Gazeta Wyborcza - 27/09/2001

 

 

NIECH BĘDZIE LEWIATAN

 

Z Piotrem Wierzbickim, który opowiada o swoim dziadku, jednym z największych działaczy gospodarczych w dziejach Polski rozmawia Włodzimierz Kalicki

 

Urzędnicy państwowi zawsze byli i są pasożytami na organizmie przemysłu. Andrzej Wierzbicki walczył z nimi nieustannie, i w carskiej Rosji, i w odrodzonej Polsce

Włodzimierz Kalicki: Andrzej Wierzbicki był w stalinowskiej Polsce dyżurnym czarnym charakterem komunistycznej propagandy. Bo też i był kwintesencją kapitalisty: nie dość, że przed wojną dorobił się w przemyśle fortuny, to jeszcze założył Centralny Związek Polskiego Przemysłu, Górnictwa, Handlu i Finansów. Prezesem Związku pozostawał do ostatnich dni II Rzeczypospolitej.

Po wojnie w oficjalnych przemówieniach, w prasie, w szkolnych podręcznikach historii opluwano gowiopijcę, wespół z księciem Radziwiłłem wyprzedającego Polskę obcemu kapitałowi. Premier Józef Cyrankiewicz oskarżył go w którymś z przemówień, że uciekł za granicę i spiskował przeciw Polsce Ludowej w rządzie emigracyjnym w Londynie. Premier kłamał - Wierzbicki od wojny mieszkał i pracował w kraju.

Wydawniczą sensacją 1958 roku było ukazanie się w wydawnictwie PIW wspomnień Andrzeja Wierzbickiego. Czy pamięta Pan, jak zostały przyjęte?

Piotr Wierzbicki: Tom "Wspomnienia i dokumenty" ukazał się dzięki październikowej odwilży. Pamiętam, jak dziadek pisał wspomnienia i dawał mi kolejne fragmenty do przeczytania.

Książkę przyjęto bardzo dobrze, w 1958 roku Gomułka jeszcze nie rozprawił się z resztkami odwilży. Wspomnienia miały bardzo dobre recenzje. Chwalił je między innymi w "Za i przeciw" Stefan Kozicki, jeden z najbliższych przedwojennych współpracowników Romana Dmowskiego, chwalił je Paweł Hertz w "Nowej Kulturze", chwalił je i Stefan Kisielewski w "Tygodniku Powszechnym".

Dziadek opowiedział mi, że po ukazaniu się felietonu w "Tygodniku Powszechnym" ksiądz redaktor Piwowarczyk strasznie zrugał Kisiela, że tak ciepło pisze o kimś tak obrzydliwie bogatym. Kisiel zaraz opowiedział to dziadkowi, który poprosił go, żeby przekazał księdzu Piwowarczykowi co następuje: "Spełniło się marzenie księdza. Jestem biedny".

Dla ostatniego pokolenia przemysłowców Peterbsurga Andrzej Wierzbicki był mężem opatrznościowym. Dla trzech przynajmniej pokoleń polskich socjalistów i komunistów był diabłem wcielonym. Dla księdza redaktora Piwowarczyka - obrzydliwym bogaczem. A dla Pana?

Niezwykłym człowiekiem, który wywarł ogromny wpływ na moje życie.

Dziadek znakomicie znał się na przyrodzie. Gdy miałem kilka lat, chodziłem z nim na długie spacery do lasu. Uczył mnie rozpoznawania ptaków i ich głosów. Ta umiejętność została mi do dziś.

Drugą pasją, którą mi zaszczepił, była astronomia i kosmologia. Znał się na nich bardzo dobrze, systematycznie zbierał stosowną literaturę naukową. Miałem siedem lat, gdy zaczął zabierać mnie w nocy na spacery na górkę w majątku Domaniowice, by obserwować gwiazdy i opowiadać o kosmosie.

Dzięki jego opowieściom o odległościach między gwiazdami i galaktykami poznałem liczby milion i miliard, zanim jeszcze poznałem liczby 1 i 2. Książki z dziedziny kosmologii to obok muzyki moja ogromna pasja. Dziadek uwielbiał polską literaturę romantyczną i literaturę rosyjską.

Wychowywał mnie w kulcie Tołstoja, Turgieniewa, Czechowa, Gogola, Leskowa. Fascynacja wielką literaturą rosyjską została we mnie na zawsze.

Dzięki temu ominęły mnie w życiu wszelkie mody literackie. Nie przeżyłem ani mody odwilżowej w 1956 roku, ani mody awangardowej, ani żadnej innej. W rzeczach Gogola, Tołstoja, Czechowa jest przecież cały świat.

Tak naprawdę bardzo późno, bodaj dopiero w czasie studiów, zrozumiałem, że mój dziadek był w istocie jedną z najwybitniejszych postaci II Rzeczypospolitej i jednym z kilku największych działaczy gospodarczych w dziejach Polski.

Historia postawiła go w jednym szeregu ze Stanisławem Staszicem, Franciszkiem Ksawerym ks. Lubeckim, Władysławem Grabskim, Eugeniuszem Kwiatkowskim.

 

Wokulski żywy

 

Andrzej Wierzbicki znał na wylot systemy prawne i podatkowe carskiej Rosji i międzywojennej Polski, był znawcą przemysłu, utalentowanym inżynierem, zapalonym entuzjastą rolnikiem. Skąd taka wszechstronność?

Z pracy. Należał do pokolenia Polaków, dla których praca, każda praca, była świętością.

Ojciec dziadka Andrzeja, a mój pradziadek, też Andrzej Wierzbicki, był w latach 70. XIX wieku lekarzem w guberni woroneskiej. Często wyjeżdżał w kilkutygodniowe objazdy swego rejonu. Był lekarzem z powołania, bardzo wielu znajomych i biednych pacjentów przyjmował za darmo. Pradziadek zmarł na tyfus, zaraził się od pacjentów w czasie epidemii. Prababcia wróciła do Warszawy i utrzymywała rodzinę z pracy rąk, z robótek ręcznych i domowego wyrobu papierosów dla znajomych. To była ciężka praca, od świtu do nocy. Dziadek poczucia odpowiedzialności i zamiłowania do ciężkiej pracy nauczył się od swych rodziców.

Nie był cudownym dzieckiem. W warszawskim gimnazjum miał sporo trudności w nauce. W czwartej klasie dyrektor szkoły, mimo zdania przez dziadka egzaminów, zaproponował pozostawienie go na następny rok, by odpoczął, okrzepł fizycznie i intelektualnie. Dopiero wtedy stał się wyróżniającym uczniem.

W szóstej klasie zaczął dawać korepetycje, po kilka dziennie. Był bardzo dobrym korepetytorem. Udzielanie nauk kończył o dziewiątej wieczorem i dopiero wtedy wracał do domu i zaczynał odrabiać lekcje. To, co zarabiał, było istotną częścią domowego budżetu.

Także studia w Petersburgu sfinansował sobie sam, z udzielanych tam korepetycji.

Czy wyjazd polskiego gimnazjalisty na studia do stolicy imperium nie był sprzeniewierzeniem się patriotycznemu savoir-vivre'owi?

Nie, u schyłku XIX wieku absolutnie nie. Dziadek chciał zostać inżynierem. W Warszawie nie było politechniki, więc wyruszył do Instytutu Technologicznego w Petersburgu. To było dokładnie tak, jakby dziś stwierdzić, że na Politechnice Warszawskiej nie ma interesującego nas wydziału, i wyjechać na studia do Poznania lub Wrocławia.

