Gazeta Wyborcza - 21/08/2003
BUSZUJĄCY W EKSPOZYCJI
Z KAZIMIERZEM KUTZEM ROZMAWIA ANNA ŻEBROWSKA
Bo miłość, proszę pani, nie zna granic przyzwoitości i za każdym razem szuka sobie własnych form wyrazu
Lubi Pan pisać o kobietach, i są to niemal wiersze.
Zainteresowanie kobietami to moja ułomność. Na Śląsku, w robotniczym środowisku, gdzie się wychowałem, kobiety bardzo szanowano. Panowały jednak surowe obyczaje i mężczyznom nie wypadało się ujawniać z uczuciami i emocjami. A ja pod tym względem zawsze byłem nienasycony, takie było moje kalectwo. Nie jestem przecież wysoki, przystojny, ale jeśli na horyzoncie pojawiało coś wdzięcznego - leciałem jak ćma w ogień. I natychmiast kwieciście przemawiałem do obiektu: że jest piękna, cudowna, jedyna... Od małego niesłychanie elektryzowało mnie żywe piękno.
Pączek róży albo milusi piesek?
Nie, nie, zwracałem uwagę tylko na dziewczynki! Na ulicy, w sklepie, gdziekolwiek. W podstawówce przeczytałem, że w przyszłości kobiety nie będą miały piersi: zanikną im na skutek noszenia biustonoszy i złych wpływów cywilizacji. Okrop-nie cierpiałem z tego powodu, nocą prześladowały mnie koszmary. Matka miała ze mną krzyż pański, w otoczeniu traktowano mnie jak odmieńca. Ciągle byłem upominany i zawstydzany. Lecz dziewczynkom to się podobało, moje zainteresowanie było natychmiast odwzajemniane.
Pierwszy pocałunek?
Z Emilką Kosmalówną, sąsiadką z rodzinnych Szopienic. Mieliśmy po trzy-cztery lata i całowaliśmy się w stodole jej ojca. Przepełniała mnie błogość, więc wznosiłem wzrok ku górze, a tam, pod dachem, przezorni gospodarze trzymali dla siebie dwie trumny. Obejście Kosmalów w ogóle ogromnie mnie fascynowało, bo była to chłopska zagroda, rarytas na górniczym Śląsku: ojcowizna, gospodarstwo, jakiś sprzęt rolniczy. I nieosłonięty wychodek dla dzieci - dwa otwory w desce, dokąd biegaliśmy z Emilką wspólnie załatwiać naturalne potrzeby. Bo miłość, proszę pani, nie zna granic przyzwoitości i za każdym razem szuka sobie własnych form wyrazu.
Pan to oczywiście zmyślił?
Nic a nic. Może to dziwne, ale najbardziej intensywnie pamiętam olśnienia z dzieciństwa. Po Emilce zakochałem się w dziewczynce z przedszkola u zakonnic, dokąd posłała nas mama. Przedszkole miało w sobie coś z kościoła, mieściło się przy cmentarzu, w pseudogotyckim budynku klasztornym. Moja prześliczna ukochana miała na imię Hanka. Ale przedszkolny rygor, te siostrzyczki zakonne, które nas pilnowały, i stale obecne poczucie grzechu sprawiły, że bałem się do niej choćby podejść. Cała znajomość i miłość to było moje zapatrzenie. Okropnie lubiłem na nią patrzeć. I tyle. Bo w innych sytuacjach, gdy wymykaliśmy się spod kontroli wzrokowej rodziców, moje kontakty z dziewczynkami szły dalej i szybko bawiliśmy się w lekarza.
W przedszkolu u zakonnic?
Nie, przecież mówię, że w przedszkolu się bałem. Ale tak w ogóle moje dziecięce fascynacje szły w kierunku badania anatomii dziewczynki.
Podnosił Pan im spódniczki?
