andrzej Wasilewski (w latach 70. i 80. dyrektor PIW-u), Andrzej Drawicz (tłumacz, znawca literatury rosyjskiej), Krzysztof Lisowski (znawca literatury francuskiej, redaktor naczelny "Twórczości"), Krystyna Goldbergowa (redaktor serii "Dookoła świata"), Carlos Marodan Casas (tłumacz, znawca literatury iberoamerykańskiej), Maciej Sadowski (grafik, autor okładek książek Muzy).
- Postanowiliśmy być wydawnictwem konserwatywnym. Sięgamy głównie po klasyków, książki, które już weszły do kanonu literatury - twierdzi Włodzimierz Czarzasty.
Muza niemal nie wprowadzała nowych tytułów. Swoją ofertę oparła na wznowieniach wydań PIW-u czy Wydawnictwa Literackiego.
Pojawiły się zarzuty, że Muza korzysta z cudzego dorobku. - To prawda, że zdobywaliśmy prawa na tytuły, które kiedyś mieli inni wydawcy. Uważam jednak, że należy to uznać za nasz sukces - mówi Włodzimierz Czarzasty. - Dawni potentaci przegrali wyścig, bo w porę nie zrozumieli zachodzących w Polsce przemian.
Jednym z pierwszych tytułów była "Jesień patriarchy" Gabriela Garcii Marqueza, którego "Sto lat samotności" jest ulubioną powieścią Włodzimierza Czarzastego.
- Szybko się nauczyłem, że można wydać nie to, co się lubi, ale to, co się uda załatwić. O doborze tytułów często nie decydowała burza mózgów, ale praca i przypadek. "Jesień patriarchy" ukazała się jako pierwsza, bo był to jedyny wolny tytuł Marqueza. Na "Sto lat samotności" musieliśmy czekać dwa lata, aż wygaśnie umowa agenta z PIW-em. Ustawiliśmy się w kolejce i dzwoniliśmy co tydzień. Nie wiem, dlaczego PIW nie wydał tej książki wcześniej.
Ponowne wprowadzenie na rynek pisarzy iberoamerykańskich okazało się jednym z największych sukcesów Muzy. Marquez, Cortazar, Llosa - należą do autorów najbardziej lubianych przez polskich czytelników. Obecnie beletrystyka stanowi ponad jedną trzecią oferty wydawnictwa. Coraz więcej jest nowych powieści i nowych autorów, dotąd w Polsce nie znanych. O sukcesie Muzy w znacznej mierze zadecydował fakt, że jako jedna z pierwszych oficyn konsekwentnie inwestowała w promocję. Podczas targów budowała największe stoiska, jako pierwsza założyła klub, w którym można zamówić książkę przez telefon, w każdej książce Muzy można znaleźć pełną informację o ofercie, wydawany jest kwartalnik dla czytelników - to tylko niektóre promocyjne pomysły. Wydawnictwo jako jedyne zamawia też specjalistyczne badania rynku.
PWN - logo zobowiązuje
Muzę wyprzedzają w rankingu wydawców Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne - potentat na rynku podręczników, oraz sprywatyzowany PWN. Spośród firm państwowych konkurencję z wydawnictwami komercyjnymi przetrzymały te oficyny, które szybko się sprywatyzowały (jak m.in. Wydawnictwo Dolnośląskie), a także oficyny specjalistyczne, jak właśnie WSiP czy PWN, które obecnie kontrolują ponad 40 proc. rynku.
Po przełomie 1989 r. rada pracownicza PWN odwołała dyrektora, a PWN-owska "Solidarność" namawiała Grzegorza Bogutę z Nowej, żeby wystartował w konkursie.
- Wiedziałem, że będzie to życiowa decyzja - mówi Grzegorz Boguta. - Wcale nie byłem pewien, czy podołam obowiązkom. Wprawdzie w Nowej pracowało nawet do 200 osób, więc była to spora struktura, ale nie miałem żadnego przygotowania menedżerskiego.
