Bohdan Korzeniewski

Książki i ludzie

1993

 

 

Pagórek

 

Życie, któremu wciąż się przyglądam z niesłabnącym zdumieniem i ciekawością, nie skąpiło mi doświadczeń. Ani dobrych, ani złych. Większość z nich, zwłaszcza tych dobrych, ma wartość tylko dla mnie samego. Bo cóż komuś przyjdzie z tego, że każdej wiosny staję oniemiały z zachwytu nad brzozą, która wypuszczając pierwsze liście cieszy się z ciepłego wiatru w sposób prawie ludzki? Albo też, że nie mogę się nadziwić, ile to piękności mieści się w uśmiechu kobiety, która skłania głowę z przyzwoleniem lub bodaj tylko z obietnicą.

Ludzi mało obchodzą cudze radości. Znacznie chętniej biorą udział w cudzych cierpieniach. Niedole stanowią prawdziwą wartość społeczną. Dlatego, jak się wydaje, więcej korzyści może przynieść to, czego się dowiedziałem o naturze człowieka w warunkach typowych dla życia zbiorowego. Osobliwości temu życiu przydaje jedynie fakt, że toczyło się ono w obozie zagłady, w Oświęcimiu. Wyostrza to tylko obraz, ale go nie fałszuje.

Do wspomnień z pobytu w obozie powracałem bardzo rzadko. Przez pewien czas, w pierwszych tygodniach po powrocie dręczyły mnie uparcie złe sny. W panicznej ucieczce dopadałem gęstych łóz nad Sołą i starałem się w nich ukryć, chociaż wiedziałem, że mi się to nie uda, gdyż w pogoni brały udział olbrzymie wilczury o podpalanych grzbietach. Budziłem się z bijącym sercem, kiedy mnie osaczały. Po trudnym ponownym zaśnięciu sen podsuwał jakby dalszy ciąg tego wydarzenia. Klęczałem osłaniając głowę przed ciosem podniesionej pałki, a stojący za mną kapo czy esesman mówił spokojnym i niemal pieszczotliwym głosem: - Aber Hände ab, Hände nieder, Mensch?

Wkrótce jednak prawdziwe i niezmiernie pociągające niebezpieczeństwa życia konspiracyjnego zupełnie mnie uwolniły od tych koszmarów. Sypiałem łapczywie, jakbym oszczędzał sił na rzeczy ważniejsze niż wewnętrzne nieporządki. Po wojnie nie czułem potrzeby, żeby się zwierzać z przejść upadlających, do jakich zmusza każde niewolnictwo. Opowiadałem o nich urywkami ludziom bliskim, właściwie nie wiedzieć dlaczego. Może po to, żeby dać im dowód zaufania.

Wszystko to sprawiło, że wspomnienia obozowe zachowały się w takiej świeżości, jakby działy się wczoraj, nie przed kilkudziesięciu laty. Mogę przywołać z pamięci z całą dokładnością szorstkość murawy, ubogiej i wyschłej, na której wolno nam było usiąść w dwa rzędy po nieprzytomnym biegu z wagonów do obozu wśród ujadania psów, wrzasków esesmanów i uderzeń ich kijów. Dzisiaj zaskakuje mnie to, czego zupełnie nie dostrzegałem wówczas, że w tym olbrzymim hałasie nie było zupełnie słychać głosów więźniów. Ani ich jęków, ani zdyszanych oddechów. Biegli w milczeniu. Była to pierwsza zapowiedź tej posłusznej ciszy, w której znosili katusze i umierali ludzie w obozie, gdzie rozlegał się tylko ryk dozorców.

Mam również w oczach uśmiech drwiny na twarzy więźnia z poprzedniego transportu, teraz już funkcyjnego, kiedy zabierał nam z rąk nietknięte bochenki chleba. Otrzymaliśmy je przed zaryglowaniem drzwi w towarowych wagonach na Warszawie Zachodniej i dowieźli przyciśnięte do ciała aż na miejsce. Co dziwniejsze, nie wypuściliśmy ich z rąk, kiedy o świcie drzwi wagonu otworzyły się gwałtownie z obu stron, aby wpuścić oszalałą, podnieconą alkoholem bandę esesmanów, tłukących kijami po głowach i osłaniających je rękach, wymierzających kopniaki w sposób bardzo umiejętny, bo godzące w podbrzusze. Przy ich dzikich wrzaskach: - Los, los, nieder! Du Schweinehund!, wyskakiwaliśmy z wagonu wprost pod razy pałek, między psy podskakujące do gardła. Takie powitanie oczekiwało wszystkich więźniów przybywających do obozu, czyli zugangów. Należało do wypróbowanych środków narzucania posłuchu. Stosowali je od wieków pasterze bydła, kiedy zapędzali ogromne stada do zagród. Oszalała ze strachu gromada ludzka mało się różniła od stada zwierzęcego. Wypchnięci z wagonów mężczyźni tłoczyli się, popychali, zbijali w drgającą masę, niemal tratowali się wzajemnie, byle znaleźć się najdalej od brzegu, gdzie wciąż wznosiły się pałki i wspinały się na smyczach ujadające psy.

Kiedy całe to kłębowisko miotające się między rzędami żołnierzy wpadło na plac apelowy i ostatni z pędzonych minęli bramę z uśmiechającymi się drwiąco wartownikami po obu jej stronach, esesmani ucichli nagle, sprawnie ustawili się w czwórki i odmaszerowali ze swoim wesołym: Hola-hi, hola-la! Dopiero wtedy można było ze zdumieniem dostrzec, że cały oddział nie liczył więcej niż trzydziestu paru ludzi i sześć psów.

Na podwórzu z dala od bramy stała grupka oficerów SS w opiętych mundurach, sztywnych czapkach z czarnymi otokami, lśniących butach i brązowych rękawiczkach. Wszyscy trzymali pod pachą lub bawili się trzaskając o cholewy trzcinami z rzemienną pętlą na końcu. Dopiero w trakcie dalszego obozowego życia mogliśmy się przekonać, jak wielkie znaczenie dla naszych losów miały niedbałe ruchy tych trzcinek. Tym razem dygnitarze obozowi nie zrobili z nich użytku. Po krótkim obejrzeniu dyszącej gromady więźniów porozumieli się lekkim skłonem głowy i wyszli tocząc niedbale rozmowę, która zapewne nie dotyczyła nowego transportu z Warszawy. Dowódca oddziału, który nas zapędził za druty, na pewno już zameldował, że liczba więźniów zgadza się z wymienioną w dokumencie, gdy się doliczy zmarłych po drodze.

Po ich wyjściu do naszego tłumu zastygłego w oczekiwaniu podeszło kilkunastu więźniów w biało-niebieskich pasiakach i takich samych pasiastych beretach. Część z nich miała w rękach kije. Oni to właśnie, bardziej popychaniem niż słowem, ustawili nas w dwuszereg, zaprowadzili na bok podwórza pod zielone jeszcze drzewa i pozwolili nam usiąść. Za chwilę przesuwali się dwójkami wzdłuż szeregów z kocami trzymanymi za rogi, aby zbierać w nie bochenki chleba, w które zaopatrzono nas na drogę. Robili to z uśmiechem politowania jeszcze wówczas dla nas niezrozumiałego. Oglądali nietknięte obłe razowce, jakby nie dowierzali własnym oczom. Jeden z tych funkcyjnych, chyba Ślązak, nie mógł się nawet powstrzymać od podzielenia z nami swoim oburzeniem. - Ty byś, głupi chłopie - mamrotał biorąc chleb z ręki - chociaż go pocałował w ten gładki zadek na pożegnanie, będziesz jeszcze śnił o nim po nocach.

Przez cały pierwszy dzień obozowy podlegaliśmy władzy ludzi w pasiakach. Dopiero przed zmrokiem na wieczornym apelu dostąpiliśmy zaszczytu stanięcia przed obliczem właściwej zwierzchności w stalowych mundurach i sztywnych czapkach. Nabraliśmy już wówczas wyglądu więziennego, który wyjednał nam to wyróżnienie, chociaż nie dostaliśmy jeszcze trepów ani beretów. Umieliśmy już jednak wybijać krok marszowy bosymi stopami i podnosić zgodnie prawe ręce do ogolonych głów na rozkaz: - Mütze ab! Dostąpiliśmy także sporo innych wtajemniczeń zaznajamiających znakomicie z całkowitą odmianą życia. Właściwie po tych doświadczeniach mało już nowego dalszy pobyt zdołał dorzucić.

Na to, że już tego pierwszego dnia zdobyłem nowy zawód i zostałem w Oświęcimiu ogrodnikiem, złożyły się aż trzy powody. Pierwszym była zabawa, jaką za zezwoleniem dowództwa urządzili sobie kapowie ze świeżo przybyłymi więźniami. Drugim moja ciekawość ludzi tak żywa, że czasami kazała się zaspokoić kosztem bezpieczeństwa. Trzecim i chyba najważniejszym powodem był mój kpiarsko i życzliwie uśmiechnięty los, który mi pozwalał wyjść cało z sytuacji na pozór zupełnie beznadziejnych.

Pierwszy z tych powodów zasługuje na krótkie zastanowienie. Wiele błędów, jakie popełniają ludzie wywodzący się ze środowiska kulturalnego, polega na niewłaściwym pojmowaniu prostactwa. Pociąga to za sobą skutki niezmiernie groźne. Wypacza naszą wiedzę o świecie, w którym zachodzą zmiany bardzo odległe od nabytych wyobrażeń. Urabiały je wiary i złudzenia ubiegłego wieku mało już przydatne obecnie. Nasza epoka tym się zapewne najbardziej różni od epok poprzednich, że na wielkich obszarach ziemi zdobywają i sprawują władzę, prawie nieograniczoną, właśnie prostacy. Hitleryzm był niemal idealnym wcieleniem tej odmiany rządów. Dlatego jego najbardziej odrażające cechy odnajdujemy we wszystkich ustrojach, które posługują się przymusem jako głównym środkiem panowania. Słowa "pan" i "panowanie" tutaj nabierają znaczenia tak pełnego, jakiego nie miały od dawna. Przywracają one wykonawcom przemocy, od najlichszych posługaczy poczynając, władzę zadawania cierpień i śmierci, chyba największe z uprawnień, jakie może posiadać człowiek nad człowiekiem. W sposobach korzystania z tej niezmiernej, nieograniczonej władzy kryje się właśnie błąd w pojmowaniu prostactwa. Zwykło się sądzić, że prostakowi wystarcza takiej przewagi fizycznej, gdyż stanowi ona aż nadto wyraźny dowód jego mocy. Zapomina się zbyt łatwo o rozległych, mrocznych przestrzeniach duszy prostaka. Tę duszę rodzi natura, a kształtuje system. Rozporządza on, ten system, własnym zasobem wartości, odmiennym od naszego, ale nie mniej rozbudowanym. Trzeba było wielu wieków, aby cywilizacja ludzka zrodziła nie tylko nakaz, ale i potrzebę takich uczuć, jak wstręt do ucisku słabszych czy chęć obrony prześladowanych. Historia nie dostarczała wielu sposobności do przejawiania "uczuć wyższych": dobroci, miłosierdzia, poświęcenia, wyrzeczenia. Przeciwnie, w naszych czasach wyzwoliła inne, ukryte pod wymytą skórą, wyprasowanym mundurem i wypraną bielizną siły pierwotne. Czy aby pierwotne? Czy właśnie w tym określeniu nie przejawiało się całe zaślepienie pogrobowców dawnej cywilizacji? Przecież współczesne barbarzyństwo, zwycięskie i pyszne, posługuje się także swoim systemem wartości, chociaż krańcowo różnym od naszego. Tam gdzie my stawiamy np. wolność, ono umieszcza posłuch, tam gdzie my okazujemy litość, ono stosuje okrucieństwo, tam gdzie my przejawiamy współczucie, ono popisuje się głośną i brutalną drwiną. Słowem, chce się czy nie chce, jest to również odmiana ludzkiej organizacji wraz z przynależnym do tego systemu prawodawstwem i obyczajami. Mieści się w nich również odmienna znajomość człowieka, dostarczająca odmiennych niż nasze satysfakcji poznawczych. Z jednym z takich doświadczeń mieliśmy się wkrótce zetknąć.

Na razie zaprowadzono nas do łaźni. Tam po zabraniu nam ubrań i zapakowaniu ich w numerowane worki, ogoleniu nas ze wszystkich włosów na ciele, przepędzeniu przez zimne prysznice, wysmarowaniu maścią cynkową dla ochrony przed świerzbem, zamieniono nas w więźniów obozu koncentracyjnego Auschwitz. Przebiegło to niezwykle sprawnie, gdyż dostaliśmy tylko po parze spodni z mnóstwem łat i po bluzie w paski z wielkim czarnym numerem na plecach i czerwonym trójkątem na piersi również opatrzonym z dołu numerem oraz literą P. Numer był ten sam, co na worku z naszym ubraniem i miał odtąd zastępować nam wszystko, czym byliśmy w życiu - imię, nazwisko, zawód i całą przeszłość, długą lub krótką, bo w transporcie znaleźli się ludzie podeszli obok kilkunastoletnich chłopców. Większość jednak stanowili mężczyźni w sile wieku, około trzydziestki jak ja - najbardziej niebezpieczni. Ja dostałem przez czysty przypadek pasiak raczej na moją miarę, co nie było bez znaczenia, gdyż nie pobudzało do znęcania się. Nieszczęśnicy, którym jedna nogawka nie zakrywała kolan, a druga opadała na stopę od razu przyciągali uwagę wszystkich dozorców, w pasiakach czy w mundurach. Okazywali oni zadziwiającą, jak na dorosłych mężczyzn, skłonność do okrutnej zabawy z ludzkich śmieszności czy niedołęstwa. Należało to do żelaznego repertuaru ich żartów i najwyraźniej sprawiało im głębokie zadowolenie, gdyż utwierdzało ich w poczuciu wyższości.

Ja dostałem numer 4880. Tę cyfrę wymawianą zawsze po niemiecku: "achtundvierzig achtzig", mogę wypowiedzieć głośno i wyraźnie nawet wyrwany ze snu w samym środku nocy. Podobnie jest z dwoma zdaniami, których nauczyłem się w parę godzin później. Wystarczały one zupełnie do porozumienia się ze zwierzchnikami przez cały czas uwięzienia i brzmiały: "Jawohl, Herr Kapo!" oraz "Haftling Nummer achtundvierzig achtzig meldet sich an Stelle."

Wśród wielu spraw, które nie dochodziły wówczas do mojej świadomości, a które dzisiaj ze zdumieniem odkrywam, należą takie, że np. ani nie odczuwałem głodu w trakcie całego transportu w zamkniętym wagonie, ani później zimna przez cały pierwszy dzień pobytu w obozie. Panowały już wczesne jesienne chłody. Narażony byłem na nie jak nigdy w życiu. Powinienem je był przeżyć silnie. Byłem bosy, z gołą świeżo ostrzyżoną głową i niemal nagi, gdyż pasiak z bardzo już spranej i lichej tkaniny nie zastępował nawet piżamy. Otóż nie zachowałem z tego zetknięcia z surowością przyrody żadnych złych wspomnień, chociaż przez cały dzień aż do zmroku chodziłem bez butów po żwirowanych drogach, dźwigałem na Industrie Hof naręcza dachówek i potem na klęczkach czyściłem je z narosłych latami mchów, trąc jedną o drugą. Natomiast ostro zapadło mi w pamięć wszystko, co poprzedziło tę moją pierwszą niewolniczą pracę, kiedy po przemianie w więźniów wyszliśmy wszyscy ze starej łaźni.

Mam wyraźnie w oczach obraz ogromnej gromady ludzi przypominających wyglądem raczej nędzarzy niż więźniów. Większość nosiła pasiaki zupełnie nie dopasowane do ciała, w spodniach różnej długości, w kurtkach albo nie zasłaniających brzucha, albo sięgających do kolan. Kilkunastu miało na sobie stare wojskowe mundury różnych kolorów z ogromną kwadratową łatą na plecach. Paru wyróżniało się wymalowanymi farbą olejną na plecach i piersiach czerwonymi kołami. Później dowiedzieliśmy się od starszych więźniów z poprzedniego transportu, że w ten sposób oznaczano Polizeihaftlingów przeznaczonych na szybkie rozstrzelanie, gdy większość z nas była tylko Schutzhaftlingami, którym przysługiwało parę miesięcy życia. Transport warszawski liczył około sześciuset ludzi. Teraz tych sześciuset ludzi stało bezradnie na skraju placu w pobliżu łaźni i patrzyło na siebie z bolesnym zdumieniem. Nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić, gdyż z chwilą przebrania w pasiaki zaczęło działać pierwsze i chyba najgroźniejsze z praw więziennych: wszyscy zrozumieliśmy jasno, że nic od nas samych już nie zależy. 

Przez pewien czas nikt do nas nie podchodził. Na obszernym podwórzu pośród schludnych domów, na wkrótce już dobrze nam znanym placu apelowym, nic się nie działo. Pod bramą uwieńczoną napisem z ogromnych drewnianych liter: "Arbeit macht frei", przy budce wartowniczej, stało dwóch eleganckich oficerów SS i przyglądało się nam, niedbale paląc papierosy. Za chwilę zniknęli za szlabanem. Wtedy dopiero spostrzegliśmy, że wokół placu w odstępach kilkudziesięciu metrów stali nieruchomo więźniowie również w pasiakach jak nasze, ale dobrze skrojonych i noszonych z wojskową elegancją. Mieli nie tylko nowe trzewiki na nogach i berety na głowach, ale nawet kolorowe chustki na szyjach. Berety i chustki większość z nich formowała na sobie z fantazją, niemal jak w oddziałach skoczków spadochronowych. Najwyraźniej na kogoś czekali: po pewnym czasie z wartowni wyszedł bardzo wysoki więzień, który zbliżywszy się do środka placu stanął, założył ręce na plecy i długo przyglądał się nam kołysząc głową, jakby nie mógł wyjść z podziwu, że w tak wzorowym obozie mogła się znaleźć podobnie odrażająca gromada oberwańców. Wreszcie ruszył w naszym kierunku i zatrzymał się o kilkanaście kroków przed krawędzią tłumu. Znów ogarnął nas spojrzeniem tak spokojnym i przenikliwym, jakim handlarz bydła ocenia nowo przypędzone stado. Kiedy przesuwał wzrok po ludziach, to robił to tak, jakby wyławiał najbardziej potrzebne mu okazy. W oczach zjawiło mu się coraz wyraźniejsze rozbawienie. Mogłoby ono uchodzić za życzliwe, gdyby nie błysk szczególnej ciekawości, jaką obdarzał więźniów o wyglądzie inteligenckim.

- Czy któryś z was - zapytał poprawną niemczyzną z twardym akcentem berlińskim - włada językiem niemieckim dość biegle, aby przetłumaczyć bez zmian to, co wam powiem?

Jeden w tłumie podniósł rękę.

- Chodź tutaj i stań obok mnie - rozkazał.

Błyski rozbawienia zjawiły mu się znowu w oczach, kiedy przyglądał się idącemu. Prezentował on inteligencką nieporadność w sposób pokazowy. Ubrał się natychmiast w to, co mu rzucono, nie próbując zamienić się ze stojącymi obok. Spodnie o nierównych nogawkach sięgały mu zaledwie do połowy łydek, gdy kurtka z ogromną łatą na plecach opadała poniżej kolan. Wkrótce mieliśmy się przekonać, że ludzie o takim wyglądzie mieli przed sobą niewiele dni życia. I to przy pomyślnym zbiegu okoliczności, jeśli kapo natknął się w swoim komando na kogoś jeszcze zabawniejszego w odruchach przedśmiertnego strachu. Nasz kapo patrzył na bojaźliwy i niepewny chód wezwanego kandydata na tłumacza z takim napięciem, że pochylił się do przodu. Jego postawa udzieliła się kapom stojącym wokół placu. Stali się równie czujni i również pochylili ciała w jego kierunku. Widocznie oczekiwali czegoś, co budziło ich podziw, a czego myśmy zupełnie się nie spodziewali. Dopiero po kilku dniach dowiedziałem się, jakiego to popisu obozowego mistrzostwa nie było nam dane oglądać. Ten bardzo wysoki, szczupły, żylasty, jakby zbudowany z samych twardych mięśni pod napiętą skórą mężczyzna należał podobno przed paru laty do elity świata przestępczego Berlina. Był najwybitniejszym i długo nieuchwytnym złodziejem samochodów. Ujęty, zdołał szybko w kilku kolejnych obozach koncentracyjnych zdobyć sobie także wybitną pozycję. Tak się wyróżnił jako kapo, że w Oświęcimiu sprawował już najwyższe stanowisko, jakie mógł zdobyć więzień. Został starszym obozu czyli Lageraltesterem, zwierzchnikiem więźniów w zastępstwie władz właściwych z uprawnieniami równie nieograniczonymi. Miałem później sposobność widzieć parokrotnie, jak się wywiązywał z obowiązków tego urzędu.

Zjawiał się niespodziewanie w trakcie krótkich przerw na obiad, kiedy więźniowie czekali w kolejce przy studni na umycie miski albo po prostu snuli się po podwórzu w poszukiwaniu chętnych do zamiany okruchów chleba na okurek papierosa. Na widok jego wysokiej postaci, górującej nad wszystkimi o głowę, natychmiast powstawała pustka. Kto żyw, schodził mu z drogi tym "Schnellschrittem", który był w obozie obowiązującym sposobem chodzenia. Zostawali kalecy lub ludzie starzy. Wtedy zdarzało się to, do czego nie doszło przy pierwszym z nim spotkaniu. Lageraltester nie zmieniając swego elastycznego, miarowego kroku gimnastyka przechodził obok niemrawego więźnia po jego lewej stronie i przy mijaniu kantem dłoni uderzał go pod nos. To z pozoru lekkie i jakby niedbałe dotknięcie działało jako strzał pistoletu prosto w twarz. Uderzony nie poruszał nawet nogami, kiedy padał na ziemię. Obiegało powiedzenie, że łatwiej było popełnić samobójstwo nasuwając się pod rękę Lageraltesterowi, niż pójść na druty.

Tym razem jednak do takiego pokazu nie doszło. Kapo dopuścił amatora przekładu na odległość ramienia, kilku celnymi szturchnięciami przycisnął mu ręce do bioder, wtłoczył brzuch, podniósł głowę i kazał patrzeć sobie w oczy.

- Będziesz tłumaczył wolno i głośno - znowu uderzeniem prawie niedostrzegalnym wcisnął mu brzuch i drugim wyprostował grzbiet - żeby każdy z tej nędznej bandy zrozumiał to, co ja powiem.

Mówił potoczyście, okrągłymi zdaniami, wyraźnie lubował się swoim wystąpieniem. Naprzód oznajmił, że nie będzie zajmował się tym, czego dowiemy się od samego pana komendanta na wieczornym apelu. Radzi nam jedynie, abyśmy zapamiętali z tego przemówienia zdanie najważniejsze. Brzmi zaś ono tak: Napis nad bramą: "Praca czyni wolnym", nie kłamie, gdyż z tego obozu także się wychodzi na wolność, chociaż tylko przez komin.

Powiedliśmy wszyscy oczami za gestem jego ręki, która wskazywała wysoki, czerwony komin. Komin działał. Wysnuwał się z niego rzadki, ciemny dym.

- Zanim jednak zamienicie się w taką smugę dymu mówił - będziecie mieli sposobność dowiedzieć się paru rzeczy, które zrobią z was innych ludzi. Pozwolą wam mianowicie zrozumieć prawdziwe życie, zupełnie inne od tego życia, do któregoście przywykli. Należy zacząć ode mnie samego. Przyjrzyjcie się mnie uważnie.

Odszedł o parę kroków, wyprostował i lekko obrócił w obie strony jak na pokazie mody.

- No i co? - zapytał po powrocie na poprzednie miejsce - skłonni jesteście przypuszczać, że macie przed sobą zwykłego więźnia? Tak? Niechaj jednak nikogo nie myli mój pasiak. Nie radzę. Jestem Lageraltester, najwyższy wasz zwierzchnik wewnątrz obozu, zastępca pana komendanta, czyli ktoś, kto decyduje o waszym życiu lub śmierci. Nie rozumiecie? Zaraz to wam wyjaśnię.

Z jego wyjaśnień podawanych spokojnym równym głosem dowódcy przed frontem wynikało, że tej wysokiej godności dostąpił dzięki temu, że obóz koncentracyjny rządzi się najbardziej demokratycznymi prawami, jakie ludzkość dotychczas wynalazła. Więźniowie podlegają w nim mianowicie władzy innych więźniów. Ten samorząd korzysta ze swobód bardzo rozległych, gdyż panowie z SS wkraczają w życie wewnętrzne obozu jedynie wtedy, kiedy dostrzegą odchylenia od obowiązujących zasad albo też wtedy, kiedy wprowadzają nowe zasady. W gruncie rzeczy więc właściwym tokiem życia obozowego kierują mianowani przez nich więźniowie, wypróbowani w dłuższym, przynajmniej paroletnim doświadczeniu. On sam może się chlubić już sześciu latami pobytu w różnych obozach poczynając od doświadczalnych, a kończąc na karnych, z jakich wychodzi się tylko tamtędy - wskazał ręką na komin z taką samą, nikłą smugą dymu - ale on wyszedł przez bramę. Wprawdzie nie prowadziła ona na wolność, ale otwierała nadzieję, że po ostatecznym zwycięstwie, więc w przyszłości niezbyt odległej, będzie mógł na nią wstąpić. Dlatego postara się ze swojej strony zrobić wszystko, co w jego mocy, żeby ten termin się nie odwlekał. Nie musi tłumaczyć, co to znaczy.

Potoczył po nieruchomym tłumie takim wzrokiem, że naprawdę zaparło dech w piersiach. Był całkowicie pewien zamierzonego efektu, gdyż uśmiech zadowolenia przemknął mu po twarzy.

Nie będzie zatem ukrywał - jego spokojnemu głosowi towarzyszył tak przerażony, że niemal zamieniony w krzyk głos tłumacza - że wykona to, czego się zwierzchność po nim spodziewa z całą bezwzględnością. - Ci panowie kapo - potoczył ręką wskazując mężczyzn rozstawionych w głębi - spełnią dobrze swoje zadanie. Nic z tego, do czego przywykliście w poprzednim życiu, chronionym różnymi paragrafami, nie przeszkodzi im w wykonaniu obowiązku. A ich obowiązkiem jest narzucenie posłuchu, absolutnego i natychmiastowego w sposób, który uznają za właściwy. Mówiąc po prostu, każdy z nich może za każde przewinienie, i tylko on sam określa jego rozmiar, ukarać śmiercią, kiedy zechce. Nie ma powodu, żeby bawić się w niedomówienia. Co wcale nie znaczy - wdawał się w te wywody z lubością - aby panowie kapo mogli dopuszczać się samowoli, kara musi być surowa, ale sprawiedliwa. Chciałbym być dobrze zrozumiany. Ze sposobu jej wykonania nie należy sądzić o słuszności. Czasami wymierzenie kary może wykonawcy sprawić przyjemność, nie jest bowiem nigdzie powiedziane, że przy zadawaniu śmierci nie wolno odczuwać satysfakcji, jak przy każdej sprawnie wykonanej robocie. Nie wolno natomiast zabijać bez powodu dla zaspokojenia okrucieństwa, gdyż byłoby to zwykłym zabójstwem.

- Po tych wyjaśnieniach będziecie już wiedzieli - teraz mówił jeszcze staranniej - jak pracować, kiedy udacie się do roboty. Zanim jednak to się stanie, powinniście się jeszcze dowiedzieć, że pan komendant udzielił wam dzisiaj wyjątkowego przywileju. Zwykle nikt nie pyta więźnia, jakiego kapo sobie wybiera, jak nikt nie pyta żołnierza, jakiego chce mieć kaprala. Tym razem jednak dla uczczenia pierwszego dnia pobytu w Auschwitz, co sobie zapamiętajcie na całe życie, pan komendant wam dozwala wybrać sobie bez żadnego przymusu, całkiem dobrowolnie, swojego zwierzchnika i opiekuna. Macie prawo wskazać kapo, któremu chcecie podlegać od tej chwili aż do wieczornego apelu. Wybrany kapo stanie się na te godziny waszym nauczycielem, ale i najwyższym sędzią. Wybierajcie zatem dobrze. Pamiętajcie, że taka okazja już wam się nigdy nie zdarzy. Przyjrzyjcie się uważnie stojącym na placu panom kapo, dokonajcie wyboru i stańcie przy tym, którego chcecie mieć dzisiaj za dowódcę. Daję wam trzy minuty czasu.

Wyjął z kieszeni starter, położył na otwartej dłoni, odczekał wyznaczony czas i krzyknął jak na stadionie sportowym: - Hopla! Schnell! Noch schneller! Leute!

Podbiegliśmy ku środkowi placu rozciągając się w szeroką ławę. Kapowie stali w postawie na baczność jakby trochę kpiarskiej. Jedni mieli berety na głowach, inni je trzymali w rękach przyciśniętych do ud. Można było podziwiać ich starannie utrzymane, chociaż krótko przycięte fryzury. Ta dbałość o wygląd przebijała także z eleganckich odprasowanych pasiaków i błyszczących żołnierskich trzewików. W samym środku, jakby wystawionych na pokaz, ściągało uwagę dwóch mężczyzn wyjątkowej urody, raczej jednak hiszpańskiej niż germańskiej. Smukli, wysocy, świetnie zbudowani, o wyrazistych jakby aktorskich ciemnych twarzach mogliby posłużyć za wzór dla esesmanów, jak wygląda oficer najlepszej armii świata, gdyby tej elity nie obowiązywał ideał jasnowłosego wojownika. Jeden z nich zwłaszcza, trochę młodszy, budził ufność ślicznymi orzechowymi oczami w smagłej twarzy. Zasnuwała je lekka mgiełka jakiejś zadumy czy marzenia. Nie patrzył na setki oczu utkwionych w niego z niepokojem pełnym nadziei. Zdawał się przebywać w obcym swoim świecie, dalekim od tego dużego placu otoczonego po dwóch stronach jednopiętrowymi budynkami dawnych koszar, a zamkniętym niskim barakiem kuchni.

Na rozkaz wyrzucony z tyłu: - Wybierać! Biegiem! - przynajmniej połowa więźniów rzuciła się na wyścigi do tego smukłego bruneta o wyglądzie tak sympatycznym. Druga połowa skupiła się wokół jego towarzysza odsłaniającego zęby w uśmiechu i wokół kilku innych kapo nie budzących lęku.

Przez krótką chwilę stałem sam. Od początku wystąpienia Lageraltestera z napiętą, prawie bolesną uwagą przyglądałem się kapo stojącemu na prawym skrzydle. Coś w jego zachowaniu wskazywało, że nie bierze udziału w próbie z nowo przybyłymi więźniami. Z lekko pochyloną głową rysował grubym kijem jakieś zygzaki pod stopami, jakby cierpliwie oczekiwał, kiedy ta zabawa się skończy. Wyraźnie nie chciał do niej należeć i nie obawiał się tego okazywać. Może mógł sobie na taką niezależność pozwolić ze względu na wyjątkowo odpychającą, a nawet straszną powierzchowność. Okrągłą głowę pokrywały mu twarde jasne włosy prawie się nie różniące od świńskiej szczeciny. Podobny kolor miały gęste brwi i zupełnie jasne rzęsy wokół małych, bladych oczu. Jakby dla pełni obrazu nos miał zaklęsły pewnie od uderzenia pięści, bardzo szerokie usta i ręce bawiące się kijem tak długie, że sięgały mu poza kolana.

Szybko, żeby nie zostawić sobie czasu na opamiętanie, pobiegłem i stanąłem obok niego. Nikt nie pobiegł za mną. On chwilę poczekał, czy ktoś jeszcze nie pójdzie w moje ślady, po czym przyjrzał mi się swoimi wodnistymi oczami spod szczeciny brwi z nieukrywanym uznaniem.

- Kim jesteś z zawodu? - zapytał.

- Profesorem - odpowiedziałem.

- Gimnazjalnym?

- Nie, w szkole wyższej.

- Czego tam uczysz?

- Historii teatru.

Westchnął głęboko ze współczucia czy zdziwienia i nie zmieniając życzliwego sposobu bycia stuknął mnie pięścią pod brodę. Miał to być zapewne szturchaniec przyjazny, ale zaćmiło mi się w oczach.

- Nun gut - powiedział - ale odtąd nie jesteś żaden profesor, ale ogrodnik, rozumiesz?

- Rozumiem - zgodziłem się natychmiast.

- Powtórz.

- Ich bin Gartner - zapewniłem gorliwie.

- Nie tak - poprawił mnie z gniewem.

- Nie rozumiem.

Znowu, tym razem bez pobłażliwości, uderzył mnie pod brodę kantem dłoni.

- Scheisse und Tausend Jahre alt Grossvater blutige Scheisse - masz powtórzyć jak należy: Ich bin Gartner, Herr Kapo!

- Jawohl, ich bin Gartner, Herr Kapo! - zapewniłem z całym przekonaniem.

Trącił mnie ramieniem po koleżeńsku, co było niezwykłym wyróżnieniem, z którego jeszcze wówczas nie zdawałem sobie sprawy. Zwłaszcza że było ono wstępem do rozmowy, na jaką nie zasłużyłem niczym oprócz mego ryzykanckiego postępku.

- Widzę, że rozumiesz po niemiecku - zaczął rozglądając się po placu, gdzie kapowie ustawiali piątkami oddziały liczące po 60 - 70 ludzi.

- Tak jest, rozumiem, panie kapo.

- Słuchaj zatem i zapamiętaj każde słowo. Powtórz.

- Będę słuchał i zapamiętam każde słowo, panie kapo.

- Dobrze. Jestem już więźniem od sześciu lat. Przeszedłem przez liczne obozy. Żyję. A wiesz dlaczego? 

Milczałem.

- Dobrze, że nie odpowiadasz. Bo nie wiesz. Zaraz ci powiem. Dlatego, że trafiłem na dobrych ludzi, którzy mnie zapoznali z największą prawdą obozową. Co mówi ta największa prawda? Mówi, że w obozie pracować nie wolno. Kto pracuje, ten ginie, rozumiesz?

- Rozumiem, panie kapo.

- Scheisse, jeszcze nie rozumiesz, ale za parę dni zrozumiesz, jeżeli przeżyjesz. Przekonasz się od dzisiaj, że dostaniesz tylko tyle żarcia, żeby przy dwunastu godzinach pracy na zimnie przeżyć cztery tygodnie. Tyle wam przeznaczono dni do gazu, dwadzieścia osiem, zapamiętałeś?

- Zapamiętałem, panie kapo.

- Każdy więc wasz wysiłek to krok do śmierci z własnej woli, rodzaj samobójstwa, a ty pewnie nie chcesz umrzeć, co?

- Nie chcę, panie kapo.

- Masz rodzinę?

- Mam żonę i córkę, panie kapo, ale ja nie dlatego...

- Stul pysk. Jeszcze nie wiesz, czy ja nie doniosę i co cię czeka, jak doniosę. Ale ja nie doniosę. Ja też chcę przeżyć z podobnego powodu. Dlatego ci mówię, że w obozie pracować nie wolno, tak?

- Tak, panie kapo.

- A teraz uważaj. Nie wolno pracować, ale tym bardziej nie wolno okazać, że się nie pracuje. Kto się z tym zdradzi, ten ginie jeszcze prędzej niż ten, który pracuje, rozumiesz?

Nie odezwałem się.

- Nic nie mówisz? Słusznie. Nie trzeba udawać, że się rozumie, jak się nie wie. Ty jeszcze nie wiesz, że kto nie chce pracować i tego nie ukrywa, ten umiera trudną śmiercią. Ja sam go zabiję. Będę musiał go zabić, żeby samemu przeżyć. Nie wierzysz, że umiem zabijać. Umiem. Zobaczysz.

Grupka kilkudziesięciu więźniów prowadzona przez młodego kapo, który posuwał się tak lekko, jakby płynął przez powietrze, zbliżała się do nas w nieładzie. Składała się głównie z ludzi mających od razu wygląd żałosny. Biła z nich rezygnacja świadcząca, że nie będą się opierać swemu losowi. Widocznie przy spędzaniu ich razem dokonano pierwszej selekcji.

- Masz to swoje komando, Horst - krzyknął z szerokim uśmiechem kapo i zatrzymał się, żeby przepuścić niemrawy tłum. - Sami wybrani. Dawno już takich nic miałeś. Życzę przyjemnej zabawy.

Wziął w zęby witkę, którą zapędzał drepczący oddział jak stado gęsi. Najwyraźniej świetnie się bawił. Lekkim krokiem sportowca, który szykuje się do treningu, pobiegł do swego oddziału ustawionego piątkami. Jego komando nabrało już trochę geometrycznej formy. Tak zresztą wyglądały również inne oddziały przemierzające plac w różnych kierunkach. Smukły kapo o marzącym spojrzeniu szedł obok swojej grupy maszerującej sprawnie. Przyspieszał kroku albo zwalniał oglądając mijające go piątki, jakby chciał się zapoznać z ludźmi, którzy stłoczyli się do niego z takim pośpiechem. Twarz miał zakrzepłą w wyrazie jakiegoś niemal bolesnego oczekiwania.