One to bardzo lubiły, to była niewinna zabawa! A w przedszkolu dopiero na koniec roku zrobiono bal kostiumowy. Przez cały rok szykowaliśmy przedstawienie teatralne - ja grałem krasnoludka, bo byłem mały. To był mój pierwszy kontakt z teatrem, cudowny, bo te kostiumy i przebieranki. A po przedstawieniu, na balu, ukryty za maską, miałem świadomość, że mogę nie tylko patrzeć, ale dotknąć swej ślicznej i z nią zatańczyć. Rok na to czekałem, rok... Do dzisiaj pamiętam to uniesienie erotyczne, my w kostiumach i maskach krążymy w tańcu. Już potem nic większego mnie w życiu nie spotkało. Po latach zobaczyłem piękny film Zefirellego "Romeo i Julia" i podczas sceny balu, gdy Romeo wrócił do Werony, doznałem w kinie szoku: że ja to upojenie już przeżyłem.
A pierwszy kontakt nieplatoniczny zapamiętał Pan?
Jakżeby nie! Miałem 14 lat i wywieziono mnie na prace przymusowe do Niemiec. Trafiłem do gospodarstwa rolnego pod dzisiejszym Bolesławcem, gdzie poza właścicielem były same kobiety. Młode Niemki z dobrych domów, jakieś córki wójtów, porządne dziewczyny. To było nowoczesne gospodarstwo, lekka praca, mili właściciele, dobrze mnie traktowano. Miałem pokoik obok pięciu dziewcząt o kilka lat starszych ode mnie. Panowała atmosfera zagęszczonej kobiecości, bo to rok 1943, wszyscy mężczyźni są na wojnie. Wokół miasta grasowały gangi kobiece, które gwałciły i nawet mordowały mężczyzn. Krążyły na ten temat niesamowite informacje. I pewnego razu z okazji jakiegoś niemieckiego święta narodowego właściciel gospodarstwa, bardzo miły pan, poczęstował swoje pracownice domowym winem. Moje sąsiadki się schlały, przyszły w piątkę i najzwyczajniej w świecie mnie zgwałciły. Jestem, jakkolwiek by na to patrzeć, ofiarą hitleryzmu.
Opierał się Pan?
O tyle, o ile. Leżałem w łóżku, dziewczyny od dawna znałem, dwie były bardzo ładne. Powiem pani, że marzyłem o tym, żeby je przelecieć. Jak się ma 14 lat... A tutaj przyszły w piątkę, na wspaniałym luzie, jak te "Kąpiące się" u Picassa... Wyzwolone, roześmiane, obsiadły łóżko, zaczęły mnie obmacywać, ja się podnieciłem. I to się stało z tą jedną, która chciała najbardziej, która po prostu nie wytrzymała... Ogromna, taki wielki babus, nie pamiętam, jak miała na imię, ale pamiętam świetne młode cielsko.
Na oczach czterech kobiet przespał się Pan z piątą?
Przecież one mnie trzymały! Za ręce i nogi. Wśród żartów i chichotów, bo nie był to gwałt na chama, tylko taka trochę zabawa. Zaraz po fakcie dałem dyla z pokoju, żeby ochłonąć, one też się przeraziły i wytrzeźwiały. Bo zrobiły coś, na co w normalnych warunkach by się nie zdobyły, to były przyzwoite dziewczyny, bardzo moralne... No, ale mimo wszystko stałem się ofiarą wojny. Byłem seksualnie molestowany.
Wystąpił Pan o odszkodowanie?
Teoretycznie mógłbym - zesłano mnie na roboty przymusowe. Ale do głowy mi to nie przyszło, bo był to najciekawszy rok w moim życiu. Byłem bystrym chłopcem i właściciele majątku chcieli mnie nawet adoptować. Szybko przejąłem wiele ich obowiązków, między innymi trzymałem za mordę te dziewczyny. Niedaleko były koszary i jak chłopcy odjeżdżali na front, dostawali przepustki i wpadali się pożegnać. A ja rano, przed wspólnym śniadaniem, sprawdzałem, czy wszystko w obejściu jest porządku, i pod ławkami w sadzie trafiały mi się prezerwatywy. Odwoływałem wtedy dyskretnie dziewczynę, u której był nocny gość. "Słuchaj - mówiłem - to trzeba posprzątać, zanim szef zobaczy". Byłem wobec nich lojalny, a one mi się odwzajemniały ciepłem i przyjaźnią.