Ćwierć wieku po powstaniu styczniowym nic nie zostało z patriotycznego bojkotu zaborcy, z okopania się za progiem każdego polskiego domu?

Dziadek wychowywał się w patriotycznej atmosferze. Pisze we wspomnieniach, jak wspólnie ze starszą siostrą czytali i omawiali dzieła trójcy narodowych wieszczów. Z przyjaciółmi ze szkolnej ławy opowiadali sobie o historii Polski, o walkach o niepodległość. A przyjaciół szkolnych miał nie byle jakich, choćby Władysława Korniłowicza, późniejszego twórcę Lasek, czy Aleksandra Zelwerowicza, genialnego aktora, już w gimnazjum zwracającego uwagę scenicznymi talentami.

W IV gimnazjum, do którego uczęszczał dziadek, akcja rusyfikacyjna nie była szczególnie dotkliwa, ale cały wykład literatury polskiej z wypisów Wierzbowskiego prowadzony musiał być po rosyjsku, historii Polski zaś uczono w wersji zupełnie zafałszowanej, z osławionego podręcznika Iłowajskiego. Gramatyki, literatury i historii ojczystej gimnazjaliści uczyli się poza oficjalną szkołą, na tajnych kompletach.

Rusyfikacyjny ucisk, wszechobecny w Kongresówce, znikał w głębi Rosji.

W Petersburgu istniała wówczas bardzo liczna, zwarta kolonia polska. Przemysłowcy, finansiści, arystokraci, lekarze tworzyli świetnie zorganizowany, ekskluzywny, w znacznym stopniu zamknięty dla Rosjan krąg. O rusyfikacji mowy być nie mogło. Wielu spośród petersburskich Polaków spotykało się przede wszystkim w polskim gronie, służbę sprowadzało z Kongresówki, do Kongresówki wysyłało dzieci na wakacje, na korepetytorów wynajmowało polskich studentów. Liczni z tamtejszych polskich przemysłowców inwestowali część zdobytych nad Newą fortun w przemysł na ziemiach polskich. Nierzadko zakładali oni nad Wisłą towarzystwa dobroczynne. Znany i bardzo w fabrykanckich sferach Petersburga i całej Rosji wpływowy przemysłowiec Stanisław Glezmer, pochodzący z Kielecczyzny, ufundował w Kongresówce Towarzystwo Gniazd Sierocych, które wyszukiwało dla sierot rodziny zastępcze i finansowało ich utrzymanie i wykształcenie. W Petersburgu wydawany był wpływowy tygodnik polski "Kraj", mający niemały wpływ na opinię publiczną nad Wisłą. Polska kolonia w Petersburgu jednym okiem zawsze zerkała na kraj, nigdy nie zrywała z nim emocjonalnych więzi.

Więc co ciągnęło Polaków do Petersburga?

To samo, co ciągnęło do Rosji Wokulskiego w powieści Prusa - szansa wielkiej kariery. Carska Rosja była w początkach XX wieku ogromnym krajem ogromnych możliwości. Pośpiesznie modernizowała się, jej przemysł rozwijał się w niebywałym tempie. By dojść do wielkiej fortuny, nie trzeba było mieć wielkich kapitałów - wystarczało być rzutkim, zdolnym i pracowitym. Najlepszym tego przykładem był mój dziadek.

Dzięki szczęśliwemu przypadkowi już na początku studiów został korepetytorem syna Stanisława Glezmera. Pochodzący z Kieleckiego Glezmer po ukończeniu studiów w petersburskim Instytucie Technologicznym założył w Petersburgu pierwszą w carskiej Rosji fabrykę utylizacji kości zwierzęcych. Zarządzał nią tak sprężyście, że wielcy rosyjscy fabrykanci z innych branż zaczęli zapraszać go do rad nadzorczych swych zakładów. Szybko stał się jednym z najbardziej wpływowych petersburskich przemysłowców. Dziadek zamieszkał w domu Glezmera, który z czasem docenił jego talenty i niedługo po ukończeniu studiów pomógł mu otrzymać posadę protokolanta w Towarzystwie Fabrykantów w Petersburgu.

Dziadek wykorzystał swą życiową szansę. Szybko awansował na sekretarza Towarzystwa, a w 1908 roku zdobył sławę i szacunek rosyjskich przemysłowców, przeprowadzając gruntowną krytykę przygotowanej przez carskie ministerstwo finansów reformy podatków. Od tej pory trzydziestoletni Andrzej Wierzbicki jako reprezentant rosyjskiego przemysłu brał udział w pracach nad reformą podatkową cesarstwa, dyskutując, spierając się z carskimi ministrami. Skutecznie walczył o interesy fabrykantów i szybko stał się pierwszoplanową postacią w rosyjskich sferach gospodarczych.

Nie miał wątpliwości, umacniając gospodarczą potęgę głównego mocarstwa rozbiorowego?

Żadnych. Dziadek wiedział, że rosyjski przemysł rozwinie się wspaniale z jego pomocą i bez niej. Działając zaś w interesie sfer gospodarczych cesarstwa, umacniał też przemysł Kongresówki. Doprowadzając do uchylenia jednego z niesprawiedliwych podatków narzuconych przez ministerstwo skarbu, uratował przed bankructwem kilkadziesiąt firm w Królestwie Polskim.

Dziadek był realistą, pragmatykiem, człowiekiem czynu, a nie ideologiem czy konspiratorem. Na studiach w Petersburgu miał do wyboru dwie organizacje młodzieżowe - socjalistyczną i narodową. Wybrał narodowy Zet, ale na prośbę swych socjalistycznych rywali przechowywał u siebie ich konspiracyjną bibliotekę!

Po zamachu majowym w 1926 roku dziadek, choć politycznie związany był ze Związkiem Ludowo-Narodowym i zasiadał w sejmie w ławach tego stronnictwa, podjął współpracę z premierem Bartlem. Na krótko przed nowymi wyborami zadzwonił do niego premier Bartel i zaprosił na rozmowę do swego gabinetu. Czekał tam już pułkownik Sławek, prawa ręka Piłsudskiego, i zażądał od dziadka przeniesienia się z list wyborczych narodowców na listy prorządowego BBWR. W przeciwnym razie groził zerwaniem współpracy rządu z Lewiatanem. Dziadek w jednej chwili zdecydował, że w ogóle nie wystartuje do sejmu. Jako pragmatyk wolał zachować możliwość działania dla przemysłu niż działać jako poseł opozycji. Z tego, co wiem, jakoś załatwił to z szefami klubu parlamentarnego ZLN.

Taki pozostał dziadek do końca. Gdy w 1957 roku ukazał się pierwszy tom jego wspomnień, wysłał egzemplarze książki do prymasa Wyszyńskiego i do Gomułki. Ten drugi dostał wspomnienia nie dlatego, że był I sekretarzem PZPR, ale dlatego, że dziadek uważał go wówczas za zasłużonego reformatora politycznego i gospodarczego. Tak też zadedykował Gomułce "Wspomnienia i dokumenty". W obliczu interesów polskiej gospodarki poglądy polityczne nie miały dla Andrzeja Wierzbickiego rozstrzygającego znaczenia. Dlatego też, gdy ukazały się jego wspomnienia w moim opracowaniu, jako pierwszemu zaniosłem książkę Leszkowi Balcerowiczowi, naturalnie nie jako politykowi, lecz jako wybitnemu działaczowi gospodarczemu - z podobną dedykacją do tej, jaką wcześniej wpisał dziadek Gomułce. Jestem pewien, że dziadek, gdyby żył, zrobiłby to samo.

