Archiwum | |
Życie
z dnia 2001-12-29
Modernizacja w Polsce jest już nie do zatrzymania
O tym, co pcha modernizację do
przodu, o powodach, dla których Polacy jej nie kochają, oraz o tym, że
jest ona dziś przedsięwzięciem prawicowym z Januszem Lewandowskim rozmawia
Robert Krasowski
Janusz Lewandowski: Był taki okres, tuż po 1989 roku, kiedy Polacy pokochali modernizację. Ale platonicznie, przez szybę, póki nie przyszło do płacenia kosztów. Przez ten krótki czas hasła cywilizacyjnego awansu cieszyły Polaków. Potem przyszła krytyka. Z prawa i z lewa. Z lewa, bo zanegowano i niszczono "dorobek" PRL-u. Z prawa, bo uznano modernizację za przyjęcie cudzych standardów, obcych wzorów, potraktowano ją jako coś wrogiego rodzimej kulturze. Podobnie, jak dwieście lat temu najazd oświeceniowej francuszczyzny na sarmackie obyczaje. Walka z obcymi wpływami kulturowymi bywa zasadna. Natomiast walka z naprawą gospodarki w momencie, gdy wszystkim najbardziej doskwierają właśnie wady gospodarki, wygląda bardzo dziwnie. Polacy nie mają wielopokoleniowej pamięci funkcjonowania rynku. Było kilka zrywów, ale nie utrwaliły się one w postaci genetycznego zapisu. Nie zostało nam przekazane doświadczenie życia w świecie, którego elementami są wolność, przyzwolenie na bogacenie się, poleganie na indywidualnej zapobiegliwości. A także zmienność koniunktury, bezrobocie i coraz lepsze rozumienie praw ekonomii. Socjalizm, tu akurat wspomagany przez katolicką nieufność wobec zysku i przedsiębiorczości, wyjałowił kulturową glebę gospodarki rynkowej. Jest to spuścizna, która ułatwia karierę populistom, a utrudnia akceptację gospodarczych konieczności. Jaki był charakter sprzeciwu wobec modernizacji, plebejski czy elitarny? Głównie plebejski, wręcz parafialny. Ale nie brakło odmowy ze strony elit, która brała się z niechęci wobec kapitalizmu nuworyszów. Był to zasadny odruch? Kapitalizm w pierwszym pokoleniu nie jest estetyczny. Od elit można było oczekiwać zrozumienia, że tak musi być. Ale wystarczy spojrzeć na Polaków portret własny, jaki kreślą literatura i kino po roku 1989, by nabrać wstrętu do nowej rzeczywistości. Zaludniają ją kombinatorzy i cwaniacy, a nie przedsiębiorcy, zaś działalność publiczna jest paradą oszustów i dorobkiewiczów. Nie jest to zwierciadło, ale krzywe zwierciadło. Rodzący się ład gospodarczy to coś więcej niż bazarowa subkultura, a gruntowna przebudowa ustroju to coś więcej niż polityczne kuglarstwo. Ten wykrzywiony obraz jest projekcją lęków własnych twórców kultury, którzy wypadli ze sfery budżetowej i są skazani na kaprysy rynku. Dzielę ich lęki, gdy widzę, jak tandeta i komercja wypierają kulturę wyższą, ale to nie usprawiedliwia pozy intelektualisty, obrażonego na świat. Obrażone elity uczestniczą niechcący w delegitymizacji nowego porządku i wzmagają nostalgię za ancien regimem. To powód, by znielubić liberalną doktrynę. Czemu jednak w biednym kraju zlekceważono także elementarne konieczności gospodarcze? Czemu ich obronie przypisano czysto ideologiczne motywacje? Polski skręt w kierunku kapitalizmu dokonał się pod parasolem "Solidarności", ale w niezgodzie z solidarnościową utopią samorządowej gospodarki i demokracji bezpośredniej. Mamy twarde realia rynku zamiast niespełnionej obietnicy socjalizmu, o którą upomniał się robotniczo-plebejski nurt "Solidarności". W