Krzysztof Teodor Toeplitz

«MŁAWA ATAKUJE»

 

 

Nigdy nie byłem w Mławie. Być może, jest to kwitnące miasteczko, o czysto wysprzątanych ulicach, przyzwoitym kinie lub kilku kinach, wzorowej klubokawiarni i czytelni, zaopatrzonej w rozsądnie dobrane nowości. Być może, w Mławie znajduje się pyszna restauracja, kultywująca, obok szybkich dań barowych, także lokalne przysmaki, jest tu boisko sportowe i basen. Powtarzam - być może, wszystko to mieści się w Mławie, a jeśli jeszcze czegoś brakuje, to, być może, sprawy znajdują się tam na najlepszej drodze, pod rozsądnym kierownictwem miejscowych władz i przy spontanicznym wysiłku miejscowego aktywu społecznego. Ale Mławie stała się krzywda - i na to już nie ma sposobu. Nie wiadomo, czy w Pacanowie kiedykolwiek podkuwano kozy albo czy świt w Pińczowie ma jakieś szczególne walory krajobrazowe. Ale mówi się, że "w Pacanowie kozy kują", a "w Pińczowie dnieje". Mówi się także o "jeżdżeniu do Rygi", chociaż nie wiadomo, co Ryga ma wspólnego z nagłą niedyspozycji! trawienną?

"Mława atakuje" to zwrot, z którym spotykam się teraz coraz częściej w mowie potocznej. Słyszę go wówczas, kiedy na dworcu kolejowym rozchełstany tłum faluje przy budkach z piwem, kiedy po ziemi walają się papiery, przemieszane z wszelkiego rodzaju nieczystościami, kiedy naciera bełkot i zaduch. "Mława atakuje", gdy informatorka, siedząca w okienku informacji, patrzy na pytających rybim okiem, żuje cukierek lub kawałek kiełbasy i nie zwraca uwagi na to, co się do niej mówi. "Mława atakuje", gdy stado kupujących rzuca się nagle na stoisko z jakimiś towarami, przepycha się, tłoczy, kłóci, tratuje, niszczy.

Przykro mi za mieszkańców Mławy, której, powtarzam, nie widziałem na oczy, ale w nazwie ich miasta lud upodobał sobie, nie wiedzieć czemu, synonim nieuniknionego, ale najbardziej chyba niebezpiecznego, procesu społecznego naszych czasów, którym jest gwałtowne wychluśnięcie na teren życia wielkich miast żywiołu małomiasteczkowego i podmiejskiego i jego niszczycielski pochód poprzez kiełkujące zalążki nowoczesnej cywilizacji.

Socjologowie wiedzą, jak i dlaczego to się stało. Wiedzą, że ową "Mławę" uruchomiła gwałtowna industrializacja, że powołała ją do życia instytucja chłoporobotnika, że wyzwolił ją proces oswobodzenia licznych grup ludności z zamknięcia społeczeństw wiejskich (a więc proces ich awansu) oraz równoczesna niemożność uchwycenia tego żywiołu w nowe koryta cywilizowanego społeczeństwa industrialnego (a więc zjawisko naszego zapóźnienia). Wiedzą również albo pocieszają się, patrząc w dalekie perspektywy, że "Mława" się "utrzęsie", uładzi, ucywilizuje. Że zdominuje ją proces społecznej organizacji i postąp kultury. Takie przynajmniej stawiają horoskopy.

Chwilowo jednak ów "atak Mławy" wygląda poważnie. Co więcej - poza spektakularnymi widowiskami - przynosi on ze sobą postawą psychiczną, która znajduje sobie wygodne miejsce nie tylko pod wyszarganym, ongiś odświętnym garniturem, ale także pod białą koszulą z krawatem. Jest to postawa lekceważenia. Jest to postawa tępej pewności siebie, postawa: "A co? nie podoba się?" i postawa: "No, co mi zrobisz?". Jest to również ów słynny "tumiwisizm", którego źródła, jak mi się wydaje, są znacznie głębsze niż po prostu, nie wiadomo skąd wzięty, konglomerat lenistwa i niechlujstwa.

Skąd się bowiem naprawdę bierze ów "tumiwisizm"? Proszę mi nie mówić, jak to się często zdarza, że jego jedynym źródłem jest przekonanie, że "i tak nic się nie da zrobić" - bo to, bo owo, bo dziesiąte. Jest to tłumaczenie fałszywe i bałamutne, choć efektowne, które na domiar złego czyni z "tumiwisizmu" produkt rzekomo makiawelicznej przebiegłości umysłowej, podczas gdy w rzeczywistości jest on właśnie wytworem umysłowego bezwładu. Jest rzeczą znamienną, że inwazja "Mławy" staje się wyraźniejsza tam, gdzie coś się robi, coś rusza, zwłaszcza w zakresie nakładów na nowoczesny świat usług, z którym "Mława" kontrastuje najżywiej.

Oto leży przede mną wycinek z gazety, opowiadający o inauguracji nowego "kombinatu gastronomicznego" pod nazwą "Astoria" w mieście Lublinie. "W centrum miasta - pisze gazeta - oddano do użytku kilkupiętrowy budynek, mieszczący restaurację na osiemdziesiąt osób, kawiarnię na sto dwadzieścia osób i bar o stu miejscach." A więc, jak widać, mamy tu do czynienia z przejawem postępu, bo inwestycja wygląda imponująco. Aliści, jak czytamy dalej, ów "kombinat gastronomiczny ma już swoją historię. Wybudowano go aż z dwuletnim opóźnieniem. Za bałagan i ślamazarstwo panujące na budowie dyrektor Lubelskich Zakładów Gastronomicznych i kierownik budowy zostali zwolnieni ze swych stanowisk." Ten feralny początek zyskał swoje przedłużenie w dniu inauguracji lokalu i w tym właśnie uroczystym momencie "popsuła się winda, zatkała w całym budynku kanalizacja, zepsuły się niemal wszystkie lodówki, do ekspresu kawowego nie dopłynęła woda. Nieczynny był także piekarnik ciastek, gdyż zapomniano zainstalować wyciąg spalin."