Gwałt się nie powtarzał?
Nie, bo zakochałem się w innej. Mieszkała daleko w leśniczówce i w wolne niedziele odprowadzałem ją z kościoła, spacerowaliśmy po łąkach. To było bardzo romantyczne. Miała prześliczne warkocze, ale była za młoda, więc nic między nami nie było. Takie czysto poetyckie, fantastyczne przeżycie. Niedziela kojarzyła mi się z wyprawą, pięć-sześć kilometrów, do leśniczówki, ona wychodziła i łaziliśmy po tych pięknych łąkach, nad rzeką.
Czy zakochując się, ma Pan jakieś konkretne oczekiwania? "A z kobiet dużą blondyną ty bądź"?
W gruncie rzeczy to nie ma znaczenia. Poza tym, że oczywiście lubię młode istoty.
16 lat?
Trochę więcej.
Trzydziestka?
Trochę mniej. Chodzi o tę fascynację świeżością.
Przepraszam Pana, że nie wyjdę, ale jestem służbowo. Napisał Pan niegdyś, że nęcą go dziewice "jako potencjalne nieszczęście".
Zadawanie się z kobietami nigdy nie uchodzi bezkarnie. Bo to istoty przewrotne, mają swój rozumek i potem zawsze są komplikacje. Ale tak musi być.
Próbowały Pana usidlić?
W końcu mam trzecią żonę.
A chodzą słuchy, że miał Pan więcej żon niż Henryk VIII.
Przesada, wymyślił to Tadeusz Konwicki, człowiek chorobliwie nieśmiały. Gdy był kierownikiem literackim zespołu filmowego, przyjeżdżał na plan i widział mnie w różnych sytuacjach. To prawda, że w pracy - reżyser to w tym sensie dobry zawód - byłem zawsze w stanie ciężkiego romansu. Miłość to bardzo ważne źródło energetyczne i każdy mój film ogrzewała fascynacja jakąś kobietą, niekoniecznie aktorką. Ale cokolwiek mówi Konwicki, mój pech polegał na tym, że zamiast dążyć do konsumpcji - strasznie długo buszowałem w ekspozycji. Uwielbiałem to napięcie erotyczne, uwertura była u mnie dłuższa od całej symfonii. A ponieważ jestem człowiekiem, który nie widzi potrzeby udawania, wszystko to było jawne i dość bezwstydne. Ja się tego nie wstydziłem, bo to się mieściło w ramach mojego poczucia wolności, no!
Ponoć w łódzkiej szkole filmowej nawet urodzeni amanci uznawali, że od przygadywania dziewcząt jest Kazio Kutz.
Bo ja jestem tak zwany babiarz.
Był pan lepszy od Cybulskiego, od Wajdy?
Też pani porównała! Wajda nigdy się nie ubiegał o kobiety, to one się nim zajmowały. Zbyszek Cybulski to co innego, był strasznie kochliwy i pięknie bajerował, ale był typem gawędziarza: zwykle zasypiał w momencie, kiedy należało przystępować do działalności czynnej. A ja zawsze lubiłem kobiety i one mi się odwzajemniały. I nie chodzi o to, by kobieta była piękna. Czasem jest brzydka dziewczyna, ale jak wstanie, poruszy się, ma taką grację, taką emanację fizyczną i duchową...
Czy nie bywało tak, że bogini otwarła usta i okazała się głupią gęsią?
To nie ma nic do rzeczy, czasem głupota jest wielką zaletą. Życie reżysera filmowego to nieustanne kłębowisko emocji i burza w mózgu. By zrobić dobry utwór, trzeba się niesłychanie skupić, rozwinąć wyobraźnię. Do tej burzy kobiety nie są mi potrzebne, wręcz nie mogę się z nimi dzielić swoimi przemyśleniami, bo je to po prostu nudzi. Trzeba rozmawiać o tym, co je zainteresuje. Nie tylko obsypywać komplementami, ale poświęcać czas, wypytywać, rozmawiać.