 

Piękna Rosja

 

Jak to możliwe, że czterdzieści pięć lat lat po powstaniu styczniowym rosyjscy przemysłowcy powierzyli swe interesy podatkowe trzydziestoletniemu Polakowi? I jak to możliwe, że najwyższe carskie władze wybór taki zaakceptowały i siadły z Andrzejem Wierzbickim do negocjacji?

Stosunki rosyjsko-polskie w ostatnich latach carskiej Rosji zwykliśmy oglądać przez doświadczenia Kongresówki - popowstaniowych represji i konfiskat, apuchtinowskiej rusyfikacji młodzieży, buty i chciwości najgorszego sortu urzędników zsyłanych nad Wisłę, wreszcie rzezi robotników w czasie rewolucji 1905 roku.

Ale to tylko część prawdy. Dziadek opisał na przykład we wspomnieniach bardzo przyzwoitego Rosjanina, nauczyciela literatury, który potrafił w uczniach zaszczepić szacunek i zainteresowanie wielką literaturą rosyjską. Wszyscy warszawiacy znają carskiego generała Sokratesa Starynkiewicza, który jako prezydent Warszawy położył wielkie zasługi w rozbudowie miasta.

Bywali więc nad Wisłą, choć nieczęsto, także i przyzwoici Rosjanie. Rosyjskie elity w głębi imperium zaś w niczym nie przypominały wyrzutków zsyłanych do Królestwa Polskiego. To byli ludzie kulturalni, otwarci, pragmatyczni. Innych oceniali wedle tego, co sobą reprezentują, a nie z jakiej nacji pochodzą. W głębi Rosji Polacy nie byli już obywatelami drugiej kategorii. Dobrze wykształceni, pracowici, uczciwi budowali w całym imperium mosty i linie kolejowe, uruchamiali fabryki i rozwijali handel. Rosjanie szanowali ich i lubili. Polacy zdobywali majątki i towarzyską pozycję, wcale przy tym nie wypierając się polskości.

Dziadek opisał, jak w dzienniku "Torgowla i Promyszliennost" (Handel i Przemysł), organie ministerstwa skarbu, pewien buchalter, szukając lepszej pracy, zaznaczył w ogłoszeniu, że jest Polakiem. W oczach rosyjskich pracodawców było to gwarancją, że jest sumienny, uczciwy i nie pije.

Na gruncie towarzyskim rosyjskie elity także uznawały Polaków za równych sobie?

Rosjanie zapatrzeni byli w Zachód, a Polacy byli geograficznie i kulturowo tego wymarzonego Zachodu bliżsi. Przez stulecia byliśmy dla Rosji zarazem militarnym przeciwnikiem, ale i kulturalnym pośrednikiem. W XVII wieku rosyjskie elity rozmawiały po polsku, snobowały się na polską kulturę, tak jak ongiś w Polsce snobowano się na łacinę, a w XVIII wieku na język francuski. Polskie tradycje, wpływy, snobizmy w rosyjskich elitach nigdy nie znikły.

Zatem Pański dziadek mógłby z powodzeniem starać się o rękę córki któregoś z największych rosyjskich przemysłowców?

Ależ oczywiście! Przecież dziadek faktycznie kierował petersburskim Towarzystwem Fabrykantów. Jako młody, utalentowany człowiek, ceniony na najwyższych szczeblach władzy, u progu wielkiej kariery, z bardzo wysokimi już wtedy dochodami, był jedną z najlepszych partii w Petersburgu. Wybrał za żonę pannę z polskiej rodziny, bo poszedł za głosem serca.

Ze wspomnień Andrzeja Wierzbickiego wyłania się Rosja całkiem inna od tej znanej nam z kart podręczników historii. Pod koniec XIX wieku popularna była wśród Polaków anegdota na temat urzędników mocarstw rozbiorowych. Czym się oni otóż od siebie różnili? Urzędnik pruski nigdy nie brał łapówek. Urzędnik austriacki brał łapówki, ale jeśli nie mógł załatwić sprawy, łapówkę skrupulatnie oddawał. A urzędnik rosyjski łapówki brał i ani niczego nie załatwiał, ani pieniędzy nie oddawał. Andrzej Wierzbicki tymczasem opisuje dwa najważniejsze ministerstwa - przemysłu i skarbu - jako bezwzględnie uczciwe!

I kto tak je opisał? Przedstawiciel prywatnego przemysłu, który gdyby tylko był cień podejrzenia o łapownictwo, zaraz podniósłby alarm. Rosja przełomu wieków XIX i XX była naprawdę zupełnie innym krajem niż nasze dzisiejsze o niej wyobrażenie. Tuż przed rewolucją niewiele ustępowała w dynamice rozwoju Ameryce. Ten kraj miał nieprawdopodobną literaturę, wspaniałą muzykę, cudowną sztukę. Miał wspaniałą elitę inteligencko-technokratyczno-przemysłową, wybitnych naukowców i bardzo przyzwoity aparat biurokratyczny. Gdyby nie przewrót bolszewicki, to w latach 30. Rosja byłaby krajem mlekiem i miodem płynącym. Zboże z ukraińskich czarnoziemów szłoby za granicę tak jak pszenica z Ameryki i żywiłoby cały świat. Bolszewicy paradoksalnie uniemożliwili przekształcenie się Rosji w światowe supermocarstwo, ale supermocarstwo autentyczne, w sensie gospodarczym i cywilizacyjnym, a nie tylko militarnym.

Ośrodki przemysłu, gwałtownej modernizacji, takie jak Petersburg, Moskwa, Niżnyj Nowgorosd, Odessa, Baku to były wyspy w oceanie niepiśmiennych, patriarchalnych, w istocie na poły feudalnych wsi. Prawdziwą Rosją nie były ani Czechowowskie trzy siostry wzdychające za duchową samorealizacją, ani Mendelejew odkrywający tajemnice pierwiastków, ani konstruktorzy samolotu "Ilja Muromiec", największego aparatu latającego przed pierwszą wojną światową, ani Kazimierz Malewicz eksperymentujący z malarską formą. Prawdziwą Rosją był ciemny, zachowawczy, święcie wierzący w cara mużyk.

Równie dobrze można powiedzieć, że prawdziwą Ameryką był wtedy Murzyn na plantacji bawełny. A przecież to nieprawda, wszystko to, co cywilizacyjnie pchało Amerykę do przodu, działo się w wielkich miastach. W Rosji także wielkie miasta były motorem postępu, modernizacji. W różnych miastach bywało rzecz jasna różnie. W Moskwie - gorzej, ciągle odzywały się tam ciągoty nacjonalistyczne, wielkoruskie, wielkopańskie.

Zupełnie wyjątkowa atmosfera panowała w Petersburgu. Było to miasto otwarte, liberalne, właściwie niemal zachodnioeuropejskie. Ton nadawali przemysłowcy pochodzący z Niemiec, Anglii, Szwecji, Finlandii. No i Polacy, rzecz jasna. Petersburskie elity jednym okiem patrzyły na Rosję, drugim na Zachód. W tym mieście nie było żadnych uprzedzeń klasowych ani narodowych, liczyły się tylko osobiste przymioty. Panowały tam stosunki prawdziwie amerykańskie - taka sama jak za oceanem żądza zrobienia kariery, ta sama atmosfera wielkich, oszałamiających wręcz możliwości.