Mój kapo wskazał na niego kijem.

- Dlaczego nie zgłosiłeś się do niego razem ze wszystkimi?

- Bałem się - odpowiedziałem.

- Czego?

- Jego.

- Może ty się tu i uchowasz - uśmiechnął się po raz pierwszy i inteligencja tego rozbawienia sprawiła, że jego brzydota nie raziła. Mimo to więźniowie świeżo przybyli patrzyli na niego z ponurą obawą.

- Powtórz tym swoim kolegom to, co ci powiedziałem. I uprzedź ich, że tego, kto doniesie, ja od razu zabiję, a ponadto zabiję i ciebie. Będę musiał się bronić. Rozumiesz?

- Tak jest, panie kapo.

- A o tym przystojnym kapo to się niedługo czegoś dowiesz.

Dowiedziałem się tuż po powrocie z roboty. Wiadomość rozniosła się błyskawicznie. Piękny kapo zatopiony w marzeniach zabił siedmiu więźniów ze swojego komando.

Robił to ze spokojną, bystrą ciekawością, jaka cechuje prawdziwych badaczy, kiedy w laboratoriach usiłują odkryć któryś z sekretów życia. On pragnął może odkrycia jeszcze większego sekretu, sekretu śmierci. Swoich dociekań dokonywał w sposób umiejętny i celowy, najwidoczniej wyniesiony z często uprawianej praktyki. Prosił mianowicie niezręcznego więźnia głosem łagodnym i życzliwym, żeby położył się na ziemi z szeroko rozrzuconymi ramionami. Dopomagał mu nawet popchnięciem wyczyszczonego buta. Po czym stawał w rozkroku na tych rozciągniętych rękach i zaostrzoną laskę, jaką się dotąd wciąż bawił, opierał sztorcem na grdyce karanego. Wyszukiwał tchawicę lekkimi dotknięciami i albo naciskał krtań tak gwałtownie, że od razu przebijał gardło, albo też robił to stopniowo zwalniając parokrotnie ucisk w chwili, kiedy źrenice skazańca uciekały już pod górną powiekę. Przez cały czas egzekucji wpatrywał się uważnie w twarz ofiary, w jego oczy naprzód błagające o litość, potem wytrzeszczone z przerażenia i wreszcie zachodzące mgłą śmierci. Pochylony do przodu nie oglądał się za siebie. To, co się działo za jego rozkraczonymi nogami, znał z pewnością na pamięć. Wiedział dobrze, kiedy ciało wypręża się łukiem na piętach wbitych w trawę, a kiedy szamoce się i kopie ziemię, jakby umierający usiłował zerwać się do ucieczki. Po wymierzeniu kary, kiedy już ciało zwiotczało, kapo otrząsał się z tego zapamiętania w robocie i zaczynał dostrzegać ludzi ze swego oddziału. Wodził po nich, nieruchomych i zdrętwiałych ze zgrozy, zdziwionymi oczami.

- Es ist schrecklich, Leute, nicht war? - zapytywał, jakby sam się dziwił tym, co zrobił. - Naturlich, Leute, das ist schrecklich, aber das ist ganz wahrscheinlich und ganz notwendig, nicht wahr, Leute, verstehen się, Leute?

Przy powrocie, kiedy komanda znowu wkraczały piątkami na plac, smukły kapo szedł lekkim, prawie tanecznym krokiem przed swoim oddziałem. Na końcu niesiono zwłoki zabitych, składano je na końcu dwuszeregu, aby w raporcie liczba obecnych była zgodna ze stanem. Mogliśmy wtedy przekonać się, że i w innych komando zdarzało się to samo, chociaż nie w takich rozmiarach. Drugi z urodziwych kapów, ten olśniewający uśmiechem białych zębów, zabił uderzeniem pięści pod nos trzech więźniów, a poczciwiec o wyglądzie parobka jednego. Raczej jednak z winy niedołęgi, który mu się w porę nie usunął spod pięści, kiedy na niego groźnie ruszył, aby go tylko nastraszyć.

Nasz kapo nawet nie trącił nikogo swoim grubym kijem, chociaż wymachiwał nim nad naszymi pochylonymi plecami z takim rozmachem, że przechodzący esesmani poklepywali go po ramieniu. Sposób, w jaki sobie radził, wart jest oddzielnego opisu. Spędziłem pod jego opieką - to słowo jest tu na miejscu - pierwsze sześć dni pobytu w obozie. Wykonywaliśmy w czterdziestu pracę uchodzącą za morderczą nawet w Oświęcimiu. Przenosiliśmy mianowicie z betoniarni na krańce obozu półtonowe słupy, tak zwane faje, które do dzisiaj podtrzymują druty kolczaste otaczające teren. Wówczas przewodziły one jeszcze prąd elektryczny pod wysokim napięciem. Tutaj nasz straszny dowódca popisywał się wciąż umiejętnościami, które zasługują na wprowadzenie wszędzie tam, gdzie praca wzbudza gniew i nienawiść. Doły dla tych słupów musiały wynosić metr średnicy i półtora metra głębokości. Otóż - aby poprzestać tylko na tym przykładzie - póki nie wykopaliśmy tych dołów przynajmniej na głębokość pół metra, nie rozginaliśmy grzbietów i ziemię wyrzucaliśmy w górę z taką siłą, że wyglądało to na odkrycie podziemnych źródeł. Kapo krążył wokół nas z podniesioną pałką i na widok któregoś ze zwierzchników wybuchał wrzaskiem, jakim mało kto umiał się popisać. Wyzywał nas od "świńskich psów", "zdechłych krów", "śmierdzących trupów", "gnuśnych i głupich bydląt", które dopiero on nauczy porządnie pracować. Umiał nawet spuścić kij na tył kopacza zupełnie bezboleśnie, ale z głębokim trzaskiem. Kiedy jednak doły osiągnęły taką głębokość, że można już było się w nich ukryć, rozkazywał nam wtulić się w ziemię, przycisnąć się do siebie, aby nie dopuścić do utraty ciepła, i siedzieć bez ruchu trzymając jednak na wszelki wypadek łopaty wypełnione piaskiem. Przy pierwszym ukazaniu się w oddali munduru kapo rozpoczynał wokół dołów swój oszalały taniec, a my wyrzucaliśmy w górę przygotowany zapas ziemi z takim zapałem, że nie było bezpiecznie znaleźć się w pobliżu. Toteż dzięki takim popisom pracowitości nie roztaczano nad nami ciągłej kontroli i mogliśmy siedzieć w spokoju opierając się o nagrzaną ziemię przez czas dłuższy. Udawało się nam zyskać dla życia nawet kilkadziesiąt minut.

Po sześciu dniach jednak otrzymaliśmy już jako Gartnerkommando polecenie bodaj jeszcze trudniejsze i bardziej niebezpieczne. Kazano nam mianowicie przenieść na inne miejsce pagórek wznoszący się w ogrodzie za willą, którą przed wojną zajmował dowódca pułku, a obecnie sam pan komendant Höss. Pan komendant Höss nie miał z okna swej sypialni dobrego widoku na koszary SS, dokąd udawał się co rano dla sprawowania swego urzędu. Również stamtąd nie mógł oglądać bez przeszkód swego domu, który jako dobry mąż i ojciec chciał mieć na oku. Rozumie się samo przez się, że przy tej robocie nie wolno nam było zmieniać niczego ani w kształcie pagórka, ani w rozmieszczeniu krzewów i wieloletnich kwiatów. Wykonanie tej pracy mogłoby stanowić wzór, dzisiaj dla nas niedosiężny, dla pielęgnacji zabytkowych parków. Ze względu na doniosłość zadania dołączono do naszego komanda jeszcze dwa inne i przydano do nadzoru aż trzech nowych kapo. Zaopatrzono też nas w potrzebny sprzęt. Znieśliśmy na miejsce taczki, łopaty, łomy oraz szerokie i długie deski. Deski te służyły za drogi. Należało po nich przetoczyć biegiem taczki wypełnione ziemią albo, co gorsze, wykopanymi wraz z ziemią krzewami. Stały się też one dla ludzi posługujących się nimi po raz pierwszy w życiu czymś w rodzaju cyrkowej liny, po której trzeba było przebiec w górze nad areną. Ześlizgnięcie się taczek z deski nie było wcale mniej niebezpieczne niż upadek w cyrku. Do niezdary rzucał się natychmiast jeden z kapów i pomagał mu uderzeniami pałki wdrapać się wraz z ciężarem na tor szybko, aby nie stawał na przeszkodzie innym biegnącym. Przy wypadkach cięższych, kiedy ulegały uszkodzeniu przewożone rośliny, do sprawcy podbiegało paru dozorców, a jeśli ich zachęta do podniesienia taczek nie skutkowała, Kommandoaltester dowodzący całością przystępował do wymierzania kary. Nosiła ona nazwę "huśtawki", gdyż polegała po prostu na tym, że kapo kładł stylisko łopaty na gardle powalonego, stawał w rozkroku na kiju i kilku mocnymi wahadłowymi ruchami dławił oddech. Nie zdarzało się to jednak często. Po ukończeniu roboty w pięć dni naliczyliśmy ledwie dwóch czy trzech zabitych. Nasz kapo wciąż wymachujący pałką nie miał na sumieniu żadnego. Do raportu o wykonaniu polecenia stanęliśmy na porannym apelu. Ledwie świtało. Wczesny przygruntowy przymrozek, jak to ładnie mówią ogrodnicy, pokrył trawę szronem, i asfalt, po którym wybijaliśmy takt w marszu bosymi stopami parzył jak rozpalona blacha. Każde ziarno żwiru wdzierało się w podeszwy ostrym ukłuciem. Kapo ustawił nas w dwuszeregu tuż przed domem komendanta. Obrzucił nasz oddział spojrzeniem, które dawało do zrozumienia, że tym razem stawka jest bardzo wysoka, gdyż waha się między dodatkową porcją zupy a szubienicą. - Ruhe, meine Knechte - powiedział. - Gdyby któremu z was zechciało się kaszlnąć, to ... - Wskazał oczami taczki, które ustawiliśmy równym rzędem na końcu oddziału. W każdej z nich sterczały po dwie łopaty tworzące idealnie równy płot. Z doświadczenia poprzednich dni wiedzieliśmy dobrze, jaki użytek można zrobić z trzonków tych łopat. Nie ośmieliliśmy się więc poruszyć nogami, w których zanikało czucie. Z gęstych zarośli nad Sołą majaczących za drutami wypełzały wolno białe tumany mgły. Niosły z sobą przenikliwy poranny chłód.

Po kilkunastu minutach uchyliły się drzwi z boku willi i na schodki wyszła duża, tęga dziewczyna w fartuchu opiętym na wydatnym biuście. Poziewała smacznie, zaplatając gruby warkocz. Zeszła parę kroków, żeby się przyjrzeć nieruchomym więźniom. Jej dużą twarz z rumianymi policzkami wykrzywił uśmiech złej, triumfującej kpiny. Demonstrowała nim przynależność do "Narodu Panów". Skinęła palcem na naszego kapo, który po obejrzeniu frontowych okien posłał jej całusa z ostrożnym cmoknięciem. Kiedy uspokoiła go ziewnięciem służącym za znak, że w domu jeszcze śpią, podbiegł do niej skradającym się krokiem. Zniknęli za węgłem willi i tylko podniecone piski dziewczyny i mocne klaśnięcia świadczyły, że nasz dowódca nie przestał być mężczyzną. Widocznie jednak coś zaszło w domu, gdyż służąca w kilku ciężkich susach dopadła drzwi, a nasz kapo podbiegł do dwuszeregu i wyprężył się na jego prawym skrzydle.

Dom nie zdradził jednak żadnego ruchu. Nikt nie przesunął się nawet za białymi marszczonymi firankami. Mimo to stanęliśmy wyprężeni z rękami przyciśniętymi do ud. Trwało to długo. Mgły znad rzeki po przepełznięciu przez zasieki z drutów kolczastych zaczęły się podnosić postrzępionymi smugami. Wkrótce przesłoniły strażnika na wieży z wycelowanym w nas karabinem maszynowym. Natychmiast zaczął coś śpiewać niskim gardłowym głosem, żeby w ten sposób zapewne dać znać, że czuwa.

Nagle drzwi rozchyliły się szeroko, jakby ktoś je otworzył mocnym pchnięciem.

- Hab' Acht - zapiał kapo, któremu głos uwiązł w gardle.

Wbiliśmy oczy w drzwi, gdyż staliśmy wyprężeni już od dawna. W drzwiach nie ukazał się jednak pan komendant Höss. Wyszedł z nich mały, może pięcioletni chłopiec w krótkich tyrolskich spodenkach, ledwie widocznych spod obcisłego zielonego munduru z błyskawicami SS na czarnym kołnierzu. Nie nosił jednak czapki ze srebrną trupią główką. Był z gołą głową. Płowe włosy miał ostrzyżone na modłę przyjętą wśród wyższych oficerów i dostojników partyjnych. Dał jej początek przed wielu laty marszałek Hindenburg, a obecnie utrzymywał ją Reichsführer Himmler. Na wzór uwielbianego zwycięzcy znad jezior mazurskich malec miał skronie wystrzyżone niemal do skóry, a na głowie krótką szczotkę włosów. W ręku niósł krótki karabinek mauzer fabrykowany chyba specjalnie dla dzieci dygnitarzy, gdyż broń nie wyglądała wcale na zabawkę. Spojrzeliśmy po sobie z niepokojem, czy to przypadkiem nie na nas zechce wypróbować celności swego sztucera. Chłopak jednak nie zaszczycił nas uwagą. Widocznie miał ciekawsze zadania. Ustawił się przy wejściu wyprostowany na rozstawionych szeroko nogach z karabinem przy prawej stopie odchylonym na długość ramienia. Przypominał postawą grenadierów Fryderyka Wielkiego trzymających straż przed jego gabinetem. Po czym zaczął przerabiać główne ćwiczenia musztry tupiąc nogami i uderzając kolbą o beton ganku. - Eins, zwei und drei - powtarzał sobie wysokim dziecinnym głosikiem ze skupioną uwagą. Poruszał się bardzo sprawnie.

- Sehen się, Scheisse - powiedział z uznaniem nasz kapo - wunderbar, Scheisse, nicht wahr? - Urwał nagle i zachrypiał: - Achtung! Mütze ab!

Wlepiliśmy znowu oczy w otwarte drzwi. Jednak i tym razem nie ukazał się w nich komendant. Sprężystym krokiem, błyskając wyczyszczonymi butami wyszedł z domu chłopiec ośmio- czy dziewięcioletni. Ubrany był w pełny mundur esesmana z dystynkcjami podoficera Rottenführera czy Oberrottenführera. Przy boku miał kordzik zawieszony na rapciach, w ręku trzymał trzcinkę, stanowiącą niemal atrybut obozowego oficera. Obdarzona była mocą większą niż niegdyś berło królewskie. Jej niedbałe skinienie skazywało na śmierć lub darowywało życie. Urosła do niebywałej potęgi, kiedy nieprzebrane tłumy starców, kobiet i dzieci szły wprost z wagonów do komór gazowych.

Chłopak w mundurze esesmana posłużył się nią dla wymierzenia kary. Wyskoczył na taras unosząc ją wysoko w górze i wrzeszcząc wysokim, łamiącym się głosem. W drugim ręku trzymał czapkę z czarnym otokiem. Słowo "Scheisse" w różnych obozowych odmianach, Scheissedreck, Scheisseschweinerei, Scheissefresser, Scheissewagen wypełniało ten przeraźliwy krzyk. Wtłoczył niesioną czapkę na głowę malca i osadził ją mocniej uderzeniem trzcinki w głowę. - Hab' Acht! - pisnął czerwony z gniewu. Młodszy chłopak nie podniósł nawet ręki do bolesnego miejsca. Widocznie wydarzyło mu się to nie po raz pierwszy. Wyprężył się na baczność. Starszy wciąż z tą samą kapralską popędliwością uczył go chwytów przy komendzie: Prezentuj broń! Trzcinkę włożył pod pachę i bez względu na sprawność przy wykonywaniu ćwiczeń wymierzał swemu podkomendnemu bezlitosne policzki. Małemu głowa latała na wszystkie strony, łzy ciekły po obitej twarzy, ale nie wydał z siebie skargi. Przeciwnie, w oczach miał jakby dumę z udziału w tak trudnej zabawie.

Pan komendant ukazał się w drzwiach całkiem niespodziewanie. Odwrócony tyłem poprawiał na pasie kaburę ciężkiego pistoletu. Nasz kapo dostrzegł go pierwszy. 

- Hab' Acht! - zachrypiał z uniesieniem, chociaż przez cały czas staliśmy wyprężeni z głowami zwróconymi w kierunku drzwi.

Ten wrzask wytrącił starszego chłopca z pedagogicznego zapału. Odskoczył od brata i stanął w rozkroku z lewą ręką wspartą na biodrze, a prawą uniesioną do góry. Trzcinką nakazał bratu uwagę i kilku rozkazami wydanymi piskliwym głosem ustawił go w pozycji "prezentuj broń". Wtedy podszedł do ojca na sztywnych nogach, zasalutował kordzikiem, zwarł z trzaskiem buty i naśladując przyjęte szczekanie wyrzucił z siebie słowa meldunku. Pan komendant Höss przyjął raport w postawie na baczność. Podniósł nawet dłoń do daszka czapki.

- Wolno wydać rozkaz: spocznij - powiedział z całą powagą i dopiero kiedy chłopcy wykonali polecenie, dał upust powstrzymywanej radości. Wybuchając raz po raz s zczęśliwym śmiechem poklepał starszego synka po obu policzkach, podniósł młodszego do góry, wycałował czerwoną od uderzeń, lśniącą od łez, ale promieniejącą z dumy twarzyczkę i przytulił obu do nóg. Wpatrywali się w niego rozkochanymi oczami. Wreszcie popchnął ich lekko do drzwi. - Idźcie do Mutti - powiedział - na mnie czas. - Słowo "mateczka" miało w sobie miękkość skrzydeł anioła, który przypadkiem zabłąkał się w ten świat i uniknął przerażony.

Do nas zszedł po kilku stopniach schodów ciężkim żołnierskim krokiem. W zachowaniu nie miał już nic z poprzedniego sposobu bycia. Najwyraźniej umiał oddzielić życie prywatne od urzędowego. W tym życiu urzędowym nie mieścił się chyba zupełnie stosunek osobisty do ludzi poddanych jego władzy, tak ogromnej, że podobnej trzeba by szukać u wodzów plemion barbarzyńskich czy u królów miast rządzących się prawami okrucieństwa, jakiejś Asyrii czy Babilonii. Był kimś więcej niż przysłowiowym panem życia i śmierci. Był tylko panem śmierci. Nie wbijało go to w pychę ani nie wyzwalało w nim utajonej żądzy panowania, gdyż zupełnie nie zdawał sobie sprawy z potęgi, jaką go jego państwo obdarzyło. Śmierć wielu milionów ludzi nie różni się w zasadzie od śmierci jednego człowieka, jeśli dokonuje się w majestacie prawa. Śmierć jemu podległa leżała w interesie państwowej instytucji, którą starał się kierować, jak przystało przyzwoitemu urzędnikowi. Przecież to nawet nie od niego zależało, kiedy i w jaki sposób ma ją zadać, gdyż rozstrzygały to rozkazy z góry. Przychodziły do niego w kopertach opatrzonych pieczęcią: "ściśle tajne", "tylko do użytku służbowego" i "zniszczyć zaraz po przeczytaniu". Któż ośmieliłby się nie być im posłuszny? Toteż on z zupełnie czystym sumieniem dbał tylko o to, żeby zakład utylizacyjny, jemu powierzony, działał sprawnie i przynosił jego państwu zamierzone korzyści. Nie wydaje się zresztą, aby wówczas, jesienią 1940 roku, przewidywał, jak ogromnym zadaniom niedługo przyjdzie mu sprostać. Nie obejmował wyobraźnią, jeśli się kiedykolwiek do wyobraźni odwoływał, tych tysięcy ludzi, mieszkańców całych miast, jacy w olbrzymim pochodzie będą szli całymi dniami do niskich prostokątnych budynków u stóp czerwonych kominów.

Tymczasem jego obóz liczył zaledwie osiem tysięcy więźniów i tylko tym różnił się od kilkudziesięciu podobnych obozów, że przeprowadzał doświadczenia specjalne. Miał za zadanie mianowicie sprawdzić, jak bez uciekania się do masowego morderstwa doprowadzić do śmierci, w ciągu czterech tygodni, mężczyzn młodych, zdrowych i rozporządzających jeszcze pełnią sił. Wśród sposobów stosowanych nagminnie przez prostaków, czyli głodu, strachu i pracy ponad ludzką wytrzymałość, znalazły się również i takie, o jakie się prostaków na ogół nie posądza. Dowodzą one bowiem dosyć przenikliwej wiedzy o człowieku, którego się zamierza zgładzić. Zasługują więc na uznanie jako sztuka niszczenia. O jednym z takich zabiegów mieliśmy się wtedy dowiedzieć. Nic jednak nie zapowiadało niebezpieczeństwa.

Pan komendant Höss zupełnie nie budził tej grozy, jaką później legenda otaczająca jednego z najgłośniejszych ludobójców przydała jego nazwisku. Nie miał w sobie nic z Himmlera, łagodnego zwyrodnialca o cofniętej szczęce, ani z Goebbelsa, kulawego diabła tej religii głupców, obdarzonego przenikliwą i bezlitosną inteligencją. Nie wyróżniał się zupełnie z tysięcy rosłych, dobrze odżywionych i dobrze umundurowanych mężczyzn, którzy wtedy defiladowym krokiem przemierzali zdobyte stolice Europy. Był pospolity w całym znaczeniu tego słowa. W odświętnym garniturze cywilnym wyglądałby na zamożnego rzemieślnika, może nawet na starszego cechu i cieszyłby się wśród sąsiadów nieposzlakowaną opinią jako solidny majster i wzorowy ojciec rodziny. W mundurze wojskowym nie zdradzał także jakiejś chęci wyróżnienia się. Nosił się skromniej od wielu swoich podwładnych, którzy z dala od frontu błyszczeli oficerską elegancją i wobec śmierci, cudzej, demonstrowali zachowanie twardego żołnierza. Höss nie przybierał żadnej pozy. Zapewne taki niepoważny pomysł nie przyszedł mu do głowy. Nosił mundur żołnierski z tej zielonkawej wełny feldgrau, której włochatość i mięsistość budziła w nas rozpaczliwą zazdrość. Wyobraźnia podsuwała ciepło, jakiego musiał doznawać pod tym mundurem, pod kilku warstwami miękkiej bielizny, w grubych butach na wełnianych skarpetach, w ciepłej czapce chroniącej głowę przed powiewem tej mroźnej wilgoci, która nas przejmowała do szpiku kości.

Nasz wygląd musiał go czymś urazić, gdyż cień niezadowolenia przesunął się po jego szerokiej mięsistej twarzy. Skinął palcem na kapo, a ten natychmiast podbiegł do niego i w przepisowej odległości trzech kroków stanął wyprężony z czapką przyciśniętą do uda. Komendant jednak odsunął go na bok niedbałym ruchem ręki i podszedł do naszego komando.

- Mütze ab! - wychrypiał kapo, jakby go ktoś chwycił za gardło.

Podnieśliśmy ręce do ogolonych głów i przycisnęliśmy je do bioder z nie istniejącymi czapkami.

- Czapek nie przysłano? - zapytał.

- Tak jest, panie komendancie, melduję posłusznie, że nie przysłano - wyznał kapo z takim strachem, jakby osobiście ponosił winę za to, że nasze wykonanie rozkazu uchybiało regulaminowi.

Komendant popatrzył na nasze bose stopy w kolorze brudnego śniegu i skrzywił się znowu. Zapewne taki sam grymas miał na twarzy, kiedy ktoś przesunął linijkę na jego biurku.

- Butów także nie ma?

- Tak jest, panie komendancie, melduję posłusznie, że jeszcze nie nadeszły.

- A skarpety?

- Skarpet, panie komendancie, melduję posłusznie, magazyn nie wydaje przed rozdaniem obuwia.

- Wojna, Scheisse - z lekkim westchnieniem wymamrotał Höss, jakby się przed kimś niewidocznym, ale wszechobecnym usprawiedliwiał. Widocznie w jego umyśle wypełnionym od małego czcią dla porządku kilka najkonieczniejszych "sort mundurowych" przysługiwało nawet więźniom skazanym na śmierć z głodu i wysiłku w ciągu czterech tygodni. Dopiero masowe transporty do gazu w następnych latach i odrażający widok czołgających się za drutami "muzułmanów" skłoniły go do zmiany przyzwyczajeń. Należy przypuszczać, że nie obyło się to bez moralnych oporów.

Nasz dwuszereg zakrzepły w oczekiwaniu i ustawione za nim taczki ze sterczącymi łopatami przypomniały mu rozkaz wydany przed tygodniem.

- Melduj! - w głosie komendanta odezwała się wyraźna niechęć.

Kapo wystraszony tym tonem doniósł posłusznie panu komendantowi, że jego rozkaz przeniesienia pagórka o 256 metrów na północny zachód od miejsca pierwotnego został w dniu wczorajszym wykonany. Komando ogrodnicze tutaj obecne spełniło to zadanie, ściśle stosując się do instrukcji. Pagórek w nowym miejscu zachował dokładnie kształt, jaki miał w poprzednim. Nie stracił niczego z dawnych właściwości. Murawa, cięta i przenoszona numerowanymi pasmami, została ułożona na trzydziestocentymetrowej warstwie urodzajnej ziemi, a krzewy i bulwy parosezonowych kwiatów posadzono tak, jak rosły. Przed wykopaniem oznaczono ich położenie wobec stron świata, co pozwoliło nie narażać roślin na trud przystosowania się do zmienionych warunków. Może pan komendant zechce łaskawie rzucić okiem na wykonaną pracę, aby sprawdzić, czy mimo usilnych starań nie dopuszczono się jakiegoś uchybienia. Gdyby tak się stało, winni poniosą karę, na którą zasłużyli niedbalstwem.

Höss nie zwrócił nawet głowy w kierunku pagórka, który wznosił się teraz po lewej stronie willi. Prawdopodobnie ten sposób zachowania przewidziany był również w systemie prześladowań wiodących do zagłady.

- W poprzednim położeniu - powiedział z zupełną obojętnością - pagórek wyglądał lepiej. Przenieść z powrotem.

Nietrudno się domyślić, jak przebiegała teraz robota, do której pobiegliśmy natychmiast z głośnym turkotem łączek po zlodowaciałych grudach. Nad komando unosił nie wrzask kapów, migotanie ich pałek i chrapliwy oddech więźniów. Taczki ciągle zsuwały się ze swoich torów, sześciany murawy rozpadały się przy spadaniu i łopaty częściej służyły do "huśtawki" niż do przerzucania ziemi. Kiedy znowu po tygodniu nasz Kommandof ü hrer mógł za meldować Lageraltesterowi o zakończeniu roboty, to z zespołu czterech oddziałów wykonujących to zadanie ubyła przynajmniej trzecia część więźniów.

Wolno przypuszczać, że ten rodzaj udręki wymyślony był naprzód przez Niemców dla Niemców. Istotnie, społeczeństwo nawykłe w równej mierze do posłuchu, jak do dobrej roboty musiało bardzo boleśnie przyjmować praktykę, w której posłuch służył do roboty bezużytecznej. Nasze doświadczenie wskazywało, że taki zabieg miał zasięg znacznie rozleglejszy. Pomysł wyniszczania przez pracę pozbawioną sensu godził w tę potrzebę ludzką, która budowała cywilizację i stała się cechą niemal wrodzoną w nawyk do działania skutecznego. Przejawiał się on siłą prawie irracjonalną. Przecież tę robotę wykonywaliśmy na polecenie człowieka, który był dla nas wcieleniem bezlitosnej przemocy. Powinna była zatem na zdrowy rozum wzbudzić w więźniach, do niedawna ludziach wolnych, a teraz obróconych w najnędzniejszych niewolników, zaciekłą nienawiść. W dodatku miała ona zadowolić kaprys wielkorządcy, więc pozbawiona była rozumniejszych uzasadnień. A jednak nie tylko strach przed karą sprawił, że wykonana była porządnie. Wciągała, jak ambicja prześcignięcia wrogiej czy współzawodniczącej brygantyny udzielała się zapewne galernikowi przykutemu do ławy pod pokładem. Wypruwał on z siebie resztkę sił w tych zawodach, a potem może nawet uśmiechał się, kiedy jego okręt zwyciężył. Popadłby jednak w zupełną rozpacz i bez oporu pozwolił się zatłuc dozorcy, gdyby przez swój mały otwór dla wiosła spostrzegł, że nie było żadnej walki ani wyścigu, ale zmuszono go do śmiertelnego wysiłku tylko po to, żeby był to wysiłek śmiertelny.

* * *

W tym miejscu mogę już wyjawić powód, dla którego powróciłem do tych wspomnień, właściwie głęboko upokarzających. Niechęć przemogła znowu żywa przyjaźń dla narodu, do którego należę nie tylko z fatalizmu urodzenia, ale i ze świadomego wyboru. Od roku 1945 miałem nieraz sposobność do opuszczenia kraju, który popadł w niedolę, pełną niezrozumiałych krzywd i niezasłużonych upokorzeń. Nie uległem tej pokusie jedynie dlatego, że wyjazd byłby w moim rozumieniu ucieczką. Hańbę ucieczki już kiedyś przeżyłem i nie chciałbym jej znowu doznać.

Stało się to również w Oświęcimiu. Wysoki okup wręczony oficerowi z alei Szucha sprawił, że znalazłem się na liście ośmiu więźniów zwolnionych z obozu. Nastąpiło to chyba w samą porę, gdyż przy twarzy osmalonej na wietrze i opuchłej z głodu ważyłem już tylko 34 kilogramy. Niewiele zatem brakowało do stanu, kiedy nie podejmuje się już obrony życia.

Po przebraniu się w dawne cywilne ubranie, z którego nie zginęła nawet chusteczka do nosa, i po złożeniu w Schreibstube podpisu o zachowaniu w całkowitej tajemnicy wszystkiego, czego się dowiedzieliśmy w obozie, wyruszyliśmy ze smukłym i eleganckim podoficerem SS na stację kolejową.

Tego dnia na obóz spadła gęsta mgła i z tego względu więźniowie nie poszli do pracy. Mieliby zbyt wiele sposobności do ucieczki. Biegali piątkami wokół placu apelowego popędzani przez kapów uzbrojonych w kije. Kapowie cwałowali wściekli po wewnętrznej stronie koła. Na zewnątrz stały gęsto straże SS z palcami na spustach automatów.

W przemarszu od Schreibstube do bramy obozowej przyszło nam niemal się otrzeć o ten pierścień ludzki, obracający się wokół placu z odgłosem charakterystycznym dla życia obozowego. Nad biegnącymi unosił się mianowicie chrapliwy i świszczący oddech chorych na zapalenie płuc. Bardzo rzadko dostępowali oni wówczas łuski umierania w izbie chorych. Ułatwiano im śmierć przez szczególnie uciążliwą pracę. Nasze przejście trwało dostatecznie długo, aby wielu z tych ośmiu tysięcy ludzi, biegnących ciężkim cwałem, mogło spostrzec, że idziemy we własnych ubraniach z kapeluszami w ręku. Widzieliśmy, jak kolejno zwracały się ku nam ich twarze. Na większości nich malowała się tak przejmująca i rozpaczliwa zazdrość, że aż dosłownie dławiła za gardło. Straszniejsze jednak od tej zazdrości były na innych twarzach przyjazne uśmiechy, którym czasami towarzyszyły łzy w oczach i drobne znaki krzyża przesyłane na pożegnanie nam, cudownie ocalonym. Mieściło się w nich życzenie, jakie niezmiernie rzadko, chyba tylko w takich okolicznościach może przekazać człowiek innemu człowiekowi. Na widok palców kreślących symbol błogosławieństwa, udzielanego przez umierających żywym, naprawdę trudno było nie wyrwać się z szeregu cywilów kroczących za esesmanem i nie dołączyć do biegnących piątkami. To, że żaden z nas tego wówczas nie zrobił, odczuwamy chyba wszyscy - jeśli wszystkim było dane dożyć czasu na spokojne porachunki ze sobą - jako obrzydliwe tchórzostwo. I wcale nie przyniosła ulgi myśl, którą podzieliliśmy się wkrótce potem w wagonie, że takie dobrowolne skazanie się na śmierć w wyszukanych cierpieniach trzeba by było opłacić ceną wyższą od ceny życia. Byłoby mianowicie wyrzeczeniem się nadziei, iż tam, dokąd wracamy, uda się nam spełnić pragnienie, powracające w gorączkowych marzeniach sennych - że oto poczujemy przy policzku gładkość kolby najzwyklejszego kbk, polskiego karabinu piechoty. Nie widzę powodu, żeby przerazić się szczerości i nie posunąć się w niej aż do samego strasznego krańca. Takie sny miewam jeszcze często. Dzisiaj powracają z brutalną natarczywością.

To wyznanie tłumaczy, dlaczego czasami wolno wrócić do wspomnień, skazanych raczej na przemilczenie, jak wszystko to, co obraża zwykłą i każdemu przysługującą dumę. Naród, który ma za sobą podobne doświadczenia, zasłużył sobie bez żadnej wątpliwości na taką bodaj skromną poprawę doli, żeby wreszcie po czterdziestu latach nie był zmuszony do przenoszenia pagórków. Historia nie uznaje zasług ani tym bardziej nie kieruje się współczuciem. Wiemy to dzisiaj aż nadto dobrze. Wiemy jednak także, że ukrywa ona przed ludźmi tajemnice przyszłości, której nikt nie zdoła odgadnąć i przewidzieć. Pozwala to mimo wszystko żywić nadzieję, choćby miała ona nosić nazwę nadziei heroicznej.

(...) 

 

Wyzwolenie

 

Od dwóch dni od mostu pontonowego przez Wisłę pięły się w górę na Krakowskie Przedmieście długie tabory i skręcały w Królewską. Szły na zachód. Przypominały bardziej chłopskie furmanki ciągnące na jarmark w miasteczku niż oddziały wielkiej armii.

Na szturmowe formacje tej wielkiej armii natknąłem się nieco wcześniej po drodze do Warszawy, kiedy jeszcze w różnych odległych dzielnicach wybuchały gwałtowne strzelaniny. Szedłem samotnie torem kolejowym z Pruszkowa i widziałem, jak na samym skraju horyzontu wzdłuż linii dzielącej ośnieżone szare pola od równie szarego nieba sunęły jeden za drugim czołgi. Co pewien czas zmieniały szyk i ustawiały się w półkole, jakby kogoś osaczały. Wtedy błyskały szybkimi strzałami do niewidocznego przeciwnika. Do mnie dobiegały po pewnym czasie odgłosy, jakie wydają pnie drzew, kiedy drwale stukają w nie obuchami siekier. W dalszej wędrówce minąłem kilka czołgów, które zatrzymały się nie opodal nasypu. Stały zbite w stado, a ich załoga wyłaziła spod podniesionych klap. Żołnierze po zsunięciu się na ziemię ściągali z siebie zatłuszczone kombinezony. Obnażeni do pasa nacierali twarze, piersi i ramiona garściami śniegu, wychylali po szklance czystego spirytusu, zagryzali słoniną odwiniętą z gazety, zapalali ogromne skręty machorki, zaciągali się łapczywie, po czym rzucali się na ziemię nawet nie zapinając waciaków i natychmiast zasypiali z rozrzuconymi ramionami.

Wlokące się często przez Warszawę tabory różniły się od nich całkowicie. Brodaci i leciwi woźnice w połatanych kożuchach popędzali leniwym machaniem batów kosmate koniki oszroniałe od mrozu. Zaprzęgi również nie miały wyglądu wojskowego. Były skrzypiącymi wozami wiejskimi z hołoblami i duhą, w jakie od wieków zakłada się mądrą starą kobyłę, dodając jej na przyprzążkę po obu stronach młodsze konie. Głębokie tyły posuwające się za zwycięskim wojskiem miały w sobie coś z wędrówki plemion koczowniczych, zmierzających ku nowym terenom pastewnym.

Nic zatem dziwnego, że za ich pochodem snuły się dymy po opuszczonych legowiskach. Słupy dymu wzbiły się natychmiast po nadejściu taborów w kościele Bernardynów, w Pałacu Namiestnikowskim, w gmachu kwaterunku wojskowego na rogu Królewskiej i Krakowskiego Przedmieścia... Nie rozwiewały się długo, gdyż nikt ich nie gasił. Nocą u ich podstaw pełgały czerwone języki płomieni.