- W połowie lutego 1990 r. wracałem z Ameryki, gdzie zaproponowano mi stypendium naukowe w Stanfordzie. Był to ostatni dzień zgłaszania kandydatur do konkursu i jeszcze w samolocie myślałem, że się nie zdecyduję. Stało się inaczej. Na lotnisku czekali pracownicy PWN-u, którzy przekonali mnie do napisania podania.
Boguta wygrał konkurs i od kwietnia 1990 r. zaczął kierować firmą. Od razu pojawiły się problemy, spędzające wówczas sen z powiek każdemu państwowemu wydawcy. - Czułem się, jakbym wsiadł do pędzącej lokomotywy bez hamulców. Miałem ochotę wziąć teczkę i nie pokazać się więcej - opowiada.
Tysiące umów podpisanych w latach 80. musiało być realizowanych. Na biurku dyrektora pojawiały się wciąż nowe tytuły, których wcale nie miał ochoty wydawać. - Możemy się podpisać pod tym, co PWN wydawał począwszy od roku 1992.
Początkowo PWN, jak inne oficyny, uległ pokusie zrobienia łatwych pieniędzy na literaturze popularnej. Okazało się jednak, że czytelnicy nie od PWN-u oczekują takich publikacji. - Wszystko, co kolorowe i ładnie wydane, dobrze się wtedy sprzedawało - mówi Boguta. - Ale nasze książki nie najlepiej. Próbowaliśmy wejść na rynek np. z książką dziecięcą. Okazało się jednak, że logo PWN-u kojarzy się tak mocno z książką naukową, akademicką, że trudno było przekonać klienta, że takie wydawnictwo przygotowało coś ciekawego dla jego dziecka. Doszliśmy więc do wniosku, że powinniśmy się trzymać linii charakterystycznej dla PWN-u.
W 1992 r. zapadła decyzja o przygotowaniu średniej encyklopedii. W tym samym roku PWN się sprywatyzował (międzynarodowy holding Luxemburg Cambridge Holding Group kupił za 1 mln 20 tys. dolarów 51 proc. udziałów firmy).
- Przygotowując encyklopedię trzeba było całą pracę właściwie wykonać od nowa - mówi Boguta. - Wielką część haseł odideologizować, a tysiące innych napisać.
Inwestycje w "Nową encyklopedię powszechną PWN" opłaciły się. Kilkanaście encyklopedii, leksykonów i słowników stanowi obecnie 70 proc. obrotów firmy, wydającej około 400 tytułów rocznie.
Rebis - różnorodność w jednym
Zastanawiające, jak wielu polskich wydawców to byli naukowcy. Grzegorz Boguta jest doktorem biofizyki, założyciel Amberu Zbigniew Foniok pracował niegdyś w Zakładach Aparatury Mikrogalowej PAN, a założyciel Rebisu Tomasz Szponder po skończeniu psychologii też poszedł do PAN-u. - Wkrótce jednak spostrzegłem, że nie nadaję się na naukowca. W 1990 r., mając 33 lata, postanowiłem założyć własne wydawnictwo - wspomina Szponder, którego firma należy dziś do czołówki polskich wydawnictw.
Wspólnikiem został jego przyjaciel, doktor socjologii Tadeusz Zysk, który wcześniej współpracował z Amberem (cztery lata później założył własne wydawnictwo - Zysk i S-ka - o profilu dość podobnym do Rebisu). Każdy wniósł wówczas po około 20 mln zł; 200 mln pożyczyła rodzina; 800 mln - bank. - W czasie negocjowania kredytu oprocentowanie wynosiło 50 proc.; kiedy go nam przyznano - 70 proc.; a kiedy zaczęliśmy spłacanie - 92 proc. - wspomina Tomasz Szponder.
Pierwszymi tytułami Rebisu były dwie pozycje z fantastyki: "Pasożyty umysłu" Colina Wilsona i "W dół do ziemi" Roberta Silverberga oraz horror - "Sataniści" Roberta Blacha. Wkrótce potem Rebis sięgnął po książki Mastertona, doskonale trafiając w zapotrzebowanie rynku. "Magia seksu" osiągnęła nakład ćwierć miliona egzemplarzy.