Ma Pan jakiś opracowany schemat pytań?
To się toczy naturalnie. W tej dziedzinie nic się nie powtarza po raz drugi. Zaczynam od tego, by się dowiedzieć, kim jest i skąd. Gdzie się urodziła, co robi, co chciałaby robić. Jest to bezinteresowna ciekawość okazywana drugiemu człowiekowi. Wtedy ten drugi człowiek zaczyna także przejawiać mną zainteresowanie, a że jest kobietą - odczuwam wielką przyjemność. Flirt wcale nie musi się kończyć łóżkiem, najważniejszy jest ten dezodorant niepowtarzalnego erotyzmu... Smak konsumpcji jest tym lepszy, im ciekawsza i dłuższa była ekspozycja. Ja pod tym względem zawsze byłem nienasycony.
Teraz Pan nie jest?
Teraz, jak mówią starzy tenisiści, już nie walczę na korcie centralnym. Ale wrażliwość na kobiety mi pozostała i to moje dobrodziejstwo. Dlatego, że się nigdy nie nudzę, na ulicy, w korku... Zawsze jak w polu widzenia pojawi się coś pięknego, cieszę się jak szczeniak. Oglądam się, a tu gromada młodych dziewczyn, cały tabun... Cholera - myślę (przepraszam za trywialność) - kto to będzie obrabiał? I taki jestem szczęśliwy, że ja już nie muszę wchodzić na korty.
Wicemarszałek Senatu ogląda się za dziewczynami?
Oglądam się bezczelnie, bo uważam, że w ten sposób oddaję im szacunek. Oceniam i doceniam błyskawicznie, bo mam oko zawodowe, badacza behawiorysty... Czasy i moda też mi sprzyjają: w porównaniu z moją młodością poziom bezwstydu u kobiet cudownie wzrósł. Łażą po ulicach obnażone, po prostu jak je Pan Bóg stworzył: noga, dekolt, pępek. Fajnie umalowane, nastawione na to, żeby się pokazać w całej krasie... Dla mnie, mężczyzny w sile wieku, to jakby nagroda za pracowite i uczciwe życie. Mam nadzieję, że taka starość jest zapowiedzią raju i podobne widoki zobaczę w niebie.
Ba, im jestem starszy, tym więcej piękna odkrywam u starszych kobiet. Na przykład bardzo późno poznałem śp. Monikę Żeromską - jakaż to była niezwykła kobieta. Malarka, z bogatym wnętrzem i młodzieńczą postawą wobec rzeczywistości i cała aż nasycona miłością do ojca. Więc bywa u mnie i tak.
Poniósł Pan w życiu jakąś spektakularną klęskę?
Po pierwszym roku studiów, gdy wyjechałem do swoich Szopienic. Żeby pobyć na wakacjach, z kolegami szkolnymi chodziliśmy grać w siatkę do klubu sportowego. Jeździliśmy po całym Śląsku na mecze towarzyskie. No i wymyśliliśmy, że fajniej będzie, jeśli powstanie sekcja dziewcząt, żebyśmy razem wyjeżdżali. Koledzy stwierdzili, że tylko ja to zorganizuję, bom babiarz, umiem uwodzić, poza tym jestem studentem szkoły filmowej, żadna mi się nie oprze.
I sekcja damska powstała?
Błyskawicznie. Akurat odbywał się jakiś festiwal, wystawiono tancbudy i młodzież przychodziła potańczyć. "Idziemy po treningu szukać wśród tańczących" - powiedziałem chłopakom i postawiłem warunki: musi być ładna i po średniej szkole. Żeby nie była za głupia, bo czasem trzeba z nią pogadać, no... I na następny trening przyszło 15 dziewcząt, bardzo chętnych, bo one też szukały jakichś atrakcji. Koledzy dali mi najlepsze swoje ciuchy, zrobili zrzutkę, żebym dobrze wyglądał, i kazali je trenować.