Jeden z taborów zajechał w wyważoną bramę na dziedziniec Uniwersytetu i rozlokował się w ocalałych budynkach. Wkrótce stało się jasne, skąd brały się dymy ukazujące się w różnych miejscach wymrożonego i opustoszałego miasta. Nasz stary woźny, który przybiegł do nas, kiedy z profesorem Borowym zamieszkaliśmy w Bibliotece, i dopomagał nam, jak umiał, miał mnóstwo kłopotów z żołnierzami wałęsającymi się po terenie Uniwersytetu. Z różnych zakątków rozległych podwórzy wciąż dobiegał jego gniewny i rozpaczliwy głos miotający groźby w nieporadnym rosyjskim języku. - A pajdi, gawariu ci, ubieraj się, skażu komendantowi, zobaczysz! - Ponieważ te bezradne pogróżki zupełnie nie działały, więc przybiegał do mnie czerwony z emocji.

- Leć pan co tchu do Audytorium Maximum - wołał wymachując rękami - bo nas te brodate wysadzą w powietrze. Książek teraz byłoby szkoda, kiedy tamte piekielniki nie zdążyły ich spalić.

Biegłem zatem do gmachu stojącego tuż obok Biblioteki, gdyż sytuacja była naprawdę groźna.

Niemcy cały parter zamienili na magazyn amunicji. W ogromnej sali leżały wysoko sterty pocisków artyleryjskich, usypiska granatów, stosy pancerfaustów, min saperskich oplatanych drutami, długich tekturowych pudeł z laskami trotylu. Kompania "ozdrowieńców", kwaterujących od paru miesięcy na Uniwersytecie, umieściła również w sieni zwały węgla, którym opalała kwatery. Otóż ten węgiel teraz często się tlił i jeśli zarzewia nie zadeptało się w porę, to pod dymem ukazywały się niebieskie płomyki. Łatwo mogły buchnąć ogniem, gdyż wokoło leżały strzępy papieru, pozostawione przez żołnierzy, którzy sobie takimi kagankami świecili przy poszukiwaniach. Odchodząc rzucali je pod nogi.

Także Biblioteki trzeba było wciąż przed nimi bronić. Drzwi główne założyłem drewnianą sztabą, ale krata po prawej strome budynku na małym okienku była wyłamana. Co pewien czas we framudze, pozbawionej nawet ram okiennych, ukazywały się ogromne walonki, potem zadarte poły waciaka, a potem na korytarz z rzędami półek spadał ciężko woźnica w czapce z nausznikami. Prostował się z powolną ostrożnością, ale w chwilę później zadziwiająco lekkim, myśliwskim krokiem biegł między półki, wyciągał pierwszą z brzegu książkę, wyrywał ze środka garść kartek, pstrykał zapalniczką i świecąc sobie dymiącym płomykiem przeglądał półki. W razie podejrzenia, że coś może być ukryte za książkami, zrzucał całe rzędy na kraty podłogi. Przyłapany na rabunku, nigdy nie tracił sennego spokoju. Rozmowa miała zawsze ten sam przebieg, niemal rytualny.

- Wy tu czego - pytałem rzeczowo, gdyż to działało znacznie skuteczniej niż wybuchy gniewu, do których uciekałem się na początku moich utarczek.

- A niczego - odpowiadał zagadnięty. - Tak sobie, popatrzeć.

- Popatrzeć, mówicie? To czemu zamierzacie spalić państwową uniwersytecką bibliotekę, która jest pod specjalną ochroną?

- Spalić? Kto by tam chciał ją spalić? Takim posądzeniem możecie przecież obrazić sowieckiego żołnierza.

- Po co trzymacie w ręku ten zapalony papier?

- Jaki on tam zapalony?

- Przecież jeszcze dymi?

- Dymić to on może i dymi. Albo z wilgoci, albo kto inny zapalił, a ja podniosłem i właśnie miałem zamiar zdusić ten ogień, kiedyście weszli.

- Że też wam nie wstyd...

- Wstydzić się nie ma czego, jak kto jest niewinny. Myślicie może, że my nie wiemy, co to jest kultura? Bez kultury w ogóle żyć się nie da. To, jak powiadają, artykuł pierwszej potrzeby.

Wszyscy jednakowo po takich oświadczeniach wygłaszanych z całym przekonaniem rozcierali w rękach jeszcze iskrzący się papier i dymiące zwitki rzucali na kratę. Często przelatywały przez szerokie szpary na niższe piętro i wtedy stary woźny wygrażał winowajcy pięścią i mrucząc pod nosem: - Och, ty diable kosmaty - zbiegał na dół, żeby podjąć tlący się lont.

Na tym jednak nie kończyły się nasze kłopoty. Zdarzały się zupełnie nieoczekiwane.

- Bardzo pana przepraszam - dopadł mnie zdyszany - ale napytają nam jakiej biedy. W Szkole Głównej, w tej dużej sali na pierwszym piętrze, dobrali się do eksponatów w formalinie. Jeszcze się potrują!

W ogromnej pustej sali róg długiego stołu obsiadło pięciu żołnierzy. Wszyscy byli zadziwiająco do siebie podobni. Brodaci, posiwiali, ubrani w bardzo zniszczony i połatany przyodziewek na pół wojskowy. Wyglądu wojskowego nie przydawały im nawet karabiny, które oparli obok siebie o ławę albo położyli na stole. W chwili, kiedy wszedłem, jeden z nich w samym środku trzymał uniesioną nad stołem wielką mątwę ociekającą płynem i przyglądał się jej z badawczą uwagą. Drugi przychylał do ust oburącz szklane naczynie, w którym ten okaz był zakonserwowany. Inni patrzyli na pijącego z pytaniem w oczach. Wszystko to robili z powolnością, jaką czasami widuje się we śnie. Moje wejście ledwie zechcieli dostrzec, chociaż wbiegłem gwałtownie.

- Co ty robisz, człowieku? - krzyknąłem podbiegając do stołu. - Otrujesz się. Przecież to formalina.

Żołnierz ostrożnie postawił naczynie, jakby to była miska z zupą, otarł wierzchem dłoni obfity zarost i niedbale sięgnął po karabin leżący tuż pod ręką. Nawet go nie podniósł. Przesunął tylko lufę w moją stronę.

- Poszoł won, durak - powiedział z tą cierpliwą wyrozumiałością, z jaką traktuje się dzieci albo idiotów. - To nie żadna formalina. To spirytus.

Wtedy wszyscy zwrócili do mnie twarze zupełnie pozbawione wyrazu, jakby byli zaprzątnięci jakąś żmudną myślą, która odgradza od rzeczywistości. W niczyich oczach nie pojawił się błysk świadczący, że mnie widzą. Zasnuwała je zaduma trudna do nazwania. Była w niej nuda, cierpliwość i tęsknota do czegoś, co nie jest z tego świata. Podobne tępe cierpienie pojawia się w oczach zwierzęcia utkwionych w księżycu, kiedy zanosi żałosną i beznadziejną skargę.

Brodacz trzymający wciąż mątwę w podniesionej ręce wolno zbliżył ją do nosa, powąchał i z westchnieniem zawodu położył na stole.

- Lepiej dla ciebie będzie, człowieku - powiedział życzliwie w moim kierunku, nie obdarzając mnie nawet spojrzeniem - jeżeli sobie zwyczajnie stąd pójdziesz. Pewnie wiesz, że jest wojna i nikt nie musi się tłumaczyć, jak strzeli, i nawet, jak kogo zabije. Po co ci to?

Z upływem wielu lat nie zatarło się we mnie uczucie żałości, jakiego wówczas doznałem. Nie było ono ani litością, która się rodzi na widok cudzego upośledzenia, a więc i własnej wyższości, ani nawet zwyczajną ludzką solidarnością we wspólnej niedoli. Z mojej żałości, dokuczliwej jak tępy ból, przebijało zdumienie, że los dla wielu ludzi na ziemi bywa zawsze jednakowo bezlitosny. Nie chce zelżyć swojej srogiej ręki nawet wtedy, kiedy zmienia się historia. Zastępuje bowiem jednych ciemiężycieli innymi. Jeszcze bardziej pozbawionymi miłosierdzia.

Przecież nie było wcale trudno wyobrazić sobie, jaka to nieubłagana siła przygnała tych chłopów, steranych życiem, z dalekich krajów do zakurzonej sali w Muzeum Zoologicznym na Uniwersytecie Warszawskim. W tym wypadku siła ta przybrała postać podoficera w czapce zsuniętej z czoła, uzbrojonego w nagan zwisający u pasa na rapciach. Odnalazł on chaty kryte słomą w głębi przepastnego boru, załomotał przed świtem we drzwi z okrąglaków i wymachując przed samą twarzą urzędowym papierem wykrzyknął: - Ubieraj się, zaprzęgaj, pojedziesz! - A niby to dokąd każecie jechać? - zapytał gospodarz, któremu już poprzednio w ten sam sposób zabrano trzech synów. - Nie twoja rzecz wiedzieć - skarcił go wysłannik i dla dodania sobie powagi trącił go pod brodę kolbą rewolweru. - No, ruszaj! - Więc poszedł bez słowa tak, jak poszli inni siedzący przy stole, aby przemierzać nieogarnione przestrzenie pełne wiosennych roztopów czy zimowych zasp. Ani im w głowie nie postało, że można by utargować chociaż dzionek dla załatwienia spraw gospodarskich, które zwaliły się na miękkie babskie plecy. Sprzeciw tak dalece nie leżał w przyzwyczajeniach tych ludzi, że już nie leżał w ich naturze. Przywykli od wiek wieków do przemocy zaczajonej w obwarowanych grodach i napadającej znienacka. Tak było zawsze, jak sięgali pamięcią nawykłą do krzywdy, i tę smutną wiedzę przekazywali z ojca na syna przez wiele pokoleń. Nie udawało się od niej uchronić ucieczką w nieprzebyte lasy, odgrodzić zdradzieckimi trzęsawiskami, zwieść plątaniną ścieżek, które donikąd nie prowadzą. Zawsze wysłańcy władców odnajdywali właściwą drogę. Naprzód byli to na swoich włochatych konikach, z łukami na plecach i korbaczami w pięści, zwiadowcy chana tatarskiego wymuszający służby i daniny. Po nich z ciemności czasów wysuwali się straszący psią głową na kiju oprycznicy Iwana Groźnego, w Polsce przezwani od razu opryszkami, co nie oznaczało wcale sług książęcych, ale zbójów. Po nich ubrani z niemiecka z trąbką myśliwską przez ramię, z kordelasem u pasa, pachołkowie cara Piotra, ścinający łby nie gorzej od poprzedników, łapali ich na arkany dla wznoszenia stolicy w północnych błotach. Po nich zajeżdżali kibitką obciśnięci rzemieniami żandarmi kolejnych mocarzy z Bożej łaski, dotąd, aż zjawili się słudzy nowego ładu, jakiego nie można było pojąć, gdyż nie rządził się prawami ludzkiego rozumu. Ci byli najliczniejsi i najokrutniejsi.

Po długich wiekach pokornej uległości posłuch stał się czymś tak naturalnym jak mróz w zimie albo plucha jesienią. Uznano go za jedno z tych praw władających życiem, jakiemu należy się poddać bez szemrania. Bunt przeciw przemocy nabrał cech głupoty tak samo oczywistej jak niepogodzenie się z cierpieniem albo ze śmiercią.

Kiedy tak stałem na podwórzu przed gmachem Szkoły Głównej nie bardzo wiedząc, co robić, podszedł do mnie dowódca tego oddziału. Mijaliśmy się już parokrotnie w trakcie tych dni z nikłym uśmiechem, aż w końcu oficer podniósł rękę do czapki i przystanął. Przywitał się ze mną nie tylko grzecznie, ale nawet przyjaźnie. Wyróżniał się od swoich podkomendnych odmienną, jakby nordycką urodą. Był wysoki, szczupły, jasnowłosy. Twarz miał kształtną i delikatną.

- A wiesz - powiedział wyciągając rękę na powitanie po zdjęciu rękawiczki - że ja także jestem prawie Polakiem. Znaczy się byłem. Nie tyle ja sam, co moi przodkowie. Dziad ze strony ojca przebywał u nas naprzód w minach, a potem na posieleniu. Jak zwykle, za polski bunt. Nazywał się Stanisławski. January Dezyderowicz Stanisławski. Czyli, że jego ojciec, a mój pradziad miał na imię Dezydery. Nie wierzyliśmy, że jest takie imię. Myśleliśmy, że zmyślał. Zmyślał czy nie?

- Nie zmyślał - zapewniłem. - Było kiedyś takie imię.

- Dezydery. Śmieszne. Ale Bóg z nim. Ja też nazywam się Stanisławski, tak samo, chociaż po polsku nie umiem ani słowa. Bo i po co?

Było to przedwczoraj. Teraz podszedł do mnie juk do starego znajomego.

- Cóżeś tak się zafrasował - zapytał. - Masz jakieś kłopoty? Książki ci rozciągają na papierosy, czy jak?

- Twoi ludzie - wskazałem na okna pierwszego piętra - tam, w dawnym Gabinecie Zoologicznym, piją formalinę. Jeszcze się potrują.

- To nie mogłeś im zakazać, kiedy to trucizna.

- Mówiłem, ale nie chcą mnie słuchać. Uważają, że to spirytus.

- To i dobrze - zgodził się. - Pewnie spirytus, jeśli tak uważają. Są starsi od ciebie i wiedzą, co robią.

Widocznie nie miałem w twarzy zbytniego przekonania, bo klepnął mnie pocieszająco po ramieniu.

- Alboś ty ich wujek, żeby się martwić. Dużo jest większych zmartwień w życiu.

Rozstaliśmy się zostawiając sprawy ich własnemu biegowi. Taki jednak pobłażliwy stosunek do zdarzeń gotuje czasami niespodzianki. I to niezbyt przyjemne.

Nazajutrz wczesnym rankiem wyrwały nas ze snu donośne okrzyki komendy wojskowej i miarowy tupot nóg. Wyszliśmy do hallu, żeby się przekonać, co się dzieje. Jednak przy drzwiach Biblioteki zatrzymał nas wartownik.

- Nie wolno. Z powrotem - warknął groźnie.

Zaczekaliśmy zatem, aż się wszystko uspokoiło. Na lewo od wejścia wznosiła się uklepana niedbale mogiłka z czworograniastym zaostrzonym kołkiem i deseczką z nazwiskiem zmarłego i napisem. Napis głosił: "Pał za rodinu".

Westchnąłem nad tym grobem z prawdziwym smutkiem. Jakiemu to z moich wczorajszych rozmówców, temu, który próbował smaku formaliny, czy temu, który oglądał mątwę, przyszło zapłacić życiem za rozszerzanie władztwa nowego mocarstwa światowego aż po Pireneje, a może nawet po ocean? Nie wydawało się wówczas ani uczestnikom, ani widzom tej wielkiej wędrówki na zachód, aby coś mogło stanąć na drodze zwycięskiemu pochodowi. Chłop rosyjski popędzany strzałami w plecy przez specjalistów od wychowania politycznego wypełniał swoje zadanie dziejowe. Zaprowadzał wszędzie, gdzie stąpił, swoją przyrodzoną niewolę. Cierpliwą, uległą i pozbawioną całkowicie nadziei, że coś w tym strasznym świecie można zmienić.

Zaledwie wróciliśmy do swojej roboty polegającej na wydobywaniu z grubej warstwy błota i kału rękopisów naszych pisarzy, kiedy sztywnym wymierzonym krokiem wszedł do hallu kapitan Stanisławski. Tym razem się nie uśmiechał. Twarz miał zakrzepłą w jakimś groźnym wyrazie determinacji. W ręku trzymał nagan. Kiedy wstałem ze sterty książek, na której siedziałem, skierował go do mnie, a potem wskazał nim drzwi.

- Ty, polski bibliotekarz - powiedział cichym, rwącym się głosem. - Załóż ręce na szyję i idź przede mną.

Za chwilę poczułem między łopatkami lufę rewolweru. Pchał mnie przed sobą. Tak przeszliśmy połowę podwórza, gdzie już profesor Borowy, który stanął w drzwiach, nie mógł niczego słyszeć. Tutaj kazał mi się zatrzymać i ciągle wyciągniętym rewolwerem w dłoni podszedł do mnie od przodu.

- Według moich meldunków - powiedział patrząc gdzieś nad moją głową - tyś wczoraj widział, jak nasi żołnierze pili truciznę i ani im nie przeszkodziłeś, ani nikomu nie zameldowałeś. Wiesz, jak się takie postępowanie nazywa? Dywersja albo sabotaż. Będziesz się musiał teraz z tego wytłumaczyć, ale uprzedzam, że rozmowa pędzie krótka.

- Przed kim? - zapytałem.

- Zaraz się dowiesz - rzucił od niechcenia. - Daleko nie pójdziemy. Nie zmęczysz się.

Znowu rewolwerem wskazał mi drogę do wyjścia. Za bramą, na Krakowskim Przedmieściu, pchnięciem skierował mnie na lewo. Już wiedziałem, dokąd mnie prowadzi. Miałem przed sobą trochę okopcone i poszczerbione mury Pałacu Staszica i tuż za nim po drugiej stronie ulicy również ocalałe ściany dawnego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. W latach okupacji mieściła się tutaj niemiecka komenda policji i natychmiast po wkroczeniu do miasta ogromny gmach zajął NKGB (Narodnyj Komitiet Gosudarstwiennoj Biezopasnosti). Widocznie te przekazywane sobie z rąk do rąk przez różne policje pomieszczenia miały swoje sekretne i piwniczne dogodności. Nadawały się od razu do użytku.

Wejście do tego gmachu było kuszeniem bezlitosnego losu, gdyż już doszły nas słuchy, że mało kto z niego wychodzi. Byłem więc przygotowany na najgorsze. Ale właśnie wtedy, jak to się zdarza w chwilach śmiertelnego niebezpieczeństwa, błysnęła mi w głowie zbawcza myśl. Przypomniałem sobie, że przy moim ciągłym przebieganiu podwórzy uniwersyteckich natknąłem się niedawno na oficera radzieckiego zapewne wysokiej rangi, gdyż miał sporo rombów na kołnierzu. Zapewne lustrował teren i musiał o nas z Biblioteki coś posłyszeć, gdyż mijając mnie podniósł leniwie rękę do czapki. Nadzieja ratunku tak mnie podnieciła, że mimo woli przyśpieszyłem kroku.

- Dokąd tak lecisz? - odezwał się za mną kapitan Stanisławski. - Mnie na twoim miejscu nie byłoby tak pilno. Zapomniałeś, co ci mówiłem?

- Nie zapomniałem - rzuciłem za siebie. - Chciałbym tylko jak najszybciej oczyścić się z kłamliwego oskarżenia. Powiem, jak było naprawdę.

- I myślisz, że ci uwierzą? Jeszcze nigdy o nich nie słyszałeś?

- Myślę, że mi uwierzą, kiedy poproszę o dopuszczenie mnie do oficera, z którym wczoraj rozmawiałem.

- Jakiego znowu oficera? - W jego głosie odezwało się zaniepokojenie. - Co ty tam znowu zmyślasz?

- Wczoraj po rozstaniu się z tobą - mówiłem nie zwalniając kroku - natknąłem się przed Uniwersytetem na waszego oficera. Ponieważ żal mi było tych ludzi, więc powiedziałem mu, co robią.

- Jak on wyglądał, ten oficer? - prawie już krzyczał.

- Wygląd tego oficera zapamiętałem dobrze - wyjaśniałem. - Był niezbyt wysoki, krępy, z krzaczastymi brwiami, z niebieskim otokiem na czapce...

Zbliżaliśmy się już do Pałacu Staszica z pustym cokołem pomnika Kopernika.

- Stój! - krzyknął, i ponieważ nie wykonałem jego rozkazu, zabiegł mi drogę.

- Stój, jak ci powiedziałem - powtórzył i zatrzymał mnie pięścią z rewolwerem, ale tym razem nie dziobał mnie lufą, tylko bronił posuwania się rękojeścią. Nie groził już. Nie pozwalał iść. Oczy miał martwe ze strachu.

- Coś ty mu powiedział? - Drugą ręką chwycił mnie za ramię. - Mów zaraz. Nie łżyj, jeżeli ci życie miłe.

Zdałem sobie sprawę, że naprawdę moje życie wisi na włosku. Naciśnięcie spustu nie sprawiało wtedy trudności nikomu. Gdyby mnie zastrzelił, nie musiałby się długo usprawiedliwiać. Wystarczyłoby zupełnie wyjaśnienie, że chciałem mu wyrwać rewolwer.

- Uspokój się! - strząsnąłem mu rękę z ramienia. - Nic ci nie grozi.

- Co mu powiedziałeś, temu pułkownikowi?

- Powiedziałem, że zwracam się do niego, gdyż nie znam dowódcy tego oddziału, a mnie żołnierze nie chcą słuchać.

- Powiedziałeś mu, że ostrzegałeś żołnierzy?

- A coś ty myślał? Przecież po to go zatrzymałem. 

Cofnął się o krok i długo patrzał mi w oczy.

- Ty albo masz niebywałe szczęście, jeżeli mówisz prawdę - powiedział z namysłem - albo jesteś chytry jak sam diabeł, jeżeli kłamiesz. Zawracaj.

- Dokąd?

- Z powrotem.

- Nie - opierałem się. - Wolę wyjaśnić sprawę do końca, żeby na mnie nie ciążyło takie posadzenie. Chodźmy.

- Z powrotem.

Spieraliśmy się jeszcze przez pewien czas z coraz mniejszym przekonaniem, aż wreszcie zawróciliśmy na Uniwersytet. Po drodze kapitan Stanisławski podrzucił w dłoni rewolwer, a kiedy minęliśmy bramę, zatrzymał się, żeby schować go do pochwy. Bez słowa poszedłem dalej.

- Ty, poczekaj! - dobiegło mnie z tyłu. - Jeszcze ci coś powiem.

Przyśpieszył kroku i za chwilę zrównał się ze mną. Szliśmy prawie ramię w ramię, ale on patrzył przed siebie i ja również go nie dostrzegałem. Szliśmy w zupełnym milczeniu aż niemal do drzwi Biblioteki.

- Jeżeli masz do mnie żal - przystanął i przytrzymał mnie za rękaw - to dlatego, że nic nie rozumiesz. Wcale się nie dziwię. Nikt nie może zrozumieć, kto z nami razem nie żyje. Spotka go coś takiego, jak ciebie teraz, i od razu myśli: ależ to łajdak, jakich mało na świecie! Brata rodzonego sprzeda za byle co, za trzy gotowane i zmarznięte kartofle. Może i sprzeda. Trzeba jednak zrozumieć, co go do tego zmusiło. Trzeba nas znać. Trzeba wiedzieć, jaka jest prawda. Żeby zaś przekonać się, jaka jest prawda, trzeba dowiadywać się, bez przerwy dowiadywać się, że w nocy, nad ranem wciąż u nas giną ludzie. Łatwiej niż muchy. Za byle co. Nawet i bez żadnego powodu. Zupełnie jak muchy. Tylko dlatego, że latały w pobliżu i że nasunęły się pod rękę. Po prostu na nie trafiło, a potem zaraz trafi na inne, bo much jest pełno. Jak ludzi. Rozumiesz? I co ty na to?

- Nic.

- Nic? To znaczy, że ciągle nic nie rozumiesz. Nie chcesz rozumieć?

- Chcę. Ale nie rozumiem.

- Dobrze. To ci wytłumaczę. Kiedy tak wciąż giną ludzie, nie wiadomo dlaczego i nie wiadomo za co, kiedy przepadają bez wieści i nigdy nikt już się o nich nie dowie albo dowie się po wielu miesiącach, że zmarli w łagrze, to tym bardziej chce się żyć. Nie jeść i nie spać, ale żyć. Zwyczajnie żyć...

Znowu chwycił mnie za rękaw, jakby obawiał się, że odejdę, ale ponieważ nie ruszyłem się z miejsca, opuścił rękę i popatrzył mi w twarz oczami, w których było coś w rodzaju miarowego potakiwania: tak to jest, bracie, tak to jest.

- Zaraz cię puszczę - powiedział - tylko ci pewne sprawy wyjaśnię. Ja urodziłem się i wyrosłem na Syberii. Na dalekiej Syberii. Tam, gdzie zima trwa prawie osiem miesięcy, a mrozy dochodzą często do pięćdziesięciu stopni. A dookoła jest puszcza. Tundra. Nie tknięta jeszcze stopą ludzką, nie do przebycia. Człowiek nie może się w niej schować przed człowiekiem, bo go zagryzą albo zwierzęta, albo komary. Mniejszy zwierz umyka przed większym zwierzem, bo mu przegryzie gardło. Mniejsze drzewo ugina się przed większym drzewem, bo je zagłuszy. Nawet kwiat się wypycha przed inny kwiat, mocniejszy przed słabszy, żeby mu zabrać, ile się da, krótkiego i zimnego słońca. Krótko mówiąc, ciężko u nas żyć. Bardzo ciężko. Ale właśnie dlatego strasznie się chce żyć wszystkim. Roślinie, zwierzęciu i człowiekowi. Rozumiesz, jak to u nas jest? Cóż tak milczysz?

- Rozumiem - powiedziałem niechętnie.

- Mówisz to tylko tak sobie, na odczepnego, ale dzięki i za to. Łatwiej mi będzie powiedzieć resztę. Mnie tak samo, jak innym ludziom, którzy tylko myśleli, żeby przeżyć, udało się jakoś przetrwać do wojny. Trzeba było za to płacić. Wiadomo jak. Wydawało się znajomych, zapytasz? Nie bez tego, wydawało się. Nawet przyjaciół, bo o przyjaciół naprzód pytali. Przyjaciel łatwiej się zwierzy, ma więcej zaufania. Mimo to łagier też mnie nie ominął. Zakosztowałem i łagru. Krótko. Trzy lata. Potem przyszła wojna. Przez cztery lata ciągle ocierałem się o śmierć. I to częściej o tę, jaka grozi z tyłu, niż o tę, jaką się ma przed sobą. No, i nareszcie można było powiedzieć, że najgorsze minęło. Zdobyłem u nich wiarę, przesunęli mnie na tyły, do taborów. Wydawało się, że się przede mną jakby trochę rozjaśnia. Jakby świtała z ciemności nadzieja. I właśnie wtedy niespodziewanie wyskakuje jak diabeł z pieca ta sprawa z formaliną. Albo to można ciemnych ludzi upilnować? Jeden umiera, dwóch zabierają do szpitala. Kto temu winien. Ja? Rzecz prosta, że ja. A przy tym nazywam się Stanisławski. Na pewno by na mnie spadło, gdybyś ty się nie nawinął pod rękę w samą porę. Tylko pomyśl! Tyle starań, tyle nadziei i wszystko znika w jednej chwili, jakby zapałkę zgasił. A ktoś ty niby dla mnie, brat czy swat? Na pewno ani to, ani tamto, a gdyby tak cię porządnie przepytać, to okazałoby się, że i wróg. Nie na darmo przecież nakazują się przed wami strzec jak przed zarazą. Myślę więc sobie, zwalę ja to wszystko na tego polskiego bibliotekarza, co wciąż się tutaj kręci, jakby za czym węszył, zaprowadzę go do kontrrazwiedki, powiem, na czym go przyłapałem, i zanim ochłonie ze zdumienia, już będzie po nim. Przyzna się, bo nie ma człowieka, który by się nie przyznał. Źle to może pomyślałem? sam powiedz. Ty byś może inaczej postąpił na moim miejscu?

Przerwał na chwilę, jakby czekał na moją odpowiedź. Ponieważ jednak nie odezwałem się, więc tylko westchnął i wrócił do swoich wyjaśnień. Zapewne sądził, że w końcu mnie nimi przekona.

- Nie chcesz mówić, nie trzeba. Myślałem, że z tobą będzie można porozmawiać po ludzku. Omyliłem się, trudno. Nie ma, zresztą, o czym gadać, skoro wszystko obróciło się na dobre. Spotkałeś samego pułkownika, porozmawiałeś i kulka ci tylko gwizdnęła koło ucha. Miałeś szczęście. I nie tylko ty jeden. Tak się zdarzyło, że i ja się na niego natknąłem, kiedy wracałem z ulicy. Wiedział, że mnie przy tym wydarzeniu nie było. No, i jest dwóch szczęśliwych, a szczęśliwi złego nie pamiętają. Bywaj zdrów.

Miał ochotę podać mi rękę, ale po spojrzeniu na mnie tylko podniósł dłoń do czapki. Wkrótce zapewne opuścił teren Uniwersytetu w tej wędrówce wschodnich plemion na zachód, gdyż więcej go nie zobaczyłem.

Sprawa jednak dla nas się na tym nie skończyła. Pod wieczór udałem się jak zwykle po wodę. Na małym podwóreczku przy szpitalu Św. Rocha cudem zachowała się studnia. W czasie powstania służyła obsłudze szpitala i rannym przywleczonym tu przez pielęgniarzy nocą nawet z kanałów. Przy żelaznej pompie stał jednak wartownik. Na mój widok zerwał karabin z ramienia.

- Odejdź - wrzasnął z niespodziewanym gniewem. - Nie wolno.

- Co się stało? - spytałem. - Co dzień biorę stąd wodę.

- Nie wolno. - Pogroził mi karabinem. - Rozmawiać z wartownikiem też nie wolno. Nie zbliżaj się.

Po odejściu stałem na dziedzińcu nie bardzo wiedząc, co robić. Trzeba będzie, myślałem, topić wodę ze śniegu i herbata, którą przywiózł w papierku profesor Borowy, nabierze obrzydliwego smaku. Dotychczas pita wieczorem przy rozgrzanym piecyku była przyjemnością tak wyszukaną, że niecierpliwie czekało się chwili, kiedy po całym dniu pracy na mrozie można będzie w spokoju rozkoszować się jej aromatem. Żołnierze z przejeżdżających taborów łazili ciągle po całym terenie. Nie usiłowali już zakradać się do Biblioteki, gdyż mało mieli nadziei, że nikogo w niej nie zastaną. Wiadomość tę musieli sobie przekazywać jakimś tajemniczym, im tylko znanym sposobem. Snuli się zatem między budynkami zaglądając z daleka w wybite okna, wykopując czubkiem buta ze śniegu połamane łyżki czy pokrywki od menażek. Wyciągnąłem ze sterty papierów jakąś podartą broszurę, wziąłem z naszego pokoiku blaszankę na wodę i wyszedłem na podwórze. Wkrótce nadszedł jeden z tych zarośniętych woźniców, jacy cały dzień snuli się nie wiedzieć po co między budynkami.

- Przynieś mi wody - zatrzymałem go. - Wiesz, studnia jest za tym domem przy bramie. Dam ci za to całą tę książeczkę z cienkiego papieru do zawijania machorki.

- A sam nie możesz?... - zaczął, ale urwał w pół zdania i zaczął mi się przyglądać z rozbudzoną nagle ciekawością.

- Ty z Biblioteki? - upewnił się.

- Z Biblioteki - potwierdziłem.

- Polak?

- Polak.

Obejrzał mnie jeszcze uważnie od stóp do głów i wreszcie pokiwał głową.

- Nie wyglądasz ty, człowieku, na takiego kogoś, kto by zatruwał studnie - powiedział z politowaniem. - A zresztą, kto cię tam wie. Może i zatruwasz. Po wyglądzie człowieka się nie poznaje, tylko po tym, co robi. Kiedy tak mówią, to mają swoje powody, tylko że nie zawsze prawdziwe. No, dawaj to wiaderko. Moich koni jeszcze nie otrułeś. Poję je już drugi dzień wodą z tej studni i dotąd nic, zdrowe.

Wiadomość, że zostaliśmy w Warszawie, żeby zatruwać studnie, szerzyła się między żołnierzami. Nie było to jedyne podejrzenie, jakie na kilkunastu mieszkańcach lewobrzeżnej Warszawy ciążyło w tych pierwszych dniach odzyskanej wolności. Kapitan Stanisławski przed paru dniami, pokazując mi słupy dymu wzbijające się w wielu miejscach zlodowaciałej Warszawy, użalał się przede mną na głupią zawziętość partyzantów, którzy podpalają resztki ocalałych domów, żeby tylko nie dostały się w ręce zwycięzców. Zdziwił się, że nic nie wiem o oddziałach podpalaczy ukrywających się wciąż w ruinach, aby na rozkaz dowódców powstania wzniecać pożary dla budzenia nienawiści do wyzwolicieli. Pogłoski te z wyjątkową bezmyślnością powtarzali w kilka dni później oficerowie kościuszkowców, pełniący różne funkcje kulturalne i dlatego szczególnie starający się w wyglądzie wojskowym upodobnić jeśli nie do Wieniawy, to przynajmniej do księcia Józefa. Te zabiegi ze względu na żałosne przeważnie dyspozycje fizyczne wywoływały efekt komiczny. Robiły wrażenie przebieranek czasami odrażających. W zestawieniu z tymi "dowódcami frontowymi", obsypanymi mnóstwem gwiazdek na naramiennikach, niezdarni taboryci uderzali smutnym, ale prawdziwym człowieczeństwem.

Mój znajomy przynosił mi wodę jeszcze przez dwa dni i starannie składał w harmonijki cienki papier albo pogniecioną bibułkę, jaką mu przynosiłem. Robił sobie zapasy nie tylko na najbliższe miesiące wojny, ale i na późniejsze czasy po powrocie do ojczyzny. Potem zniknął na zawsze z Uniwersytetu i z mojego życia.

Nie zatarł się jednak w mojej pamięci. Został w niej jako przedstawiciel ludu rosyjskiego, który powiększył o tysiące mogiły pokrywające naszą ziemię. Różnił się on wyraźnie od funkcjonariuszy różnych maści i rang, "doradców" w Urzędach Bezpieczeństwa, w sztabach, w dowództwach pułków, w ministerstwach, w organizacjach politycznych, jacy na swój wschodni, wydumany ład upodabniali nasz kraj do własnego. Pewnie i tacy jak on nie przynieśli nam upragnionego pokoju, jakiego dane było zaznać innym, szczęśliwszym narodom. Na drogach swojego pochodu zostawiali dużo krzywd ludzkich, popalonych siedzib, zgwałconych kobiet, rozstrzelanych młodych chłopców, którzy nie bez powodu przyjmowali ich jak najeźdźców. Palili, gwałcili i zabijali. Gwałcili, gdyż korzystali z odwiecznego prawa zdobywców, wzniecali pożary, gdyż rozpraszało to ich ssącą nudę, zabijali, gdyż był to jedyny znany im sposób sprawowania władzy.

Nie wywoływali tej zimnej i nieprzejednanej nienawiści, jaką budzą wykonawcy przemocy urzędujący w swoich biurach, komendanturach i więzieniach. Ci prześladowcy bowiem dopuszczają się zdrady cywilizacji, o którą się jednak otarli. Himmler uczył się dziesięciorga przykazań w swojej szkółce niedzielnej. Beria za młodu słuchał pieśni zrodzonych przez starą i szlachetną kulturę. Czyż należy taką samą odpowiedzialnością obarczać plemiona z puszcz i stepów dające upust swojej żądzy niszczenia? Można tylko zastygnąć w grozie patrząc, jak w swoim pochodzie palą zboże na pniu, zamieniają pałace w kloaki, plądrują dorodne osiedla, aby je zamienić w rzędy osmalonych kominów i w kikuty czarnych drzew.

* * *

Zastanawiałem się nieraz, czemu nie wyciągnąłem ręki, na którą oczekiwał kapitan Stanisławski na pustym dziedzińcu przed Biblioteką Uniwersytecką? Na pewno był głęboko przekonany, że postąpił ze mną uczciwie, a może nawet szlachetnie. Nie dość, że do mnie nie strzelił, co mógł uczynić bez groźniejszych następstw, ale starał się później życzliwie, "po ludzku", ze mną porozumieć. Nie ukrywał mało chwalebnych powodów swego postępowania. Wprost przeciwnie. Wyznał je z całą otwartością w przeświadczeniu, że obaj jednakowo zdajemy sobie sprawę z faktu, że ludzie należą do istot słabych, a nawet występnych. Wyzbył się nawet męskiego wstydu, żeby mi to powiedzieć. Powinienem był wobec tego odwzajemnić się mu, jeśli nie podobnie bolesnym wyznaniem, to przynajmniej rozważaniami o godnych litości cechach natury ludzkiej. Poczulibyśmy wówczas coś z tego ciepła, jakim obdarzają się więźniowie klepiąc się mocno po plecach. Ja jednak nie spełniłem tych nadziei. Sprawiłem mu bolesny zawód. Toteż przed odejściem popatrzył na mnie oczami tak pełnymi urazy, że zapamiętałem je do dzisiaj. Jeśli pod koniec wojny uratował życie i wrócił do swoich nieprzebytych puszcz na Syberii, to również i on zachował mnie w pamięci z dokładnością, z jaką przechowuje się obraz ludzi, od których się doznało niezasłużonej i niespodziewanej krzywdy. Istotnie, odtrącenie ręki wyciągniętej z prośbą o przebaczenie należy do najokrutniejszych obelg. Nie doznaję jednak wyrzutów sumienia, że się jej dopuściłem. Nie uważam się również za okrutnika. Przyczyny takiego zachowania tłumaczą się prosto.