- Zaczęliśmy od fantastyki, horroru, sensacji, poradników seksuologicznych - wspomina Tomasz Szponder. - Na przełomie 1990 i 1991 roku tego typu literatura przeżywała w Polsce szczyt powodzenia. Ponieważ jednak wydawnictwo traktowaliśmy bardziej jako sposób na życie niż krótkotrwały interes, od początku chcieliśmy jego działalność oprzeć na szerokiej, różnorodnej ofercie. Stąd nazwa Rebis. Jest to symbol alchemiczny oznaczający różnorodność w jednym.
- W tamtym czasie problemem nie było wejście, ale utrzymanie się na rynku, ewoluowanie zgodnie ze zmianą zainteresowań czytelników - mówi Szponder. - Stąd stopniowa zmiana akcentu z literatury komercyjnej na bardziej ambitną oraz książki opopularnonaukowe.
Taka polityka pozwoliła wydawnictwu przetrwać załamanie rynku w 1992 r., z którego nie podniosły się takie ówczesne potęgi, jak choćby BGW czy Phantom Press. Tomasz Szponder wspomina, że nie tracił czasu na beznadziejne odzyskiwanie długów z padających hurtowni. Natomiast tworzył wciąż nowe serie.
- Różnorodna oferta pozwala łatwiej przeżyć na mało stabilnym rynku - mówi Szponder. - Z drugiej jednak strony utrudnia promocję. Czytelnicy nie identyfikują firmy z żadnym typem książki. Jeszcze niedawno można było poprosić w księgarni o Ambera i wiadomo było, czego się spodziewać. Skrajnym przykładem jest Harlequin, gdzie promuje się pewien typ literatury, a nie autora czy tytuł. Nikt natomiast nie poprosi o Rebis, bo może dostać powieść, książkę dla dzieci, poradnik psychologiczny czy tom esejów.
Tak więc Rebis wprowadzał Mastertona i równocześnie "Przebudzenie" - najsławniejszą książkę zafascynowanego buddyzmem Anthony'ego de Mello.
Jak twierdzi Tomasz Szponder, do sukcesu potrzebne są: nos wydawcy, dobra promocja, ale też przypadek. Książkom ojca de Mello pomogła gorąca dyskusja w prasie katolickiej: czy jest to herezja, sekciarstwo - jak twierdziła np. "Niedziela", czy raczej pogłębienie, wzbogacenie katolickiej wiary, co podkreślał "Tygodnik Powszechny". Ostatecznie przeważyło zdanie "Niedzieli" i Kościół zrezygnował z promowania "Przebudzenia", jednak dla czytelników de Mello stał się, obok Thomasa Mertona i ks. Józefa Tischnera, najpopularniejszym katolickim autorem.
Podobnie nie można było przewidzieć sukcesu Williama Whartona, którego powieści w zeszłym roku stanowiły jedną czwartą prawie milionowego nakładu książek Rebisu. Kiedy poznańska oficyna w 1993 r. sięgnęła po amerykańskiego pisarza, w księgarniach leżały czytelnikowskie wydania "Ptaśka" z końca lat 80. Obecnie Rebis wydaje rocznie 160 tytułów w kilkunastu seriach, w tym najnowsze: "Konstatacje" i "Mistrzowie literatury". Największą popularność zdobyła jednak tzw. literatura środka, publikowana w serii z Salamandrą.
- Whartonowi pomogła ta seria, a potem on jej pomógł - tłumaczy Tomasz Szponder. W ostatnich latach Wharton jest jednym z najpopularniejszych pisarzy w Polsce.
W poszukiwaniu życiowej mądrości
Zdumiewająca popularność w Polsce Williama Whartona, mieszkającego od lat we Francji Amerykanina, poza Polską niezbyt znanego, dobrze pokazuje rewolucję na polskim rynku książki. Zdominowała go powieść anglosaska, sprawnie napisana, wystrzegająca się językowych eksperymentów, z rzemieślniczą biegłością obrabiająca problemy miłości, nienawiści i innych uczuć podstawowych, o lata świetlne odległa od polskich przeklętych problemów z wolnością, wiernością sprawie i "wielkiego zbiorowego obowiązku".