Lis miał pilnować kurnika?
Ależ się męczyłem!... To trenerstwo było najgłupszym pomysłem w moim życiu: 15 dziewcząt, które się o mnie ocierają, wpadają mi w ręce, a ja nie mogę żadnej tknąć. Zaciskałem zęby, trenowałem, ale jak to zwykle bywa - dziewczyny zaczęły się do mnie przywiązywać. Coraz atrakcyjniej się ubierały i po treningach czekały to pojedynczo, to w grupach... Wychodziłem z szatni i zbierałem je po drodze jako te perły rozsypane. Prowadziłem do baru mlecznego, stawiałem im mleko i ulatniałem się. A czasem szliśmy do mojego ogródka, który mieścił się tuż za stadionem, lecz trzeba było przedefilować przez całe osiedle. Na Śląsku w lecie wszyscy siedzą w oknach i mają niezły ubaw: idę ja, a za mną 10-12 dorodnych dziewcząt. Przyprowadzałem je do ogródka, wyrywałem marchewki, częstowałem i odprowadzałem dziewczyny do centrum. Na placu pod kościołem trochę jeszcze gadaliśmy i fru... żegnałem się.
Na razie same sukcesy.
Rzecz skończyła się jednak okropnie. Po miesiącu jedna spytała, czy może przyjść z koleżanką, która dobrze gra w siatkówkę i wróciła właśnie z wakacji... Przyszła tak zjawiskowa dziewczyna, że mnie, całego nabuzowanego erotycznie, zatkało. Tego wieczoru złamałem się moralnie jako trener. Odprowadziłem swoje podopieczne, pożegnaliśmy się, wracam do domu - a ta cwaniara na mnie czeka. Zachowując przytomność umysłu, poszliśmy w odległą część miasta, do parku. Ledwo usiedliśmy na ławce - rozpętała się burza, przemoczyło nas do nitki... Jak tamta piętnastka dowiedziała się o naszym tete-a-tete - nie wiem do dzisiaj. Był to już koniec treningów, następnego dnia przyszli przedstawiciele klubu przejąć sekcję - a sekcji nie ma.
Dziewczyny nie przyszły?
Ani jedna! Ależ mnie koledzy opieprzali! Po wakacjach wróciłem do Łodzi i profesor Antoni Bohdziewicz kazał się nam na zajęciach wyspowiadać, czy spędziliśmy czas z pożytkiem dla przyszłego zawodu. Jak doszło do mnie i opowiedziałem o swojej tragedii, wszyscy tam mało nie umarli ze śmiechu. Bohdziewicz uznał, że tylko ja miałem wakacje godne przyszłego reżysera, ale nie było to dla mnie żadną pociechą.
A jak wybierał Pan potem aktorki do filmów?
Klasycznym przykładem był mój drugi film - "Nikt nie woła". Trzeba pamiętać, że telewizji nie było i całe targowisko próżności kłębiło się wokół wytwórni filmowych. Wybór damskiej obsady do filmu emocjonował niczym wybory prezydenckie i przypominał manewry wojskowe z podchodami, intrygami: ta czy tamta; moja faworytka czy twoja. Filmowe samce prowadziły swoje kartoteki, doradzały, kogo i skąd wezwać. Na casting, jak to się dzisiaj nazywa, zjeżdżały się młode aktorki i studentki szkół teatralnych z całej Polski. Pamiętam, że w zdjęciach próbnych do "Nikt nie woła" brała udział bardzo młoda Beata Tyszkiewicz, początkująca Ela Czyżewska... A zdjęcia próbne to zawsze okropne napięcie, za to, żeby zagrać w filmie, można było wiele oddać. Ale że film miał być niekonwencjonalny, jako miłośnik ekspozycji miłosnej zrobiłem test. Zebrałem tych kilkanaście aktorek, wymyśliłem scenkę, oczywiście erotyczną, bardzo śmiałą jak na koniec lat 50. Wszystkie odgrywały ją z wielkim zaangażowaniem, bardzo się starały. A gdy tylko wyłączano kamerę, podchodziłem do każdej z aktorek i, dziękując, podawałem rękę. Robiłem test dłoni.