Od paru dziesiątków lat Europa doznawała takich okropności, jakich nie pamiętała od najazdów tatarskich. Dwa potężne państwa znęcały się naprzód w sposób bezprzykładny nad własnymi obywatelami, aby później po wybuchu wojny przenieść ten system rządów na ludność krajów najechanych. Wtedy już nie cofały się przed żadnym barbarzyństwem. Cywilizacja budowana z trudem przez tysiąclecia została wdeptana w krwawe błoto. Nam los przeznaczył dwa rodzaje niewoli, nie wiadomo która groźniejsza, gdyż obie zmierzały do naszej zagłady. Jedna utrwaliła w pamięci na długo obraz paruset dzieci idących ze starym lekarzem, ich opiekunem, do komór gazowych, druga obarczyła tę pamięć krzywdami bohaterskich żołnierzy zwabianych w zasadzkę, oskarżanych o czyny haniebne i zawlekanych z zakneblowanymi ustami na szubienicę. Ta druga odbierała ponadto nadzieję, która rozjaśniała przyszłość innym narodom.

W tych warunkach cywilizacja u nas mogła się ratować przed ostateczną klęską tylko w jeden sposób - stawiając sobie najwyższe i najbardziej nieugięte wymagania. One jedynie mogły uchronić nasz kraj od pogrążenia się w dzikości. W tym przekonaniu utrzymywała mnie w gmachu - gdzie na wyłamanych drzwiach zawiesiłem wypisany koślawymi literami napis: "Gosudarstwiennaja Bibliotieka Warszawskogo Uniwiersitieta" - obecność profesora Wacława Borowego.

Przez kilka tygodni tej mroźnej milczącej zimy uczestniczyłem wraz z profesorem Borowym w wywożeniu z Warszawy tej cząsteczki zabytków kultury, jakie na podstawie warunków kapitulacji wolno nam było ratować przed zagładą. Stałem więc wspólnie z nim przed świtem na pustym placu w Pruszkowie, oczekując na samochód transportowy, jechałem w kilkunastu pod strażą dwóch żandarmów do ruin Warszawy już zupełnie wymarłych, ale straszących ciągle odgłosami strzałów i krzykiem dobijanych, kuliłem się pod plandeką, kiedy nad niezdarną, rozdygotaną ciężarówką zawisł terkoczący kukurużnik i usiłował przeciąć samochód serią karabinu maszynowego, stałem przy powrocie z pracy z podniesionymi rękami na punkcie kontrolnym obok kościoła na szańcach Sowińskiego, gdzie "piękny Gucio", oficer SS, sprawdzał, czy nie przywłaszczyliśmy sobie czegoś z łupów przeznaczonych dla zwycięzców, i zdarzało się również, jeśli nie odrywano mnie od innych zajęć, że mogłem Borowemu pomagać we właściwym naszym zatrudnieniu, czyli dokonywać wyboru książek zasługujących przede wszystkim na ocalenie.

Profesor Borowy posiadał pod tym względem kwalifikacje zupełnie wyjątkowe. I jako znawca kultury światowej o rzadko spotykanej rozległości wiedzy, i jako długoletni kustosz tejże Biblioteki obznajmiony jak mało kto z jej zasobami, i może nade wszystko jako w okresie wojennym plenipotent Delegata Rządu dla ustalenia wyrządzonych nam szkód. Mogłem wówczas zdać sobie sprawę, jak surową dyscyplinę narzucał sobie ten szczupły i wątły człowiek o wyglądzie nieporadnego inteligenta. Poczynając od ubrania, wszystko wskazywało na jego zupełną nieumiejętność przystosowania się do wojny. Nie brał jej w rachubę w swoich zamierzeniach. Toteż do Pruszkowa, skąd ekipy ratowników wyruszały do miasta palonego i burzonego ulica po ulicy, profesor Borowy przyjeżdżał ze swego podwarszawskiego Zalesia ubrany jak na turystyczną wycieczkę. Nosił giemzowe sznurowane trzewiki, wysokie wzorzyste skarpety, krótkie spodnie cyklisty, dwa grube swetry i włóczkową czapkę naciąganą na uszy. W Bibliotece przed przystąpieniem do pracy dodatkowo owijał głowę czarną chustką pożyczoną od żony, a na ręce wciągał trykotowe rękawiczki z obciętymi końcami palców, czyli po kresowemu mitenki. Wystawały mu z nich bezkształtne kikuty obłożone żółtą maścią, gdyż obie ręce miał odmrożone. W takim stanie zdrowia szedł do magazynów, gdzie kłębiły się świszczące, szeleszczące, zionące przeraźliwym zimnem i nigdy nie ustające wiatry. Na ośmiu piętrach korytarzy z książkami wszędzie krążyły drobne i kłujące śnieżynki. Przenikały w najbardziej, jakby się zdawało, ukryte zakątki. Architekt budujący ten gmach w XIX wieku wyraźnie zadbał o przewietrzanie książek, które przedłuża ich trwanie. Dzieląc magazyn na osiem pięter nie kładł podłóg, ale zamiast nich umieszczał szyny z lanego żelaza, ciągnące się na całą długość korytarza. Nie starczyło mu wyobraźni w owych latach zadowolonego z siebie mieszczańskiego optymizmu na wizje przyszłości. Nie umiał dostrzec, i chwała mu za to, niebezpieczeństw zagrażających książkom wcale nie z tej strony, skąd ich oczekiwał. Nie mogło mu się pomieścić w głowie, wypełnionej wzniosłościami postępu, że ich niszczycielami staną się nie żywioły w postaci powietrza, ognia czy wody, ale działający z zimnym i zbrodniczym rozmysłem ludzie. Oglądałem ich, jak dokonywali dzieła zniszczenia. Z pozoru nie różnili się od innych. Przeciwnie. Mogłoby się wydawać, że do korzystania ze zdobyczy cywilizacji są przygotowani lepiej niż pozostali. Niestety, to obycie z cywilizacją polegało na umiejętności posługiwania się katalogami dla niszczenia zabytków sztuki i komorami gazowymi dla mordowania matek z dziećmi.

Profesor Borowy w swojej chustce na zbielałej twarzy i swoich mitenkach na odmrożonych rękach siadał na skrzynce w przewiewnym korytarzu i sprawnie, szybko, umiejętnie przeglądał półkę po półce. W niebieskich oczach za grubymi szkłami okularów miał bolesne skupienie. Chwilami przezierała z nich rozpacz. - Proszę mi pomóc - mówił, kiedy idąc za jego wskazówką sięgałem po książkę, żeby ją położyć na stertę wiązaną później sznurkiem. - Może panu będzie łatwiej dokonać wyboru. Co uratować? Zdołamy ocalić tak mało...

Co wybrać? Przy tym pytaniu na twarzy Borowego ledwie widocznej spod chustki zjawiało się coś w rodzaju uśmiechu. Uśmiech ten przypominał dziwaczny wyraz twarzy na rzeźbach greckich z epoki, kiedy dla wyrażenia uczucia umiano się posługiwać tylko podniesieniem ust. Taki uśmiechnięty tragizm najdokładniej zapewne wyrażał stan ducha intelektualistów uczestniczących świadomie w spełniającej się historii. Świadczył także o umiejętności dokonywania przez nich wyboru. Może dzięki tej ich decyzji jeszcze od czasu do czasu czujemy się ludźmi. Właśnie wtedy, kiedy uczestniczymy w ich rozterkach.

Istotnie, co należało ocalić, aby przywrócić naszemu krajowi zdolność do odbudowy cywilizacji? Jak najskuteczniej wyleczyć ją z zadanych jej ran? Wtedy te pytania prowadziły tylko do jednego rozstrzygnięcia: z czego rezygnować dla ratowania rzeczy najpotrzebniejszych? Z inkunabułów łacińskich, greckich, nawet arabskich czy tureckich związanych z naszą historią? Czy z polskich druków z XVI, XVII, XVIII wieku, zachowanych ledwie w paru egzemplarzach? Czy z równie już rzadkich książek i broszur, wydawanych w różnych państwach na emigracji i przywożonych do kraju ukradkiem z narażeniem wolności?

Po nagłym przesunięciu się frontu na zachód w pierwszych dniach styczniowej ofensywy znowu spotkaliśmy się w Bibliotece. Ja znalazłem się w niej wcześniej, jeszcze pierwszego dnia ataku, kiedy gwałtowne strzelaniny wybuchały w różnych już odległych dzielnicach miasta. On, trapiony tym samym niepokojem o losy książek, przyjechał w dwa dni później wynajętą furmanką ze swojego Zalesia. Po krótkim podzieleniu się zdumieniem, jakie to złośliwe żarty los sobie wyprawia z dobrymi zamiarami, zabraliśmy się do porządkowania zbiorów zalegających rozległą sień Biblioteki. Składały się z setek książek, broszur, rycin, rękopisów poznoszonych przez nas przed paroma tygodniami z okolicznych piwnic i schowków. Wtedy układaliśmy je w sterty pod ścianami, ale teraz zaścielały grubą i skotłowaną warstwą cały hali, gdyż przeszło przez nie dużo butów żołnierskich. Borowy po dawnemu otulony w kobiecą włóczkową chustkę zasiadał od świtu na tym pobojowisku kultury i ze zwałów papieru, błota i kału ludzkiego wyciągał sponiewierane cenności. W ten sposób wydobył z odległych miejsc parę grubych brulionów z Dziennikami Żeromskiego, gdzie indziej podniósł zeszyt z młodzieńczym dramatem tego pisarza.

- To zapewne pana zainteresuje - powiedział wyciągając do mnie rękopis - zupełnie nieznana sztuka. Na nieszczęście urywa się na początku aktu czwartego. Może znajdzie się gdzieś zeszyt z zakończeniem. Poszukam.

Jak wiadomo, ten drugi zeszyt nie odnalazł się nigdy. Zapewne wcale go nie było. Toteż, kiedy po kilku latach niespodziewanie dla samego siebie reżyserowałem ten dramat na scenie, zakończenie dorobił najlepiej widziany z ówczesnych pisarzy, co wywołało namiętne i usprawiedliwione spory. Wzbudziło je nie tyle samo mieszanie się do cudzej twórczości, bo to było raczej pozorem, ile zaniechanie zachowanego we fragmencie pomysłu autora na rzecz zupełnie odmiennej, ale wówczas uprawianej nagminnie, interpretacji klasowej.

Po zapadnięciu zmierzchu chroniliśmy się z Borowym w niewielkim pokoiku przylegającym do sieni. Jeszcze za poprzednich przyjazdów umieściliśmy tam żelazny piecyk wygrzebany spod śniegu gdzieś na Powiślu i teraz korzystaliśmy z jego dobroczynnej opieki. Piecyk trzeszczał i dymił, ale rozgrzewał się niemal do czerwoności i napełniał szybko ten schowek dusznym ciepłem, od którego zwijały się rozrzucone wokół papiery. Zgarniałem te papiery na dwie sterty, wyrównywałem je oprawionymi rocznikami czasopism, jakichś "Kłosów" czy "Tygodnika Ilustrowanego", nakrywałem płachtami pakowego papieru i w ten sposób sporządzałem nasze legowiska. Borowy jednak nie kładł się nigdy od razu do snu. Siadał na swoim posłaniu, umieszczał na kolanach czasopismo wielkiego formatu i przystępował do pisania.

Żywił przekonanie, że należy za świeżej pamięci zapisać jak najwięcej z tego, czego doznaliśmy. - Nigdy nie wiadomo - rzucał w rozmowie - co się może przydać historii, która będzie się zastanawiać nad straszliwymi zagadkami naszych czasów i może mieć kłopoty z zadaniem, jakie miejsce wyznaczyć człowiekowi na ziemi, aby go nie pozbawić godności. Nie nam przecież rozstrzygać, jaki z faktów nam znanych będzie miał dla tych rozważań wielkie, a jaki małe znaczenie. - Prosił mnie zatem, żebym mu dokładnie i nie lekceważąc szczegółów opowiedział, co działo się na terenie Uniwersytetu w trakcie powstania. Wejdzie to przecież do dziejów Biblioteki, która się mimo wszystko ostała z głębokimi otworami w murach wywierconymi dla ładunków dynamitu, których nie zdążono umieścić. - Gdyby w przyszłości, ciągle nam nie znanej - rozmyślał - zjawił się u nas pisarz w rodzaju Conrada czy Tołstoja, wzbudzający głęboką powagę i zajął się losami książek, to może zdołałby opisując losy tylko jednej z nich, podniesionej z błota, ukazać ludziom, jacy są naprawdę. Ze wszystkim, co budzi przerażenie, wstyd, ale również i dumę.

Borowy przy pisaniu wykazywał tę samą niezawodną dyscyplinę, jaka go cechowała w całym postępowaniu. Nie dobierał słów, nie szukał dla nich miejsca w zdaniu, nie nasłuchiwał, jak układają się w rytm, nie śledził tej ukrytej gdzieś w głębi kadencji, która stanowi o indywidualności autora. Zupełnie o tym nie myślał. Jestem przekonany, że troski, jakich niegdyś doświadczał choćby przy pisaniu Kamiennych rękawiczek, uznałby obecnie za małostkowe, a nawet gorszące. Czasy były zbyt groźne, żeby zajmować się sobą chociażby przez staranność wypowiedzi. Pisał jednym ciągiem prawie nie odrywając pióra od papieru, posłuszny tylko myśli, która znajdowała słowa przystające dokładnie do rzeczy i nie nasuwające wątpliwości. Toteż opowieść toczyła się strona po stronie jak strumień kryształowo czysty. Patrząc na powstawanie tej polszczyzny w sposób tak naturalny w warunkach tak nie przystosowanych do pisania, myślałem o czymś, co określa się słowem wyrażającym głębsze uznanie. Nie brzmi ono patetycznie, jeśli używa się go z umiarem. Nazywa się zaś po prostu bohaterstwem. Ginące państwo dla tej męskiej cnoty na polu bitwy wprowadziło odznakę otoczoną do tej pory najwyższym szacunkiem publicznym. Swoim obrońcom nadawało Krzyż Virtuti Militari.

(...)

 

Książki

 

(...)

Wkrótce po przybyciu poszedłem również na Okólnik do Biblioteki Krasińskich. Byłem tam ostatnio przed pół rokiem, na parę tygodni przed wybuchem powstania. Prosił mnie wówczas na naradę docent Julian Pulikowski. W jakimś zakamarku, dobrze ukrytym przed ciekawością ludzką, powiedział mi, że według jego wiadomości Warszawa została objęta planem "spalonej ziemi".

- Najwyższy rozkaz, pan rozumie - wyjaśniał - ze szczególną stanowczością, nawet można powiedzieć z furią, poleca przed odwrotem miasto obrócić w perzynę. Rozkaz będzie, zna pan skrupulatność niemiecką, wykonany z całą dokładnością. Należałoby się wobec tego zastanowić, jak osłonić przed zagładą zbiory, naprawdę bezcenne. Przecież u Krasińskich zebrano wszystko, co kultura polska wydała w ciągu wieków. Przy tym są to skarby nieznane, gdyż chociażby samej Biblioteki Załuskich, zwróconej Polsce po Traktacie Ryskim, nie zdołano nawet z grubsza uporządkować. To samo można powiedzieć o dziale teatralnym. Wiem, jak bardzo leży panu na sercu - powiedział - zdecydujmy się wspólnie, co z nim zrobić?

Nie miałem powodu, żeby Pulikowskiemu nie wierzyć. Na pewno był dobrze poinformowany. Z Niemcami przestawał często i nawet utrzymywał z nimi stosunki towarzyskie. Zapewne nie mógł postępować inaczej ze względu na szczególne okoliczności, w jakich się znalazł po naszej klęsce wojennej. Do Polski przyjechał na parę lat przed wojną wprost z Berlina. Wychowywał się w Niemczech. Po polsku mówił poprawnie, ale językiem trochę sztucznym i nacechowanym tym twardym akcentem, który zdradza pruską odmianę niemczyzny. Dużą kwadratową głowę strzygł niemal do skóry, zostawiając jedynie na górze szczotkę włosów, jak to było w modzie wśród junkrów i przypominało podgolone czupryny szlachty polskiej. Po marszałku Hindenburgu takie uczesanie przejęli w czasach hitlerowskich dygnitarze SS i Gestapo poczynając od Himmlera i Heydricha. Sądzili widocznie, że to nadaje im rasowy wygląd żołnierski.

Pulikowski z Berlina przywiózł sobie żonę Niemkę, która w Warszawie ledwie zaczynała mówić po polsku. Językiem domowym więc w tej rodzinie, opatrzonej dwojgiem dzieci, był niemiecki. Akcja przywracania Tysiącletniej Rzeszy utraconych Germanów postawiła więc Pulikowskiego w bardzo trudnym położeniu. Przygarnianie znowu na łono niemczyzny odznaczało się szorstkością. Losy biskupów Kościoła ewangelickiego mogły posłużyć za groźne ostrzeżenie. Toteż nie wzbudziło zdziwienia, że rodzina Pulikowskiego otrzymała papiery Reichsdeutschów. Tego nawet nie ukrywał.

Natomiast trudno było się dowiedzieć, jak się ułożyły sprawy z nim samym. Miał dostęp do gabinetów dygnitarzy hitlerowskich i kiedy zwracano się doń o pomoc w razie ostatecznej konieczności, działał z doskonałym rozeznaniem w biurokratycznej machinie okupacyjnej. Zabiegał np. o zwolnienie mnie z Oświęcimia. Zapewne jego staraniom zawdzięczam wyjście z obozu, co zwłaszcza w pierwszym, jeszcze bezkarnym, okresie wyniszczania inteligencji zakrawało niemal na cud. Po wkroczeniu wojsk niemieckich nie włożył czarnego munduru z opaską przynależności partyjnej na rękawie, jak jego kolega z Uniwersytetu Warszawskiego, asystent profesora Łempickiego, dr Grundmann. Nie przeniósł się również do dzielnicy niemieckiej pod ochronę żandarmerii.

Wybrał niepewny los Polaków. Tym dla niego trudniejszy, że nie korzystał z dobrodziejstw natury duchowej, którymi aż w nadmiarze raczyło się społeczeństwo tamtych lat w postaci nieustannego i powszechnego spisku przeciw okupantowi. Nie miał dostępu do sekretów, jednoczących - jak zawsze w czasach klęski - obywateli podziemnego państwa. Jeśli zachował polskość, to płacił za nią wysoką cenę. Umiał zresztą płacić. Nie starał się przełamać nieufności. Nie dostrzegał, że przy jego nadejściu rozmowy przybierały raptownie inny obrót, a tajne gazetki i komunikaty znikały w stertach papierów. Nie nawiązywał do wydarzeń wojennych, gdyż przewidywał, że zagadnięci będą się trzymać wersji oficjalnej. Był więc w gruncie rzeczy zupełnie samotny. Być może, że to gorzkie poczucie osamotnienia było ostatnim świadomym stanem, jakiego doznał, kiedy umierał rażony niemieckim pociskiem przy kopaniu rowów strzeleckich na Żoliborzu.

Wtedy w Bibliotece Krasińskich postanowiliśmy przynajmniej utrudnić spalenie zbiorów teatralnych. Wybraliśmy w podziemiach Biblioteki loch zakończony ślepą ścianą. Bezcenne egzemplarze jeszcze z odręcznymi notatkami Wojciecha Bogusławskiego i równie unikatowe tomy afiszów ułożyliśmy ciasno aż po samo zaokrąglone sklepienie. Przypuszczaliśmy, że nawet przy pożarze gmachu tak stłoczone dokumenty ocaleją. Papier, jak wiadomo, pali się niełatwo. Wejście do lochu zamknęliśmy arkuszami blachy i workami z piaskiem. Dla niepoznaki, przed otworem spiętrzyliśmy stertę jakichś gratów.

Toteż kiedy teraz po wejściu w ruiny na Okólniku zobaczyłem, że przez puste okna w osmalonych murach Biblioteki prześwieca niebo, jeszcze nie straciłem nadziei. Grube wertheimowskie stropy mogły nie tylko wytrzymać ciężar walących się pięter, ale i ochronić zbiory przed żarem. Ileż to warszawskich piwnic przechowało ukryte cenności, chociaż kamienice zamieniły się w pogorzelisko! Zejście do podziemi nie było zawalone gruzem. Dotarłem więc do lochu. Przy pierwszym spojrzeniu można było doznać oszałamiającej radości. Ależ tak - chciało się zawołać - zbiory ocalały! Leżały w grubych równych warstwach. Uderzał nawet jakiś porządek, którego nie zostawiliśmy maskując schron. Nie było ani blach, ani worków z piaskiem. Zwracał także uwagę znacznie niższy poziom pokładów. Woluminy nie przylegały już tak ciasno do sklepienia, jak wówczas, kiedyśmy je układali.

Bliższe podejście odkrywało sekret tych zmian. Był ohydny. Przy dotknięciu warstwy równo ułożonych egzemplarzy już nawet nie rozpadały się, ale znikały. Zbiory zetlały doszczętnie w ogniu, który musiał je trawić wolno przez wiele dni. I nie było nawet trudno domyślić się, jak je zniszczono. Członkowie Brennkommando czy Vernichtungskommando, albo jak tam jeszcze nazywano te organizacje państwa zbirów, posiadali niewątpliwie rozległe doświadczenie fachowe. Nie zabrakło im również w pokonanej Warszawie czasu dla wykonania roboty. Wygarnęli książki spod stropu, obleli je benzyną i podpalili. Już ze stopą na gardle wypełniali wyrok zagłady wydany na sąsiedni naród. Mieściło się w nim obok ludobójstwa również i książkobójstwo. Po wytępionych nie powinno było zostać nawet śladu w historii. Orzeczenia tej dintojry oznaczały się, jak wiadomo, konsekwencją.

Trzeciego czy czwartego dnia zaszła w naszym życiu ważna zmiana. Zjawił się pierwszy woźny Uniwersytetu. Przybiegł po zaopatrzeniu w skobel, kłódkę i kartkę z nazwiskiem swego mieszkanka, zachowanego cudem gdzieś na Powiślu. Wniósł coś z tradycji, których żadne kataklizmy nie mogą zniszczyć. Jeden z dwóch obdartusów był dla niego ciągle "panem profesorem", drugi "panem doktorem". Tytułów tych używał z tym poufałym szacunkiem, jakiego nabywa się jedynie krocząc przed rektorem w łańcuchu i z laską. Oprócz tej pomocy, aby tak rzec, duchowej, użyczał nam również pomocy administracyjnej. Bez niego nie dałbym sobie zapewne rady.

Tegoż dnia, kiedy przybył, tereny uniwersyteckie znacznie się ożywiły. Dawny szpital św. Rocha oraz sąsiadujący z nim gmach Muzeum Przyrodniczego, dzisiejszy Zakład Historii, zajął jeden z przechodzących oddziałów. Żołnierze rozpełzli się po ruinach i nie było miejsca, do którego by nie dotarli. Występowali ze ścian jak duchy. Te właściwości istot niematerialnych potwierdzali jeszcze i tym, że najchętniej stosowali taktykę milczenia. Odkryci w jakimś niedostępnym zakamarku Biblioteki zachowywali się tak, jakby słowa do nich nie dochodziły. Naszego staruszka po prostu nie dostrzegali. Nawet wtedy, kiedy po daremnych perswazjach usiłował ich wypchnąć z korytarza. Wywołało to w nim niezmierne zgorszenie.

- To już nawet nie wypada, żeby nie powiedzieć gorzej - skarżył mi się żałośnie - powiadam mu nie Izia, zapreszczone, ponimajesz, a ten stoi jak słup i nawet okiem nie mrugnie. Jak go wypychać, to się tylko zaprze nogami niby jaki Goliat. Nie mam już tych sił, co dawniej, to co mam robić? Wołam na pana, niech się pan nie gniewa.

Rzeczywiście, po kilkanaście razy na dzień rozlegało się wołanie woźnego napełnione bezradną wściekłością. - Znowu jeden tu stoi i kartki wyrywa! Chodź pan prędko. - Przy siedmiu piętrach magazynu przypominało to jakiś pościg z majaków sennych za stworem, który się ciągle gdzie indziej odradzał. Ledwie wyprawiliśmy jednego z takich brodatych milczków na parterze, kiedy już inny zdradzał się stąpaniem czy szelestem na szóstym piętrze, a jeszcze inny na trzecim. Czasem odkrywało się grupę paroosobową i wtedy to zbiorowe milczenie i nieruchomość stawały się zupełnie irracjonalne. Wywoływałyby też w nas stan bezradności, towarzyszący zazwyczaj zetknięciu się ze zjawiskami nadprzyrodzonymi, gdyby woźny nie wpadł na pomysł dość pospolity, ale, jak się okazało w praktyce, niezawodny. Przypuszczając, że mój wygląd nie budzi w żołnierzach respektu, starał się jak w teatrze stworzyć króla przez hołdy otoczenia. Kiedy przybiegałem na jego wezwanie, zrywał czapkę z głowy i tytułował mnie gęsto panem dyrektorem. Okazywało się natychmiast, że magia słowa poczętego w czasach rzymskich działa do dzisiaj z zadziwiającą skutecznością. Żołnierze wychodzili nawet bez popychania.

Co wcale nie znaczy, że skończyły się nasze kłopoty z odwiedzającymi. W Audytorium Maximum parokrotnie gasiliśmy płonący węgiel. Była to czynność dosyć emocjonująca, gdyż w sąsiedniej sali, nawet nie oddzielonej drzwiami, leżały warstwami pociski armatnie i piętrzyły się skrzynie z tajemniczą zawartością. Najżywszy niepokój budziły małe i kształtne pakunki opatrzone mnóstwem napisów. Słowo "Achtung" powtarzało się w nich wielokrotnie. Domyślaliśmy się, że mieszczą się w nich ładunki dynamitu. Być może - niesłusznie.

 

(...)

Nie umiałbym oznaczyć daty, kiedy oficjalny porządek dotarł do Uniwersytetu i położył kres naszej samozwańczej działalności. Musiało to być w jakieś dwa tygodnie później, gdyż w moich wspomnieniach z tego dnia występuje profesor Kazimierz Michałowski. Podniszczony mundur oficerski świadczył ilością fałd, że pożywienie jenieckie nie zawierało środków tuczących. Do Biblioteki przybył prosto z oflagu. Siedzi za stołem w naszym pokoiku zamienionym na jadalnię i ma niezmierne zdumienie w oczach. Obrazy tej Warszawy, którą przez pięć lat obozu jeńców oglądał w wyobraźni, i tej, którą zastał, jeszcze mu się rozszczepiają. Jest to stan pełen nieopisanej grozy, jakiego się doznaje przy rozdwojeniu jaźni.

Dwaj inni goście, których podejmujemy herbatą w fajansowych kubkach, to Włodzimierz Antoniewicz i Adam Lewak. We wrześniu 1939 roku jeden był rektorem Uniwersytetu, drugi dyrektorem Biblioteki Uniwersyteckiej. Do nowego zarządzenia reprezentowali legalne władze. Na nich więc od tej chwili spadały obowiązki i trudy gospodarzy na tej enklawie złożonej z kilku całych budynków wśród morza gruzów.

My mogliśmy wrócić do naszych zajęć. Profesor Borowy do porządkowania u siebie, w nie tkniętym wojną Zalesiu, nagromadzonych notatek. Spisał, jak się okazało, historię tych dni z taką wzorową dyscypliną pióra, na jaką zdobywają się tylko ludzie wychowani w rygorach kultury łacińskiej. Dopomagają one znakomicie w ustaleniu właściwych proporcji między piszącym i światem. Ja zaś mogłem zająć się tym, co stało się niejako moim drugim zawodem w tamtych czasach, tj. wrócić do przewożenia książek.

Przez parę lat okupacyjnych jako pracownik Biblioteki Uniwersyteckiej chodziłem z ekipą pięciu magazynierów i ręcznym wózkiem po warszawskich ulicach, aby z mieszkań ogołoconych przez Gestapo z ludzi i mebli zabierać porzucone książki. Ówczesny wielkorządca wszystkich warszawskich bibliotek publicznych, mały i wystraszony Niemiec, doktor Witte, nie ukrywał radości, kiedy mu podsunąłem pomysł, żeby zaopiekować się zbiorami po pomordowanych. Uczepił się nawet tej myśli z energią straceńca i natychmiast wyjednał u Gestapo przekazanie książek. Żył bowiem jak większość urzędników Generalnego Gubernatorstwa w wiecznym strachu przed wezwaniem, które pozwoliłoby mu uczestniczyć osobiście w poszerzaniu granic imperium germańskiego aż po grzbiety Kaukazu. Dla zapewnienia sobie zajęcia nie tak wyczerpującego uciekał się do praktyk stosowanych od dawna z nieodmiennym powodzeniem przez biurokratów wszelkiej maści. Starał się pod pozorem porządkowania narobić mnóstwo nieporządku. Zarządzał ciągłe przeprowadzki zbiorów z jednego gmachu do innego. Podległe mu biblioteki poddawane były nie kończącej się reorganizacji.

Projekt powiększenia zasobów bibliotecznych o nowe setki książek spadał mu więc jak z nieba. Stamtąd pedantyczny niemiecki Bóg kiwał mu palcem wychylając się zza stosu rejestrów. - Nie pojedziesz, mój Witte - zdawał się mówić - pociągiem towarowym na wschód, zanim nie doprowadzisz do porządku, do naszego porządku, tych milionów polskich książek, które historia oddała ci w ręce. - W samej rzeczy, jakże mógł Bibliotheksrat Witte sięgnąć po karabin, kiedy w powierzonych mu jako łup wojenny zabytkach kultury polskiej panoszył się niebotyczny chaos i nikt nie mógł się rozeznać, które z tych świadectw należy zniszczyć tak starannie, żeby ślad po nich zaginął, a które odłożyć dla niemieckich historyków, żeby im posłużyły za dowód nieudolności cywilizacyjnej Słowian? Kolumny cyfr w najrozmaitszych kombinacjach skakały więc z arkusza na arkusz, wykazy rosły, sprawozdania osiągały nieczytelność metafizyki i doktor Witte, Parteigenosse NSDAP, nie kulił się w dole po pocisku podczas huraganowego ognia artylerii, ale siedział zamknięty w dyrektorskim gabinecie i w pocie czoła komplikował raporty. Zwożone przeze mnie "przybytki" znakomicie ułatwiały mu zadanie. Służyły niejako za kamienie, które się ciska do błotnistego stawu po to, żeby męty nie mogły się osadzić.

W takich warunkach mogliśmy z doktorem Witte patrzeć sobie w oczy z wyrazem głębokiej troski o książkę, wspólne dobro człowieczeństwa. W spojrzeniu komisarycznego zarządcy nigdy nie przemknął błysk zainteresowania, czemu to Polacy okazują taką szczególną dbałość o zbiory po wybitnych działaczach ruchu podziemnego. Nie starał się również odkryć związku między zwożonymi książkami i propozycją, aby wobec coraz częstszych nalotów radzieckich wprowadzić nocne dyżury bibliotekarzy. Zapewne już dosyć dawno przyswoił sobie wiedzę, której uczą niespokojne czasy, że na niebezpiecznych posterunkach najlepiej jest przymykać oczy wówczas, kiedy się nie jest osobiście zagrożonym. Z tego względu nie mogło mu nawet przejść przez głowę, tego byłem pewien, żeby Gestapo wraz z książkami po aresztowanych przekazywało znowu w ręce polskie poukrywane w kartkach archiwa.

Dobrze pamiętam kilka pracowitych nocy, które spędziłem na wydobywaniu z zielników przewiezionych z mieszkania sekretarza Kierownictwa Walki Cywilnej, botanika, docenta Wiśniewskiego, straconego na Pawiaku, setek arkusików bibułki. Składały się one na dwuletnie archiwum tej organizacji. Przy przeglądaniu dokumentów drętwiałem na myśl, co by się stało, gdyby któryś z gestapowców żywił zainteresowania przyrodnicze albo gdyby Wiśniewski w trakcie tortur zdradził skrytkę. Bibułki zawierały wykazy sabotaży wraz z nazwiskami wykonawców, podawały strukturę tajnych sądów, wskazywały węzłowe punkty sieci wojskowej, rozwiązywały szyfry, notowały adresy "lokali" i "skrytek".

W nieubłaganej walce, którą toczono nie tylko z bronią w ręku, książki stawały się także konspiratorami. Często prowadziły podwójne życie, jak wielu ludzi, i wobec tego podzielały losy wielu ludzi. Wojna je wyganiała z półek jak ludzi z mieszkań. Cokolwiek złego dałoby się powiedzieć o ludzkości w naszych czasach, a można by jej zarzucić niejedno, to przy ferowaniu wyroku za okoliczność łagodzącą winien być wzięty fakt, że nowoczesnej wędrówce ludów, ruszonych z siedzib paroksyzmami cywilizacji, towarzyszyły książki. Książki warszawskie oprócz ruchów lokalnych przeszły dwie takie wielkie migracje.

* * *

Pierwsza dokonała się, jak wiadomo, po upadku powstania. Umowa kapitulacyjna pozwalała ocalić z totalnej zagłady, oczekującej miasto, cząstkę zabytków ze zbiorów publicznych. Przez parę tygodni, kiedy po obu stronach Wisły zakrzepły w mroźnej ciszy dwie olbrzymie armie, kilkudziesięciu ludzi miało wybrać z niezmiernych skarbów to, co mogło posłużyć za legitymację kultury polskiej w powojennym świecie. Zadanie przerastało siły tej grupki inteligentów, których po upadku powstania Stanisław Lorentz odszukał w okolicach Warszawy i rzucił na ratunek zbiorów z zaciekłością rozpaczy. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że to, co zdołają ocalić, będzie dosłownie kroplą w morzu. Czasami jednak i kropla pozwala przetrwać. Toteż co dzień z rana pracownicy muzeów, archiwów i bibliotek zbierali się na placyku w Pruszkowie, jechali do Warszawy i tutaj w lodowatych gmachach dokonywali dramatycznego wyboru.

Niemcy ze sztabu von dem Bacha formalnie dotrzymywali umowy. Dostarczali kilku samochodów i kilku żandarmów dla ochrony pracujących. Taki konwój musiał bowiem towarzyszyć wszystkim, którzy udawali się do Warszawy.

Ukazanie się na ulicy miasta-twierdzy bez żandarma groziło śmiercią. Patrole zaczajone w ruinach strzelały bez ostrzeżenia. Z lubością polowały na myszkujących po piwnicach. W suchym, zimowym powietrzu ciągle trzaskały strzały. Czasem odzywał się po nich długi krzyk rannego.

To swoje zobowiązanie oficerowie traktowali jednak z odcieniem takiej pobłażliwej drwiny, z jaką mechanik obsługujący spychacz patrzy na zabawne skoki archeologa, który usiłuje ze zwałów ziemi przetaczanych maszyną wyzbierać skorupki po zmiażdżonym garnku. W oczach fachowców wojny tak musiała wyglądać działalność gromadki cywilów w zniszczonych, a często nawet cudzych ubraniach. Nosiła wszelkie cechy manii nic nie znaczącej i dlatego zupełnie nieszkodliwej. Przyglądanie się tej krzątaninie z rękami wspartymi na biodrach mogło dostarczyć odświeżającej rozrywki. Zwłaszcza że przebywanie na pierwszej linii frontu gotowało cywilom przygody oczekujące raczej żołnierzy.

Nieosłonięty, płaski teren między Pruszkowem i Wolą, który przebywaliśmy dwa razy na dzień, nie budził szczególnego zainteresowania. Wydawał się po prostu nudny. Parę razy jednak zdradził się z groźną siłą, jak przeciętny i nieciekawy człowiek, który popełnia nonsensowne morderstwo. Dowiodło to raz jeszcze słuszności spostrzeżenia, że w gruncie rzeczy sami tworzymy pejzaż.

Pewnego ranka nad naszym samochodem zawisł kukurużnik. Słyszeliśmy od dawna jego charakterystyczny turkot. Przyzwyczajeni jednak do widoku tych radzieckich samolotów zwiadowczych nie obdarzyliśmy go specjalną uwagą. Toteż niebezpieczeństwo zaskoczyło nas całkowicie. Kukurużnik przez pewien czas towarzyszył nam w drodze nie przejawiając wrogich zamiarów. Obniżył się tylko, jakby dla zajrzenia pod plandekę, gdzie siedziało na ławkach kilkunastu mężczyzn strzeżonych na tyle wozu przez żandarma. Nagle za samochodem śnieg zaczął wytryskiwać równym ściegiem, jakby w górze pracowała niewidoczna maszyna do szycia. Wkrótce do turkotu kukurużnika dołączył się inny turkot, rzadszy i cięższy. Dobrze znaliśmy ten odgłos. Bił karabin maszynowy. Gejzerki śniegu przeniosły się na prawą stronę samochodu, potem na przód i na lewo. Strzelec pokładowy metodycznie, według wszelkich reguł zbliżał się do celu. Następna seria powinna już była przeciąć samochód.