Na wszystkich możliwych poziomach literatury Danielle Steel, Frederick Forsyth, John Grisham, William Wharton, Jonathan Carroll, David Lodge, Paul Auster, William Golding i dziesiątki innych pisarzy zaspokajają potrzeby, których nie umie zaspokoić polska literatura.
Whartonmania nie zdarzyłaby się przecież, gdyby polscy pisarze z równie niezachwianym optymizmem potrafili tworzyć tchnące ojcowską mądrością opowieści o życiowych dramatach.
Wharton idealnie zaciera w swoich książkach granicę między literaturą ambitną a komercją: dużo pisze o ludzkich nieszczęściach, ale za to idealizuje ludzi, którzy u niego są zawsze bardziej kochający, wyrozumiali i mądrzy niż w rzeczywistości.
Whartonowskim lekarstwem na wszelkie nieszczęścia losu jest kochająca się rodzina. Dla setek tysięcy swych fanów (czy raczej fanek) pisarz jest mądrym ojcem, postacią nieobecną zarówno w polskim życiu, jak i w literaturze.
Mądrym ojcem może być też duchowny (stąd niebywała popularność Thomasa Mertona, Anthony'ego de Mello, Jana Twardowskiego czy Józefa Tischnera) albo psychoterapeuta. Wielkim hitem lat 90. byli "Toksyczni rodzice" Susan Forward, instytucjami stali się Jacek Santorski, psychoterapeuta i wydawca w jednym, czy Wojciech Eichelberger.
Literatura psychologiczna, prawie nieobecna za ancien regime'u, stała się ważną, rozwijającą się dziedziną życia. Głód mądrości życiowej pobudza też rozkwit literatury na pograniczu filozofii, psychologii i eseju. Potrzebę tę znowu zaspokajają przede wszystkim autorzy obcy, tacy jak: Carl Gustav Jung, Mircea Eliade, Gershon Scholem czy Martin Buber.
Szybko zorientowali się w tych potrzebach komercyjni wydawcy. Skoro Muza, Rebis czy Zysk wydają Nietzschego, Ortegę y Gasseta czy Fromma, to znaczy, że się na tym nie traci.
Z polskich autorów najlepiej sobie radzą nieżyjący. Wielkimi hitami były dzienniki Stefana Kisielewskiego i Marii Dąbrowskiej, w których szukaliśmy prawdy życiowej zaświadczonej biografią. Z tych samych pewnie powodów bestsellerami stały się "Autobiografia" Jerzego Giedroycia, "Między Panem a Plebanem" Jacka Żakowskiego - biografia w dialogu Adama Michnika i ks. Józefa Tischnera - czy ostatnio "Abecadło" Czesława Miłosza i książka Anny Bikont i Joanny Szczęsnej o Wisławie Szymborskiej.
Dla kogo Nike
Dla literatury polskiej rynek jest twardą szkołą przetrwania. Klasycy sięgają niekiedy po atrakcyjniejsze, łatwiej przyswajalne formy, jak choćby wspomniane Miłoszowe "Abecadło" czy miniaturowe "Mini-wykłady o maxi-sprawach" Leszka Kołakowskiego. Trudniej odnaleźć się w nowych czasach prozaikom.
Wielu popularnych niegdyś autorów zamilkło, inni (może z wyjątkiem Wiesława Myśliwskiego, którego powieść "Widnokrąg" odbiła się w zeszłym roku głośnym echem) nie potrafią powtórzyć dawnych sukcesów.
Dobrze za to dają sobie radę - nieliczni co prawda - przedstawiciele młodszego pokolenia. Na fali są Olga Tokarczuk i Andrzej Stasiuk. Są czytani, zbierają nagrody (Tokarczuk m.in. "Paszport Polityki", Stasiuk Nagrodę Kościelskich), co rok wydają książki i w przeciwieństwie do prozaików starszego pokolenia dużo pisują w prasie (Olga Tokarczuk publikowała swoje eseje w "Ex Librisie", Andrzej Stasiuk w "Tygodniku Powszechnym" i "Gazecie").