tym sensie liberalna modernizacja była nadużyciem historycznego mandatu. Tym łatwiej było przezywać liberalnym doktrynerstwem to, co było w istocie przywracaniem racjonalnego ładu gospodarczego. Ale w trakcie modernizacji Polacy dowiadują się, że chodzi o coś więcej. Ale owo więcej wiążą z szokiem, jakiego doznali. Stąd coraz większe sukcesy coraz śmielszego sprzeciwu wobec modernizacji. Lęk i rozczarowanie zrodziły karierę Tymińskiego i jego następców, potępiających cały dorobek III RP. Społeczne lęki były racjonalne? Socjalne lęki są faktem. Klimat niepewności jest zresztą dość powszechny na progu XXI wieku. Cóż dopiero na wschodzie Europy, gdzie życie społeczne zostało odmrożone po 50-ciu latach socjalizmu. Zawalił się stary świat i trzeba się odnaleźć w nowym. Ale marzenia pozostały. I ich warunek, czyli naprawa gospodarki. Mimo to poparcie dla modernizatorów słabnie. Transformacja to coś więcej niż zmiany pogody, to była gwałtowna zmiana klimatu. W Polsce nie było rewolucji sensu stricto, za mało było symbolicznej dekomunizacji, ale tempo zmian instytucjonalno-prawnych było prawdziwie rewolucyjne. Ruchy obronne, w tym niechęć wobec modernizatorów, były więc zrozumiałe. Również to, że wyrosły okopy polityczne w obronie status quo. Tę rolę przejęły m.in. związki zawodowe, które wcześniej były formułą społecznego buntu. Status quo zawsze musi być bliższe? Nie. Socjalizm był Polakom obcy. Ale problem zaczyna się wraz z końcem "miodowego" okresu przemian. Okazuje się, że interesy status quo są namacalne, teraźniejsze, lepiej politycznie zorganizowane, zaś reformator działa w imię przyszłości, czyli czegoś odległego, niepewnego. Reforma ustrojowa ma rozproszonych i niezorganizowanych beneficjentów. Rozwierają się - nie tylko w Polsce - nożyce między dziejową i ekonomiczną potrzebą zmiany a słabością jej zaplecza politycznego. W Polsce widać to jak na dłoni, od szkolnictwa po górnictwo. Dlatego w Europie Środkowo-Wschodniej mandat polityczny na reformy zdobyli jedynie ci, którzy potrafili ubrać je w populistyczne slogany. Przede wszystkim Vaclav Klaus w Czechach. Chociaż jego wersja prywatyzacji była gorsza od naszej, on jeden obronił się w demokratycznych wyborach i z ministra finansów stał się premierem. Dlaczego polscy reformatorzy wzdragali się przed populizmem? Była to generacja ludzi, która w latach 70. i 80. dawała świadectwo prawdzie. Dla nich przeskok w stronę demagogii był zbyt karkołomny. Co nie usprawiedliwia "dziecięcej naiwności" mego pokolenia reformatorów w zakresie socjotechniki rządzenia. Jaki populizm lepiej służy modernizacji? W XX wieku modernizacja kojarzyła się z lewicą, która jednak pod koniec stulecia straciła bezpowrotnie swój mit pozytywny. Socjalizm jako całościowy projekt zbankrutował na Wschodzie, a jako nadmiar opiekuńczości stał się kulą u nogi Zachodu. Inicjatywę przejęła prawica, ale nie w imię nowej utopii, tylko w imię powrotu do sprawdzonych, liberalno-konserwatywnych zasad. W dodatku dobrze opakowanych. Wystarczy spojrzeć na sukcesy Reagana czy Thatcher. Potrafili przemówić do społeczeństwa ponad głowami elit, językiem prostych prawicowych haseł - zmniejszenia biurokracji, podatków, wyzwolenia inicjatywy. Byliśmy marnymi uczniami Thatcher. W Polsce modernizacja pojawiła się w wersji technokratycznej Balcerowicza oraz