Wtedy właśnie teren, widziany przez rozchylenie plandeki, zupełnie zmienił wygląd. Stał się od razu bezgranicznie wielki i pusty. Szara płaszczyzna śniegu okazywała najgorszy rodzaj wrogości, zupełną obojętność na ludzką bezradność, strach i samotność. Każdy człowiek wie niby, że będzie sam w chwili śmierci. Tego jednak nie widzi. Trzeba dopiero takiej sytuacji, aby zobaczył, jak straszna jest biała, naga przestrzeń, która nie użycza żadnego schronienia. Zapewne przez takie puste pola uciekamy w ostatnich chwilach przed czymś, czemu nie można się wymknąć.

Żandarm zupełnie stracił głowę.

- Halt! Halt! Schweinehund! - wrzeszczał na szofera, który przyśpieszał gnany naturalną chęcią ucieczki. - Halt! - kolbą robił sobie miejsce wśród stłoczonych ludzi. - Nieder! Schweineleute! Nieder! Um Gottes Willen, nieder! - Prawie płakał kucając na podłodze. Pragnął wyraźnie, żeby ludzie zarażeni jego strachem przykryli go ciałami.

Spojrzałem na Borowego, który siedział na ławce obok mnie. Był bardzo blady, miał zamknięte oczy i bezgłośnie poruszał ustami. Modlił się. Zrozumiałam wtedy, jak żelazną dyscyplinę narzucił sobie ten delikatny, wątły i nienawykły do brutalności życia intelektualista. Czując moje spojrzenie Borowy podniósł powieki i powiedział: - Robiłem porachunki z Bogiem. Ja wierzę. - Po czym dorzucił: - Może to też była odmiana strachu. Przepraszam.

Skończyło się na strachu. Kukurużnik nie wysłał nam śmiertelnej serii. Może wyczerpały mu się pociski. Wolno wzniósł się w górę i odleciał w kierunku Warszawy, jakby wskazywał nam drogę.

Bez przeszkód dojechaliśmy, jak co dzień, do kościółka Sowińskiego na Woli, gdzie na punkcie kontroli urzędował "piękny Gucio" świeżo mianowany kapitanem.

Żandarm, który nam towarzyszył, napomknął, że nadarza się okazja, żeby panu kapitanowi powinszować. Pan kapitan nie nalega, nie ma żadnego przymusu, ale grzeczność czasem się opłaca. Nie wiadomo, czy nie znajdziemy w Warszawie czegoś, co chcielibyśmy wziąć sobie na pamiątkę. Wówczas pan kapitan, kto wie, zechce może nie zauważyć. Albo nawet jeśli znajdzie coś przy rewizji, zaśmieje się tylko i poklepie po ramieniu. - Spryciarz! - powie - umiesz o siebie zadbać w życiu. Nie zginiesz! - Inaczej? Wiecie, jak to jest?

Istotnie mieliśmy parokrotnie sposobność przekonać się naocznie, jak pan Hauptmann radził sobie z ludźmi, którzy zapewne nie złożyli mu w porę życzeń z powodu awansu. Od znakomitej większości swoich kolegów różnił się tym, że nie podnosił głosu. Szczupły, śniady, w świetnie skrojonym mundurze, w lśniących butach, uśmiechał się życzliwie, kiedy trzciną wskazywał żołnierzom, kogo i jak mają obszukać. Trzeba mu przyznać, że posiadał węch psa myśliwskiego. Po krótkim przyjrzeniu się twarzom ludzi, oczekujących w rzędzie na rewizję, trafiał niezawodnie.

Przy jednym z powrotów byliśmy świadkami takiego popisu. Staliśmy w szeregu obok samochodu wyładowanego książkami, kiedy nadjechało kilka ciężarówek. "Piękny Gucio" rzucił okiem na kierowców w szoferkach.

- Zapytaj tego grubego - zwrócił się do żołnierza - czy z przewożonych futer nie odłożył czegoś dla siebie? 

Szofer zaprzeczył. Hauptmann, ciągle za pośrednictwem żołnierza, kazał mu wyjść i podnieść maskę.

- Niech pan daruje, panie kapitanie - ogromny szofer podszedł do oficera schylony, jakby chciał uklęknąć.

- Niech podniesie maskę - powtórzył "piękny Gucio".

Na twarzy miał uprzejmy uśmiech, który znakomicie przystawałby do słów: Czy szanowny pan życzy sobie teraz, żeby skropić główkę wodą kolońską? Podobno przed karierą w SS był fryzjerem w Wiedniu. Pod maską leżało zawinięte w gazetę kobiece futerko karakułowe.

- Ach, so! - Stwierdził z grzecznym ubolewaniem.

- A mówiłeś, że nic nie ma, prawda?

Włożył trzcinkę pod pachę, podszedł do szofera omijając kupy śmieci i delikatnie wziął go za rękaw. Po odprowadzeniu na bok o kilka kroków równie delikatnie pchnął przed siebie, wydobył z pochwy pistolet i strzelił winowajcy w potylicę.

Jeden z żołnierzy, już przy pierwszych słowach esesmana wyciągnął ze sterty śmieci arkusz papieru do pakowania. Trzymał go w rozpostartych rękach z manifestacyjną służbistością. Kiedy szofer upadł, podszedł i przykrył ciało zabitego. Pan kapitan nie znosił widoku trupów. Nie pozwalał jednak odciągnąć zwłok aż do następnego strzału. Uważał, że jest to przydatne dla nauki ludzi zatrudnionych przy wyciąganiu z warszawskich mieszkań rzeczy, które mogły się przydać bombardowanej Rzeszy. "Piękny Gucio", jak znakomita większość jego ziomków, posiadał wybitne zamiłowania pedagogiczne. Dzięki tej jego pasji do wypełniania misji cywilizacyjnej na wschodzie mogliśmy często oglądać po kilka par nóg wystających spod papieru.

Teraz wszystko to wraz z "pięknym Guciem" i jego podwładnymi zostało czołgami wypchnięte na zachód. Czołgi jednak, jak wiele maszyn ułatwiających ludziom życie, mają to do siebie, że ich funkcje są ograniczone. Nie służą na przykład do przewożenia książek. Losy zbiorów bibliotecznych wywiezionych z Warszawy budziły więc uzasadniony niepokój. Lęk pogłębiało jeszcze poczucie winy, zabarwione jak w dobrym dramacie, tragiczną ironią. Oto książki skazane na zagładę ocalały, te natomiast, które ratowaliśmy z takim zapamiętaniem, zostały zdane na łaskę i niełaskę wojny. Nawet smutna wiedza o wątłości indywidualnych wysiłków, nabyta w tym czasie, nie zniszczyła oporu przeciw przemocy zniszczenia. Mimo wszystko należało wyciągnąć spod spychacza szczątki miażdżonego garnka.

Wymagało to przede wszystkim udania się na Pragę. W pierwszych tygodniach zbrojnego zdobywania władzy nowi administratorzy państwa mieli inne kłopoty na głowie niż stare książki. Kiedy się jednak do nich dotarło przełamując zapory przepustek, wart i niesprawnych, nonszalanckich biur, okazywali zaskakującą troskę o losy wywiezionych zbiorów.

- Ma pan wiadomość, gdzie Niemcy ukryli książki?

- Tak - informowałem - kolejarze polscy śledzili trasę transportu. Sześć wagonów książek skierowano do Bottschow pod Frankfurtem nad Odrą. Gdzieś w pobliżu jest majątek zaprzyjaźnionej z generalnym gubernatorem Frankiem rodziny von Riesselman.

- Te tereny są jeszcze zajęte. Toczą się ciężkie walki. Zaraz zawiadomimy ambasadę radziecką i poprosimy o przekazanie tej wiadomości odpowiednim sztabom. No cóż? Wypadnie poczekać.

Wypadło poczekać.

* * *

Na okres oczekiwania przypada mój wypad do Krakowa. Przygoda, jaka mnie tam spotkała, nie wiąże się bezpośrednio z losami książek. Jest jednak tak znamienna dla czasów, że zapewne stanowi podskórny nurt zasilający te wspomnienia. Przypuszczam, że to ona zadecydowała o charakterze opowiadania.

Drogę z Warszawy do Krakowa odbyłem nie bez trudności. Jechałem na stopniach wagonów towarowych i na pomostach cystern. Konwojenci starali się życzliwie mnie nie dostrzegać. Czasami nawet służyli dobrą radą. Stosownie do ich zaleceń zeskakiwałem, kiedy pociąg zatrzymywał się na stacji, i wskakiwałem, kiedy ruszał. W przedsięwzięcie tej karkołomnej podróży popchnęły mnie pobudki szlachetne i, jak to często z pobudkami szlachetnymi bywa, jednocześnie dziecięco naiwne. Chodziło mi mianowicie o wypełnienie do końca obowiązku, który podjąłem w czasie okupacji. Uzyskałem wówczas po wielu uporczywych staraniach wyrok ogolenia dla jednego z najbardziej odrażających brudasów, jakich wydaje lichy teatr. Tymoteusz Ortym-Prokulski, ulubieniec premiera Sławoja-Składkowskiego przed wojną i protegowany Propagandaamtu z pałacu Bruhla w czasie wojny tak bezczelnie wyznawał zasadę niezależności zarobku od losów społeczeństwa, w którym się zarobki zdobywa, że stało się konieczne udzielenie mu publicznej nauki.

Wyroku jednak nie udało się wykonać. Ortym odznaczający się zadziwiającą obrotnością, jakby się zapadł pod ziemię. Nie można go było odszukać ani przed powstaniem, ani w czasie powstania, chociaż ukrywał się podobno w dzielnicach wolnych od Niemców.

Tuż po kapitulacji wynurzył się w Krakowie. Chodził - jak mi podano - w jesionce przepasanej rzemieniem, w czapce narciarskiej i w spodniach wpuszczonych w trzewiki. Wyglądał, wypisz-wymaluj, na wysokiego szarżą oficera powstania. Brakowało mu tylko przepaski na ramieniu, ale to tłumaczyło się prosto: w Krakowie jeszcze siedzieli Niemcy. Doszedł z nimi zresztą szybko do porozumienia i natychmiast po przybyciu zakrzątnął się koło opuszczanego już w popłochu przez bystrzejszych aktorów Theater der Stadt Krakau. W żadnych okolicznościach bowiem nie lubił zostawać bez pieniędzy.

Odmiana losów wojennych powinna była go postawić w położeniu przynajmniej kłopotliwym. Tak przypuszczałem w prostocie serca wybierając się w drogę. Kiedy jak kiedy, ale teraz, powiedziałem sobie, przyszedł czas na wykonanie kary. Toteż zgorszyło mnie rozbawienie, jakim przyjęto w siedzibie krakowskiego Związku Artystów Scen Polskich moje zamiary.

- Szanowny i drogi kolego - powiedział któryś z członków Zarządu bardziej niż ja obeznany z osobliwościami polityki - proszę nie brać za złe słów, które wypływają ze szczerej życzliwości, ale wyrwał się pan z tym przyjazdem jak Filip z konopi. Przecież teraz to raczej pan powinien odwołać się do błogosławionego daru niepamięci. Zapomnieć, kochany panie, zapomnieć! Ortym ma kartę politycznie mocną. Przeszłość go nie oskarża, ale broni. Czyż mógłby go ktoś posądzić o niechęć do współpracy albo nawet, jak się to teraz określa, o wewnętrzną emigrację? Niech pan tylko pomyśli. Zresztą, już cieszy się pełnym zaufaniem. Spełnia rolę konferansjera czy tłumacza w wojskowym teatrzyku rewiowym "Krasnaja Zwiezda", który pod opieką NKWD objeżdża województwo krakowskie szerząc przyjaźń skłóconych do niedawna narodów.

Po tych wyjaśnieniach zrozumiałem, nie po raz pierwszy, że w dziedzinie życia publicznego wiele się będę jeszcze musiał nauczyć. Jak się wkrótce okazało, nie była to jednak nauka oparta o zasady rozumowe. Dowiódł tego przypadek, który mi się wtedy przydarzył.

Tegoż dnia po południu szedłem z dwoma przyjaciółmi, jeśli mnie pamięć nie zawodzi, byli to Andrzej Pronaszko i Józef Karbowski, przez Krakowski Rynek. Mijaliśmy w leniwej rozmowie Sukiennice, kiedy nagle rozległ się przeraźliwy krzyk: - Stać, bo strzelam! - i zza arkad wyskoczyło z bronią przygotowaną do strzału trzech młodzieńców. Mieli na sobie mundury wojskowe bez oznak.

Rozejrzeliśmy się wokoło, czy nie przechodzi gdzie patrol wojskowy, który mógłby nas uratować od rewizji osobistej z wiadomym zakończeniem. Niezmiernie żywą działalność rozwijali bowiem w tych pierwszych tygodniach wolności łowcy zegarków. Patrole różnych broni i służb przebiegające miasto uczestniczyły namiętnie w powszechnym konkursie zbierackim. Wysokie uznanie zdobywali kolekcjonerzy, którym nie starczało już obu ramion na wystawę eksponatów. W tym wypadku było aż nadto powodów do niepokoju. Rynek jednak był pusty.

- Mojej cebuli - oznajmił przekornie Karbowski - nie zabrali mi już trzy razy, gdyż ma ze czterdzieści lat, ale wy ze swoimi możecie się pożegnać.

Młodzi ludzie nie dopadli nas jednak, żeby stwierdzić, czy nie posiadamy broni. Zatrzymali się w odległości kilku kroków i dowódca uzbrojony w pepeszę wysunął się na czoło. Długo w milczeniu lustrował nas surowym wzrokiem. Wreszcie skinął ręką na mnie.

- Wy, obywatelu - rozkazał - pójdziecie z nami. A wy - zwrócił się do moich towarzyszy - jesteście wolni i możecie odejść.

Kiedy zaś stali niezdecydowani spoglądając na mnie, spokojny dotąd głos podniósł do ryku: - Raus! No, rozumiecie, prochodi!

Okazało się jeszcze i tym razem, że brak ciągłości w istnieniu państwa dotkliwie odbija się na naszym słownictwie. Nie posiadamy własnych zawołań na takie okazje i wobec tego przy próbach zaprowadzenia porządku musimy zapożyczać się u sąsiadów.

Wzięty w środek patrolu ruszyłem w kierunku Plantów. Szliśmy w milczeniu. Każda próba wyjaśnienia kończyła się jednakowo: popchnięciem mnie w plecy ani nie wrogim, ani nie brutalnym. Wywoływało je raczej przekonanie, że władza winna przejawiać się w popychaniu, gdyż to najprościej pozwala nadać zamierzony kierunek.

W ten sposób doszliśmy do gmachu otoczonego zasiekami z drutów kolczastych i po zawiłej wędrówce korytarzami wkroczyliśmy do jednego z pokojów.

Siedział w nim za kuchennym stołem starszy mężczyzna również w mundurze wojskowym bez oznak. Najwyraźniej drzemał. Na stukot obcasów podniósł zmęczoną twarz. Uderzały w niej zaczerwienione oczy i parodniowy nie golony zarost.

- Towarzyszu poruczniku - zameldował młodzieniec z pepeszą - dowódca patrolu numer pięć melduje, że doprowadził obywatela ujętego na Rynku Głównym za udział w zbiegowisku w liczbie trzech!

Popchnął mnie w kierunku stołu, stuknął obcasami i mocno zamknął za sobą drzwi. Oficer siedział z twarzą zwróconą ku mnie, ale jakby mnie nie dostrzegał. Wreszcie ciężko wstał i postękując otworzył szafę zamkniętą na wielką kłódkę. Wydobył z niej kilka arkuszy papieru, wytarł rękawem stół, ułożył na nim papier i starannie wyrównał brzegi. Oparty o krawędź długo przyglądał się paru ołówkom, które miał ułożone w równą linię obok suszki. Po pracowitym namyśle wybrał jeden z nich, obejrzał grafit, sięgnął po temperówkę i z tym samym postękiwaniem poszedł w kąt pokoju, aby nad koszem do śmieci zaostrzyć ołówek. We wszystkim, co robił, przypominał bardziej jakiegoś magazyniera, którego do stanu ostatecznego wyczerpania doprowadziła walka o utrzymanie porządku w zamęcie fabrycznym, niż funkcjonariusza instytucji powołanej do ochrony rewolucji.

Po powrocie na krzesło oficer znowu wyrównał papierki i bez słowa wyciągnął do mnie rękę. Również bez słowa podałem mu plik zaświadczeń, w które mnie zaopatrzyły różne instytucje cywilne i wojskowe. Oficer wygładził papierki, ułożył je równo obok arkusza i spisał personalia. Poniżej umieścił parę zdań widocznie powtarzanych już wielokrotnie, gdyż sformułowanie nie sprawiało mu żadnego widocznego trudu. Podał mi protokół.

- Przeczytajcie to i podpiszcie - powiedział z obojętnością, z jaką się wypowiada zwyczajowe formułki - a ja wam wypiszę przepustkę na zwolnienie.

Rzuciłem okiem na ostatnie zdanie: "zwolniony po udzieleniu pouczenia". Nie wyjaśniało mi niczego.

- Panie poruczniku - zacząłem.

- Wy partyjny? - przerwał mi od razu.

- Nie, bezpartyjny!

- No, to mówcie mi: obywatelu poruczniku. Teraz nie ma panów. Są albo towarzysze, kiedy partyjni, albo obywatele, kiedy do partii nie przystąpili, bo jeszcze czekają, czy coś się nie odmieni.

- Więc, obywatelu poruczniku, chciałbym się dowiedzieć...

- Co się tu dowiadywać. Zostaliście zatrzymani i zwolnieni. Ot, i wszystko.

- Ale za co zostałem zatrzymany?

- Komendant patrolu to wam wyjaśnił: za udział w zbiegowisku.

- W jakim zbiegowisku? Szliśmy we trzech.

- Tak to i jest. Zarządzenie wojennego komendanta głosi, że gromadzenie się w liczbie więcej niż dwóch osób stanowi zbiegowisko.

- W takim razie zbiegowiskiem byliśmy we trzech?

- Tak, we trzech byliście zbiegowiskiem.

- To dlaczego dwóch moich towarzyszy puszczono wolno?

- Bo dwóch nie stanowi zbiegowiska i może chodzić swobodnie, jeśli nie zakłócą porządku publicznego.

- Wynikałoby z tego wyjaśnienia, że zbiegowiskiem byłem tylko ja, skoro tylko ja zostałem zatrzymany.

Po raz pierwszy obdarzył mnie spojrzeniem, w którym zjawił się błysk zainteresowania. Nie było to jednak zainteresowanie życzliwe. Głos też nabrał szorstkości.

- Wy żartujecie?

- Nie mam ochoty na żarty.

- To i lepiej. Nie radzę. Znaczy się, naprawdę nie rozumiecie?

- Nie rozumiem.

- A rzecz jest prosta. Idzie ulicą dwóch, nie ma zbiegowiska. Idzie trzech, jest zbiegowisko. Do trzech umiecie liczyć?

- Słucham?

- Pytam, do trzech umiecie liczyć?

- Umiem.

- Pewnie! Z waszych papierów wynika, że skończyliście wyższe szkoły, to powinniście umieć. Popatrzcie! 

Wziął trzy ze swoich równo ułożonych ołówków.

- Widzicie. Ot, idzie jeden człowiek. Byle nie robił awantur, może sobie iść. To nie jest wzbronione. A teraz podszedł do niego drugi, no, znajomy czy przyjaciel, i idą sobie spokojnie. Też prawo im nie zakazuje. Bardzo proszę, niech sobie idą, gdzie chcą. Znaczy się, do biura albo do domu. Ale oto podszedł trzeci... Uważajcie, to wy jesteście ten trzeci. Ilu jest teraz razem? Policzcie! Trzech? Trzech! A we trzech chodzić jest wzbronione, bo zarządzenie powiada, że gromadzenie się w miejscach publicznych osób więcej niż dwóch należy uważać za zbiegowisko i przedsięwziąć właściwe środki. Nie możecie chyba powiedzieć, żebyśmy się z wami obeszli nieregularnie, co?

- Nie, tego nie mogę powiedzieć.

- Tak to i jest. Ale to tylko za pierwszym razem. Naprzód trzeba wychowywać, a potem karać. Teraz to już wszystko rozumiecie?

- Jeszcze nie wszystko.

- Nie wszystko? Ciekawe. A czego jeszcze nie rozumiecie?

- Szliśmy razem od początku we trzech, jak te trzy ołówki, które obywatel porucznik wziął do ręki...

- No to co?

- Nie rozumiem, dlaczego to ja byłem ten trzeci?

Popatrzył na mnie z politowaniem, jak na człowieka, który nie umie pojąć najprostszych rzeczy. Może właśnie dlatego, że wykształcenie pozbawiło go zdolności do właściwej oceny świata.

- O to to już nie możecie mieć do nas pretensji. Ktoś przecież musiał być trzeci. Jasne?

Zgodziłem się, że teraz to już wszystko jest jasne.

- No, to w porządku. Macie tu przepustkę na wyjście. Ale uważajcie. Na drugi raz już wam tak gładko nie pójdzie. Jesteście u nas notowani.

* * *

Zabiegi o wyjazd po książki, zagubione gdzieś w nieznanych obszarach bitewnych, trwały siedem tygodni. Czas mierzyłem stanem lodu na Wiśle.

Na początku starań ścieżki na drugi brzeg biegły przez iskrzący się śnieg; pokrywa lodu była tak gruba, że jeździły po niej samochody ciężarowe. Później śnieg coraz bardziej szarzał i osiadał i dróżki stawały się rodzajem oślizgłej grobli. Wreszcie zniknęły pod wodą. Ostatnie przeprawy odbywały się już po kostki w leniwym prądzie. Okazało się bowiem, że w zawodzie bibliotekarza leży nie przewidywana przez oficera z wydziału politycznowychowawczego umiejętność chodzenia po lodzie. Odkryły ją i rozwinęły pewne trudności w przechodzeniu na Pragę w sposób legalny.

Tuż po wyswobodzeniu Warszawy stanął u wylotu Karowej szeroki drewniany most na pontonach. Oznajmiał go z daleka rodzaj łuku tryumfalnego uwieńczonego drewnianym trójkątem z czerwoną chorągiewką u szczytu. W dniach, kiedy nie broniono ludności cywilnej korzystania z mostu, z obu stron posuwały się parokilometrowej długości kolumny. Od strony Pragi szli obdarci i brudni ludzie z pustymi workami, koszami, taczkami, dziecinnymi wózkami. Od strony Warszawy tacy sami ludzie, tylko jeszcze brudniejsi, obsypani wapnem i pyłem węglowym dźwigali albo pchali w tych taczkach i wózkach opalone deski, ramy okien, rozbite szafy, zardzewiałe piecyki, pogięte i postrzelane szyldy, splątane wybuchami pocisków sprężyny materaców, potrzaskane meble, kłęby podartych ubrań, wszystko, co dało się jeszcze wyszarpać z gruzów zburzonego miasta. Te dwie ogromne watahy utrzymywali w karności żołnierze rozstawieni pośrodku mostu. Toteż oba pochody toczyły się z powolną monotonnością jakby na pasach transmisyjnych.

Do pewnego momentu. W różnych porach dnia, zupełnie niemożliwych do przewidzenia, na środek mostu wyskakiwał krępy pułkownik i zaczynał przeraźliwie krzyczeć. Wówczas żołnierze ustawiali się w kordony i kolbami spychali przechodzących na oba brzegi. Czasami podawano oczekującym do wiadomości, że most dla ludności cywilnej będzie otwarty od czwartej do szóstej po południu tegoż dnia albo od szóstej do ósmej rano dnia następnego. Wtedy tłumy powoli i niechętnie się rozchodziły. Zbierały się znowu na długo przed oznaczoną godziną i w brudnym śniegu oczekiwały ze spokojem rezygnacji. Jeśli wśród stłoczonych ludzi znalazło się kilku wesołków, o co w Warszawie nietrudno, to czas się zbytnio nie dłużył. Skracała go zbiorowa kpina. A nic nie przynosi takiej ulgi jak brak szacunku dla instytucji, które żyją w przeświadczeniu, że należy zdejmować przed nimi czapkę.

Takie jednak oczekiwanie uporządkowane zdarzało się rzadko. Najczęściej gdy żołnierze spędzili ludzi z mostu i zagrodzili oba jego wyloty, nie można było od nikogo się dowiedzieć, kiedy przejście znowu będzie otwarte - za godzinę, za pięć godzin czy dopiero nazajutrz. Wówczas charakter oczekujących zmieniał się radykalnie. Tłum narastał z niewiarygodną szybkością, zasilany ciągle biegnącymi wszystkimi ścieżkami, które prowadziły przez ruiny i barykady Powiśla. Ludzie ci już nie mieli skłonności do dowcipu. Stawali się niecierpliwi i wrodzy. Każdy usiłował przepchać się jak najbliżej do kordonu broniącego wstępu. Starowinka dźwigająca z lamentem szafę, której na oko nie zdołałoby unieść czterech tragarzy, dziewczyny ciągnące na koślawym wózku bryły węgla, mężczyźni z toporkami za pasem i wiązką krokwi na plecach, chłopcy z piramidą zardzewiałych garnków, wszystko to darło się przez zbitą masę ludzką, aby tylko znaleźć się bliżej łuku z chorągiewką. Stojący w pierwszych szeregach, popychani z tyłu, napierali na kordon. Doprowadzało to do ciągłych zatargów z żołnierzami. Niekarność ludu warszawskiego doprowadzała ich do rozpaczliwej wściekłości. Gdy nie pomagały ani prośby, ani groźby, rzucali się w nagłych atakach kolbami na stojących najbliżej, zazwyczaj Bogu ducha winnych.

Po kilku doświadczeniach tego rodzaju wolałem skoro świt przemykać się lodem. Dawało mi to przynajmniej tę przewagę nad innymi zmierzającymi do urzędów, że mogłem wcześniej od nich stanąć w długiej kolejce, na rogu ulicy Inżynierskiej, i po paru godzinach przytupywania na mrozie otrzymać przepustkę do gmachu, który mieścił najwyższe władze odbudowywanego państwa. W zatłoczonych obdrapanymi biurkami pokojach Warszawskiej Dyrekcji Kolei ministrowie nieprzytomni ze zmęczenia podpisywali papierki, przystawiali pieczątki, przeprowadzali interesantów z pokoju do pokoju.

W jednym pokoju powiedziano mi: - Dostaniecie samochód ciężarowy i szofera, ale pamiętajcie, że bez talonu zabiorą wam wóz nie bawiąc się w wyjaśnienia. Talon jest niezbędny.

- Proszę więc o ten talon.

- Talonu wam nie dam, bo nie mam. Może w innym resorcie... Proszę za mną.

W drugim pokoju usłyszałem: - Skądże ja panu wezmę talon, kiedy własne nasze wozy chodzą na zasadzie: ratuj się, kto może. Jakoś da pan sobie radę.

- A jak mi skonfiskują samochód?

- Niech się pan zatrzymuje tylko na rozkaz riegulirowszczicy. Gdyby ktoś inny kazał panu stanąć, zwłaszcza w lesie czy w jakimś miejscu odludnym, ma pan prawo strzelać bez ostrzeżenia.

- Ba, ale z czego?

- Prawda... Zechce pan pofatygować się ze mną.

W gabinecie z kolorowanym portretem Stalina otrzymałem pismo w kopercie wraz z wyjaśnieniem: - Na podstawie tego polecenia otrzymacie w Urzędzie Bezpieczeństwa osobistą broń. Tak po prawdzie, to przydaliby się wam konwojenci. Te tereny są bardzo niespokojne.

- Może pan minister zechce mi ich przydzielić?

- Ludzi wam nie dam, bo mam pilniejsze zadania... Chyba rozumiecie. Chodźmy do kolegi.

Kolega pana ministra w innym pokoju, również zatłoczonym, także nie rozporządzał wolnymi konwojentami. Podyktował natomiast maszynistce, po czym opatrzył pieczęciami i podpisem list polecający.

- Udacie się z tym pismem - pouczył - do zastępcy Naczelnego Wodza od spraw politycznowychowawczych. Może uda się wam przychwycić go w Pruszkowie. Zbytnio jednak na to nie liczcie, gdyż przy takiej ruchliwości frontu miejsce postoju ciągle się zmienia.

- Po co mi więc ten papier?

- Nie zadawajcie naiwnych pytań. Przecież to klucz, który otwiera wszystkie drzwi... na niższych piętrach. Starajcie się w Poznaniu dostać do pełnomocnika Rządu Tymczasowego przy I Białoruskim Froncie. Życzę powodzenia.

O przydział benzyny, kaszy, kiełbasy, cukru i wódki targowałem się długo i uparcie z ministrem skarbu. Strażnik narodowego bogactwa niełatwo naruszał swoje zasoby. Ze zmarszczonym czołem zastanawiał się nad każdą pozycją.

- Po co też panu potrzebna jest wódka? - pytał ostro. - Mam nadzieję, że pan nie pije?

- Pan minister wie dobrze, że wódka stanowi obiegowy środek płatniczy.

- Obiegowym środkiem płatniczym jest złoty polski.

- Oczywiście. Jednak wojskowi różnych szarż, zwłaszcza niższych, a od nich zależy powodzenie tej akcji, bardziej cenią wódkę od złotego.

- Zamierza pan rozpijać żołnierzy sojuszniczej armii? 

Spojrzałem na niego z takim wyrzutem, że ustąpił.

- Dobrze - zgodził się - ale nie dostanie pan dwudziestu litrów, które przyznał premier. Wystarczy dziesięć.

Samochody przydzielano na placu Narutowicza. Przypominało to żywo targ koński w jakimś Sochaczewie czy Płońsku. Od dawna nie golony rozdawca tych środków transportowych, kapitan w wymiętoszonym mundurze, chodził po strzeżonym terenie w otoczeniu takiego kłębowiska panów w długich butach i sportowych kurtach, że o przedostaniu się do niego nie było co i myśleć. Po paru godzinach dreptania za miotającą się w różne strony gromadą ludzi dopadłem wreszcie kapitana w chwili, kiedy podoficer wyciągał go troskliwie, jak pasiecznik matkę z roju, do pilnego telefonu. Kapitan rzucił jednym okiem na mój przydział, drugim na mnie, skrzywił się i nawet nie przystając wypisał numer samochodu.

- Szofera wybierz pan sobie w tym baraku - wskazał składzik sklecony z desek - siedzi ich tam dosyć.

Kilkunastu ludzi skupionych przy żelaznym piecyku przyjrzało mi się z pozorną niedbałością, gdy wszedłem. Fachowcy zwykle ukrywają w ten sposób umiejętność oceny na pierwszy rzut oka. Musiała ona nie wypaść korzystnie, bo kiedy wyłożyłem, po co udaję się na zachód, nikt się nie ruszył. Szoferzy zachowali się tak, jakby mnie nie było. Któryś zaczął pracowicie zwijać papierosa ugniatając machorkę w równy wałek, inny wyciągnął z kieszeni lusterko, chuchnął na szkło, przetarł i przyglądał się z różnych stron wypłowiałemu zarostowi na brodzie.

- Wartałoby się ogolić - zauważył - bo to jakoś nieładnie z taką brodą kłaść się z książką do poduszki i parle franse madam... Tylko, że nie wiem, gdzie tam pod gruzami leży moja różowa umbrelka do lampy, czyli tak zwany abażur. Coś mi się wydaje, że się trochę pogniotła, jak na nią spadły trzy piętra. Ozdoba jest owszem delikatna...

W ciszy, która zapanowała po tej zaczepce, ostro zabrzmiał głos jednego z siedzących.

- Chodź pan stąd! Nie masz po co tak sterczeć u progu, żeby się dowiedzieć, co już dawno wiesz, że głupich ludzi nie brakuje na świecie. Dwieście tysięcy podobno w powstaniu ludzi wybili, na Woli układali ich gołych w sągi jak polana, a patrzaj pan, ile głupich zostało.

Ze skrzynki w kącie podniósł się mężczyzna niski, żylasty, mocno już podły siały i podszedł do mnie. Razem wyszliśmy na dwór.

- Pokaż pan ten przydział, co go kapitan podpisał - powiedział szorstko. - Samochodu toś pan pewnie na oczy nie widział? Nie? Jakbym zgadł. Zobaczymy, jakiego to grata przy takiej okazji się pozbył. Części z niego będziesz pan zbierał po drodze. Dobry z pana kierownik, nie ma co i mówić. Specjalista.

W taki oto sposób pozyskaliśmy najgoręcej oddanego sprawie uczestnika wyprawy po książki. Pan Józef - nazwiska nie odnalazłem ani w pamięci, ani w skąpych zapiskach - stary szofer warszawski, wzięty z powstania do Mauthausen, ledwie przed dwoma tygodniami wrócił z obozu. Żonę odnalazł na wsi u dalekich krewnych, uboższą niż wtedy, kiedy ją brał. Można powiedzieć, że w jednej koszuli. Mieszkanie na Woli, czyste i zasobne, jak to bywa zazwyczaj u bezdzietnych małżeństw, poszło z dymem. Przyjął to ze zgryźliwym spokojem, z jakim traktował wszystkie sprawy tego świata.

- Inni więcej stracili - tłumaczył - weź pan choćby takiego Franaszka. Czego mu brakowało? Bądź pan przekonany, że mniej niż mnie. I co? Fabrykę mu spalili, a jego samego zarżnęli z żoną i dziećmi. A ja żyję i fabrykę mam w rękach.

Okazało się, że przydzielony mi samochód ciężarowy był niemal nowym studebaeckerem. Pan Józef po dokładnym obejrzeniu wozu spojrzał na mnie z uznaniem.

- Masz pan szczęście - oświadczył - choć trudno się tego po panu domyślić. W takim wypadku możesz pan na mnie liczyć. Pojadę z panem. Tylko nie wyobrażaj sobie pan, że jak inni jadę na szaber. Nigdy dotąd cudzego nie tknąłem, to i teraz nie tknę. Taki już głupi się urodziłem. Jadę, bo z Niemcami mam swoje porachunki. Chciałbym się im jeszcze raz z bliska przypatrzeć. Pozwolisz pan tylko, żeby potem nie było pretensji, że przywiozę szafę dla żony. Jak jej obiecałem, to muszę słowa dotrzymać.

Odtąd przez kilka dni pan Józef towarzyszył nam we wszystkich staraniach. Pilnował wagi przydziałowych produktów, wykłócał się o benzynę, długo majstrował w samochodzie, żeby znaleźć skrytkę dla naszego największego skarbu, to jest dziesięciu litrów monopolowej wódki z czerwoną główką. - Sam diabeł jej nie znajdzie - zapewniał - chyba, żeby to był inny warszawski szofer.

Akceptował po dłuższych nieufnych oględzinach docenta Witolda Jabłońskiego, który przed wznowieniem wykładów sinologii przez parę tygodni parał się wraz ze mną zwożeniem z okolic podwarszawskich książek, poukrywanych po parafiach i domach inteligenckich. Teraz wspólnie organizował wyjazd.

Zgodę na udanie się do strefy przyfrontowej ambasada radziecka przekazała naszym władzom pod koniec kwietnia. Wyruszyliśmy jednak dopiero w przeddzień zawieszenia broni bez porozumienia z zastępcą Naczelnego Wodza i wobec tego bez konwojentów, bez talonu i - co najgorsze - bez przydziału wagonu na wypadek, gdyby książki jednak się odnalazły. Zamiast tego wszystkiego warszawski Urząd Bezpieczeństwa wydał nam obu z Witoldem po olbrzymim naganie i po dziesięć sztuk naboi.

- Strzelać będziecie, obywatele - pouczono nas surowo - tylko w razie napadu bandytów, maruderów albo temu podobnych. Musicie jednak pamiętać, że po każdym użyciu broni macie spisać protokół i przedstawić go nam po powrocie.

To, co w Warszawie zajęło wiele tygodni, Poznań nam załatwił w cztery dni. Delegata Rządu Tymczasowego przy I Białoruskiej Armii nie można było odnaleźć w żadnym ze wskazanych miejsc. Po dwóch dniach gorączkowych poszukiwań w mieście i okolicy udało się wreszcie stwierdzić, że właśnie w tym czasie otrzymał nominację na wojewodę szczecińskiego i wyjechał wraz z biurem na nowe stanowisko.

Przypomniałem sobie wówczas o magicznej sile ukrytej w skierowaniu do zastępcy Naczelnego Wodza do spraw politycznowychowawczych i położyłem ten papierek na biurku wojewódzkiego komendanta MO. Na widok dokumentu młody major nie odważył się na odmowę, którą już miał na końcu języka. Raczej próbował mi przemówić do obywatelskiego sumienia.