Oboje podążają szlakiem innym niż tradycyjna, obywatelska literatura polska. Tokarczuk wyraża w literackiej formie treści antropologii i psychologii, a te kwestie cieszą się dziś - jak napisaliśmy już - żywym zainteresowaniem. Stasiuk daje w swej prozie przedziwny obraz polskiej prowincji, przesycony raz tkliwym liryzmem, raz brutalnością, zawsze jednak odmalowany niezwykle obrazowym, malarskim językiem.
Wydawcy, którzy zorientowali się, że widać już dno walizy z przekładami literatury anglosaskiej i iberoamerykańskiej, zaczęli nerwowo rozglądać się za polskimi autorami, ale takimi, którzy potrafią współczesnym językiem pisać o współczesnych problemach.
Na wrzesień zapowiadano rozstrzygnięcie rozpisanego przez wyd. Zysk i S-ka i klub wysyłkowy Świat Książki konkursu na polską powieść, Prószyński i S-ka ogłosił własny konkurs na książkę fantastyczną. W polskiej prozie widzi swą szansę dynamiczne wydawnictwo W.A.B., polską serię wprowadza właśnie Muza (jak zwykle w tej firmie na początek idą pewniaki, m.in.: "Nagi sad" Myśliwskiego, "Opowiadania zwykłe" Wiesława Dymnego, ale i jeden debiut - "Plamka światła" Piotra Krawczyka).
Rośnie też wpływ nagród literackich. Wiele głośnych w ostatnich latach książek, jak choćby "Sny i kamienie" Magdaleny Tulli, "Biały kruk" Stasiuka czy "Koń Pana Boga" Wilhelma Dichtera to laureaci konkursu Fundacji Kultury. Eksperci Fundacji czytają zgłoszone maszynopisy, a wyróżnione przez nich książki wygrywają dotacje.
Popularyzacja polskiej literatury jest też celem Nagrody Literackiej NIKE, powołanej wspólnie przez "Gazetę" i firmę Nicom Consulting. Jest to dziś największa nagroda literacka w Polsce, dotowana sumą 50 tys. złotych (czyli pół starego miliarda) dla jednego jedynego laureata - autora książki roku.
Znakomite jury, składające się z przedstawicieli wszystkich pokoleń i ośrodków humanistyki (przewodzi prof. Jan Błoński, a członkami są: Maria Janion, Piotr Bratkowski, Stanisław Bereś, Stefan Chwin, Przemysław Czapliński, Ryszard Kapuściński, Henryk Samsonowicz i ks. Józef Tischner), zakwalifikowało spośród dwudziestu nominowanych książek siedem.
"Koń Pana Boga" Wilhelma Dichtera (Znak) to późny debiut urodzonego w 1935 r., od 1968 r. mieszkającego w Stanach Zjednoczonych informatyka, który w powieściowej formie odtwarza dzieciństwo i okupację przeżyte w Borysławiu, a następnie pierwsze lata powojenne spędzone w uprzywilejowanym komunistycznym środowisku.
"Mowa w stanie oblężenia" Michała Głowińskiego (Open) to kolejny tom refleksji znakomitego historyka literatury nad PRL-owską nowomową, tym razem z epoki stanu wojennego. Ten język jest już martwy, choć to historia bardzo niedawna.
"Szkice historyczne" Zbigniewa Kruszyńskiego (Faust), które w wielu księgarniach stoją na półce z historią, to wbrew tytułowi powieść, powieść o stanie wojennym, konspiracji, aresztowaniu i emigracji, napisana bardzo swoistym językiem, wywracającym na nice nowomowę opisywaną przez Głowińskiego ("Stoję na tej trybunie z ciężarem ogromnej troski przeciwko bezzasadnej niekiedy drożyźnie. Trzeba dziś jasno powiedzieć, że topnieją zapasy i sytuacja w hodowli nabrzmiała niekorzystnie") i frazeologiczne przyzwyczajenia polszczyzny, ale dająca dzięki temu oryginalny obraz ludzkiego doświadczenia lat 80.
"Widnokrąg" Wiesława Myśliwskiego (Muza) jest monumentalną powieścią o dzieciństwie i młodości autora spędzonych na Sandomierszczyźnie, wysmakowaną językowo prozą o upływie czasu, o doświadczeniu, o więziach i samotności.