liberalizmu integralnego KLD, czyli wraz z liberalizmem obyczajowym. Mieliśmy przekonanie, że modernizacja dotyczy nie tylko ekonomii, ale całości życia - także obyczajów, codziennych postaw. Że oznacza większe pole jednostkowej wolności, niż toleruje przeciętna plebania. Dziś widzę to inaczej. Jeśli chcemy być przeciwwagą dla lewicy, musimy dać ludziom większe poczucie zadomowienia. Dać im nie tylko gwałtowne zmiany, ale również jakąś kotwicę w postaci szacunku dla ich świata wartości. Dawniej byliśmy obrazoburczy wobec rzeczywistości, progresywistyczni i optymistyczni. Wierzyliśmy w nowy wspaniały świat, no może nie tyle nowy, ile triumfalny powrót wolności. Co było powodem zmiany? Czy kalkulacja, że najważniejsza jest gospodarka i dla jej naprawy warto się wtopić w polski krajobraz ideowy, z jego konserwatyzmem i religijnością? Dokładnie tak wyglądał nasz wybór. Z nadzieją, że baza odmieni z czasem nadbudowę. Kiedyś Rokita rzucił pomysł, aby biskupi poparli reformy. Była to próba włączenia modernizacji w naszą tożsamość, uwewnętrznienia jej za pośrednictwem Kościoła. Kościół wie, że modernizacja Polski to nie to samo co ewangelizacja. Zresztą w zachodnim kręgu kulturowym modernizacja ma także wymiar sekularyzacji. Wystarczającą - jakże potrzebną i odważną - interwencją w życie publiczne ze strony Kościoła było wskazanie na Unię Europejską. Wystarczającą, by liberałowie pogodzili się z Kościołem? Wystarczającą, by z szacunkiem odnieśli się do jego misji. Mamy dziś kłopoty gospodarcze. Ale się nimi nie martwimy. Nie dyskutuje się o gospodarce, Lepper wszystkim wydaje się ciekawszy. Co zrobić, by gospodarka znalazła się w centrum zainteresowania? Gospodarka jest w centrum zainteresowania, sęk w tym, że znachorzy i magiczne patenty mają większą wiarygodność niż racjonalne recepty. Ludzie wierzą, że sposobem na biedę jest sięgnięcie do kieszeni bogatych. Jeszcze łatwiej jest skierować agresję przeciw zagranicznym inwestorom, chociaż są bardzo potrzebni i ostatnio wcale nie palą się do Polski. Przecież uciekł nam Philips, uciekła Toyota. Czy modernizacja zatrzymała się? Nie. Modernizacja jest nie do zatrzymania z racji swej oddolnej natury. Jest bezimienna i bezpartyjna. Obywa się bez łaski rządzących - mogą ją co najwyżej spowolnić, unikając odgórnych reform, jak SLD-PSL w latach 1993-97. Jest nieodwracalna. Skąd ta pewność? Modernizacja atakuje oddolnie i od zewnątrz - przez normy UE. Kiedyś będziemy je współokreślać, ale dziś jesteśmy w sytuacji zapóźnionego ucznia, naśladowcy standardów Brukseli. Nawet jeśli nasze dyskusje polityczne są nierozsądne, a decyzje rządu niemądre, to cały czas idziemy do przodu. Szkoda jednak, że - w przeciwieństwie do Irlandii czy Estonii - Polakom zabrakło ostatnio własnego napędu. Czyli dziś modernizują nas jedynie konieczności zewnętrzne? Tak, bo polityczna porażka reform z lat 1997-2001 skłania rząd do asekuracji. Najwyraźniej wolą konserwować to, co jest i nie ryzykować. Na jakim etapie modernizacji jesteśmy? Nadspodziewanie daleko od codzienności życia na Ukrainie czy Białorusi. Znacznie bliżej realiów Zachodu, który do roku 1989 krył się za żelazną kurtyną. Niestety, ostatnio ten cywilizacyjny pościg uległ spowolnieniu. Dlaczego? O przyczynach rozmawialiśmy. Nasz produkt globalny brutto rośnie dziś wolniej niż w Unii