- Bandy mi podchodzą pod miasto, reakcja czuje się jak u siebie w domu, przy parcelacji trzeba się ostrzeliwać, ludzi mam tyle co na jeden dobry posterunek, a wy mi chcecie zabrać... ilu?

- Dwóch.

- Aż dwóch funkcjonariuszy...

- Radzi mi więc pan major jechać bez osłony?

- Co też opowiadacie... Zabiorą wam samochód w pierwszym lesie. Dobrze, jeśli sami wyjdziecie cało. Za dawną polską granicą zaczynają się dzikie pola. Radzę zaczekać.

- A najcenniejsze książki z warszawskich bibliotek na podpałkę albo na chodniki po wsiach?

Nie wiem, co stało się z tym komendantem MO w pierwszych miesiącach niełatwych dla ludzi samodzielnych lat rewolucji. Powinien był zajść daleko, posiadał bowiem dar błyskawicznych decyzji. Zanim się spostrzegłem, miałem już do dyspozycji dwóch rosłych szeregowców zaopatrzonych w pepesze i wiązki granatów.

Inne przeszkody, których nie udało się pokonać w Warszawie, tutaj po prostu rozpływały się w życzliwym uśmiechu.

- Jedzie pan bez talonu - zdziwił się prezes dyrekcji poznańskiej PKP. - Jakże tak można? Dam panu własny.

Równie łatwo uzyskałem przydział wagonów. Prezes utorował mi drogę do kolegi po fachu, radzieckiego szefa transportu. Ten również odznaczał się szczodrą ręką.

- Jeśli ktoś nie jest pewien - wyjaśniał mi przyjaźnie - czy będzie potrzebował sześciu wagonów czy trzech, bierze sześć. Brać od razu, kiedy dają, a oddawać dopiero, kiedy biją, oto, co zapewnia w życiu powodzenie.

Opatrzył mój przydział taką ilością pieczęci, że już widziałem, jak mi z ręką przy daszku czapki wagony przetaczają na bocznicę.

Pełni więc najlepszych nadziei skoro świt wyjechaliśmy z Poznania, aby już wczesnym popołudniem przybyć do Bottschow. Nikt nam nie przeciągnął drutu w poprzek szosy ani nie ostrzelał nas z przydrożnych krzaków. Parę razy grupy podochoconych żołnierzy próbowały zatrzymać samochód. Mijaliśmy ich jednak przyśpieszając biegu, więc trudno było rozeznać się w intencjach. Może, po prostu, chcieli poprosić o podwiezienie. To, że strzelali potem w opony, także nie świadczyło o złych zamiarach. Najłatwiej w ten sposób skłonić szofera, aby się zatrzymał, gdy przyjazne machanie rękami nie odnosi skutku.

Ogromne lasy po drodze nie budziły więc lęku. Budziły natomiast zdziwienie, gdyż ludzkie współżycie z przyrodą wydawało się trochę przesadne. Co pewien czas dostrzegaliśmy wśród sosen o dobre kilkadziesiąt metrów od szosy szafy, stoły, łóżka z pierzynami, a w pewnym miejscu na osłonecznionej polance stał nawet fortepian. Na widok tego instrumentu doznałem dziwacznej halucynacji. Wydało mi się, że obok leży z rozrzuconymi ramionami ten sam pianista, który przy podpalaniu domów naprzeciw Uniwersytetu w pierwszych dniach powstania grał zakończenie IX Symfonii Beethovena. Musiałem sobie powiedzieć, że historia nie podziela na ogół ludzkich poglądów na sprawiedliwość i nie potwierdza ich w sposób tak łatwy, aby ten majak zniknął.

W Bottschow, co stanowi niemiecką odmianę zwyczajnego Boczowa, zajechaliśmy prosto do wojennego komendanta powiatu. Musieliśmy po powstańczych tarapatach wyglądać dosyć osobliwie, moja jesionka np. sięgała mi do kostek, gdyż żołnierze wygrzewający się na słońcu przed domem powitali nas wybuchami śmiechu.

- Pokaż no pan tego nagana, co ci sterczy na brzuchu - zwrócił się zasmolony czołgista do Jabłońskiego z podejrzaną uprzejmością.

- Pokaż! Nie bój się. Nie wystrzeli! - dołączyli się inni otaczając nas kołem.

Witold wyjął spod marynarki pistolet i podał czołgiście. Wywołało to nową wesołość. Niektórzy żołnierze aż się poklepywali po udach z niezmiernej uciechy. Broń zniknęła z dłoni rozmówcy, jakby to był listek zdmuchnięty przez wiatr.

- A ty, pan - żołnierz teraz podszedł do mnie - czemuś taki wstydliwy? Wyciągaj swoją armatę. Przecież od razu po tobie widać, że nie ruszasz się z domu bez nagana. Nawet jak kładziesz się spać, to chowasz go pod poduszkę.

Przypomniałem sobie, jak to w podchorążówce kaprale zabawiali się z rekrutami w wyłudzanie od nich broni. "Pożycz na chwilę - mówili - zaraz ci oddam." Należało to do żelaznego arsenału koszarowych dowcipów. Tylko gruby żart mógł nas wybawić z przykrego położenia. Szybko wyciągnąłem rewolwer i uczyniłem nim nieprzyzwoity gest.

- Widzisz, w jakim jest stanie? - powiedziałem. A wiesz dlaczego? Dlatego, że to samiec. A tamten, coś go schował, to samiczka. Oddaj samiczkę, niech się kogut nie męczy.

- Oddaj - zadecydowali zgromadzeni.

- Zawsze podporządkowuję się jednogłośnym uchwałom - zgodził się prowodyr. - Oddaj nagan polskiemu delegatowi, Misza.

Okazało się, że rewolwer ma, nie wiedzieć jakim sposobem, podoficer, który przyglądał się wszystkiemu o kilkanaście kroków z dala.

Komendant wojenny Bottschow nosił odznaki starszego lejtnanta, jedno oko miał szklane, i pachniał eterem, jakby przed chwilą zszedł ze stołu operacyjnego. Wyjaśniłem mu cel przyjazdu i okazałem dokumenty.

- To nie mój resort - oświadczył - porozmawiaj ze specjalistą. O, tym, co siedzi pod oknem.

Wymuskany blondynek, który zapewne wrócił świeżo od fryzjera, gdyż podziwiał w odbiciu na szybie lśniącą fryzurę, sięgnął po papiery, nie cofając wyciągniętych nóg.

- Możecie wracać do Warszawy - powiedział - książek tam nie ma.

- Nie ma?

- A nie ma. To były książki rosyjskie, więc wysłaliśmy je do nas. W pałacu mieścił się przez parę tygodni szpital polowy. Trzeba było zrobić mu miejsce.

Do dziś zachowałem w pamięci obrzydliwą gorycz klęski, której wówczas doznałem. Zapewne dlatego, że pamięć zawodu i upokorzenia trwa długo. Ponieważ jednak niechętnie się godzimy nawet z oczywistą porażką, więc zapytałem, czy wolno mi będzie obejrzeć pałac. Przynajmniej - tłumaczyłem - dla spokoju sumienia.

- Jedź, jak mi nie wierzysz - zgodził się lejtnant - ale książek to tam już nie znajdziesz.

Parokilometrowa droga do Goerbitsch prowadziła przez laski. Kępy brzóz w sosnowym zagajniku okrywały się świeżą, delikatną zielenią. Śpiewały skowronki. Trudno było sobie wyobrazić, że przed niewielu dniami krzyczeli tu, pełzali i umierali ludzie. Teraz ludzi nie było. Wracała tylko słoneczna wiosna.

* * *

Pałac leżał na wzgórzu w sosnowym lesie. U stóp miał dwa jeziora o pagórkowatych brzegach. Wieś kryła się w wąwozach. Gdzieniegdzie zza wzniesienia czerwieniał dach kryty dachówką.

Brama do pałacu była szeroko otwarta. Rozległy zajazd pokrywały sczerniałe od deszczu papiery, strzępy gazet, poplamione opatrunki. Taki sam nieład panował wewnątrz. Posadzki były zasłane kartkami wydartymi z książek. Pod ścianami papiery układały się w wały, jak siano po zgrabieniu. Z warstw pogniecionych kart sterczały złocone okładki. Delikatne tłoczenia, wykonane ręką rzemieślnika rozmiłowanego w dziele, pozwalały na pierwszy rzut oka rozpoznać książkę XVIII-wieczną. Nalepki na wewnętrznej stronie okładek wskazywały na pochodzenie. Były to, bez żadnych wątpliwości, strzępy książek z bibliotek warszawskich. Ślad był więc wyraźny, ale prowadził, jak się wydawało, do zagłady wywiezionych zbiorów.

Pierwsze poszukiwania zdawały się potwierdzać najgorsze obawy. Z obszernego hallu przez mały pokoik przechodziło się do oranżerii, która z lewej strony przylegała do pałacu. Zstępowało się do niej po kilku stopniach, gdyż posadzka oranżerii leżała o dobre pół metra niżej poziomu podłóg. Obecnie tej różnicy poziomów można się było jedynie domyślać. Oranżerię zalegała bowiem gruba warstwa papierów przemieszanych z kałem ludzkim. Najwidoczniej oranżeria służyła przez parę tygodni za latrynę. Poprzednio musiały tutaj spoczywać najcenniejsze części zbiorów warszawskich. Sięgały zapewne wysoko. Świadczyły o tym luźne tomy spoczywające w kurzu na framudze okiennej, która obiegała oranżerię na wysokości rosłego mężczyzny.

Poruszenie zbitego pokładu papieru, okładek, desek z rozbitych skrzyń, sznurków, nawozu odkrywało prawdziwe skarby. Przypominał niemal złoże archeologiczne, w którym jakaś katastrofa żywiołowa skotłowała wszystkie warstwy. Listy kanclerza Jana Zamoyskiego do króla Zygmunta Augusta z resztkami pokruszonych pieczęci mieszały się z numerami "Biuletynu Informacyjnego" i "Rzeczypospolitej", rękopisy XIX-wiecznych poetów wtłoczone były butami w pozłacane okładki książek francuskich, łacińskich, włoskich, rosyjskich... Tworzył się w ten sposób niemal wzorowy skrót naszej historii z jej krzyżowaniem się kultur, przyswajanych naprędce i niszczonych jeszcze pośpieszniej.

Jak nowa kultura mogła się krzewić na tym rumowisku?

Patrzyliśmy na siebie z Jabłońskim bez słowa. Określenie "posępny", które straciło właściwy sens w kraju, gdzie sępy nie siedzą na nagich skałach, teraz odzyskiwało prawdziwe znaczenie. Istotnie, było coś z sępiego pogodzenia się z losem w postawie Witolda. Ja musiałem wyglądać tak samo.

Aby otrząsnąć się z przygnębienia, wyszliśmy na dwór. Goerbitsch gotowało nam jednak jeszcze jedno uderzenie. Prosto w twarz. Z oranżerii wychodziło się między drzewa. Otóż od samych drzwi w głąb parku wiodły ścieżki z poszarpanych książek. Zabłocone i zszarzałe kartki nawet już nie szeleściły pod stopami. Nabrały miękkości igliwia, z którym były zmieszane. Dróżki prowadziły przez zalesiony pagórek do olbrzymich latryn. One również były po brzegi wypełnione książkami. Użytkownicy tych zbiorowych urządzeń higienicznych nie oszczędzali papieru. Zabierali tom za każdą potrzebą, nie uzupełnianą przymiotnikiem - duchowa.

Pełno książek leżało także w lesie. Za gęstszymi krzakami piętrzyły się w całe kopce. W spojrzeniu, któreśmy z Jabłońskim wymienili, rysowało się wyraźnie: no to już koniec!

Ale właśnie wtedy, aby wszystko odbyło się zgodnie z polskim losem obfitującym w niespodzianki, nastąpiła nagła odmiana. Jeden z żołnierzy z naszej eskorty wbiegł czerwony z emocji.

- Szefie! - krzyczał - są książki. Całe góry książek! Chodź pan i sam zobacz, że nie kłamię!

Pobiegliśmy za nim. Po drugiej stronie pałacu rozciągały się zabudowania gospodarskie. Parterowe budynki obiegały prostokątem rozległe podwórze. Weszliśmy pierwszymi drzwiami do stajni i stamtąd na strych. Strych był widny i czysty, z betonową podłogą. Przypominał chodnik we wzorowej kopalni. Pod ścianami leżały w nieładzie książki wytrząśnięte z worków i rozwiązane z paczek. Wystarczyło schylić się po jedną z nich, aby stwierdzić, że należały do zbiorów wywiezionych z bibliotek warszawskich. Na oko było ich ze trzy wagony, więc połowa tego, co według informacji kolejarzy skierowano do meliny Franka. Nawet w obliczu klęski wielkorządca Generalnej Guberni nie tracił otuchy, gdyż do arystokratycznej ziemiańskiej rodziny związanej taką przyjaźnią, jaka łączy złodzieja z paserem, przekazywał w sekrecie przed innymi członkami gangu najcenniejszą część łupu. Charakter grabieży świadczył, że miał się za intelektualistę.

Umacniały go w tym przekonaniu listy, pełne entuzjazmu, jakie np. otrzymywał po wygłoszeniu 1 czerwca 1941 roku w Wiedeńskiej Akademii Nauk uczonej mowy pt. "Pojęcie i prawa społeczeństwa" (Rechtsidee und Volksgemeinschaft).

"Wielce szanowny Panie Ministrze Rzeszy i Towarzyszu! - pisał do niego wśród wielu innych doktor praw Henze z Lipska - nie wstydzę się wyznać, że zaćmiło mi się w oczach, kiedy przeczytałem wyjątek z Pańskiej mowy w «Prawie Niemieckim». Zarówno mnie samemu, jak wszystkim członkom mego zawodu wydarł ją pan wprost z serca. Takie słowa, jak: «Prawo i Państwo, Jedność i Społeczeństwo, są tak samo nierozerwalne, jak Wódz i jego Lud», oraz wiele innych myśli Pańskiej mowy stanowią podniosłą strawę duchową dla wszystkich stróżów prawa... Należałoby sobie życzyć, aby ta mowa dotarła nie tylko do kręgów prawników, ale również do całego Narodu, gdyż jednoczy jasność Pańskich sformułowań, żarliwość Pańskich przekonań oraz wielkość, a po części i nowość Pańskich poglądów..."

Frank nie kradł obrazów, jak Goering. Zbierał książki. Urządzał sobie bibliotekę. Pozwalała ona bez większego trudu domyślić się, jak widział pogodną i dostatnią przyszłość. Po przegranej - na krótko - wojnie zamierzał osiąść, nowy Cincinnatus, gdzieś w wiejskim dworze i wieczorami przy kominku oddawać się rozpamiętywaniu bohaterskiej epoki życia. Zapewne pragnął za przykładem wielkich mężów stanu spisać wielotomowe pamiętniki dla nauki potomnych. I dla pokrzepienia serc.

Coś z takich zamiarów zdradzały materiały zamieszane wśród naszych zbiorów. Tuż przy wejściu na strych leżała sterta obwolut z fibry, jakich nie używało się zwykle do przechowywania akt. Lśniące okładki świadczyły o szczególnym szacunku dla zbieracza. Niestety, teki były puste. Ktoś powyrywał z nich dokumenty w takim pośpiechu, że zostawił oddarte marginesy. Nie miał widocznie czasu na otwarcie prostych zamków. Nie starczyło mu go także na dokładność roboty. Wśród podartych obwolut poniewierało się kilka plik kancelaryjnego papieru pokrytego starannym maszynowym pismem. Wystarczyło rzutu oka, aby stwierdzić, że były to szczątki głośnego archiwum Franka.

Archiwum ściągnięto tutaj z bombardowanego Berlina, gdzie dla historii zbierał je pieczołowicie zaufany generalnego gubernatora, Herr Reichsamtleiter dr Dresler. Tam Frank kierował świadectwa swojej epokowej działalności. Jeden z pierwszych dokumentów, który podniosłem z podłogi, wyjaśniał wszystko.

"Lieber Dresler! - zwracał się do tego urzędnika Frank z Krakowa. - Ich bitte Dich, die beiden Briefe in meinem Redearchiy zu verwahren." "Kochany Dresler! Proszę Cię o przechowanie obu listów w moim archiwum przemówień." I kończył, jak przystało, pozdrowieniem "Heil Hitler!" oraz zamaszystym podpisem na pół strony. Stać go było w owym roku 1942 na szerokość gestu.

Zostawiając książki trosce Jabłońskiego zagłębiłem się w dokumenty tego archiwum przemówień. Dotyczyły przecież naszych paroletnich losów. Po odświeżeniu znajomości niemieckiego w obozie koncentracyjnym łatwo wszedłem w tok języka, który ludzie broniący się przed nienawiścią po pierwszej wojnie światowej nazywali językiem Goethego, a po drugiej językiem Tomasza Manna. Wprowadził mnie znakomicie prostacki panegiryk doktora z Lipska. Po nim lżej mi było zapoznać się z resztą. "Parteigenossen! - zabrzmiał ten język tonem zapamiętanym z Oświęcimia - schauen Sie sich in diesem Saal einmal um. Dieser Saal ist gebaut von polnischen Kónigen und bestimmt, einen Staat zu representieren. Hier stand der Thron..." Odpowiednie słowa polskie nasuwały się same z ostrą wyrazistością: "Członkowie Partii! Rozejrzyjcie się nieco po tej komnacie. Ta komnata została wybudowana przez polskich królów i przeznaczona do reprezentowania państwa. Tu stoi tron....." Ostatnie zdanie pozwalało się domyślać, że wielkorządca podbitego kraju nie zasiadał jednak na tronie królów polskich podczas wygłaszania orędzia do swoich urzędników.

Nie powstrzymała go, jak można przypuszczać, obawa śmieszności. Zapewne wieczorami, kiedy Wawel opustoszał i tylko w bunkrach i w bramach strzegły bezpieczeństwa pana gubernatora generalnego uzbrojone po zęby straże, chodził po ogromnych komnatach i w sali królewskiej na tronie z rękami złożonymi na poręczach zamyślał się o przyszłości, którą zbuduje po zwycięskiej wojnie tysiącletnia Rzesza.

Coś z tego zamyślenia przeniknęło do mowy zachowanej w maszynopisie. Jak na przykład rozstrzygnąć problem ludności na zdobytych terenach, które w nowej monarchii Karola Wielkiego staną się wspaniałym germańskim Palatynatem? "Dann ware es ja das einfachste, zu sagen: hier sind 16 Millionen Polen, das sind 16 Millionen Nackenschüsse - dann ist das Problem gelöst." Przeniesienie tej frazy z języka Goethego i Tomasza Manna na język polski nie przychodziło bez trudności. Mój rodzinny język, język jednego z tych 16 milionów Polaków, którzy podlegali władzy pana Reichsministra, nie umiał się zdobyć na takie oddanie przeraźliwej jasności tych zdań, ale pulsowała w nich również stanowcza energia. "Najprościej byłoby powiedzieć: jest tutaj 16 milionów Polaków, co wymaga 16 milionów strzałów w potylicę - i problem byłby rozwiązany." Nie, jednak "strzał w potylicę" to nie to samo co "Nackenschüss". Nie słyszy się w nim charakterystycznego odgłosu, który uchwyciła mowa niemiecka. A poza tym przekład nie oddawał tego, co kryło się w tonacji słów, mianowicie ironii. Jego ekscelencja, pan generalny gubernator, bowiem ironizował. Uważał, że niektórzy z jego dostojnych kolegów w Berlinie, zwłaszcza zajmujący się bezpieczeństwem Rzeszy, są nazbyt niecierpliwi. Chcieliby rozstrzygnąć sprawę polską w czasie, kiedy jeszcze zwycięzców nie stać na 16 milionów pocisków wymierzonych w głowy bezbronnych. Wojna jeszcze trwa, przypominał dostojny mówca, i strzelać przede wszystkim trzeba do tych, którzy także strzelają. Polacy na śmierć mogli poczekać.

Oczywiście nie wszyscy. Polska świadomość narodowa może przeszkadzać. "Deshalb muss alles, was sich noch an polnischer Führungskraft zeight, immer wieder mit rücksichtsloser Energie vernichtet werden." - "Dlatego wszystko, co odnosi się do polskich sił kierowniczych, musi być stale unicestwiane z bezwzględną energią." Rozsądek giętkiego polityka podsuwał wykonawcom unicestwiania dobrą radę: "Das braucht man nicht an die grosse Glocke hangen, es geschieht stillschweigend." - "Nie trzeba z tego powodu od razu bić w wielkie dzwony, niechaj to dzieje się ukradkiem."

Wnioski praktyczne wynikające z wyłożonych zasad były bardzo proste. Zachowały na papierze tę samą żołnierską szorstkość, z jaką były wypowiedziane. "Sie haben die Aufgabe, zu schiessen und schiessbereit zu sein." - "Waszym zadaniem jest strzelać i opanować sprawność w strzelaniu" - "und ich habe gehort, dass auch die Frauen schiessbereit sein mussen" - "i słyszałem, że sprawność w strzelaniu winny nabyć również kobiety". - "Diese Aufgabe... absolut den Inhalt unseres Kolonialpioniertums darstellen muss." - "To zadanie winno absolutnie stanowić treść naszego pionierstwa kulturalnego..."

* * *

Muszę przyznać, że mimo doświadczeń oświęcimskich odczuwałem pewne zasmucenie, kiedy po drodze oglądałem tłumy niemieckich uchodźców. Szli nieprzerwanym sznurem pokornie samym brzegiem szosy. Kobiety, kościste i wielkie jak wychudłe perszerony, ciągnęły wózki ogrodnicze, wyładowane po brzegi najdziwaczniejszymi gratami. Jakieś balie, pralki, rondle, podstawki do kwiatów, półeczki do ręczników z napisem: "Guten Schmack", gruchotały między olbrzymimi tobołami. W rozdętych pierzynach tkwiły dzieci. Kobietom sznury zaprzęgu wrzynały się w watowane, niegdyś odświętne kubraki. Twarze miały zmartwiałe w poddaniu się losowi, właśnie końskie. Mężczyźni w zielonkawych myśliwskich kapeluszach z kitkami kroczyli obok wozu z grubymi laskami w ręku. Tych lasek jeszcze przed paru tygodniami używali do wdrażania pracowitości w słowiańskich młodych niewolników. Wybierali ich sobie na rynku miasteczka, przed siedzibą Gestapo, pakując rękę w zęby jak koniom. Teraz na przejeżdżające samochody patrzyli oczami czarnymi z nienawiści. Wystarczyło jednak zwolnić biegu i popatrzeć w te oczy, aby zrywali kapelusze z głowy i ukazywali na wózek ruchem uniżonego wyjaśniania: że niby ratują tylko wraz z dziećmi i kozą nędzny dobytek wygnańców.

Znowu ukazywała się nie przysłoniona niczym odrażająca twarz klęski. Nie sprawiała jednak satysfakcji. Pozwalała może tylko dostrzec, że nasza klęska w tłumie biegnącym na wschód w roku 1939 nie wykrzywiała się tak wstrętnie. Jej grymasy usprawiedliwiały przynajmniej samoloty z czarnym krzyżem, które zniżały się tak bardzo, że pozwalały dostrzec, jak zaśmiewa się strzelec pokładowy, kiedy posyła serię karabinu maszynowego w zatłoczone rowy.

Nad tym pochodem nie unosiły się samoloty. Szedł bez przeszkód. Najwyżej od czasu do czasu musiał minąć żołnierza, który na rozkraczonych nogach, z czapką zsuniętą na tył głowy i z rękami w kieszeniach przyglądał się pochodowi oczami rozjaśnionymi sytym zadowoleniem. Oczy te nie nabierały ostrości nawet na widok rosłych mężczyzn przemykających się w tłumie. Mimo przebrania łatwo w nich było rozpoznać wojskowych. Nawet bez zawodowej spostrzegawczości od razu się wyławiało dowódców z SS. W odróżnieniu od oficerów Wehrmachtu członkowie tych formacji ze wszystkich sił starali się uniknąć niewoli. Rozpoczynała się bowiem od pytań, na które, mając w pamięci paroletnie uczynki w podbitych krajach, woleli nie odpowiadać. "Rozejrzyjcie się, panowie, po tej sali królewskiej..." Zdanie to nasunęło mi pomysł, na który pewnie bym nie wpadł bez zapoznania się z mową pana Reichsministra. Poprosiłem Witolda Jabłońskiego, aby się dowiedział, czy nie można na wsi wynająć robotnic do wiązania w paczki odnalezionych książek, i z panem Józefem pojechałem naprzód na stację.

Nie zdołałem dostać się do komendanta z prośbą o przydział wagonów. Krzyknął mi tylko z okna, że ma pilniejsze sprawy na głowie. Zza rogu budynku kiwnął mi ręką jeden z paru kolejarzy polskich, którzy łazili po terenie stacji oczekując na przekazanie jej władzom cywilnym. Bez słowa zaprowadził mnie do magazynu przy rampie i otworzył drzwi.

- Starczy panu? - zapytał.

- Starczy.

- No, to ładuj pan duchem te książki tutaj i nie machaj nikomu przed nosem papierkami. Nie takie to ludzie, żeby papierkiem, choćby z okrągłą pieczęcią, trafić im do przekonania. Bierz pan klucz.

Dalsze przygotowania do transportu książek zależały od eleganckiego blondyna w Bottschow. Siedział pod oknem, jakby się przez parę dni nie poruszył. Włosy lśniły. Wiadomość o odnalezieniu książek przykro go zaskoczyła, ale porażkę zamaskował uśmiechem.

- Zuch - klepnął mnie po ramieniu. - Opłaciła ci się niewiara. Tak należy postępować. Zawsze sprawdzać, co ludzie mówią. Prawidłowo. A co chcesz dalej robić?

Odpowiedziałem, że chciałbym jak najszybciej odesłać książki do Warszawy.

- Nie masz nic przeciw temu - zapytałem - żebym wziął sobie do pomocy kilkudziesięciu z tych esesmanów, co spacerują po szosie?

- No - zaśmiał się - spacerują jak mucha po pajęczynie. W końcu zawsze gdzieś się przykleją. O to możesz się nie martwić. Wziąć to ich sobie możesz, ilu chcesz, tylko czy masz dla nich wyżywienie?

- Wyżywienie?

- A tak. Wyżywienie. Jak sami chodzą, to sami się żywią. Ale jak ich weźmiesz do roboty, to ty ich musisz wykarmić. Tak to już jest na tym świecie, że więźniom trzeba dać jeść, choćby to byli i esesmani.

- Wiesz dobrze, że nie mam żadnych przydziałów żywności.

- I ja też ci nie dam. Nie przewidziane. Ale mogę ci dać dobrą radę. Warta tyle samo co chleb. Albo i więcej. Nie zatrudniaj ich dłużej niż dwie godziny. Pomoc w nagłym wypadku. A potem bierz innych. Jest skąd brać, sam widziałeś.

W pałacu zastałem już ze dwadzieścia kobiet przy robocie. Znosiły ze strychu książki znowu powiązane w paczki i układały w westibulu. Okazało się, że na pierwsze wezwanie polskiego wójta, byłego zecera z Poznania, sypnęło się mnóstwo chętnych. Pociągał nie tylko zarobek wypłacany w polskich złotych, tak cenionych, jakby ich nazwa nie była przenośnią, ale przede wszystkim poszukiwanie bezpieczeństwa.

W sąsiednich wsiach, zupełnie opuszczonych, kwaterowały oddziały wojskowe i żołnierze raz po raz wpadali do Goerbitsch w celach raczej osobistych. Kiedy patrzyłem na te pokraczne niemieckie staruchy, dobrze po pięćdziesiątce, które szukały u nas ochrony cnoty, nie mogłem się oprzeć refleksji, że wypełnienie obowiązku zwycięzcy może czasem zatrącać o skrajne poświęcenie. Z wyglądu i półsłówek naszych pracowniczek, nieskłonnych do wyznań, domyśliliśmy się powodów ich niezwykłej gorliwości. Od paru tygodni przesuwające się przez wieś za frontem formacje pomocnicze dbały o dopełnienie honoru żołnierskiego. Miało to niebawem w sposób tragikomiczny odbić się również na naszym, raczej partyzanckim, zespole.

* * *

Idąc za radą zatrudnionych u nas kobiet zamieszkaliśmy nie w wyziębionym i pustym pałacu, ale na wsi w oberży.

- Gospodarz wyciągnie spod ziemi, co trzeba, żeby wam było dobrze - powiedziała chyba siedemdziesięcioletnia Frau Berta - do jego zajazdu zjeżdżali się dygnitarze partyjni nawet z Berlina. Ktoś ze wsi to bał się tam wstąpić nawet na kufelek piwa. Tylko, jakby chciał was poczęstować rakami, to niech pan odmówi. Raków tu pełno, ale naprzód, kiedy pan będzie przechodził, to niech pan popatrzy uważniej na jezioro.

Popatrzyłem uważniej na jezioro po skończeniu roboty. Promienie zachodzącego słońca kładły się ukośnie na wodzie i dzięki temu dobrze było widać, jak w głębi kołysały się leniwie postacie o ludzkich kształtach, tylko niezmiernie otyłe. Miało się wrażenie, że ci grubi i niemrawi mężczyźni próbują sprawdzić, czy nie uda się im wypłynąć na powierzchnię, ale że nie bardzo im na tym zależy. Niedbałe ruchy ich rąk świadczyły o zupełnym braku przekonania. Toteż wydawało się dziwne, po co stale je wykonują. Żaden z tych bezcelowych i niechętnych gestów nie wskazywał na drut kolczasty, który oplątywał im nogi.

Właściciel zajazdu, jakby dla potwierdzenia, że komunał występuje nie tylko w kiepskiej literaturze, miał wygląd karczmarza z Czerwonej oberży. Kłaniał się z wymuszonym uśmiechem na ziemistej twarzy, kiedy prowadził nas na górę i otwierał drzwi do trzech gościnnych pokojów. Stały w nich tylko metalowe łóżka bez pościeli. Wszystko pokrywało brudne pierze. Przylegało nawet do ścian.

- Pan profesor zapewne pościeli z sobą nie przywiózł? - wskazał na puste łóżka. - Zupełnie zrozumiałe. Hotele na ogół oferują gościom łóżka z pościelą. Ten jego hotel, może zapewnić, postępował tak samo. Był to przez wiele lat bardzo porządny hotel. Ale, jak pan profesor zapewne wie, była tu wojna. A gdzie jest wojna, to są i żołnierze. O żołnierzach nie ośmieliłby się powiedzieć złego słowa, gdyż są bardzo zdyscyplinowani, lubią tylko porozpruwać nożami poduszki i pierzyny, żeby pierze latało po pokoju. Jak żołnierze chcą się w ten sposób zabawić, to kto im może przeszkodzić? Hauswirt? Śmieszne. Zresztą ci poczciwi ludzie bardzo się nacierpieli. W każdej chwili mogli być zastrzeleni albo rozerwani w kawałki. Trzeba się tylko cieszyć, że ich to nie spotkało. Czy po tym wszystkim ktoś miałby serce zabraniać im takiej niewinnej rozrywki? Tylko później nie można obsłużyć takich rzadkich gości jak panowie, jakby należało. On sam śpi na gołych deskach w ubraniu...

Pościel się jednak znalazła. Ledwie oberżysta zamknął za sobą drzwi zostawiając mnie dosyć bezradnego w pustym pokoju, kiedy wślizgnęła się raczej niż weszła kobieta z małą dziewczynką. Kobieta z żałosnym uśmiechem przystanęła na progu. Dziewczynka natomiast nie okazała ani odrobiny skrępowania. Podeszła i zaczęła mi uważnie się przyglądać. Ubrana była w wypłowiałą, ale czystą barchanową sukienkę. Włosy miała ściągnięte w dwa sterczące warkoczyki tak mocno, że czoło lśniło jak polerowane. - Ja jestem Maria-Luiza - dygnęła i podała mi rączkę - a tam stoi moja mammi. Ja mam już pięć lat i wszystko rozumiem. Ty jesteś tu najważniejszy, więc będę się z tobą bawiła, bo ja się zawsze bawię tylko z najważniejszymi. Chodź na podwórze.

Nie wypuszczając mojej ręki zaprowadziła mnie na podwórze. Tam pokazała mi naprzód miejsce po płocie, za który nie wolno jej było wychodzić; teraz jednak, kiedy płot rozebrano na opał, może chodzić, gdzie chce. Potem obejrzeliśmy psią budę z łańcuchem, ale bez psa. Pies wcale jej nie gryzł, chociaż wszyscy się go bali. Był to wielki pies. Kiedy stanął na dwóch łapach, to mógł polizać po twarzy nawet Hansa, tego Obersturmführera, którego na pewno znam, bo był najwyższy ze wszystkich, co tutaj przyjeżdżali. Jak była wojna i strzelali, to pies urwał się z łańcucha, uciekł i jeszcze nie wrócił. Na pewno czeka w lesie, aż wszyscy stąd wyjadą. Widziała nawet, jak wychylił łeb zza krzaka, o, tego wielkiego krzaka nad jeziorem, i zaraz się schował. Jest to bardzo mądry pies. Potem kazała mi się schylić i powiedziała na ucho, że zdradzi mi jedną wielką tajemnicę. Muszę się tylko zakląć, że nic nie powiem panu gospodarzowi, bo pan gospodarz krzyczał, że nie wolno pokazać tego miejsca. Mammi bardzo się boi pana gospodarza i nie pokaże, dlatego ona musi pokazać, żebym za to nie zabierał jej mammi. Ona nie lubi być sama w nocy. Nie boi się, ale nie lubi.

Nad jeziorem na uboczu skarpy ciągnęły się długie kopce. Maria-Luiza pokazała mi je paluszkiem. - Możesz sobie trochę wziąć - pozwoliła. W pulchnej ziemi gęsto tkwiły szparagi. Zajadaliśmy się nimi do końca pobytu.

Po jakiejś godzinie takich zwierzeń oświadczyła, że już pokazała mi wszystko, co było do obejrzenia.

- Myślę, że teraz to już możemy wrócić do domu - powiedziała.

Pokój lśnił czystością, łóżko było zasłane świeżą bielizną, przez okno otwarte na oścież wpływało świeże powietrze, nasycone mulistą wilgocią jeziora. Maria-Luiza obejrzała wszystko oczami surowej gospodyni, orzekła: - Es is gut - i dygnęła mi na dobranoc. Gdyby była starsza, mogłaby zapewne stwierdzić z zadowoleniem, że stosunki z nowo przybyłymi ułożyły się na zasadzie obopólnych zobowiązań.

* * *

Moje zobowiązania przyszło mi spłacać bardzo szybko. Już nazajutrz po śniadaniu, które sporządził Hauswirt z naszych zapasów, pan Józef odprowadził mnie dyskretnie na bok.

- Szef porozmawia z tym drągalem - powiedział wskazując ruchem głowy na wyższego z konwojentów. - Dobijał się wieczorem do pokoju na górce. Kobieta ledwie trzyma się na nogach, wiadomo dlaczego, a ten się na nią zawzina. Szef mu przetłumaczy, tylko po warszawsku, bo inaczej nie posłucha, że za takie zuchwalstwo u nas nie głaszcze się po buzi.

Przywołałem winowajcę. Nie przeczył faktowi. Tak jest, wieczorem chciał wejść do tej Niemki. Natomiast z oburzeniem odrzucał pomawianie go o niskie pobudki tego zamiaru. Jeżeli chciał mieć Niemkę, to wcale nie dla osobistej przyjemności. Jakbym znał go bliżej, to nigdy bym go nie obraził podobnym posądzeniem. On chciał to zrobić, i zrobi dla sprawiedliwości. Kiedy przez całą okupację pracował u bauera, to za zastąpienie wojującego męża groziła szubienica. Za skażenie rasy germańskiej. Mało to chłopaków powieszono! Sam widział, więc się wstrzymywał. Ale teraz to już ma prawo udowodnić, że wszystkie ludzie są równe i że Polacy nie są gorsi od Niemców, a pewnie lepsi.

Odwołałem się do dawnych, nieco już zaniedbanych, umiejętności językowych z czasów, kiedy jako podchorąży sprawowałem funkcję szefa-sierżanta w kompanii karnej 21 warszawskiego pułku piechoty, aby mu wytłumaczyć, że niewłaściwie interpretuje etykę współżycia międzynarodowego. Poza tym, dodałem, jest mi przydzielony do wykonania określonego zadania i gdyby przypadkiem odczuł dolegliwości, jakie ten rodzaj współżycia międzynarodowego często za sobą pociąga, to ja go wcześniej nie zwolnię. Żeby wiedział. Teraz zaś dla wyładowania młodzieńczej energii pójdzie na skrzyżowanie z szosą, wybierze ze stu dorodnych mężczyzn, takich, co poodrywali sobie z mundurów odznaki szarż i porozstawia ich co 50 metrów od magazynu na rampie do pałacu. Będą nosili książki, a on dopilnuje, żeby nosili sprawnie, gdyż sprawiedliwość wymaga, żeby Niemcy choć w skromnej mierze przyczynili się do powrotu bibliotek, które z Warszawy wywieźli. Kilku z tych zatrzymanych przyprowadzi do mnie.