Poda rękę ulegle czy hardo?
Tylko w jednej dłoni nie było propozycji - u Zosi Marcinkowskiej. Tylko jej dłoń nie mówiła: jestem gotowa na wszystko. Dlatego wybrałem ją do tej roli.
Po czym ją Pan w sobie rozkochał?
Nie, myślę, że to była fascynacja dziewczyny po ciężkich przejściach. To była tajemnicza sprawa, jakiś toksyczny związek z ojczymem, o czym nie wiedziałem. A ponieważ film mówił o pierwszym uczuciu, rozmawiając z nią godzinami, wyprowadziłem ją z dołka psychicznego. Traktowała mnie trochę jak psychoterapeutę. Dopiero potem zrozumiałem, dlaczego inaczej podała dłoń: to był uścisk dziewczyny głęboko zranionej w najbardziej intymnej sferze.
Dalszy jej los był tragiczny - po kilku latach popełniła samobójstwo.
Do dziś mam w sobie pewien niepokój, czy nie za mało dla niej zrobiłem. Być może gdybym stracił głowę i ożenił się z nią, nie zabiłaby się. W historii kina są setki przykładów, że praca reżysera z aktorką staje się obopólną fascynacją, przenosi się na sferę prywatną. Ale nie miałem intencji uwodzicielskich, zresztą byłem pół roku po ślubie i te rzeczy nie wchodziły w rachubę. Tymczasem zdjęcia się skończyły, musiałem montować film, nie mogłem już poświęcać Zosi kilku godzin dziennie. A ona nie umiała wyjść z wytwórni, wyjechać z Wrocławia, nie mogła się ode mnie oderwać psychicznie. Zaczęło do mnie dochodzić, że chyba przekroczyłem pewną granicę, może kompetencji, może władzy reżyserskiej. Potem już bardzo uważałem, by do tego nie dopuścić.
Dobrze jest sypiać z aktorką czy lepiej tego nie robić?
Dla mnie, cały czas to podkreślam, najważniejsza jest emocja erotyczna, nie konsumpcja. Dlatego miałem zasadę, żeby w trakcie kręcenia filmu nie spać z aktorką. Trzeba ją wprowadzić w trans niemal erotyczny, żeby pobudzać jej energię - dla sztuki, dla kina. Bardzo rygorystycznie przestrzegałem też zasady nietykania aktorki przez męską część ekipy. Bo kiedy pompowałem w tę młodą istotę energię, ona rozkwitała wewnętrznie i zewnętrznie i była tak pobudzona, że sama szukała obiektu. Mogła dać byle jakiemu. Zwoływałem wtedy współpracowników i zapowiadałem, że nie wolno im z tego skorzystać, że to zachowanie nieprofesjonalne, brak zawodowstwa.
Słuchali się?
Raz operator nie wytrzymał. Dla filmu nie miało to znaczenia, był koniec zdjęć, ale dla dziewczyny skończyło się fatalnie. Miała chłopaka, była wcześniej poważnie zaangażowana uczuciowo, a ten operator to popsuł. Opierdoliłem go straszliwie, w rezultacie niewiele w zawodzie dokonał. W najgorszej sytuacji są drudzy operatorzy, bo oni cały czas oglądają dziewczynę przez wizjer kamery, widzą, jak rozkwita. I są najbardziej narażeni na niebezpieczeństwo stracenia głowy. Ale to jest praca, taka praca. Przewspaniała.
Z kim najbardziej lubił Pan rozmawiać o kobietach?
Ze Zbyszkiem Cybulskim, którego uwielbiałem. Z Wojtkiem Kilarem, póki nie był taki święty.