Pański dziadek opisywał gorączkowy rozwój rosyjskiego przemysłu, rosnące jak na drożdżach nowe fabryki, elektryfikujące się miasta, bogacących się przemysłowców. Ale wszystko to stało na glinianych nogach. Wśród robotników powszechny był niedostatek. Mężczyźni, kobiety i dzieci pracowali po kilkanaście godzin na dobę. Nie byli ubezpieczeni na wypadek choroby i kalectwa, nie mieli zaopatrzenia emerytalnego. Fabrykanci mogli ich wyrzucać z pracy, mieli zagwarantowane prawo lokautu. To chyba jednak musiało skończyć się rewolucją.

Najlepiej wiedzieli o tym sami fabrykanci. I to właśnie oni inicjowali reformy prawne i społeczne. Gdy w 1893 roku carska biurokracja zablokowała ustawę premiera Sergiusza Wittego o odszkodowaniach dla robotników za nieszczęśliwe wypadki, petersburscy przemysłowcy z własnej inicjatywy zorganizowali Towarzystwo Wzajemne Petersburskich Fabrykantów Ubezpieczenia Robotników i Pracowników od Nieszczęśliwych Wypadków. Na wzór towarzystwa petersburskiego zorganizowano towarzystwa w innych ośrodkach przemysłowych cesarstwa, w tym i w Kongresówce. Rosyjscy przemysłowcy domagali się też powołania kas chorych, które prowadzić miały zarówno zbieranie składek, jak i leczenie robotników. Wzorem dla nich były społeczne reformy kanclerza Bismarcka przeprowadzone w Niemczech w latach 80. XIX wieku.

Niestety, powstanie tak zorganizowanych kas chorych i wiele innych nowoczesnych reform, których dla dobra świata pracy i w dalszej perspektywie dla własnego dobra domagał się świat kapitału, zablokowała carska kamaryla dworska.

Rosyjska biurokracja i w ogóle system polityczny samodzierżawia nie były jednak tak oświecone, jak to opisał Andrzej Wierzbicki.

Wiele ministerstw i wielu urzędników pracowało na dobrym, europejskim poziomie, ale jako całość, jako system władzy, samodzierżawie rzecz jasna zawodziło. Kompletnie nieudolny okazał się car Mikołaj II. To było oczywiste także dla mojego dziadka, pisał o carze bez złudzeń. Car nie potrafił stworzyć sprężystego rządu, ministrowie byli udzielnymi książętami, rządzili swoimi włościami, nie oglądając się na inne ministerstwa. Mikołaj II, zamiast sprzyjać ograniczonej choćby, ale przecież nieuchronnej demokratyzacji i liberalizacji, lawirował, swym niezdecydowaniem zrażał wszystkie nowoczesne ugrupowania polityczne. Prawdę powiedziawszy, Mikołaj II był tak głupi, że nie trzymał żadnych, nawet minimalnych standardów politycznych.

Ogromną władzę polityczną, z jak najgorszym skutkiem, zdobyła sobie tajna policja. Ponieważ robotnicy nie mieli prawa zrzeszania się w niezależne związki zawodowe, szef żandarmerii w Moskwie pułkownik Zubatow wpadł na pomysł skanalizowania ich niezadowolenia w stowarzyszeniach robotniczych tworzonych i kierowanych przez tajnych agentów policji. Dla zdobycia popularności policjanci kierujący tymi stowarzyszeniami prowokowali wysuwanie przez robotników coraz dalej idących żądań ekonomicznych wobec właścicieli fabryk, a w końcu organizowali strajki. Jedno tylko było zabronione - jakiekolwiek żądania polityczne.

Choć gospodarczo Rosja rozkwitała, system polityczny wiódł ją do zagłady. Przecież nie mogło przetrwać państwo, które mając za sąsiada i rywala potężne Niemcy, przez pół wieku wysyłało na wojny żołnierzy bosych, z pustymi rękami. Obdarte pułki bez broni maszerowały na wojnę krymską w 1853 roku, maszerowały na armie austriackie i niemieckie w pierwszych latach wojny światowej. Carscy generałowie zupełnie nie liczyli się z życiem żołnierzy. W 1905 roku nieprzygotowaną, bezbronną w istocie rzeczy flotę pod dowództwem nieudacznika Rożdienstwienskiego wysłano na zagładę pod brzegi Japonii.

Na Zachodzie z życiem ludzkim liczono się jeszcze mniej. Przecież w nieudanych ofensywach aliantów w czasie I wojny światowej, takich jak fatalna ofensywa gen. Nivelle'a, ginęło i po sto tysięcy żołnierzy dziennie.

Armia rosyjska była w fatalnym stanie, to prawda. Magazyny były puste, kwitła korupcja, nepotyzm. Wojnę światową Rosja musiała przegrać, ale właśnie wtedy, po tym wstrząsie, miała szansę zdobyć się na radykalne reformy polityczne.

I stać się mocarstwem mlekiem i miodem płynącym?

Właśnie. Ale bolszewicy wszystko zaprzepaścili.

To chyba dobrze? Przecież w silnej, dostatniej Rosji Polacy nigdy nie wybiliby się na niepodległość. Przeciwnie, właśnie taka Rosja miałaby wielką zdolność asymilowania polskich elit.

Na Śląsku poczucie polskości przetrwało, choć wystawione było na daleko cięższą, dłużej trwającą próbę. Jeśli już miałbym się czegoś obawiać, to raczej ekspansji rosyjskiego, niebolszewickiego supermocarstwa, i to już w latach 30. i 40. XX wieku. No, ale tu wkraczamy już w sferę fantastyki politycznej. W każdym razie wolałbym wariant historii świata bez bolszewickiego przełomu.

Jak to?

Tak po prostu: wolałbym świat bez gułagu, bez wielkiego głodu na Ukrainie, bez światowego komunizmu, za to z dostatnią, demokratyczną, wielką Rosją.

Ale bez niepodległej Polski.

To wcale nie jest pewne, czy nawet bez przewrotu bolszewickiego w zamęcie końca I wojny światowej nie wywalczylibyśmy Polski, mniejszej, ale jednak niepodległej. A poza wszystkim - jeśli państwo polskie miałoby powstać kosztem 50 milionów trupów, to ja dziękuję bardzo. Wtedy wolałbym jednak Królestwo Polskie w granicach demokratycznej Rosji.

I jeszcze jedno. Przecież i tak tylko cudem ocaleliśmy. Gdyby w 1945 roku Stalin zdecydował się zrobić z Polski siedemnastą republikę sowiecką, nasza przeszłość i przyszłość wyglądałyby inaczej.

 

Przemysł najpierw

 

Co skłoniło Andrzeja Wierzbickiego do powrotu w 1912 roku do Warszawy? Przecież życie zawodowe i osobiste ułożył sobie już w Petersburgu. Tam miał żonę, dzieci, dom, tam ściągnął matkę i siostrę. Tam miał przyjaciół, wielkie dochody i jeszcze większe nadzieje. Największe fabryki Petersburga zapraszały Pańskiego dziadka do swych zarządów, byle tylko pozostał w stolicy imperium.

W Warszawie zaproponowano mu objęcie prestiżowej posady dyrektora Towarzystwa Przemysłowców, ale podejrzewam, choć dziadek nie napisał tego wprost, że prawdziwym powodem powrotu była nostalgia za Polską.

I cóż robił Andrzej Wierzbicki jako prezes Towarzystwa?