Oczywiście w wypadku lubelskiej "Astorii" można powiedzieć, że w ten oto sposób odezwały się duchy zwolnionego dyrektora i kierownika budowy. A więc przenieśmy się gdzieś indziej, na przykład do Warszawy, do nowego wspaniałego portu lotniczego. Port ten działa już niemal rok, a więc z budową wszystko było w porządku. Spróbujmy jednak wejść do mieszczącej się tu kawiarni - nie tej za punktem kontroli paszportowej, dla odjeżdżających, lecz tej "po naszej stronie", dla wszystkich.

Oczom naszym ukaże się tu rząd stolików, przy których siedzą jacyś ludzie, oczekujący w pokorze na kelnera, ale jeden stolik będzie tu naprawdę wesoły i dobrze obsłużony - jest to stolik, przy którym siedzą kelnerzy i kelnerki, gwarząc wesoło i opędzając się od natrętnych klientów.

Byłem tu parę razy i widok ten był dla mnie zawsze pasjonujący. Oczywiście nie ośmielę się powiedzieć, że w żadnej kawiarni czy restauracji na świecie kelner nie siedzi na sali, ale stoi, a jeśli już chce usiąść, to albo gdzieś na zapleczu, albo przy służbowym stoliku w pobliżu kontuaru i że nigdzie nie wyłoni się nagle na środku sali szatniarz lub kucharz w poplamionym fartuchu, włączając się swobodnie do towarzyskiej konwersacji biesiadujących kelnerów i kelnerek; zgłaszanie takich pretensji narazić mnie może na zarzut braku szacunku dla człowieka pracy, chociaż sam się za takiego uważam, nie żyjąc z dywidend ani procentu od kapitału. Ale będę się upierać, że zadaniem kelnera jest jednak przede wszystkim obsługa klientów, że życie prywatne natapirowanych panienek z lotniskowej kawiarni nie powinno toczyć się kosztem obsługiwanych, którzy czują się tu nie gośćmi, lecz intruzami. Słowem, że model, który się nam tu proponuje, jest modelem gospody wiejskiej, tyle że odartym z folklorystycznego autentyzmu i bezpośredniości.

Niedawno przeczytaliśmy też w gazecie, że w kawiarni "Stolica" w Stolicy, gdzie do niedawna odbywały się słynne "Podwieczorki przy mikrofonie", pojawiły się na sali szczury. Dochodzi tam podobno do pociesznych scen, kiedy przestraszone panie wskakują na stoliki, a dziennik, bez żadnego komentarza, podał, że kawiarnia zaprzestała serwowania ciastek, aby szczury nie mogły się nimi odżywiać...

Wiadomo, że takich przykładów można cytować setki. Niestety, obca mi jest również wiara w to, że jeśli je "napiętnuję", sprawa ruszy jak z kopyta i wszystko zmieni się na lepsze. Tym natomiast, o co chodzi mi naprawdę, jest wykazanie, że wszystkie te wypadki mają swoje wspólno źródło we wspomnianym "ataku Mławy" i związanej z nim postawy psychicznej, której nie tylko się u nas nie atakuje, ale również nazbyt często usprawiedliwia różnymi demagogiami.

Bo właściwie dlaczego tak fatalnie wypadła inauguracja lubelskiej "Astorii"? Wypadła tak dlatego, że, jak rozumowano, wystarczy przecież, jeśli w tym kombinacie zapcha się jakoś osiemdziesiąt gęb w restauracji, sto dwadzieścia w kawiarni i sto w barze. I po co tu komu ciastka, lodówki, kawa z ekspresu? Natapirowanej panience z lotniska wystarczy, że w końcu jej klient dostanie swoją lurę - po co mu jeszcze pokazywać, że jest gościem? Szczury w "Stolicy" zanim zaatakowały salę, musiały przecież spacerować po zapleczu, musiano o nich wiedzieć, ale dlaczego, skoro były dobre dla zaplecza, nie są dobre dla sali?

"Tumiwisizm" jest produktem osobliwego rozziewu kulturalnego pomiędzy zewnętrznym awansem cywilizacyjnym - a więc, że "Astoria", a więc, że lotnisko, a więc, że "Stolica" - a nietkniętym żadną kulturalną i cywilizacyjną potrzebą duchem, przepraszam, "Mławy". Jest przy tym, jak sądzę, niepokojącym ostrzeżeniem dla naiwnej wiary, że rzecz "utrzęsie się" sama przez się, po prostu przez przyrost rozmaitych cywilizacyjnych urządzeń. "Mława" może egzystować w gospodzie, ale może także egzystować na lotnisku, na nowoczesnym dworcu, wśród marmurów równie dobrze jak wśród łopianu. Wszystko, do czego kulturalnie nie dorasta, zbywa swoim dumnym hasłem: "A co? nie podoba się?" I jeśli nie zrozumiemy jej istoty - nie będziemy zdolni przeciwdziałać jej atakowi.

 

21.IX.1969 r.