Europejskiej, a zaniedbania w infrastrukturze i edukacji narastają. Luka jest ogromna, jeśli zważyć, że w roku 1939 roku byliśmy na poziomie Austrii czy Finlandii, a teraz sięgamy 39% średniej europejskiej. Jak Pan ocenia modernizacyjny zapał rządzącej koalicji? Nisko. Leszek Miller nie chce być uczniem premiera Blaira czy kanclerza Schroedera. Bo przecież dzisiejsza zachodnia socjaldemokracja gwałtownie zmieniła kurs i pod przykrywką Trzeciej Drogi liberalizuje gospodarkę, wspomaga przedsiębiorczość, chce się ścigać z Ameryką. Leszek Miller jest więźniem socjalnych obietnic, jakimi szastał w opozycji i coraz wyraźniej jest zakładnikiem partyjnych dołów, które czekają na profity władzy i nie zamierzają brać na siebie ryzyka reformowania kraju. Skąd zatem Pański optymizm co do kierunku zmian? Kto w końcu jest dziś w Polsce podmiotem modernizacji? We, the people. Elementarne warunki gospodarczej wolności ciągle w Polsce są, choć silnie dławione. Problem polega dziś na tym, że ten wysiłek jest spychany w szarą strefę. Demoralizuje to przedsiębiorców, osłabia autorytet państwa i prawa. Ale bezimienni modernizatorzy przetrwają. Nawet w tych miejscach, w których ich istnienia nie podejrzewamy. Na przykład ci rolnicy, którzy zbliżają się do farmerskiego modelu, a nawet stylu życia właściwego dla warstwy średniej na Zachodzie. Niektórzy wyruszą wkrótce na narty w Dolomity. Ale wynika z tego, że więcej jest modernizatorów wśród zwykłych ludzi niż wśród elit władzy. A wbrew władzy niewiele da się zrobić. Dzięki ludziom przedsiębiorczym można było w PRL-u zbudować bazar. Ale to nie wystarczało, by postawić na nogi całą gospodarkę. Jako nieuleczalny liberał wierzę, że samo wyjście z totalitaryzmu stworzyło miejsce dla ludzkiej inicjatywy. Normalność zwycięża, bo jest naturalna, spontaniczna, wystarczy uchylić zakazy i dać ludziom szansę. Jednak to nie oni rządzą. Zaś władza - zarówno elity, jak i wyborcy - nie chce przyjąć do wiadomości elementarnych konieczności ekonomicznych. Wyznam szczerze, że sam nie wiem, czemu nadal tak łatwo jest oszukiwać społeczeństwo, a tak trudno przekazać racjonalny komunikat. Na pewno jest w tym sporo winy polityków, którzy wykorzystują kampanię wyborczą dla ogłupiania ludzi. Ostatnia kampania była cyniczną produkcją frustracji, pesymizmu, niepokoju o przyszłość. I to w ludziach zostaje. Propaganda klęski jest tak częsta, świadomość katastrofy tak przemożna, że nikt nie ośmieli się oznajmić ludziom, że płace realne w Polsce ostatnio wzrosły. A wzrosły, nawet w roku 2001! A jak postępują politycy na Zachodzie? Politycy amerykańscy, w obliczu kryzysu, kłócą się o przyczyny i recepty, ale do ludzi mówią językiem, który ma mobilizować i podtrzymać zaufanie do gospodarki. Patrzą na nich nie tylko jak na wyborców, ale także jak na konsumentów i inwestorów. Nie grają emocjami, budują pozytywny wizerunek kraju, w czym zresztą pomaga szczególny nastrój Ameryki po zamachach z 11 września. Zaufanie i rytmiczna konsumpcja spłyca recesję za Oceanem i w Europie Zachodniej. W Polsce, niestety, bardziej wiarygodne jest czarnowidztwo. Polityk mówiący "ku pokrzepieniu serc" wyszedłby na osobę oderwaną od rzeczywistości. Wyłamałby się z polskiego obyczaju biadolenia. A czy nie jest tak, że rysuje się dziś podział na tych, którzy modernizacji chcą, i tych którzy