Reprezentował interesy przemysłu Królestwa Polskiego, w sprawach wagi państwowej i w drobiazgach. Z jednej strony na przykład opiniował rządowy projekt zniesienia bariery celnej między Finlandią i resztą cesarstwa, z drugiej zabiegał, i to aż przez dwa lata, o zgodę na wyremontowanie zupełnie zrujnowanego odcinka szosy krakowskiej z Warszawy do Grójca albo starał się o obniżkę taryfy kolejowej na wielkie odległości, by tym samym umożliwić warszawskim zakładom Norblina wykonanie wielkiego kontraktu na dostawy miedzianych, złoconych figur bożków do świątyń w Mongolii. Kiedy zaś fabryce celulozy we Włocławku groziło zamknięcie z powodu zatruwania ściekami Wisły, dziadek zabiegał o przedłużenie urzędowego terminu wybudowania oczyszczalni ścieków. Jak pan widzi, niewiele się nad Wisłą zmienia.

Czy wybuch wojny światowej i niemiecka okupacja Królestwa Polskiego oznaczały koniec działalności Towarzystwa Przemysłowców?

Przeciwnie, dopiero wtedy dziadek jako reprezentant krajowego przemysłu miał do spełnienia historyczną rolę. Po wybuchu wojny rosyjskie władze wpadły w panikę. Ich odezwy wzywały ludność cywilną do masowej ucieczki na wschód z dobytkiem ruchomym i do niszczenia wszystkiego, czego nie można wywieźć. Władze wojskowe rozpoczęły ewakuację części polskich fabryk i wysadzanie w powietrze pozostałych. Z Warszawy wywieziono wtedy między innymi bodaj najnowocześniejszą podówczas na świecie fabrykę obrabiarek Gerlacha i Pulsta, zniszczono znane fabryki Handtkego, Orthweina, Karasińskiego. Dziadek organizował wypłatę odszkodowań dla właścicieli ewakuowanych zakładów. Pomagał dyrekcjom tych fabryk tak zorganizować wywóz urządzeń, by w potwornym chaosie ewakuacji nie zniszczono linii produkcyjnych.

Po wkroczeniu Niemców szybko okazało się, że okupanci nie mają zamiaru uruchamiać krajowego przemysłu. Rekwizycjami wszelkich surowców sparaliżowali działalność wszystkich właściwie branż. Polscy robotnicy, pozbawieni pracy, przymierali głodem. Towarzystwo Przemysłowców wezwało każdego z fabrykantów do opodatkowania się w wysokości 10 kopiejek dziennie na każdego robotnika zatrudnianego przez niego w dniu wybuchu wojny.

Z funduszy tych uruchomiono kuchnie robotnicze dla dziesiątek tysięcy bezrobotnych, które wielu Polaków uratowały wręcz od śmierci głodowej.

Po odzyskaniu niepodległości nie miał Andrzej Wierzbicki pokusy zajęcia się polityką?

Tylko w takim zakresie, w jakim służyło to interesom przemysłu. U progu niepodległości dziadek stał się człowiekiem-orkiestrą. Nadal kierował Towarzystwem Przemysłowców, prócz tego działał w Radzie Głównej Opiekuńczej, Komitecie Obywatelskim miasta Warszawy, Międzypartyjnym Kole Politycznym, Związku Niezależności Gospodarczej, Radzie Stanu Królestwa Polskiego, na posiedzeniu której wygłosił wielką mowę oskarżycielską w obronie polskiego przemysłu niszczonego przez niemieckich okupantów. W 1918 roku na krótko objął w rządzie Świeżyńskiego tekę ministra przemysłu i handlu, zaś już w grudniu 1918 roku na prośbę Komitetu Narodowego Polskiego zorganizował siłami Towarzystwa Przemysłowców tak zwaną Delegację Ekonomiczną na konferencję pokojową w Paryżu. Eksperci gospodarczy z trzech zaborów z moim dziadkiem na czele przygotowywali w Paryżu analizy i opracowania ekonomiczne dla Romana Dmowskiego i Ignacego Paderewskiego. Dzięki temu mogli oni skutecznie bronić polskich interesów, szczególnie przed niechętnymi Polsce Anglikami.

Koszt półrocznego pobytu na Zachodzie Delegacji Ekonomicznej w całości pokryło Towarzystwo Przemysłowców. Nie przeszkodziło to zresztą socjalistom zarzucać później mojemu dziadkowi, że na koszt państwa bawił się w paryskich hotelach.

Dziadek wybrany został na posła do Sejmu Ustawodawczego. Był tam jedynym przedstawicielem kół przemysłowych i bronił interesów zrujnowanego wojną przemysłu.

Jako prezes Towarzystwa Przemysłowców Królestwa Polskiego pod koniec 1919 roku zorganizował wspólną reprezentację polskich kół gospodarczych z trzech byłych zaborów - Centralny Związek Polskiego Przemysłu, Górnictwa, Handlu i Finansów.

Socjalistyczny "Robotnik" od razu zaatakował zjednoczoną organizację kapitału i porównał ją do biblijnego potwora Lewiatana, który wynurzył się z odmętów morskich.

Akurat wtedy dziadek zastanawiał się razem ze współpracownikami nad zgrabnym adresem telegraficznym Związku i postanowili ten socjalistyczny epitet wykorzystać jako nazwę.

Tak narodził się Lewiatan.

Nie pierwszy to raz, gdy epitet przeciwników podchwycono, by nazwać nowe zjawisko. Tak było przecież z francuskimi sankiulotami, tak było z malarzami impresjonistami.

Nazwa ta świetnie się przyjęła i w latach 30. dla każdego Polaka Lewiatan był synonimem wielkiego kapitału. Znakomita większość Polaków znała też mojego dziadka jako prezesa Lewiatana.

Czego dokonał Andrzej Wierzbicki jako dyrektor naczelny a później również prezes Lewiatana?

Po powrocie do kraju dziadek zajął się sprawami Śląska. W styczniu 1921 roku wygłosił w sejmie słynne przemówienie, w którym wykazał konieczność przyłączenia Górnego Śląska do Polski, obalając przy tym argumentację sławnego angielskiego ekonomisty Johna Keynesa, który bronił prawa Niemiec do tych ziem.

Wszystkie kluby poselskie, łącznie z lewicowymi, przez aklamację zgodziły się, by mowę dziadka wydrukować i rozplakatować jako oficjalny druk sejmowy. A poza tym zaprzątała go, jak zawsze, obrona krajowego przemysłu.

Wie Pan, to naprawdę zabawne, że...

...co jest zabawne?

Wedle Pana Andrzej Wierzbicki nieustannie, i w carskiej Rosji, i pod niemiecką okupacją, i w odrodzonej Polsce, bronił przemysłu. Tak jakby wielki kapitał był bezbronnym dzieckiem, które bez specjalnej opieki i ochrony zginie.

A tak, właśnie tak było! Biurokraci pod każdą szerokością geograficzną, w każdej epoce traktowali - i traktują zresztą nadal - przemysł jak dojną krowę, która powinna dawać coraz więcej i coraz więcej wpływów podatkowych. Urzędnicy państwowi zawsze byli i są pasożytami na organizmie przemysłu. Choćby nie wiem ile uniwersytetów pokończyli, gdy tylko rozsiądą się w ministerialnych fotelach, nie są w stanie pojąć, że bez akumulacji zysków przemysł rozwijać się nie może.

Przemysł w odrodzonej Polsce miał szczególnie wielu wrogów i wymagał szczególnie silnej obrony. Zawsze głodna gotówki administracja państwowa znalazła silnego sojusznika w socjalistach, którzy z powodów ideologicznych domagali się przykręcania śruby podatkowej kapitalistycznym krwiopijcom. Po przewrocie majowym zaś okazało się, że wpływowe kręgi piłsudczyków uważają, iż Polska w ogóle może obyć się bez intensywnego rozwoju przemysłu. Klasycznym przedstawicielem tych kręgów był gen. Lucjan Żeligowski. Legionowym szlagonom wystarczało rolnictwo, bo przecież tak pięknie złocą się ojczyste łany, a te fabryczne kominy to dymią i dymią. Dziadek bronił przemysłu, podnosząc przy każdej okazji, że bez własnych fabryk broni nie będziemy w stanie wyposażyć armii. Ten argument trafiał jakoś piłsudczykom do przekonania, ale w sejmie w ogóle nie było zrozumienia, że kraj bez przemysłu żyć nie może, że armia bez przemysłu żyć nie może, że sam przemysł bez zysków żyć nie może.