Po dwóch godzinach konwojent stawił się w towarzystwie trzech dostojnych panów, którzy jeszcze przed paru tygodniami ruchem pejcza przywoływali do siebie mężczyzn wyciągniętych nocą z domu w bieliźnie. Usta nieomal im się układały w zwyczajowe, władcze i niedbałe: "Mensch, komm!" Teraz jednak prężyli się na baczność patrząc w oczy z gorliwą uległością. Postanowiłem dla zaspokojenia własnej ciekawości przeprowadzić doświadczenie z zakresu psychologii narodowej. W czasie okupacji wielokrotnie zadawałem sobie pytanie, jak ludzie porządni w życiu osobistym, jacyś solidni rzemieślnicy, kupcy, prokurenci bankowi, majstrowie fabryczni mogą się dopuszczać bez zmrużenia powiek niewiarygodnych okrucieństw? Ile z tego postępowania da się wyjaśnić metafizyką niemieckiej dyscypliny?

- Pójdzie pan do lasu - zwróciłem się do jednego z zatrzymanych, z wyglądu przynajmniej kapitana - i przyniesie mi nylonowego sznurka tyle, ile pan zdoła udźwignąć. Całe zwoje tego sznurka leżą w krzakach niedaleko od drogi o jakieś półtora kilometra stąd.

- Jawohl! - krzyknął służbiście - Herr...?

- Herr Professor - podpowiedziałem.

- Jawohl, Herr Professor! - Z błysku zadowolenia w oczach domyśliłem się, że wykonanie rozkazu pana profesora jest dla niego mniej dotkliwe niż spełnienie woli kogoś, kto nie legitymuje się tak szanownym tytułem.

- Zobaczy go pan, szefie, jak własną młodość - zauważył pan Józef, który z boku przyglądał się tej scenie.

- Byłby niemożebnie głupi, jakby tu wrócił i jeszcze ze sznurkiem, kiedy może sobie spokojnie pójść znowu na szosę. Lepiej już ja go przypilnuję i popędzę mu kota.

- Nie - zadecydowałem. - Pójdzie sam.

Eksperyment się udał. Po pół godzinie oficer czerwony z wysiłku przyciągnął z lasu wał sznurka ważący przynajmniej 70 kilogramów. Powiedziałem sobie wówczas, że jednak istnieją zjawiska społeczne, które nie dają się objąć rozumem, zwłaszcza polskim rozumem. W naszym narodowym niebie nie zasiada bowiem, i to na wysokim tronie, srogie bóstwo nazwane rozkazem, które z lubością wciąga w nozdrza dym z pieców krematoryjnych i swoich wyznawców obdarza błogim uczuciem niewinności.

* * *

(...)

Dzięki bezinteresownej, chociaż nie całkiem dobrowolnej pomocy członków niemieckiego korpusu oficerskiego paczki książek, podawane w biegu z rąk do rąk, szybko dotarły do magazynu na rampie.

Tam jednak, aby ich los wojenny dopełnił się całkowicie, otarły się o nowe niebezpieczeństwo.

Na stacji stawały transporty wojsk, powracających do ojczyzny. Pociągi śpiewały. Niezmierna radość ocalenia buchała z głosów ludzkich, z dźwięków harmonii i bałałajek. Robiło to wrażenie jakiegoś olbrzymiego konkursu śpiewaczego, gdzie rywalizujące zespoły występują nie kolejno, ale wszystkie naraz.

Niektóre transporty zatrzymywały się na dłużej. Wtedy z wagonów wysypywali się żołnierze i jakby wiódł ich niezawodny instynkt, natychmiast biegli do naszego magazynu. Widok takiej niezmiernej ilości książek wywoływał w nich radosne podniecenie. Jeden przez drugiego sięgali do zdobyczy zapewniających przynajmniej na tydzień papier do skręcania papierosów. Odpędzani, osaczali magazyn wilczym kołem. Po czym z doskonałym porozumieniem, jakie występuje w zabawach dzieci, starali się pochwycić książkę skradając się za plecami pilnującego. Wyjaśnień, że są to książki z bibliotek naukowych zrabowane przez Niemców i cudem odzyskane, wysłuchiwali z życzliwym uśmiechem. Nie skłaniało ich to jednak wcale do poniechania zamiarów. Po półgodzinie takich utarczek odczuwało się nieprzepartą chęć zakląć brzydko i usiąść na boku z założonymi rękami: niechaj się dzieje, co chce! Pożar można gasić tylko poty, póki nie rozgorzeje. Potem można już tylko patrzeć, czasem z rodzajem przekornego zadowolenia, jak trawi wszystko, co się ceniło.

W takim stanie ducha zastał mnie zbawca. Wyszedł lekkim i posuwistym krokiem zza pleców żołnierzy. Po szacunku, z jakim oblegający otworzyli mu drogę, można się było domyślić, że posłuch zawdzięcza nie tylko naszywkom sierżanta na naramiennikach. Wkrótce dowiedziałem się, że domysł był trafny. Ten krępy, szpakowaty, pewnie już pięćdziesięcioletni mężczyzna przez całą wojnę dawał przykłady tak niezwykłej, rozumnej i spokojnej odwagi, że szeroko zasłynął jako "niesamowity".

- Po polu minowym chodzi jak po ściernisku, nogi sobie nie zadraśnie, rozumiesz - tłumaczył mi później nabożnie jeden z żołnierzy - bunkry benzyną polewa, wchodzi do kwater oficerskich Niemców bez pukania, jak do własnego domu. Taki on jest, ten nasz diad'ka. Tatar. Czarownik.

- Masz, widzę, kłopoty? - zagadnął Tatar łamanym językiem. - Żołnierze jak dzieci. Rozpuścili się. Wojna, rozumiesz. Oni też wiedzą, co to takiego kultura. Tylko chwilowo zapomnieli. Nie szkodzi. Ja im przypomnę, bo ja, widzisz, jestem taka ich niańka. Ty rób swoje, a ja ci tych książek przypilnuję. Pewnie postoimy ze dwa dni. Odstawili nas na bocznicę. Zamiast myśleć w kółko, kiedy zobaczę dom i sad, lepiej tu sobie postoję.

- No, dzieci! - krzyknął. - Teraz ja tu pilnuję. Widzicie? Może który zechce wziąć sobie książkę? Niech spróbuje? Już nie chcecie? W porządku. Tylko oddajcie to, coście wzięli.

Żołnierze zaczęli rzucać książki na rozstawione ręce jednego ze swoich. Nawet nie przypuszczałem, że tyle zdołali porwać.

- Wy się nie gniewajcie, diad'ka - żołnierz niósł książki jak niemowlę i z niezmierną ostrożnością kładł je na jedną z wiązek. - Myśmy przecież tylko żartowali. Kto by tam książkę darł na papierosy. Książka to kultura, choć ona nawet i niemiecka.

Tatar pilnował książek prawie przez trzy dni. Swoi żołnierze nie ośmielili się nawet zbliżyć do składu i kiedy przynosili sierżantowi pożywienie, to wywoływali go o kilkanaście metrów na rampę. Obcy, z przejeżdżających transportów, owszem, próbowali po staremu zaopatrzyć się w papier. Z tymi Tatar radził sobie niezwykle prosto. - Nie rusz! - mówił spokojnie i z tym samym spokojem wymierzał kradnącemu mocny cios kolbą. Robił to nie przerywając rozmowy ze mną, gdyż korzystał z każdego mojego przyjazdu, aby podzielić się myślami. Te krótkie spotkania zaliczam do najciekawszych, jakie przydarzyły mi się w życiu. Naprawdę "dzielił się myślami" tak, jak dzielił się posiłkiem z gośćmi w swojej chacie. W jego ustach słowa wypełniały się znowu znaczeniem, jak w tych odległych czasach, kiedy miały jeszcze w sobie świeżość nazywania świata.

- Ty to jesteś szczęśliwy człowiek - mówił mi z życzliwym uznaniem - wybierasz sobie książki jak starych mędrców, żeby z nimi pod drzewami, w cieniu, porozmawiać o wszystkim, co człowieka ciekawi. Nawet ci powiem, że z książkami masz większą wygodę. Stary człowiek gromadzi, co prawda, latami mądrość, ale w tym samym czasie gromadzi też złość. Nie lubi, żeby brać od niego więcej, niż sam chce dać. Zupełnie jak pszczoła. Pszczoła też nie lubi, jak jej zabierać siłą to, co zebrała. Mądra jest, ale starą mądrością. U ciebie inaczej. Nic ci nie przeszkadza wygarniać z książek tyle słodyczy, ile tylko zapragniesz.

* * *

W pałacu podzieliliśmy się robotą z Witoldem. On pilnował wiązania w paczki i znoszenia książek ze strychu, ja przy pomocy paru najrozsądniejszych kobiet zająłem się oranżerią. Okazało się wkrótce, że w grubej warstwie przechowały się prawdziwe skarby. Po odgarnięciu zwierzchniej skorupy w jednym miejscu, pod drzwiami na dwór, wystąpiło całe złoże tajnej prasy ukrywanej w Bibliotece UW przez Henryka Guttry'ego. W innym kącie, pod oknem, ciągnęła się złota żyła archiwum Zamoyskich. W zbitej masie leżały zakończone sznurami pergaminy z królewskimi nadaniami i przywilejami. Pieczęcie odciskane w wosku można było odszukać opodal.

W trakcie tej pracy zaskoczyła nas wizyta, która zasługiwałaby na miano niespodzianki, gdyby wszystko, co się wówczas działo, nie było niespodziewane. Cała rzeczywistość składała się ze zjawisk nie znanych i nie dających się przewidzieć.

Siedziałem, jak zwykle, na skrzynce w pokoju przyległym do oranżerii i porządkowałem dokumenty. Z kolejnej warstwy nawozu Niemki wydobywały teraz korespondencję kanclerza Jana Zamoyskiego. Co kilkanaście minut zgarbiona ze starości, ale bystra i uważna Frau Elsa przynosiła mi stertę papierów oraz w tekturowym wieczku od pudełka połamane pieczęcie. Wygładzałem ostrożnie zmięte w garść kartki wypełnione śliczną klarowną polszczyzną: "Miły naszemu sercu Panie Bracie i J. W. Kanclerzu..." W pewnej chwili poczułem, że ktoś stoi za moimi plecami. Obróciłem się. Tuż za mną w odstępie dwóch kroków stał oficer z otokiem NKGB. Miał pistolet w ręku.

- Nie ruszaj się - powiedział bezbarwnym głosem - i odpowiadaj. Rozumiesz mnie?

- Rozumiem. Mówię po rosyjsku.

- Co tu robisz?

- Porządkuję zbiory wywiezionych przez Niemców bibliotek, aby je odwieźć do Warszawy. Mam wszystkie potrzebne zaświadczenia.

- Zaświadczenia potem. Jesteś profesor?

- Profesor.

- Profesor z Berlina?

- Nie, profesor z Warszawy.

- Należysz do partii?

- Nie należę.

- Nie należysz do NSDAP?

- Jestem Polakiem.

- Nazwisko? 

Podałem nazwisko.

- Imię? 

Podałem imię.

- Data i miejsce urodzenia? 

Podałem datę i miejsce urodzenia.

- Zatem ukryłeś się tutaj, żeby pilnować książek wywiezionych z Berlina?

- Nie, przyjechałem prosto z Warszawy. Mam dokumenty.

- Dokumenty potem. Nie bój się. Zażądam. Data urodzenia?

Podałem znowu datę urodzenia.

- Nazwisko!... Imię!... Miejsce urodzenia!... Imię!... Data urodzenia!... Zawód!... Miejsce urodzenia!... Nazwisko!...

Po paru minutach takiego badania pułkownik schował pistolet i usiadł przy mnie. Starannie przejrzał wszystkie dokumenty.

- No cóż? - rzucił wstając. - Zobaczymy. Tymczasem pracuj!

Wróciłem do roboty. Nie upłynęło jednak i dziesięć minut, kiedy znowu za plecami stanął inny z oficerów tej samej formacji. Tym razem był to kapitan.

- Co tutaj robisz? Profesor? Z Berlina? Nie z Berlina, mówisz, z Warszawy? Miejsce urodzenia? Nazwisko? Zawód? Nazwisko? Data urodzenia?...

Odpowiadałem płynnie i widać zadowalająco, bo w końcu usłyszałem znowu: - No, cóż? Pracuj!

Na tym jednak się nie skończyło. Jeszcze dwukrotnie inni oficerowie przeprowadzali te próby w sposób tak wzorowo identyczny, że zaczynałem w tym domyślać się metody. Chodziło zapewne o to, żebym znużony gwałtownym rytmem pytań popełnił nieostrożność, jak robotnik, który nie cofnął w porę ręki przed zwierającymi się trybami maszyny. Bywa jednak i tak, że zacina się maszyna. Takiemu zakłóceniu w mechanizmie badań zawdzięczam, że nie wróciłem bez książek do Warszawy.

Piąty z oficerów po sakramentalnym: - No, cóż? Pracuj! - zatrzymał się przy stercie książek. Starałem się nie zwracać na niego uwagi. Wkrótce jednak oderwał mnie od roboty szelest dartego papieru. Zobaczyłem, że obrócony do mnie tyłem wydziera ze skórzanej okładki cały środek. Skoczyłem na równe nogi.

- Tyś chyba oszalał? - wrzasnąłem. - Jesteś barbarzyńca?

Słowo "warwar" nawet w brutalnym języku żołnierskim uchodziło wówczas za najcięższą obelgę. Oficer od razu sięgnął po pistolet.

- Obrażasz honor radzieckiego oficera! - krzyknął głosem zdławionym z wściekłości. - Zastrzelę!

Także ogarnięty ślepą wściekłością podszedłem do niego tak blisko, że lufa pistoletu oparła mi się o pierś.

- Strzelaj! - powiedziałem. - No, strzelaj! Długo nie pożyjesz!

Opuścił broń i patrzył na mnie, jakby ze zdumienia nie mógł zebrać myśli. Mełł jakieś słowa w zębach. Wreszcie zaczął przebijać z nich sens.

- Poczekaj! - zrozumiałem, że ma na myśli coś groźnego - długo tu nie posiedzisz!

Klnąc wybiegł z pokoju. Czekałem na rozwiązanie sprawy pełen najgorszych przeczuć. Dlaczego dowództwo oddziału specjalnego nagle zwaliło mi się na kark? O co im chodzi? Skąd ten Berlin i ten niemiecki profesor? Za kogo mnie biorą? Albo może za kogo wygodnie im mnie brać, aby osiągnąć jakieś niezrozumiałe dla mnie cele?

Po dobrej półgodzinie wszedł do pokoju z czapką w ręku otyły i łysy sierżant. Uśmiechając się przyjaźnie podał mi rękę i przysiadł się na skrzynkę. Długo mi się przyglądał w milczeniu, jakby szykował przyjemną niespodziankę.

- Ja panu coś powiem - zaczął wreszcie po polsku. - Jak pan jest naprawdę z Warszawy, to masz pan we mnie rodaka, bo ja też z Warszawy.

- Polak?

- Dawniej byłem Polak, ale w dziewiętnastym to ja wyjechałem i zrobiłem się Sowiet. Co pan tu szukasz, jak tu jest jeszcze front, choć wojna się niby skończyła i ludzie uczone siedzą w domu?

- Odnalazłem książki wywiezione przez Niemców z Warszawy i chcę je odwieźć do bibliotek.

- Powiedz mi pan, ale powiedz rzetelnie, pod hajrem, po co Niemcom było wywozić książki, jak oni mogli je spalić bez żadnej fatygi na miejscu? Nie mieli innych kłopotów, kiedy uciekali z Warszawy? No, co pan na to powiesz?

- Nie znasz pan Niemców? Do końca nie wyrzekli się myśli o podboju Wschodu. Książki wywieźli, żeby się na nowo do tego przygotować. To naród metodyczny.

- To, co pan powiedziałeś, nie jest wcale takie głupie. Niemcy takie są. No, takie gospodarne. Jak to powiem Ruskim, to na pewno mnie zrozumieją. Możesz pan być spokojny.

Pożegnał mnie, ale wrócił od drzwi. Miał siostrę w Warszawie na Gęsiej. Wyszła za cholewkarza, który był taki majster w swoim zawodzie, że drugiego takiego nie znajdzie na świecie. Mieli troje dzieci. On dobrze wie, co Niemcy zrobili w Warszawie z Żydami. To samo, co wszędzie. Nie może jednak pomieścić się w głowie, żeby oni mogli, oni, co znali się na dobrej robocie, zabić bez żadnego dla siebie pożytku rzemieślnika jak samo złoto. Może więc on, ten szwagier, ocalał? Jak ja naprawdę jestem z Warszawy, to może coś o nim wiem? Dzieci już pewnie miały po czternaście, szesnaście lat, to z takimi dziećmi było łatwiej się uratować, jak z całkiem malutkimi?

Nie chciałem dzielić się z nim straszną wiedzą o Żydach z Gęsiej. Przez parę dni na Żoliborz, gdzie wówczas mieszkałem, wiatr przyganiał chmury opalonych papierów i przy przyjeździe koło muru getta było widać, jak z płonących domów skakali ludzie sami podobni do pochodni.

- Nie, nic nie wiem o twoim szwagrze - odpowiedziałem. - Specjalistów Niemcy oszczędzali. Może ocalał?

- Dziękuję panu za dobre słowo - ukłonił się z godnością. - Ja przecież wiem, że oni wszyscy nie żyją. Tylko tak zapytywałem. Na wszelki wypadek. A o tych moich oficerów to możesz się pan nie bać. Już ja im wytłumaczę.

Musiał to zrobić bardzo przekonywająco, gdyż pułkownik, który nadszedł po chwili, obdarzył mnie pojednawczym uśmiechem.

- Ty się na nas nie gniewaj, profesor - po raz pierwszy podał mi rękę - bo dla nas wojna się jeszcze nie skończyła. A z tobą to mamy kłopot. Ten pałac, widzisz, jest nam potrzebny. Przydzielili go nam po lazarecie i nie powiedzieli, że ty tu siedzisz z tymi twoimi książkami. To co ja teraz mam z tobą zrobić?

- Nie wiem. Ja przecież muszę wykonać moje zadanie, jak ty twoje.

- Słusznie. Wiesz ty co? A co zrobił Kolumb, jak nie mógł postawić jajka? Wiesz? Pewnie, że wiesz. No, to my też stłuczemy jajko. Podzielimy pałac. Sprawiedliwie. Tobie połowa i mnie połowa. Starczy dla nas obu. Luźno sobie te vony mieszkały. Tylko uważaj. Jeden warunek. Jak podzielimy, to ja będę do ciebie przychodził, kiedy znajdę trochę czasu, bo dla mnie wszystkie drzwi zawsze stoją otworem. Taki zawód. Ale tobie na moją stronę nie wolno stąpić. Żebyś potem nie miał pretensji, jak cię wartownik postrzeli. A teraz chodź: sprawdzimy, czy tam nie ma jakich twoich papierów.

Obeszliśmy prawą stronę pałacu pokój po pokoju. Pokoje były już wymiecione w jakiś tajemniczy sposób, jakby je posprzątały duchy, gdyż przez parę godzin nie dostrzegłem nikogo oprócz odwiedzających mnie oficerów. Wydawały się teraz niezmiernie wielkie, kiedy budziły echa naszych kroków. W każdym pułkownik zataczał szeroki gest ręką.

- Nie ma tu ani papierka, widzisz?

- Nie ma, widzę!

- No, to idziemy dalej.

Pod koniec obchodu do pułkownika podszedł jeden z oficerów i odprowadził go na stronę. Mówili szeptem. Sprawa musiała być kłopotliwa, gdyż pułkownik przesunął czapkę na przód głowy i drapał się w potylicę. Wreszcie odprawił oficera i zwrócił się do mnie.

- Idź za mną, ale się nie odłączaj, rozumiesz?

Zeszliśmy krętymi schodkami do piwnic, których istnienia nawet nie podejrzewałem. Oświetlały je małe okienka umieszczone pod sufitem. W najdalszej, zupełnie ciemnej piwnicy podłoga była zasłana papierami. Pułkownik poświęcił latarką.

- Zobacz, twoje?

Pochyliłem się i podjąłem tekę ze złoconymi literami S.A.R. W piwnicy leżały rozrzucone plansze z Gabinetu Rycin Biblioteki Uniwersyteckiej.

- Moje - pokazałem mu tekę. - Widzisz: S.A.R. odczytuje się jako Stanislaus Augustus Rex, czyli król Stanisław August.

- Jaki król, wasz?

- Nasz. Ostatni polski król, który w ciężkich czasach, kiedy trzy ościenne państwa postanowiły podzielić się Polską, zajmował się zbieraniem książek zamiast armat. Ponieważ jednak, jak wiesz, gromadzenie księgozbiorów nie jest zajęciem dla monarchów, więc po utracie tronu umarł na łaskawym chlebie u waszej carycy w Sankt-Petersburgu.

- Caryca go zaprosiła?

- Można i tak to określić. Ty także pewnie tak zapraszasz, że ci nie wypada odmówić?

- Zdarza się. Ale to stare dzieje i dzisiaj już nie ma co do nich wracać. Było, minęło, a słońce wciąż rano wschodzi i wieczorem zachodzi. Żołnierz przyniesie ci te papiery, skoro to naprawdę twoje. A my chodźmy dzielić.

Na podwórzu czekało już dwóch żołnierzy z kablem na wałku. Przebili dziury w ścianach i dokładnie wzdłuż osi symetrii przeciągnęli drut rozdzielający pałac na połowy. Drut biegł środkiem dziedzińca i dochodził dokładnie do styku skrzydeł głównej bramy.

- No, gotowe - stwierdził pułkownik po zakończeniu tej czynności. - Teraz jesteśmy sąsiadami.

- Dawniej po polsku mówiło się "o miedzę" - zauważyłem. - My po dzisiejszemu możemy mówić "o drut". 

Przyjrzał mi się uważniej.

- Wojna nie odebrała ci ochoty do żartów? Niemcy też nie?

- Im Lager Auschwitz war ich zwar?... Znasz taką piosenkę? Tak? Otóż w Oświęcimiu dowiedziałem się prawdy, że po uśmiechu w niebezpieczeństwie najlepiej odróżnić człowieka od zwierzęcia.

Zamyślił się, jakby wywoływał w pamięci różne twarze ludzkie.

- Masz trochę racji - przyznał. - Trochę. Bo po takim uśmiechu można także rozróżnić prawdziwego wroga od przypadkowego. Prawdziwy chce zwycięzcę pozbawić tryumfu, chce w ostatniej chwili być mocniejszy. Jakby to wtedy coś znaczyło. Do jutra.

* * *

Nazajutrz pułkownik odwiedził mnie na dłużej i odtąd przychodził często. Siadał na jakiejś skrzyni niedaleko ode mnie, skręcał grubego papierosa i wolno zaciągając się dymem zagadywał o różne sprawy z naszego przedwojennego świata. Przy znakomicie zachowanych pozorach przypadkowości pytania te układały się w system, który nie tak trudno było dostrzec. Służyły do rozeznania się w rzeczywistości obcej, dziwnej i przede wszystkim zupełnie różnej od tego, co urzędowa wiedza podawała do wierzenia. Stare jak świat doświadczenie policji uczy, że nie wolno pozwolić sobie na zamącenie myśli ideologią, której się służy.

W rozmowach ze mną pułkownik odpoczywał. Zdejmował z siebie nawyki myślenia jak czapkę, którą składał na kolana przecierając czoło. Zaspokajał ciekawość prywatną i jednocześnie w ten sposób odświeżał sprawność zawodową. Przeprowadzał konfrontację tego, co wiedział, z tym, co się działo naprawdę. Doprowadzało to często do efektów niemal groteskowych, tak dalece różniły się już sąsiadujące z sobą cywilizacje.

Utkwiły mi w pamięci dwie takie rozmowy.

Wśród stert druków znoszonych ze strychów leżały również obwiązane sznurkami roczniki czasopism. Tak się zdarzyło, że obok skrzyni, na której przysiadł pułkownik, rzucono rocznik 1938 czy 1939 "Robotnika". Numer leżący na wierzchu zachował duże białe plamy w artykule wstępnym, ślady działalności cenzury. Pułkownik przyglądał się paczce z nieukrywanym zdziwieniem.

- Tak u was drukowali gazety? - zapytał. - Nie mieliście lepszych maszyn, czy co?

Starałem się mu wyjaśnić, jak w Polsce rok za rokiem kurczyły się swobody obywatelskie. Zwłaszcza po nieudanej próbie Frontu Ludowego, tłumaczyłem, zaczęły się mnożyć zamachy na wolność prasy. Takich białych plam, jak w tym numerze "Robotnika", po roku 1936 zjawiało się coraz więcej w dziennikach opozycyjnych. Cenzura zdejmowała całe fragmenty artykułów przed dopuszczeniem gazet do sprzedaży.

Pułkownik słuchał uważnie, ale coraz częściej przez oczy przelatywały mu iskierki rozbawienia. Wreszcie nie wytrzymał i wybuchnął serdecznym śmiechem.

- Ty się na mnie przypadkiem nie obraź, drogi - poklepał mnie po ręku - ale ci twoi politycy to byli skończeni durnie.

- Nie ma obawy - odpowiedziałem. - Gdyby władzy nie można było sprawować bez rozumu, świat nie wyglądałby tak, jak go obaj z tobą teraz oglądamy. Ale co nasunęło ci taki trafny wniosek?

- Ty też nie rozumiesz? - zdziwił się. - Przecież po takich białych plamach od razu każdy wiedział, co zdjęła cenzura, i mógł się domyślić nawet więcej, niż było. I nikomu z was nie mogło przyjść do głowy, żeby to zrobić wcześniej, zanim gazety poszły do druku?

Drugi przypadek był jeszcze bardziej wymowny. Wśród książek znoszonych ze strychów i składanych w pałacu znajdowało się wiele rossików. Bogate ich zasoby posiadała zwłaszcza Biblioteka Uniwersytetu Warszawskiego. Otóż pewnego wieczora, już o zmierzchu, kiedy kończyłem pracę, pułkownik rozpoznawszy po okładkach książki rosyjskie zaczął je przeglądać. Wreszcie wsadził pod pachę opasłe tomisko zdradzające brzydotą oprawy drugą połowę XIX wieku.

- Pozwolisz - zapytał - że wezmę to na noc? Nie bój się, nie zniszczę. Zwrócę ci jutro. Jakoś mi się nie śpi. Dawno już nie przydarzyło mi się czytać w łóżku. Kiedyś to nawet, może nie uwierzysz, lubiłem. Zdarzają się i wśród nas tacy, co czytają nie tylko akty i instrukcje.

Zgodziłem się chętnie. Pamiętając o poleceniu, żeby o nic nigdy nie pytać, nie zapytałem nawet, co z sobą zabiera.

Wyjaśniło się to, zresztą, niebawem. Nazajutrz z rana pułkownik wszedł natychmiast, kiedy po rozdaniu roboty zostałem sam w pokoju. Oczy miał krwawe z niewyspania. Książkę jak poprzednio wieczorem ściskał pod pachą.

- Wiesz - podszedł do mnie blisko, ale się nie przywitał - całą noc nie spałem. Nie mogłem oczu oderwać. To jednak był wielki pisarz. Roentgen, lepszy niż Roentgen. Powie parę słów i od razu prześwietli człowieka do ostatniej kosteczki. Odkryje wszystko, co w człowieku siedzi. Nie wierzy ani oczom, ani twarzy. Zagląda do tych myśli, których ludzie się boją, do których nie chcą się przyznać przed samym sobą. On sam pewnie tych myśli też się bał, ale nie mógł ich nie powiedzieć. Musiał powiedzieć, rozumiesz. Bywają tacy ludzie, którzy muszą wyrzucić z siebie to najgorsze, co w nich narasta, choć o tym nie wiedzą. Jak rak...

Domyśliłem się, o jakim pisarzu mówił. Postanowiłem jednak ściśle przestrzegać umowy. Nie zabraniała mi ona wypowiadania zdań twierdzących.

- Tak - zgodziłem się - masz zupełną rację. Takiego pisarza jak Dostojewski nie było drugiego na świecie.

- A ty skąd wiesz? - zapytał ostro. - Czytałeś?

- Owszem, czytałem.

- Wszystko?

- Wydaje mi się, że przeczytałem wszystko. Mogłem korzystać z wydań zbiorowych po rosyjsku. Wychodziły też przekłady najważniejszych powieści.

- Rozumiem. To ty tak ukradkiem w bibliotece?

- Dlaczego ukradkiem?

- Chyba nie będziesz opowiadał, że u was było wolno czytać Dostojewskiego?

Teraz przyszła kolej na moje zdziwienie. Było ono widocznie tak wyraźne, że pułkownik trochę się zawstydził. Nie ukrywał nawet zakłopotania, co przy swobodniejszych rozmowach zdarzało mu się coraz częściej.

- Nie gniewaj się - łagodził - ja przecież nie prowadzę śledztwa. Mogę się mylić. Każdy mierzy świat swoją miarą i zdarza się, że miara nie przystaje do świata. U was naprawdę nie pilnowano, co kto ma czytać?

Znowu wyjaśniłem, jak umiałem najuczciwiej, dlaczego u nas sprawującym władzę trudno było kształtować zarządzeniami policyjnymi stosunek obywateli do sztuki. Choćby bardzo tego pragnęli. Sztuka, wyjaśniłem, tylko w marzeniach najmądrzejszych naszych pisarzy była potrzebą społeczną. Wobec tego jej charakter nie stawał się palącym zagadnieniem politycznym.

- A u nas inaczej - powiedział pułkownik - bo my wydajemy klasyków w milionowych nakładach. Musimy więc uważać, żeby nie narobili nam szkody. Dlatego Dostojewskiego nie wydajemy. A nawet nie pozwalamy czytać tych jego powieści, które są politycznie niebezpieczne. Chyba słusznie, co?

- Nie wiem - odpowiedziałem. - Najłatwiej zakazać. Nie wierzę w skuteczność tego, co łatwe. Nie rozumiem tylko w tym wszystkim jednej prostej rzeczy: dlaczego mianowicie i tobie nie wolno czytać tych zakazanych powieści. Przecież twój zawód polega na poznaniu politycznego wroga?

- Ty mało jeszcze o nas wiesz - uśmiechnął się pułkownik. - To nie na moim szczeblu rozmawia się z takim wrogiem jak Dostojewski.

Po paru dniach takich rozmów doszliśmy z pułkownikiem do jakiejś intelektualnej zażyłości. Korzystając z nawiązanego porozumienia odważyłem się, niby przypadkiem, przestąpić zakaz, który nas rozdzielał jak drut przeciągnięty przez środek pałacu.

- A jak jest u was? - zapytałem.

Oficer długo się namyślał, jakby szukał nie najbardziej ostrożnej, ale najbardziej uczciwej odpowiedzi. Jakoś przygasł i zszarzał. Wróciło mu zmęczenie, które tracił w poprzednich rozmowach.

- U nas? - odpowiedział powoli. - Jedno ci powiem, ale chyba ważne. U nas nudno, bracie, nudno.

Wielokrotnie podziwiałem trafność tej odpowiedzi w następnych dziesięciu latach. Dostarczyły one aż w nadmiarze dowodów, że w psychice zbiorowej uczucia krańcowo różne mogą się upodobnić. Strach, kiedy wchodzi w system kierowania ludźmi, bardzo blisko ociera się o nudę, a w końcu się w nią zamienia. Traci zdolność pobudzania serca do gwałtownego bicia. Pogłębia raczej obojętność. Do ciągłego strachu można się przyzwyczaić równie dobrze jak do zaduchu w więzieniu. Tylko wchodzącego "z wolności" straszne powietrze celi uderza jak obuchem. Starzy więźniowie już go nie czują. Przywykli. Tak samo jak do brzydoty otoczenia i jałowości czasu. Gotowi są nawet sądzić, że wszędzie, na całym świecie, rządzi takie prawo "dożywocia" - ze strażnikami, nocnym wywoływaniem z celi, spacerem w kółko po kamiennym podwórzu. Gdyby mieli wskazać na główną cechę takiego życia, pewnie by odpowiedzieli jak pułkownik: nudno, bracie, nudno.

* * *

Patriotyczne zaloty naszego konwojenta skończyły się tak, jak można było oczekiwać. Po paru dniach podszedł do mnie, kiedy nikogo nie było w pobliżu.

- Pan mnie zwolni do Poznania - powiedział z obrażoną miną - muszę wracać.

- Nie rozumiem. Wiecie, że jesteście przydzieleni na cały czas tej pracy. Wrócicie razem.

- Nie. Wrócę sam. I to zaraz.

- Słuchajcie - no ...

- Kiedy ja jestem chory.

- Pojedziemy do lekarza.

- Kiedy ja jestem chory inaczej, niż pan myśli. To ta Niemka...

Zrozumiałem, że nie ma po co udzielać mu nauk. Nawet podniesionym głosem. Należał do tego pospolitego gatunku ludzi, którzy przyłapani na gorącym uczynku stają się agresywni. Przypominają lisa osaczonego w kurniku. Przywołałem pana Józefa, który zawsze jakoś był na podorędziu.

- Pojedziemy do Frankfurtu - powiedziałem. - Musimy zawieźć go do szpitala. Oznajmił mi przed chwilą, że wybiera się na leczenie do Poznania.

- Do Poznania? - zdziwił się pogodnie pan Józef.

- Po mojemu, to nawet i do Frankfurtu szkoda dla niego benzyny. Myśli pan, że go tam wyleczą z głupoty? Na głupotę, to musi pan wiedzieć, nie ma lekarstwa. No, właź, wałachu, do samochodu, tylko nie wytrzeszczaj na mnie oczu. Mnie nie nastraszysz.

W lazarecie polowym we Frankfurcie lekarka o wyglądzie damy klasowej, w binoklach na zadartym nosku przeprowadziła oględziny w mojej obecności. Nazwała chorobę i rzuciła milicjantowi: - Zapnijcie się i wyjdźcie!

Zostałem z nią sam..

- Żołnierz wam meldował najpóźniej w pół godziny po fakcie, że dokonał stosunku płciowego?

- Nie meldował.

- W porządku. A jeśli to zdarzyło się na postoju, znaczy się na pobycie dłuższym, parodniowym, to kobietę zaraźliwą wam wskazał zaraz po stwierdzeniu objawów choroby?

Przestrzeżony jakąś instynktowną ostrożnością zaprzeczyłem.

- Nie, kobiety nie wskazał - odpowiedziałem.

- W porządku. I jak zamierzacie teraz postąpić?

- Przywiozłem go do szpitala, żeby mógł się wyleczyć.

- Ja go leczyć nie będę, bo nie należy do formacji, którym szpital służy.

- To co mam robić? Jest mi potrzebny.

- Nie będę wam wskazywała waszych obowiązków. Mogę tylko po tym wszystkim, coście mi powiedzieli, stwierdzić, że osobliwy z was zwierzchnik. Do widzenia. 

Kiedy wsiadałem do szoferki, żołnierz, który wlókł się za nami z miną skazańca, złapał za drzwi.

- Czekaj pan! Powiedz pan nasamprzód, co znaczy ichnie "miertwiec"?

- Miertwiec to po naszemu trup. A po co wam ta wiadomość?

- Ot, głupota ludzka - wtrącił się pan Józef.

- Jakeśmy na pana czekali, to nas obstąpili te tutejsze okaleczone i od słowa do słowa dowiedzieli się wszystkiego. Więc zaczęli tykać w niego ze śmiechem palcami, że za taką sprawę to będzie miertwiec.

- Zaraz jadę do Poznania - konwojentowi krew nabiegła do twarzy. - Nie będę przez pańskie niemiłosierdzie umierał tutaj z tej choroby.

- Połazisz trochę z bólu po ścianie, to ci przejdzie. - Pan Józef oderwał mu rękę od klamki i zatrzasnął drzwi szoferki. - Zastrzelić to go pan nie zastrzeli, choć nie zrobiłaby się dziura w niebie, jakby jednego głupiego było mniej na świecie. A do Poznania to niech go pan nie puszcza. Mam czułe serce dla zwierząt, ale jak się taki bydlak męczy, to nawet przyjemnie popatrzeć.

W oberży Witold Jabłoński siedział już przy stole zastawionym do obiadu. Parował już nawet garnek z tą dziwaczną zupą, którą nam co dzień z naszych zapasów przyrządzał ponury Hauswirt. Obsługiwał nas we wrogim milczeniu od czasu, kiedy dostał odprawę przy ostrożnym zagadywaniu: - Chyba to dla was żaden interes, to przesunięcie na zachód... Zabrali wam Podole, pszenica po pas, a dali w zamian jałowe piaski...