"Zawsze fragment" (Wyd. Dolnośląskie) to ostatni tom poezji Tadeusza Różewicza, otwierający się wspaniałym poematem o Francisie Baconie, angielskim malarzu, którego sztukę Jerzy Nowosielski nazwał kiedyś "najdoskonalszym wcieleniem zła". Różewicza Bacon fascynuje jako wielki artysta przemijania, rozkładu i rozpaczy.
"Prawiek i inne czasy" Olgi Tokarczuk (W.A.B.) to ułożony z prozatorskich miniatur kolażowy obraz mitycznej wsi (tytułowego Prawieku) umieszczonej w nieokreślonym miejscu Kielecczyzny. W 86 rozdzialikach Olga Tokarczuk opisuje losy tego świata od I wojny światowej do naszych czasów, przyjmując kolejno perspektywę poszczególnych bohaterów, a także zwierząt, roślin, duchów, cudownego obrazu Matki Boskiej, anioła, nawet samego Boga i osobliwej kabalistycznej gry.
Wreszcie ostatni finalista. "Marksizm i skok do królestwa wolności" Andrzeja Walickiego (PWN) to wnikliwa analiza idei marksistowskich od początku aż do (jak na razie) końca. Jest to druga, obok "Mowy o stanie oblężenia" Głowińskiego, książka nieliteracka w finale NIKE i też dotyczy niedawno minionego doświadczenia historycznego Polaków.
Kto wygra, okaże się 19 października. Będzie można obejrzeć to w telewizyjnej "Dwójce", wysłuchać w radiowej "Jedynce", no i oczywiście z detalami przeczytać nazajutrz w "Gazecie". Ciekawe, czy Nagroda NIKE rzeczywiście przysporzy czytelników polskiej książce. Jej światowe odpowiedniki, jak brytyjska Booker Prize czy francuskie nagrody Medicis i Goncourtów, zawsze wielokrotnie zwiększają sprzedaż książek-laureatów. Ale tam rynek książki i będące jego elementem prestiżowe nagrody istnieją już od lat, a u nas to dopiero początki.
Zadecyduje czytelnik
Polski rynek książki powoli, ale wyraźnie się profesjonalizuje. Najszybciej idzie to dużym wydawnictwom, Muza i PWN poważnie myślą o wejściu na giełdę, inwestują w rynek multimediów i wychodzą za granicą.
Wolniejszy postęp jest we wciąż rozdrobnionej dystrybucji: hurtowni jest kilkaset (podczs gdy na o wiele potężniejszym rynku niemieckim liczą się tylko dwie), a polskie maleńkie księgarnie nie są w stanie pomieścić tysięcy nowych tytułów.
Czołowi wydawcy zgodnie twierdzą, że nie będą zwiększać liczby tytułów wydawanych w ciągu roku, natomiast chcą inwestować w promocję. Polska oficyna przeznacza na nią nie więcej niż 1 proc. obrotu, czyli około 10 razy mniej niż na Zachodzie. A w końcu dla rynku najważniejsze jest to, czy zostanie na nim czytelnik.
Od 25 lat niezmiennie 2/5 mieszkańców Polski deklaruje, że nie tylko nie czyta książek, ale w ogóle nie bierze ich do ręki. Jedynym wyjątkiem był rok 1992, kiedy liczba czytających wzrosła o 11 procent. Było to spowodowane ogromnym powodzeniem w latach 1989-91 wszelkiego rodzaju książek, których brakowało w PRL-u. To czytelnicy z tych lat poprawili statystykę. W 1992 r., jak twierdzą wydawcy i dystrybutorzy, rynek się nasycił i książka znów poszła w niełaskę.
O ile stały jest odsetek czytających Polaków, o tyle z każdym rokiem sięgają oni po mniejszą liczbę książek. Czytających systematycznie było w 1994 r. o 20 proc. mniej niż dwa lata wcześniej. - Mamy szansę stać się narodem analfabetów - ostrzega Jadwiga Kołodziejska, szefowa Instytutu Książki i Czytelnictwa Biblioteki Narodowej.