Argument o konieczności zaopatrzenia armii przez krajowy przemysł powinien był trafiać przede wszystkim do przekonania marszałkowi Piłsudskiemu.

Dziadek nie miał z Piłsudskim żadnych kontaktów osobistych. Na szczęście Piłsudski nie zajmował się gospodarką.

Dlaczego - na szczęście?

Gdyby Piłsudski zaczął interesować się gospodarką, to byłby takim drugim Gomułką, czyli autokratycznym amatorem nie mającym żadnych kompetencji w tej dziedzinie. Na szczęście zajął się dwiema najważniejszymi sprawami, na których się znał - armią i polityką zagraniczną. Na nieszczęście mieszał się też do spraw wewnętrznych, politycznych.

Oparcie w obronie interesów przemysłu Andrzej Wierzbicki powinien był znaleźć w ugrupowaniach prawicowych.

Ruch narodowy już w latach 20. był podatny na zbyt daleko idące żądania pracownicze. W latach 30. zaś do wrogów industrializacji doszlusowali radykalni narodowcy. W ich rojeniach na temat gospodarczej przyszłości Polski w ogóle nie było miejsca dla wielkiego, prywatnego przemysłu. Sfery przemysłowe uważali za ekspozyturę międzynarodowego kapitału. Na mojego dziadka często napadano w prawicowych pisemkach politycznych. Pamiętam na przykład tekst z okazji otwarcia warszawskiego pola golfowego. Sens był taki, że pan Wierzbicki z księciem Lubomirskim grają z żydowskim przemysłowcem - tu padało nazwisko któregoś z wielkich kapitalistów żydowskiego pochodzenia - i między jednym a drugim uderzeniem piłeczki sprzedają Polskę Żydom.

W latach 30. elity piłsudczyków były entuzjastycznie nastawione do forsownej industrializacji kraju.

Kłopot był z tym, jak oni tę industrializację rozumieli.

Drugim frontem walki dziadka o przyszłość krajowego przemysłu była obrona przed etatyzmem. Pokolenie Polaków, które wywalczyło niepodległość, ubóstwiało odzyskane własne państwo. Niestety, uczucia te przenosiły się często na sferę gospodarki. Już w roku 1919 dziadek musiał storpedować etatystyczny projekt technicznej organizacji odbudowy wsi i miast przygotowany przez prawicowego ministra robót publicznych. Po przewrocie majowym było jeszcze gorzej. Dziadek prowadził nieustanne, bardzo ostre polemiki z etatystami spod znaku I Brygady, którzy chcieli upaństwawiać wszystko. To byli szaleńcy, otwarcie głosili, że ponieważ wywalczyli niepodległość, to należy się im ster rządów gospodarczych w Polsce. I związane z tym konfitury, rzecz jasna. Ta grupa piłsudczyków, której nieformalnym przywódcą był Stefan Starzyński, późniejszy komisaryczny prezydent Warszawy, miała dość silne wpływy w elicie władzy. Piłsudczykowscy etatyści domagali się między innymi zbudowania wielkich państwowych zakładów papierniczych, choć prywatny przemysł celulozowy nie był w stanie wykorzystać swych mocy produkcyjnych. Żądali też rozpoczęcia przez państwo budowy jednego tylko modelu samochodu osobowego i zakazania wytwarzania aut innych firm. Po prostu horror, nawet za Gomułki produkowano i warszawy, i syrenki. Dziadek z pomocą księcia Janusza Radziwiłła zorganizował wielką debatę, w której na szczęście skutecznie wykpił te pomysły.

W biednej, zacofanej międzywojennej Polsce, cierpiącej na chroniczny brak kapitału, inwestycje państwowe były niezbędnym czynnikiem uprzemysłowienia kraju.

Andrzej Wierzbicki nie był przeciwnikiem inwestycji państwowych. Bardzo popierał budowę portu w Gdyni, później poparł też tworzenie Centralnego Okręgu Przemysłowego. Zwalczał natomiast tworzenie państwowych zakładów w tych branżach, w których fabryki prywatne nie wykorzystywały swych mocy produkcyjnych. Na tym polu ścierał się z wicepremierem Eugeniuszem Kwiatkowskim, którego zresztą szanował jako pełnego energii organizatora krajowego przemysłu. W sprawie portu w Gdyni dziadek popierał Kwiatkowskiego, ale sprzeciwiał się forsowanej przez niego budowie w Gdyni wielkich państwowych zakładów przetwórczych. Zdaniem dziadka przemysł prywatny zbudowałby je znacznie taniej.

Podobny konflikt miał miejsce między rządem a Lewiatanem w sprawie projektu stworzenia wielkich państwowych zakładów budowy mostów. Prywatny przemysł miał wspaniałe tradycje i dorobek w tej branży, przed wojną Polacy budowali przecież najtrudniejsze technicznie mosty w całym imperium rosyjskim, a w dodatku od czasu odzyskania niepodległości prywatne firmy nigdy nie miały pełnego portfela zamówień. Po co więc było wyrzucać publiczne pieniądze na koncern państwowy, który musiałby stanowić niezdrową konkurencję dla istniejących już fabryk?

 

Szara eminencja

 

PPS i partie chłopskie oskarżały Lewiatana, że jest czymś w rodzaju superrządu, zakulisowo narzucającego wolę wielkiego kapitału rządowi i parlamentowi. A w imieniu Lewiatana zaś naprawdę rządził Polską Pański dziadek.

Wizja mojego dziadka jako osobnika potajemnie pociągającego za wszystkie sznurki w państwie brała się z wulgarnej, marksowskiej wizji stosunków politycznych w kraju. Komuniści i socjaliści uważali, że skoro ustrój Polski jest kapitalistyczny, a Lewiatan reprezentuje kapitalistów, to rządzi Lewiatan. Skoro zaś najważniejszą osobą w Lewiatanie jest Andrzej Wierzbicki, to tak naprawdę o wszystkim, co ważne, decyduje nie marszałek Piłsudski, ale Wierzbicki właśnie.

Śmieszne? Śmieszne. Ale wtedy poziom wyedukowania społeczeństwa był zastraszająco niski. Demagogia szalała we wszystkich stronnictwach politycznych, w prasie, w Sejmie. Najbardziej atakowano nieszczęsny przemysł prywatny, Lewiatana i osobiście mojego dziadka. Oskarżenia te mniej wyrobiona część opinii publicznej brała za dobrą monetę.

A na czym w rzeczywistości polegało pociąganie Andrzeja Wierzbickiego za sznurki władzy?