jej nie chcą. Nie dlatego, że są ogłupiani, ale dlatego, że dokonali innego cywilizacyjnego wyboru. Większość chce jednak wejścia do Unii Europejskiej, a więc aprobuje cywilizacyjny kurs, rozpoczęty w 1989 roku. Ale blisko połowa nie. Czy nie jest tak, że Polska - kraj na pograniczu Wschodu i Zachodu - rozdarta jest przez sprzeczne potrzeby cywilizacyjne? I że przeciwnicy modernizacji nie są nieracjonalni, a po prostu inni, wolą przaśne realia PRL od tętniącego pracą Zachodu. Są jak Rosjanie, którzy od wieków są niepodatni na zachodnie standardy. W istocie Polska ma dwa oblicza. Pierwsze - zapobiegliwe i otwarte. Od kilku dekad jesteśmy Fenicjanami współczesnej Europy krążącymi po bazarach Zachodu i Wschodu. Jesteśmy zapalonymi konsumentami wszelkich zachodnich nowinek. Z drugiej strony, w tym samym kraju istnieją pokłady lęku i nieufności wobec rynku i "bezbożnej Europy", wołania o protekcję i opiekuńczą rękę państwa. Wychylamy się więc od średniej europejskiej w obie strony. I dlatego być może błędne jest założenie, że da się zmodernizować całą Polskę. Może pójdziemy tropem rosyjskim - trwałego występowania obok siebie obszarów o odmiennym cywilizacyjnym charakterze. Bo znajdą się w Polsce rejony, których zmodernizować się nie da, które odrzucają styl życia i wartości nowoczesnej Europy. Geografia modernizacji i braku modernizacji jest coraz bardziej czytelna. Polski zaścianek ma nawet swoją reprezentację w parlamencie. To wszystko, co wcześniej nie mieściło się w ramach politycznej poprawności, dziś wystąpiło z otwartą przyłbicą. Radio Maryja, Liga Polskich Rodzin, Samoobrona. Będą współistniały geograficznie i społecznie różne Polski, ale nie tak kontrastowo jak w Rosji czy w krajach Trzeciego Świata. Będzie podobnie jak w Grecji, czy we Włoszech i to pomimo wielkich pieniędzy, jakie Unia Europejska wkłada w niwelowanie regionalnych różnic. Doświadczenie Sycylii pokazuje, że są miejsca, w których nie działa ani wędka ani ryba - miejsca, gdzie czas się zatrzymał. Gdyby polscy modernizatorzy dostali dziś pełnię władzy... Nie byłoby już fajerwerków, spektakularnych odgórnych działań. Po wygranej bitwie z początku lat 90-tych, podmiotem modernizacji są cywile, zwykli ludzie, a nie reformatorscy ministrowie. Dziś chodzi o odblokowanie energii Polaków, bo ona w nich siedzi. Do tego potrzebne są dwie rzeczy. Po pierwsze, zmniejszenie podatków i biurokracji. Po drugie, trzeba uświęcić i uhonorować wysiłek przedsiębiorcy. Dlaczego? Bowiem strategicznym atutem Polski nie są nowe technologie, kultura korporacyjna czy sztuka marketingu, ale zaradność Polaków. Wyzwolenie tej zaradności wymaga ponownego liberalnego otwarcia, czyli uwolnienia ludzkiej inicjatywy z rozmaitych więzów. Wymaga także, by autorzy sukcesu stali się bohaterami masowej widowni, by byli pozytywnym wzorcem. Przedsiębiorczość też jest rodzajem twórczości i tak jak inne rodzaje kreatywności - artystycznej, czy naukowej - winna być doceniona, zyskać pełnię praw obywatelskich. Dzisiejszy kanon patriotyzmu nie wymaga obrony granic z szablą w dłoni. Walka o międzynarodową rangę kraju rozstrzyga się na pokojowej arenie, właśnie na arenie twórczej pracy. Namacalny cel modernizacyjny? Polska jako pełnoprawny uczestnik europejskiej cywilizacji
rozwoju, wyzbyta kompleksów zapóźnienia i peryferyjności. |