Badania wskazują, że kobiety czytają więcej niż mężczyzni. Zainteresowanie książką spada z wiekiem. Więcej czytelników mieszka w miastach, choć pod względem intensywności lektury (liczby książek przeczytanych w roku) czytelnicy wiejscy nie ustępują miejskim. Największy wpływ na to, kto czyta, ma wykształcenie. Dlatego na polskiej wsi tak słabo wygląda czytelnictwo. Zaledwie 1,6 proc. mieszkańców naszych wsi ma wyższe wykształcenie, a 10 proc. nie ukończyło szkoły podstawowej.
Polacy coraz chętniej sięgają po książkę, która może pomóc w pracy zawodowej. Natomiast coraz mniejszą popularnością cieszy się beletrystyka. W zupełne zapomnienie popada większość tytułów, które pojawiły się w czasach PRL-u, nawet jeśli wówczas cieszyły się wielkim powodzeniem.
Z badań przeprowadzonych w Bibliotece Publicznej w Wyszkowie - 25-tysięcznym mieście oddalonym o 70 km od Warszawy - wynika, że od 10 lat ani jeden czytelnik nie wypożyczył tam większości książek Andrzejewskiego, Brandysa, Bratnego, Brezy, Dobraczyńskiego, Hena, Hołuja, Iwaszkiewicza, Kawalca, Morcinka, Newerlego, Parnickiego, Putramenta, Stryjkowskiego, Jana Józefa Szczepańskiego, Żukrowskiego. Podobny los spotkał Camusa, Hessego, Hemingwaya, Mauriaca, Faulknera, Grassa, Manna i wielu innych pisarzy ze światowej czołówki. - Są to dane reprezentatywne dla naszych bibliotek publicznych - uważa Jadwiga Kołodziejska.
Choć czytamy niewiele, zachował się jednak w Polakach ogromny szacunek do książki. Co prawda, według badań przeprowadzonych cztery lata temu, w co dziesiątym polskim domu nie było ani jednej książki, jednak jeśli książkę kupujemy, traktujemy ją jako inwestycję, ozdobę domu.
Z tego powodu jak dotąd żadnemu wydawcy nie udało się wprowadzić pocket-booków. Największym powodzeniem cieszą się drogie, luksusowe wydania w twardej oprawie. Tak są wydawane w Polsce nawet powieści sensacyjne.
Niedawno Muza przeprowadziła badania, na części nakładu umieszczając kosz na śmieci symbolizujący przedmiot jednorazowego użytku. Oburzenie czytelników było tak wielkie, że książki musiały zostać wycofane z księgarń.
Jeśli kiedyś czytelnik polował na książki, to teraz wydawcy polują na czytelnika. Na razie w polskich księgarniach jest wiele ciekawych książek, ale wystarczy odwiedzić martwe pod tym wzglądem Czechy czy Rosję, żeby zobaczyć, że transformacja wcale nie musi książce wyjść na dobre.
Jak będzie, zdecydujesz Ty, Czytelniku!
Sukces trudny do powtórzenia
W 1990 r. Amber wydał 36 tytułów w łącznym nakładzie ok. 3 mln egzemplarzy. W 1996 r. - 370 tytułów osiągnęło łączny nakład nieco mniejszy. Z podobnym problemem borykają się wydawcy o zupełnie różnych profilach. W Muzie, w 1991 r. 43 tytuły zapewniły łączny nakład prawie 1,5 mln egzemplarzy - o 200 tys. większy, niż w roku 1996, kiedy wydano 263 tytuły. Jeśli weźmiemy pod uwagę, ile kosztuje przygotowanie każdego tytułu, stanie się jasne, jak trudno wydawcy powtórzyć finansowy sukces z początku lat 90.
Osoby, które w 1996 roku przynajmniej raz sięgnęły po książkę
* z wykształceniem wyższym - 92 proc.
* z wykształceniem średnim - 74 proc.
* po zasadniczych szkołach zawodowych - 51 proc.
* z wykształceniem co najwyżej podstawowym - 28 proc.