Na ciężkiej pracy w komisjach parlamentarnych. Był szefem bardzo ważnej komisji opałowej, przewodniczył obradom komisji budżetowych. Robił, co mógł, by przeforsować w sejmie swój punkt widzenia i chronić interesy przemysłu. Lewiatan atakowany był ze wszystkich stron i cała sztuka mojego dziadka polegała na tym, by tę niechęć rozładowywać. Przemawiając w sejmie, robił wszystko, by nie obrażać nawet najbardziej demagogicznych i aroganckich posłów, by podtrzymać kontakt i coś posłom wytłumaczyć. A tłumaczyć musiał rzeczy elementarne, gdyż choć urzędnicy ministerstwa skarbu byli fachowcami na najwyższym poziomie - pierwszym był minister skarbu cesarstwa austriackiego, kolejni byli albo profesorami o ogromnym dorobku naukowym, albo uznanymi praktykami z wysokich szczebli administracji któregoś z państw zaborczych - to przygotowanie fachowe wielu posłów pozostawiało dużo do życzenia. Gdy dziadek domagał się w sejmie rozbudowy przemysłu obronnego, na sali podniosła się wrzawa. Posłowie ryczeli: "Pan chce robić geszefty na wojnie!". Działo się to w kraju leżącym między zmilitaryzowanymi Sowietami a zbrojącymi się na potęgę Niemcami.

Był więc Andrzej Wierzbicki kimś w rodzaju ówczesnego lobbysty?

Tak, z tym że jego sytuacja była jasna. Lewiatan był oficjalną reprezentacją polskiego biznesu. Finansowali go wyłącznie prywatni biznesmeni, państwo nie dołożyło doń ani złotówki. Kiedy Andrzej Wierzbicki przemawiał w sejmie, wiadomo było, że występuje w imieniu przemysłowców, że walczy o interesy polskiego przemysłu.

Walczył zresztą bardzo skutecznie. Najlepszym dowodem były narzekania sfer ziemiańskich, że taki Wierzbicki potrafi przemysłowcom prawie wszystko w sejmie załatwić, a o ziemian nie ma kto zadbać. A przecież posłów mieli mnóstwo.

Na czym polegała tajemnica skuteczności Andrzeja Wierzbickiego w podzielonym, rozpolitykowanym sejmie?

Był wspaniałym, urodzonym mówcą. Raz w życiu sam doświadczyłem, jaki miał wpływ na słuchaczy. W 1945 roku byłem uczniem czwartej klasy i babcia zaprowadziła mnie na Uniwersytet Jagielloński, gdzie dziadek miał wygłosić odczyt na temat ziem zachodnich. Sala była przepełniona. Po paru minutach okazało się, że dziadek nie wygłasza odczytu, lecz przemówienie. Pamiętam jego wspaniałą postawę, świetną dykcję. Gdy grzmiał stentorowym głosem: "Polska nie może być pionkiem na mapie Europy", czułem, że po sali przechodził dreszcz. Bałem się wtedy, że dzieje się coś groźnego. Pierwszy i ostatni raz słuchałem wtedy mowy w wielkim, antycznym, senatorskim stylu.

Brakowało w niej tylko jednego - sławnych zwischenrufów dziadka. W międzywojennym sejmie zasiadali znakomici mówcy, stare wygi z parlamentu austriackiego. W większości byli to posłowie PPS. Oni mieli w zwyczaju przerywać wystąpienia swych przeciwników. Przerywali je niezwykle dowcipnie, inteligentnie i merytorycznie rzecz jasna. Celowali w tym zwłaszcza posłowie Diamand, Daszyński. Nie miało to nic wspólnego z tym, co w sejmie dzieje się teraz. Dziś krzyki mają wyłącznie zakłócić porządek obrad. Przed wojną błyskotliwe okrzyki socjalistów uskrzydlały dziadka, prowadziły od wątku do wątku. Jego mowy dzięki temu stawały się prawdziwymi poematami dygresyjnymi.

Sukcesy zawdzięczał dziadek świetnemu przygotowaniu fachowemu i żelaznej, nieodpartej logice argumentacji z sejmowej trybuny. Z Lewiatana nie dzwoniono z poleceniami do ministrów, to była brednia komunistycznej propagandy. Ministrowie mieli przecież na karku swoje zaplecze partyjne, premiera i opinię publiczną.

No, jej głos liczył się wtedy chyba najmniej.

I przed majem 1926 roku, i po maju rządzące ugrupowania kupowały sobie spokój w polityce tolerowaniem socjalnych roszczeń pracowniczych, akceptowały prokonsumencką, a nie produkcyjną orientację gospodarki. Międzywojenny kapitał wyżymający do ostateczności ludzi pracy to tylko lewicowy stereotyp, niewiele mający wspólnego z ówczesną rzeczywistością. Cała przedwojenna klasa polityczna chciała utrzymać w Polsce najlepsze osiągnięcia socjalne w Europie.

Mieliśmy największą ilość świąt i najkrótszy czas pracy. W czasie gdy szalało bezrobocie, gdy ludzie bez zajęcia przypinali sobie do ubrań kartki z napisami "Przyjmę każdą pracę", gdy bezrobotni umierali z głodu, nie wolno było tknąć socjalnych przywilejów wywalczonych przez związki zawodowe i ożywić tym sposobem rynku pracy.

W latach 20. polski przemysł węglowy przegrywał konkurencję z kopalniami niemieckimi, w których wprowadzono dziesięciogodzinny dzień pracy. Mój dziadek walczył o przejściowe wydłużenie dniówki górniczej do dziesięciu godzin, ale przegrał z kretesem. Niemcy mogli pracować więcej, Polacy - nie.

W sprawie ograniczenia nadmiernych - w ówczesnym położeniu gospodarczym i międzynarodowym - uprawnień pracowniczych Lewiatan nie miał oparcia w żadnym ze stronnictw politycznych. Piłsudczycy w sprawach gospodarczych byli w gruncie rzeczy lewicowcami.

Nawet endecy byli przeciw likwidacji lub choćby ograniczeniu przywilejów pracowniczych.

Przed wojną działo się w tej materii dokładnie tak jak dziś. Tylko, na szczęście, związki zawodowe były znacznie słabsze. No i niepodległość wywalczyli legioniści, a nie związkowcy, i to oni domagali się oddania im narodowej gospodarki w lenno.

Lewiatana atakowano nie tylko za chęć ograniczenia ustawodawstwa socjalnego, za starania o podniesienie zyskowności przemysłu, ale i za wyprzedaż Polski obcemu kapitałowi.

To był konik PPS-u, ta wyprzedaż Polski. To, co dzisiaj wyprawiają ludzie od Rydzyka, wtedy wyprawiali socjaliści.

W latach 30. w kwestii wyprzedaży Polski powstała nieformalna koalicja ponad podziałami politycznymi. Lewica oskarżała mojego dziadka o wyprzedaż kraju międzynarodowemu kapitałowi, radykalna prawica - o wyprzedaż kraju międzynarodowemu żydostwu.

Ale przecież Andrzej Wierzbicki naprawdę popierał sprzedaż na wielką skalę zakładów państwowych kapitałowi prywatnemu, także zagranicznemu.

Oczywiście, że popierał. Dziadek miał w kwestii własności jasny pogląd - uważał, że w miarę możności wszystko powinno znaleźć się w rękach prywatnych. Obojętne zresztą w jakich - polskich, żydowskich, amerykańskich, niemieckich.

W tej sprawie nie miał żadnych uprzedzeń. Przecież znaczącym elementem kapitału polskiego w Lewiatanie był kapitał Polaków pochodzenia żydowskiego.

Chociaż dziadek wyszedł z ruchu narodowego, nie było to dla niego żadnym problemem. Tak jak żadnym problemem nie był dla niego kapitał zagraniczny. No, tu przesadziłem - problemem, i to ciężkim, było ściągnięcie go do Polski.

Nie dostrzegał w tym groźby utraty kontroli nad polską gospodarką?