Po krótkiej naradzie z Witoldem postanowiliśmy odesłać konwojenta do Poznania.

- Niech się zabiera zaraz po obiedzie - powiedziałem. - Mam niedobre przeczucie po rozmowie z lekarką. Lepiej nie kusić licha.

Licho jednak nigdy, jak wiadomo, nie śpi. Jeszcze nie domówiłem tych słów, kiedy przed oberżą zahamował ze zgrzytem samochód i do pokoju wpadł w nie zapiętym szynelu wojenny komendant Bottschow. Już na pierwsze wejrzenie było jasne, że wie wszystko. Rękę trzymał na otwartej kaburze.

- Który z twoich żołnierzy jest chory - zwrócił się do mnie ze złowrogim spokojem.

Na wszelki wypadek wstałem i zasłoniłem sobą winowajcę.

- Ten - odpowiedziałem wskazując za siebie.

Odsunął mnie ramieniem. Poczułem ostry zapach eteru. Żołnierz wstał powoli z twarzą, z której uciekła krew. Stwierdziłem wtedy, że stary język ma określenia, którym dzisiejsza mowa natkana pojęciami nie może dorównać. Twarz istotnie robiła się szara jak bielona ściana. Lejtnant podszedł do żołnierza krokiem lekkim i jakby tanecznym tak blisko, że zetknął się z nim prawie twarzą w twarz. Zorientowałem się, że nie będzie strzelał. Nie zostawił sobie miejsca nawet na obrócenie go tyłem.

- To ty jesteś chory? - zapytał. 

Żołnierz patrzył na niego wytrzeszczonymi oczami. Próbował mówić, ale głos odmówił mu posłuszeństwa.

- Komendant pyta, czy to ty jesteś chory - przetłumaczyłem.

- Ja - wytchnął żołnierz.

- Już przyjechałeś chory?

- Nie.

- Zaraziłeś się tutaj?

- Tak.

- Spałeś z Niemką?

- Tak.

- I ta Niemka jeszcze tu jest?

- Jest.

- Na wsi?

- Nie.

- Gdzie?

- Tutaj.

- W tym domu?

- Tak.

- Przyprowadź ją tutaj! Zaraz!

Poznaniak nie zdążył zrobić paru kroków do drzwi, gdy pan Józef dotychczas nie odrywający oczu od talerza, zerwał się z krzesła.

- Nie ruszaj się! - wrzasnął na żołnierza. Podbiegł do mnie skurczony jak do skoku.

- Szefie! - Nigdy dotąd nie okazywał takiego wzburzenia. - Jak pan pozwoli ją tu przyprowadzić, to do końca życia nie będę pana uważał za człowieka. Kobieta jest niewinna.

Drugi z naszych konwojentów, taki wstydliwy, że dotychczas wybąknął ledwie kilka słów, także odsunął z hałasem krzesło i zbliżył się wymachując rękami. Był spocony z emocji. Raczej bełkotał, niż mówił.

- Ja to mogę zaświadczyć. Przysięgnę, jak chcecie. Ja wiem wszystko. Zamykała drzwi. Prosiła. Ale nie słuchał. Sprawiedliwość mu się należy - mówił. Za to życie u bauera. Wlazł oknem. Szyby są wybite. Mogę pokazać.

Nie chciałem im przypominać rozmów, które prowadzili, kiedyśmy tutaj jechali. Ileż to było pogróżek, że zaraz po minięciu dawnej granicy odpłacą Niemcom tym samym, czego od nich doznali. W Mauthausen, w Bauernhofie u osiedleńca, na ulicach miasteczek, gdzie na widok idącego Niemca polski "podczłowiek" musiał zrywać czapkę z głowy i schodzić do rynsztoka, każdy z moich towarzyszy doznał tylu niezasłużonych i niezrozumiałych krzywd, że teraz chował w sercu zapiekłą żądzę odwetu. Nawet nie odwetu. Sprawiedliwości. Kara, którą wymierzali w marzeniach, spadała tylko na winnych. - I do dzieci będziesz strzelał? - Coś ty głupi! - A do bab? - Co baba winna? Siedzi w domu. - Poniektóre kobiety to są żarłoczniejsze na ludzką męczarnię od mężczyzny. Nie robiły może abażurów z ludzkiej skóry? - No, jakbym złapał taką z abażurem...

Komendant przyglądał się tym objawom niekarności z nie ukrywaną odrazą.

- Co ona tak rajcuje ta twoja armia? - zwrócił się do mnie. - Może przywołasz ją do porządku? Bo jak sam nie możesz dać sobie rady, to ja spróbuję... No!

Porozumiałem się wzrokiem z panem Józefem.

- Panie Józefie - rzuciłem ostro. - Niech pan zaraz przyprowadzi tutaj tę Niemkę. I niech pan nie zapomina, że nie skończyliśmy jeszcze obiadu.

- Rozkaz, panie szefie! - krzyknął pan Józef ze służbistością, jakiej dotychczas nigdy nie okazywał, gdyż dla zamanifestowania dyscypliny wyprężył się i stuknął obcasami. - Już się robi! Zrozumiano!

- Siadaj! - zaprosiłem komendanta do stołu.

- Jestem tu służbowo.

- To posiedź służbowo zamiast stać. Na jedno wychodzi.

Odwrócił krzesło od stołu i usiadł twarzą do drzwi. Żywe oko płonęło mu niedobrym blaskiem. Szklane zachowywało obojętność, która była bez porównania straszniejsza. Rękę ciągle trzymał na kaburze.

- Tylko ty nie próbuj ze mną żartować - powiedział z tym samym niepokojącym opanowaniem, jakie okazywał na początku - bo napytasz sobie biedy. A Niemkę i tak zastrzelę.

- Za co?

- Została tu z rozkazu, żeby zarażać naszych żołnierzy. Agentka.

- Nie wierzysz sam w to, co mówisz. Nie wiesz, co się dzieje?

- Nie bój się, wiem lepiej od ciebie. Zostawili tu niemało dywersantów. A do dywersantów trzeba strzelać. Rozumiesz?

- Zastrzeliłeś już kiedy bezbronną kobietę?

- Nie twoja rzecz. Nawet jak dotąd nie zastrzeliłem, to teraz zastrzelę.

- Zrobisz, jak zechcesz.

- Pewnie, że zrobię, jak zechcę. Zastrzelę.

W tej chwili otworzyły się drzwi i wszedł pan Józef prowadząc za rączkę Marię-Luizę. Maria-Luiza miała świeżo wypraną sukienkę, włosy ściągnięte w dwa sterczące warkoczyki i zawiązane szpagatem. Jak zwykle nie okazywała ani trochę zalęknienia. Wyszła na środek pokoju, dygnęła i oświadczyła z cechującą ją powagą:

- Guten Morgen, meine Herren. Mammi ist nicht da. Ich hab' mein Frühstück schon gegessen, ich kann aber mit euch noch einmal speisen. Mein Appetit ist wunderbar.

Dygnęła jeszcze raz, odsunęła sobie krzesło i grzecznie zasiadła przy stole.

Komendant mrugał nerwowo żywym okiem.

- To on, swołocz?

- Nie. To z matką tej małej. Przyjdzie tu, jak wróci ze wsi.

Lejtnant wstał i podszedł do nas. Pan Józef postawił na środku stołu butelkę wódki i krajał na równe plasterki ostatni już wianek suszonej kiełbasy.

- To prawdziwa polska wódka? - zapytał oficer. Mówił, jakby zagadywał w sobie jakieś myśli zaprzątające mu głowę.

- Oczywiście. Widzisz, nawet lak jest nienaruszony.

- Poczęstujesz?

- Właśnie po to nasz szofer ją przyniósł. Pierwszy raz jesteś u nas gościem. Korzystamy ze sposobności, żeby ci podziękować za opiekę. Siadaj.

Komendant usiadł obok Marii-Luizy i wychylił duszkiem szklankę napełnioną przez pana Józefa. Witold Jabłoński podsunął mu kiełbasę.

- Proszę się częstować, komendancie - zaprosił swoją literacką staranną ruszczyzną. - Chowaliśmy na jakąś niezwykłą okazję. U was również znany był ten gatunek kiełbasy. Myśliwska. W którymś ze swoich opowiadań Lermontow o niej wspomina.

- Lermontow? Wiem. Postępowy pisarz. Współczuł cierpieniom pańszczyźnianych chłopów. Pisał dużo o słowikach. Może pisał też o kiełbasie. A ta Niemka to tutejsza?

- Nie. Uciekła z małą z Berlina po bombardowaniu. Wtedy zginął jej mąż.

- Był w policji czy w armii?

- Pracował w fabryce.

- Znaczy się robotnik?

- Nie wiem. Pewnie robotnik. Zapytasz ją, jak tu przyjdzie.

- Ta polska wódka to ona nie jest najgorsza. Nie taka jak nasza, ale nie najgorsza. A wasza robota z tymi książkami to też nie najgorsza. Pożyteczna. Książka znów będzie potrzebna, jak się teraz ta wojna skończyła. Ile to książek namarnowała! Ludzi też. Tyle, że aż człowiekowi dziwno, że sam żyje. Nie dziwno wam?

- Dziwno.

- Mnie też dziwno. Bo moi nie żyją. Wieś Niemcy spalili. Rozumiesz. A jak myślisz, tę Niemkę to pewnie trzeba będzie leczyć?

- Nie zaszkodziłoby.

- I ja tak myślę. Takim sposobem to będzie i humanitarnie. Będzie humanitarnie, co?

- Z całą pewnością będzie humanitarnie.

- No to szabasz, czyli załatwione. Przyślij mi ją, jak będziesz wyjeżdżał. Pogadam z lekarzami, żeby się nią zajęli poza ewidencją, rozumiesz. Po co się ma kto czepiać? Nigdy nie wiadomo, na jakiego człowieka się trafi. Bo ludzie to bywają różni.

Ta najbanalniejsza z prawd, stara jak cywilizacja, odzyskuje sens dopiero w osobistym doświadczeniu. Jakie doświadczenia doprowadziły do niej tego człowieka o martwej twarzy, broniącego się eterem przed udrękami pamięci? Mnie to powiedzenie nasunęło wtedy ciężkie wspomnienie z lat okupacji.

Podczas jednego z przyjazdów do rodziny, która zamieszkiwała wtedy na wsi pod Siedlcami, natknąłem się na likwidację getta. Stacja była zamknięta i żandarmi zagarniali wszystkich, którzy na niej wysiadali. Maszynista zwolnił przed semaforem, aby ułatwić wyskoczenie zagrożonym wywózką do Rzeszy. Do miasta dotarłem na piechotę. Szedłem zupełnie pustą ulicą Warszawską, która przed wojną zmieniła nazwę na Marszałka Piłsudskiego, a po wojnie na Marszałka Rokossowskiego. Ulice poprzeczne zamykały kordony szaulisów w czarnych mundurach i furażerkach.

Nad dzielnicą żydowską unosił się krzyk zagłuszany przez gęste strzały. Po ścichnięciu strzelaniny krzyk przechodził w falujący lament, niemal w rozpaczliwy śpiew bóżniczy. Urywał się przecięty strzałami, aby odezwać się znowu w tonacji tak wysokiej, że wydawało się prawie niemożliwe, żeby wydobywał się z gardła ludzi.

Kiedy mijałem gmach sądu okręgowego, z bocznej ulicy wybiegła mała, pewnie pięcioletnia dziewczynka. Uciekała. Gonił ją zaśmiewając się krępy żołnierz o szerokiej, chłopskiej twarzy.

Nierzadko w ciągu tych lat miałem sposobność przyglądać się twarzom ludzi, którzy zabijali. Czasem twarz zdradzała ciekawość, jakby morderca śledzący umierającego z napiętą uwagą spodziewał się odkryć niezwykły sekret. Czasami zjawiał się na niej złośliwy uśmiech, jak na twarzy chłopca, który z procy mierzy do wróbla: o, teraz już mi nie uciekniesz! Najczęściej rozlewała się na niej pycha, bezbrzeżna pycha prostaka, któremu udzielona została najwyższa władza, jaką może sprawować człowiek nad człowiekiem, prawo do odebrania mu życia. Takiego jednak wyrazu, jak na twarzy tego szaulisa, parobka spod Kowna czy Sejn, nie widziałem nigdy. Jaśniała cała radością. Działał w hałaśliwym upojeniu. Rżał jak koń, kiedy ustawiał dziecko pod ścianą i odchodził trzaskając zamkiem karabinu, aby znaleźć dogodną odległość do strzału.

Wtedy właśnie na schodach sądu ukazał się niemiecki oficer. Mógłby uchodzić za wcielenie mitu, którym Niemcy otaczali swoją armię. Gdyby ktoś zapytał, jak naprawdę wygląda ten surowy, ale zarazem nieskalany moralista i intelektualista wojny, jakim posługiwała się legenda, to można by po prostu wskazać nań ręką: właśnie tak jak ten!

Był wysoki, szczupły, jakby zrośnięty z mundurem. Głowę miał piękną i rasową, z siwiejącymi włosami na skroniach i siwiejącym krótko przyciętym wąsem. W tej chwili twarz była dosłownie skamieniała ze zgrozy. Żyły tylko oczy. We wzroku, którym ze mną wyraźnie chciał się porozumieć, przebijała rozpacz. Zachęcony ludzkim wyrazem tego spojrzenia posłużyłem się językiem nie używanym od czasu Oświęcimia.

- Panie majorze - krzyknąłem po niemiecku - niech pan nie pozwoli zabić dziecka.

Wystarczyłoby ruchu jego ręki okrytej rękawiczką, aby szaulis ruszył biegiem w tę przecznicę, z której wyskoczył. Oprócz nas nie było nikogo. Oficerowi nic nie groziło. Ale minął mnie jak automat. Nie obejrzał się nawet, kiedy klasnął strzał. Tajne instrukcje, które należało spalić natychmiast po przeczytaniu, nakazywały mu nie dostrzegać tego, co się działo. Nie widział więc i nie słyszał niczego. Nie wie o niczym dotychczas. Inaczej mógłby może żywić drobne wątpliwości, czy słowa o żołnierskim honorze brzmią naprawdę tak dumnie, jak on je wymawia.

* * *

Komendant stacji Bottschow, bardzo wysoki młody człowiek ze śmiejącymi się, sprytnymi oczami w szerokiej twarzy, z kosmykiem włosów wystających spod czapki przyjął mnie z koleżeńską familiarnością. Zapalił ofiarowanego mu papierosa i zaciągając się smakowicie dymem przeglądał paczkę zaświadczeń, które mu położyłem na stole. Nie wiedziałem, dlaczego papiery, z którymi wiązałem największe nadzieje, rozkazy opatrzone wielu podpisami i pieczęciami, budziły w nim rozbawienie zamiast szacunku.

- Piękną, bracie, sobie zebrałeś dokumentację - powiedział. - Same okrągłe pieczęcie! Ważne! I podpisy samych pułkowników. Też nie bagatela! Tylko przykładać rękę do daszka. A ile ci potrzeba tych wagonów?

- Cztery! - odpowiedziałem w błogim przekonaniu, że najtrudniejsze mam już za sobą.

- Cztery? - powtórzył - wcale nie tak wiele. Można powiedzieć, że nie masz wygórowanych żądań. Mam tu ludzi, którzy domagają się nawet trzydziestu, i słowo ci daję, że tym również nie odmówiłem. I oni dostaną, i ty dostaniesz...

Postanowiłem jednym słowem zakończyć sprawę tak pomyślnie rozpoczętą.

- Kiedy? - zapytałem nadając głosowi ton spokojnej stanowczości.

Spojrzał na mnie oczami pełnymi podejrzanej dobroduszności.

- Podejdź do okna - powiedział - i trochę sobie popatrz.

Rozległa równina za torami aż po linię horyzontu pokryta była różnymi maszynami rolniczymi. Gęsto obok siebie stały stare i nowe lokomobile, traktory, siewniki, sieczkarnie, młockarnie, brony czy jak im tam jeszcze.

Lejtnant długo wyciągał sterczące spod stołu nogi, jakby to były nogi kosarza.

- Popatrzyłeś? Pięknie. No, to chodź ze mną.

Zaprowadził mnie na placyk za stacją, gdzie stało kilka ogromnych, sięgających prawie pod dach budynku stert z różnorodnych pudełek.

- Teraz popatrz na to. Popatrzyłeś? Dobrze. To już ci niewiele zostało do oglądania.

Otworzył drzwi do poczekalni. W kłębach machorkowego dymu siedziało albo leżało na ławkach kilkunastu oficerów. Bez względu na stopień w postawie wszystkich uderzała ta cierpliwość, której nabywa się jedynie wtedy, kiedy człowiek nie rozstrzyga o niczym, ale zdany jest na łaskę i niełaskę sił przemożnych i surowych, takich jak zima albo jak starość, albo jak władza centralna.

- Niektórzy z tych oficerów - mówił oficer z niedbałością, za którą wyczuwało się ogromną zabawę - czekają już od tygodnia. Poczekają jeszcze z tydzień albo ze dwa. Bo te maszyny, które widziałeś na polu, to nie są maszyny, ale po wojskowemu transport. A te paczki po 20 kilogramów na głowę, wysyłane do ojczyzny, to nie są zwyczajne paczki, ale transport. A ci oficerowie, to nie zwyczajni oficerowie, ale ze względu na zadanie, które mają do spełnienia, komendanci transportów. Wszyscy mają albo przynajmniej tyle samo papierków z okrągłymi pieczęciami co ty albo jeszcze więcej...

Zaczynałem się domyślać przyczyn wesołości, którą wzbudziło w nim moje żądanie. Dla upewnienia się już tylko, czy nie popełniam błędu, zapytałem:

- Jak myślisz, kiedy przyjdzie kolej na mnie? 

Strzelił w palce.

- Ano, cóż, załatwię cię przepisowo, w terminie. Naprzód wyślę ten transport z maszynami, bo ziemia się przez wojnę zależała, potem ten transport z paczkami do rodzin, bo ludziom po wojnie różnych rzeczy brakuje, a potem to już będę mógł wyekspediować te twoje cztery wagony z książkami. Przejeżdżałem przez Warszawę. Nie ma tam tylu ludzi, żeby zaraz powstały kolejki do bibliotek. Książki mogą poczekać!

Obliczyłem sobie szybko w myśli, że lekko licząc przyjdzie mi czekać ze sześć tygodni. Postanowiłem więc rzucić wszystko na jedną kartę.

- Rozumiem - powiedziałem - że bez czekania nic się nie dzieje na świecie. Tak już zarządziło prawo natury i nic na to nikt nie poradzi. Krowa też czeka wiosny, żeby skubać trawę. Ale co by się stało, gdybyś dostał litr wódki za każdy wagon? Cztery wagony, cztery litry?

Od razu spoważniał.

- Łżesz - klepnął mnie po ramieniu - wódki to ty nie masz.

- Mam.

- Nie masz! Chcesz mnie nabrać. Żebym dostał tyle wódki, ile mi naobiecywali, napisałbym do Rady Najwyższej, żeby zlikwidować monopol.

- Jak Boga kocham, mam.

- Boga u nas po rewolucji skasowali i nie używa się go już jako fabrycznej gwarancji. Nie wierzę.

- Często tak bywa, że kto nie wierzy, ten traci. Chcesz stracić wódkę?

- Nawet jak masz coś do picia, to nie wódkę, ale samogon.

- Nie. Mam prawdziwą wódkę z czerwoną nalepką i nie naruszonym lakiem.

- Pokaż.

- Naprzód pokaż wagony.

- O, widzę, żeś ty swój człowiek! Może się dogadamy. Przyjeżdżaj jutro.

Nie czekałem jednak do jutra. Nie ujechałem jeszcze naszym wielkim studebaeckerem i trzech kilometrów, kiedy dogonił mnie goniec na motocyklu.

- Ej, warszawiak! - zatrzymał samochód. - Uczony! Z powrotem do komendanta!

Komendant olbrzymimi krokami, jakby chodził w siedmiomilowych butach, zaprowadził mnie na bocznicę.

- Widzisz, jakie to niewiarygodne zdarzenia bywają w życiu. Dawniej mówiło się, że to cud, ale dzisiaj w dobie materializmu naukowego można powiedzieć rzadkość! Zupełnie jak w bajce. Jakby żar-ptica w dziobie przyniosła.

Na bocznicy, tuż przy magazynie stały z otwartymi drzwiami cztery towarowe wagony.

- Policzyłeś? Jest cztery?

- Jest.

- No, to dawaj cztery litry!

Pan Józef nie ukrywał nagany dla mego niewyrobienia handlowego, kiedy właził pod samochód, żeby wyciągnąć wódkę ze skrytki.

- Cztery butelki? - dobiegało spod wozu. - Cztery? Że też panu i po Oświęcimiu została taka inteligencja. Dwóch mu się nie należy. Ze swojego daje, czy co? Wagony są państwowe.

Komendant patrzył na cztery butelki wódki z niedowierzaniem, jakby były złudą, która rozwieje się przy dotknięciu.

- Pewnie sam nie wiesz, co ty jesteś? - w jego głosie słyszało się niemal rozrzewnienie. - Ty jesteś człowiek! No, zwyczajnie, człowiek! Przyznam ci się, że do końca nie wierzyłem. Nie, mówiłem sobie, czterech butelek prawdziwej wódki to on nie da. Pokaże mi pieczęć zamiast wódki. Ale kiedy teraz między nami jest tak jak między braćmi, to i ja ci coś powiem. Tych wagonów nie tylko ci nie zabiorę, jak miałem zamiar, bo kazałem je przetoczyć na manianego, ale dołączę do sztabowego transportu, który idzie bez zatrzymania i za dziesięć godzin będzie w Warszawie. Ładuj, ale migiem, żeby mi ci, co czekają, głowy nie suszyli. Wódki przecież dla wszystkich nie starczy.

Wysłałem pana Józefa po naszą ekipę, a sam pobiegłem z dobrą wiadomością do swego "starsziny" na dalekim torze za stacją. Siedział statecznie przed wagonem popijając herbatę.

- Mówiłem ci, żebyś się nie niepokoił - zagadnął swoim nieporadnym językiem rosyjskim. - U nas dzisiaj byłoby wszystko kulturalnie, gdyby ta wojna ludzi nie zepsuła. Ty o tych podartych książkach nie pamiętaj. Pewnie, że wstyd. Ale to nie ich wina. Żołnierz musi palić, a dystrybucja, rozumiesz, czyli zaopatrzenie, jeszcze zawodzi. Tytoń jest, a bibułki nie ma. Są tacy ludzie, co chcą, żeby wszystko od nich zależało: i człowiek, i wiatr. A człowiek pomyślał sobie co innego, niż oni zaplanowali, wiatr też pobiegł po swojemu, więc powiadają: dystrybucja, rozumiesz, dystrybucja jeszcze nam się wymyka z ręki. Też nie ich wina. Nie można mieć żalu do gza, że w upał dokucza stadu. Jak jest upał, jest i giez. Wszystko tutaj na ziemi jest urządzone wedle czasu. Potem przyjdzie jesień i patrzaj, gza już nie ma. Od razu lżej żyć. Poczekajmy i my do jesieni.

Przysiadłem się do niego na skrzynkę po amunicji. Poczęstował mnie herbatą czarną i gorzką jak piołun.

- Książek prawdę mówiąc to ja nie czytałem. Jakoś się nie składało. Ale myślę, że czytać książkę to jakby sobie śpiewać półgłosem o zmroku, kiedy ziemia nacieszyła się słońcem, nasyciła gorącem i teraz odpoczywa. Są takie pieśni, że jest w nich wszystko o dobrym i złym w życiu...

A jak nie ma, to sobie człowiek sam dośpiewa. Przyjdzie mu nie wiadomo skąd. Tak musi być z książką, prawda?

- Prawda - przytaknąłem - zdarzają się takie książki.

Zapewne nie byłem wobec niego tak uczciwy, jak na to zasługiwał, ale nie mogłem podzielić się z nim wiedzą nałogowego czytelnika, że mało książek można by wyśpiewać o zmroku, żeby wyrazić tę zadumę nad życiem, która nie mieści się w słowach. Olbrzymia większość zadrukowanego papieru to tylko świadectwo ludzkich złudzeń, zarozumialstwa, złości i zwyczajnej głupoty. Książki też umierają, jak wszystko, co słabe i uległe prawu przemijania, i w bibliotece wydzielają nikły zapach rozkładu budząc jałową nudę. Jeśli zasługują na szacunek, to z takiego samego powodu, co cmentarz, gdzie godzimy murem nudę śmierci, gdyż świadczy to o dawnej ludzkiej osiadłości na ziemi i przynajmniej gatunkowi daje poczucie trwałości.

* * *

Witold Jabłoński przywiózł z Goerbitsch kilkanaście naszych pomocnic, więc po paru godzinach wagony były gotowe do drogi. Okazało się przy tym, że jeszcze bezwiednie, jako chyba jeden z pierwszych, odkryłem sekret gospodarki planowej. Zażądałem mianowicie dwa razy tyle środków, ile mi było potrzeba. Ocalone zbiory bibliotek warszawskich zmieściły się w dwóch wagonach. Dwa mogłem zwrócić.

Pogłębiło to żal gospodarski pana Józefa. Przyszedł do mnie z miną jeszcze bardziej obolałą niż zazwyczaj.

- No i co, szefie? - był pełen gorzkiej ironii. - Pewnie teraz nie pójdzie pan do niego, żeby panu oddał dwie butelki? Zresztą, wcale panu nie radzę. Po co ma się pan wystawiać na pośmiewisko? I tak, to nie my się śmiejemy ostatni, kiedy się wszystko przekotłowało.

- Panie Józefie, a nie mógłby się pan choć trochę ucieszyć, że ostatecznie tak się nam wszystko dobrze udało?

- Jak kiedyś, jeszcze za kawalerskich czasów, przepłaciłem za buty u Kielmana, to choć były nie do zdarciu i chodziłem w nich pięć lat, ani razu nie pomyślałem: jakie to dobre buty, tylko zawsze: dlaczego w tym sklepie zaraz odgadli, że jestem frajer? Bo na naiwniakach to się ludzie od razu poznają.

Po skończeniu pracy późnym wieczorem Witold Jabłoński z konwojentem ułożyli się w wagonie na spoczynek. Ja zostawałem, aby rano wyruszyć samochodem na dalsze poszukiwanie książek.

Nie wróciłem jednak na noc do pałacu. Chciałem doczekać chwili, kiedy nasze wagony będą doczepione do "specjalnego", uprzywilejowanego transportu i ruszą do Warszawy. Teraz dopiero ogarnęła mnie nonsensowna niecierpliwość. Jest ona najczęściej gwałtowną chęcią przyśpieszenia takich wypadków, na jakie nie mamy żadnego wpływu. Nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Nie pomagała nawet ironiczna refleksja, że jestem w tej chwili niesłychanie mało oryginalny. Potwierdzałem tylko w ten sposób moją przynależność do niecierpliwego narodu, który z reguły nie umiał zdać się na bieg wydarzeń i rozsądnie czekać, co przyniosą. Zdradzał się wtedy ze swojej nieufności do historii, co świadczyło raczej o jego zmyśle spostrzegawczym, ale jednocześnie ze swego przeświadczenia, że zdoła historii narzucić pomyślne rozwiązanie, co dowodziło znowu skłonności do ulegania naiwnym złudzeniom.

Dla zabicia czasu zaszedłem na stację. Może też skierowała mnie tam duma zwycięstwa. Chciałem przyjrzeć się ludziom, którzy jeszcze ciągle czekali i mieli czekać długo.

Żelazny piecyk rozżarzony do czerwoności jarzył się w kłębach machorkowego dymu. Większość oficerów spała w najdziwniejszych pozycjach. Paru grało w karty. Krępy lejtnant z nosem jakby obdartym ze skóry opowiadał - pewnie już nie po raz pierwszy, bo nikt go nie słuchał - jak wyrzucony przez wybuch z płonącego czołgu ocknął się w bruździe pełnej wody i stwierdził nie bez przyjemnego zdziwienia, że nie poniósł innej szkody prócz osmalenia nosa.

- Jakie to sztuczki może wyczyniać wybuch - rozprawiał z uporem człowieka, który sporo wypił - to wprost nie do uwierzenia! Lepsze niż w cyrku. Czołg poszarpał na kawałki, jakby był z papieru, a mnie nawet nie zadrasnął. Tylko jak machnął płomieniem, to nos mi usmażył na czerwono.

Utkwił szklane oczy we mnie. Przyglądał mi się długo ze zmarszczonym czołem. Widocznie przyciągałem jego uwagę odmiennym wyglądem.

- Ej, ty, długopoły! - krzyknął. - Chodź, przyjrzyj się z bliska. Czerwony jak rak po ugotowaniu. Nie chcesz? No, to wstań, bo będę pił zdrowie największego geniusza, jakiego kiedykolwiek wydała ludzkość, naszego dzisiejszego Suworowa!... Co mówię, Suworowa? Suworow mu do pięt nie dorasta. Kto był Suworow? Patriota? Patriota. Generał? Generał. Ale jaki generał? Powiedz zamiast wytrzeszczać na mnie oczy! Carski generał, mogę ci dać słowo honoru i dlatego...

Siedzący nieruchomo w kącie major z obwisłym wąsem wstał i ogarnął poczekalnię zmęczonym spojrzeniem. Miał cierpliwe oczy nauczyciela wiejskiego. Zatrzymał je na mnie.

- Ty polski profesor - powiedział łagodnie - sobie wyjdź i pospaceruj z pół godzinki po peronie. Noc jest przyjemna, majowa, księżyc świeci, popatrzysz sobie trochę na naturę, a ja porozmawiam z tym lejtnantem o sprawach politycznych i wojskowych, których tobie słuchać nie jest dozwolone.

Istotnie, była noc majowa i świecił księżyc. Delikatna wiosenna mgiełka okrywała pola. Majaczyły w niej połyskujące srebrzyście maszyny rolnicze. Na ten widok serce mi wypełniło błogie uczucie wdzięczności dla ministra skarbu, że nie okazał się niezłomny w swoich zasadach. Ileż jeszcze takich nocy musiałbym podziwiać, gdyby nie przydział butelek opatrzonych czerwoną nalepką!

Upewniłem się, nie wiadomo po co, że "moje" dwa wagony ze zbiorami warszawskimi ciemnieją na bocznicy, wypaliłem papierosa w towarzystwie wartownika, który umiejętnie zaciągał się w rękaw, i wróciłem na peron. Z oświetlonych okien na pierwszym piętrze dobiegał śpiew ślicznie rozłożony na głosy jak wieczorem na wsi rosyjskiej, kiedy młodzi zbierają się na przyzbach. Co chwila pieśń przerywały dzwonki i donośne meldunki przez telefon, ale wracała w nieskalanej czystości melodii. W odstępach parominutowych przebiegały nie kończące się pociągi towarowe.

Jeden z nich zwolnił i zatrzymał się na stacji. Ze środkowego wagonu zeskoczył oficer i pobiegł do komendanta. Pieśń się urwała. Nastała cisza. Wtedy się okazało, że ten długi pociąg towarowy, ciągnięty przez dwie lokomotywy, żyje.

W pierwszej chwili nie można było określić wrażenia, jakie wywoływał. Wydawało się, że wiezie dziwaczną orkiestrę, która gra na zupełnie nie znanych instrumentach. Tysiące jakichś talerzy czy gongów wybijało pośpieszny rytm. Rytm ten, w zasadzie wspólny dla wszystkich instrumentów, rozkładał się na mnóstwo wariacji. Jedne z nich były powolne i nerwowe, jeszcze inne senne, delikatne i nieśmiałe. Wszystko to brzmiało jak pochód jakiegoś ogromnego mechanicznego wojska szurającego nogami obutymi w blachę. Na to metaliczne tętnienie nakładały się dzwony i dzwonki. Odzywały się w różnych wagonach, pojedynczo albo po kilka na raz i po paru dźwiękach albo rozpływały się w melodyjnym zaśpiewie, albo też przechodziły w skrzek i chrypienie starego człowieka, który nie może złapać tchu.

To te dzwonki pozwoliły odgadnąć sekret pociągu. Naładowany był zegarami. W większości były to zapewne te wysokie i niezdarne zegary szafkowe, jakie zamożni mieszczanie stawiali w swoich jadalniach. Musiały jednak być również wśród nich i zegary zdjęte z wież, gdyż od czasu do czasu rozlegał się potężny głos, który poprzednio oznajmiał godziny mieszkańcom parotysięcznego miasta.

Zegary szły. Może ładujący je do wagonów chcieli udowodnić, że nie wysyłają szmelcu, więc każdy zegar nakręcili przed dołączeniem do transportu. Może dali się ponieść tej radosnej fantazji, która owładnęła ludźmi po zwycięskim zakończeniu wojny. Cokolwiek nimi kierowało, dokonali rzeczy niezwykłej. Bezwiednie skomponowali dzieło, jakiego nie zdołałby stworzyć żaden z artystów spragnionych odnowienia muzyki.

Tak zasłuchałem się w ten koncert, że wzdrygnąłem się z przestrachu, kiedy tuż przy uchu usłyszałem zduszone: - Och, czort. O krok za mną stał oficer. Kołysał się na szeroko rozstawionych nogach. Był zupełnie pijany. Pochylony do przodu wsłuchiwał się w grające wagony. Na twarzy miał ten uśmiech niedowierzania, jaki malarze flamandzcy dają świadkom cudów. Nagle rysy mu dosłownie skamieniały w napięciu. Zapewne taki wyraz miewał w chwili, kiedy wskakiwał do zdobywanego bunkra. Ruchem tak szybkim, że prawie niedostrzegalnym wyrzucił przed siebie nagan wiszący przy pasie na długich rapciach. Pochwycił broń w locie, wyrwał z kabury i oparł na zgiętym ramieniu. Chwilę poczekał pochylony czujnie do przodu.

- Zabiję jak psa! - powiedział ze spokojną stanowczością. - Gorzej jak psa. Jak samego diabła.

Gdzieś w dalekim wagonie potężny zegar zaczął wybijać godziny. Trzasnął strzał. Zegar bił dalej.

- Chybiłem? - zapytał oficer z niezmiernym zdumieniem, gdyż prawdopodobnie rzadko mu się to zdarzało.

Strzelił znowu. Jakby obudzone hukiem zegary odezwały się w różnych miejscach. Oficer strzelał. Spokojnie, zawzięcie i coraz szybciej.

- Chybiłem, chybiłem, znowu chybiłem czorta! - powtarzał z rozpaczą, sprawnie ładując rewolwer. - Ale on mi się nie wymknie! Chcesz się założyć?

Miałem wrażenie, że toczy beznadziejną walkę z tą całą mechaniczną armią, która szła bez końca wybijając rytm metalowymi nogami.

Komendant transportu wybiegł na peron i mijając nas roześmiał się donośnie, jakbyśmy byli gdzieś na łące w czasie sianokosów.

- Cóż to, kapitanie? - krzyknął. - Chcesz mi zastrzelić zdobyczny czas, który wiozę do ojczyzny?

W biegu wskoczył do transportu. Pociąg zacichł w głębi nocy. Odszedłem zostawiając oficera wpatrzonego w ciemność z naganem opartym na zgiętym łokciu.

W wiele lat później zamierzałem to wydarzenie, które mi natrętnie wracało na pamięć, przetworzyć na scenariusz opery. Wydawało mi się, że może ono dopomóc w znalezieniu formy bliższej dzisiejszym doświadczeniom ludzkim niż forma opery tradycyjnej. Chodziły mi po głowie różne pomysły zrodzone z dzisiejszych niepokojów sztuki. Awangardowa moda podpowiadała mi nawet tytuł. Orfeusz roku 1945 zapowiadał interesująco nową postać mitu podjętego raz jeszcze dla dokonania porachunków z tym wszystkim, z czym człowiek nie może się pogodzić. Współczesny Orfeusz przebiegał piekło minionych lat w pościgu za czasem, który zasługiwał na zgładzenie. W odróżnieniu od swego antycznego poprzednika nowy Orfeusz nie lękał się złamania zakazu. Przeciwnie, od początku spoglądał za siebie, aby zetknąć się oko w oko z tym czymś niewypowiedzianie strasznym w przeszłości i wymierzyć mu sprawiedliwość. Jedynie w ten sposób Orfeusz w pasiaku mógł przywrócić Eurydyce życie, a ludziom spokój sumienia.

Trzeba było wielu podartych kart, abym zrozumiał, że żadna sztuka, nawet tak niezależna jak muzyka, nie zdoła zastąpić rzeczywistości, czyli nocy, stacyjki oświetlonej nikłą lampą, pociągu wyładowanego grającymi zegarami i oficera, który do nich strzela.

Z nauki wyniesionej z takich konfrontacji starałem się korzystać przy spisywaniu tych wspomnień.