Dziadek świetnie wiedział, że kraj potrzebuje obcego kapitału jak powietrza, popierał go z całego serca, ale pilnował przy tym z żelazną konsekwencją, by obcy kapitał nie dostawał preferencji monopolistycznych. Pod koniec lat 20. w sferach gospodarczych głośna była sprawa budowy zapory i elektrowni wodnej na Dunajcu. Był to projekt bardzo kosztowny i amerykańska grupa Harrimana zgodziła się go zrealizować w zamian za przyznanie jej monopolu na dostawę energii elektrycznej na najbardziej uprzemysłowionych obszarach Polski - przez 60 lat!

Entuzjastą tej ewidentnie niekorzystnej dla interesów Polski transakcji był wywodzący się z PPS minister robót publicznych Jędrzej Moraczewski. Stanowczy protest zgłosił natomiast Lewiatan; poparł wszystko, z wyjątkiem monopolu. No i sprawa upadła.

Przed wojną społeczeństwo w o wiele mniejszym stopniu niż dziś rozumiało konieczność zagranicznych inwestycji w Polsce.

Dziś z obcym kapitałem wojują u nas albo idioci, albo wyrachowani polityczni gracze. Wtedy wojowały z nim bardzo szerokie kręgi, ze szczerym przekonaniem, że w ten sposób ratują świeżo odzyskaną niepodległość.

Oburzenie opinii publicznej wywoływała nie sama sprzedaż firm krajowych kapitałowi obcemu, ale ujawniane przy tej okazji afery finansowe. Andrzej Wierzbicki nie wspomina ani słowem w swych zapiskach o aferze sprzedaży słynnych żyrardowskich zakładów włókienniczych francuskiemu przemysłowcowi Marcelowi Boussac, a przecież jego nazwisko łączono z tą sprawą. Naciski rządu francuskiego i zabiegi prezesa Lewiatana sprawiły, że Boussac przejął tę wielką fabrykę praktycznie za darmo.

Sprawy dokładnie nie znam, ale wiem, że dziadek był za tym, by Żyrardów trafił w prywatne ręce. Zakłady były zrujnowane, maszyny wywieźli Rosjanie na początku wojny światowej, nikt w kraju nie chciał podjąć się ich odbudowy. Transakcji dokonało rzecz jasna ministerstwo skarbu, Lewiatan nie miał z nią nic wspólnego.

Nie wątpię jednak, że dziadek jako bezkompromisowy pragmatyk popierał niską wycenę zrujnowanych zakładów - warte były przecież tyle, ile chciał za nie zapłacić inwestor zobowiązujący się do ich odbudowy.

Pragmatyzm nakazywał przed wojną trzymanie politycznego dystansu do Sowietów, ale robienie z nimi interesów. Czy Andrzej Wierzbicki jako szef Lewiatana miał takie plany?

W 1931 roku dziadek zorganizował wycieczkę Lewiatana do Sowietów. Opisano ją w przedwojennym "Przeglądzie Gospodarczym". To była wizyta półoficjalna. Zwiedzono pewną ilość ośrodków przemysłowych, pojechano też do jakiegoś kołchozu na Ukrainie. W tym kołchozie zdarzyła się zresztą zabawna historia. Dziadek dowiedział się tam przypadkiem o jakimś konflikcie natury prawnej i ekonomicznej, a że był urodzonym mediatorem i znakomicie orientował się w przedkomunistycznym prawie rosyjskim, więc poprosił zaskoczonych gospodarzy o wyjaśnienie, w czym rzecz, i od ręki zaproponował rozwiązanie problemu. Kołchoźnicy byli oczarowani. Zaproponowali mu, by został u nich dyrektorem, bo świetnie nadaje się do pracy w kołchozie.

Po powrocie dziadek napisał sprawozdanie, ale nie zachęcał w nim do handlowego otwarcia na Wschód. To nie wynikało z jego poglądów politycznych, lecz z oceny atrakcyjności Sowietów jako partnera gospodarczego.

W dworku Andrzeja Wierzbickiego na warszawskim Grochowie bywali sowieccy ambasadorowie, sporo czytał o sowieckiej Rosji. Kiedy jednak władzę w Polsce wzięli piłsudczycy i niektórzy z nich zaczęli głosić teorie, że eksperyment sowiecki nie zdał co prawda egzaminu w sferze gospodarczej, ale być może zdał egzamin w sferze społecznej, dziadek bardzo stanowczo oponował. Zawsze uważał, że etatystyczna formuła gospodarki nie może zapewnić takiego zaspokojenia społecznych potrzeb, jak wolny rynek.

 

Zawsze tłumacz

 

Jak Andrzej Wierzbicki przeżył okupację?

We wrześniu 1939 roku był członkiem Komitetu Obywatelskiego przy Dowództwie Obrony Stolicy. Za udział w obronie Warszawy odznaczony został Krzyżem Walecznych. A potem jeszcze przez jakiś czas robił to samo co podczas niemieckiej okupacji sprzed dwudziestu lat - próbował ratować polskie fabryki przed wywiezieniem przez Niemców, działał w Radzie Głównej Opiekuńczej.

Dwukrotnie aresztowało go gestapo, ale szczęśliwie wyszedł i z warszawskiego Pawiaka, i z krakowskich Montelupich.

A jak szef Lewiatana odnalazł się w Polsce Ludowej?

Na początku całkiem nieźle. Dziadek, który był jednym z zamożniejszych ludzi w przedwojennej Polsce, stracił cały majątek, ale nie rozpaczał. Przede wszystkim starał się włączyć do odbudowy krajowego przemysłu. Dostał posadę doradcy w Polskim Monopolu Zapałczanym. Ponieważ pamiętano jeszcze jego przedwojenną wielką mowę sejmową w obronie polskości Śląska, nowe władze powołały go do rady naukowej przy ministrze ziem odzyskanych.

Szybko jednak komuniści przypomnieli sobie, kto on zacz. Gdy dziadka wylano z Monopolu, nie mógł dostać pracy. Od śmierci głodowej uratowała go biegła znajomość rosyjskiego. Utrzymywał siebie i babcię z tłumaczeń, głównie dla PIW-u i Czytelnika, literatury rosyjskiej.

W 1956 roku odzyskał nadzieję i niesamowitą werwę. Pamiętam, że w domu dziadków panowała prawdziwa euforia. Dziadkowie przestali być gatunkiem podludzi. Przestali żyć w sytuacji, w której mogą zamknąć za nic, zaczęli żyć w sytuacji, w której trzeba było dopiero działać opozycyjnie, by trafić za kratki.

Żyjący jeszcze koledzy z Lewiatana chcieli wciągnąć dziadka w prace nad reformowaniem gospodarki, planowali doradzanie Oskarowi Langemu, szefowi Rady Ekonomicznej, ale dziadek uznał, że jego nazwisko tylko rozjuszy władze i zaszkodzi sprawie. Wybrał pisanie wspomnień.

 

 

Tom wspomnień Andrzeja Wierzbickiego wydany w 1958 roku w wydawnictwie PIW obejmował lata 1877-1920. Drugą część wspomnień wydawnictwo odrzuciło. Autor złożył je w Bibliotece Instytutu Historii PAN w Warszawie. Maszynopis udostępniano jedynie historykom.

"Wspomnienia" Andrzeja Wierzbickiego, opracowane przez Piotra Wierzbickiego, wydane przez Krajową Agencję Wydawniczą, są połączeniem materiału z tomu wydanego w 1958 roku i tekstu niepublikowanego. Ze względu na objętość materiału dokonano w obu częściach zasadniczych skrótów, które objęły przede wszystkim znaczną część dokumentacji historycznej wplatanej przez autora w tekst wspomnień. Zachowano natomiast wszystkie wątki osobiste.