Archiwum  

Życie z dnia 2000-09-09

 

Barwy walki

 

Pierwszy numer "Libération", wydany na fatalnym papierze, pełen błędów typograficznych i niesprawdzonych informacji, miał na dodatek druk... zielony. Ale te techniczne wpadki to nic w porównaniu z bzdurami, które wypisywali na tych łamach wszelkiej maści lewaccy burzyciele "burżuazyjnego" porządku świata.

 

Bruay, małe miasteczko w północnej Francji. 6 kwietnia 1972, na zarośniętym chaszczami skrawku ziemi niczyjej znaleziono ciało szesnastoletniej dziewczyny. Ofiara jest naga i potwornie okaleczona. Wkrótce potem aresztowany zostaje miejscowy notariusz - sędzia śledczy opiera się na razie tylko na poszlakach, dowody trzeba będzie znaleźć. Ale mieszkańcy Bruay, dotkniętego przez biedę i bezrobocie, nie mają najmniejszych wątpliwości: notariusz jest bogaty, więc to on zabił. W kilka dni później umieszczają w miejscu sadystycznej zbrodni tablicę: "Tutaj Brigitte Dewevre, córka górnika, została zamordowana przez burżuazję z Bruay". Dziennik francuskich maoistów, "La Cause du Peuple" jest tego samego zdania co lud i w nagłówku artykułu przekonuje: "Tylko burżuj mógł zrobić coś podobnego". To przecież on obżera się langustą, to także on "zjadł w wieczór zbrodni 80 deko mięsa - nie dzieląc się z nikim". Krótko mówiąc, wyrok nieformalnego sądu robotniczego już zapadł, a "La Cause du Peuple" tylko go ogłasza: "Trzeba obciąć jaja notariuszowi". Jean-Paul Sartre skomentuje te oskarżenia w jednym z kolejnych wydań tej samej gazety: "To istotny wkład w poszerzanie świadomości ludu: nienawiść klasowa (...) często zdławiona, zepchnięta na margines przez destrukcyjne siły systemu kapitalistycznego, niespodziewanie odkryła w nim lukę".

Numer "La Cause du Peuple" poświęcony morderstwu w Bruay przygotował maoistowski aktywista znany wtedy jako "Marc". Od razu wiedział, że notariusz zabił, a redakcyjnej koleżance, która domagała się dowodów bardziej przekonujących niż samotna konsumpcja blisko kilograma mięsa, odpowiedział: "Mówisz tak, burżujska córko, bo boisz się, że niebawem ujrzysz głowę twego ojca zatkniętą na szczycie piki". Wkrótce "Marc" wróci do swego prawdziwego imienia i nazwiska - Serge July. A potem zostanie szefem "Libération", dziś jednego z trzech najważniejszych francuskich dzienników, obok "Le Monde" i "Le Figaro".
I jeszcze jedno - to nie notariusz zabił Brigitte.

Dobić wreszcie burżuazję

Jak doszło do powstania "Libération"? Otóż na przełomie lat 60. i 70. francuscy maoiści byli przekonani, że rewolucja rozpoczęta w maju 1968 roku ma ogromne szanse na kontynuację. Co prawda burżuje są chwilowo górą i nadal niewolą kraj - tak jak nie przymierzając Niemcy okupowali Francję w czasie II wojny. Ale to właśnie dlatego należy stworzyć tu i teraz maoistowski odpowiednik Résistance - podziemną partyzantkę, która wreszcie rozprawi się z burżuazją. W dziele zatytułowanym znacząco "Ku wojnie cywilnej" (jednym z jego autorów był właśnie Serge July) czytamy m.in.: "Ideologia proletariatu nie sprowadza się wcale do zrozumienia, iż świadomość walki klasowej stanowi koło napędowe historii. Ideologia proletariacka to także praktyka i wyczerpująca świadomość faktu, że burżuazja i proletariat prowadzą walkę na śmierć i życie. Chodzi nam więc o sposób istnienia poprzez walkę".
I maoiści przystępują do walki. Organizują napad na stacji metra Passy - ich łupem pada ponad 25 tysięcy biletów I klasy, które następnie rozdają przechodniom. Innym razem 70-osobowa bojówka maoistów pod wodzą niejakiego Tarzana łupi najsłynniejsze paryskie delikatesy, "Fauchona". I wynosi stamtąd ogromne ilości trufli, foie gras, kawioru, kasztanów smażonych w cukrze, luksusowych alkoholi oraz innych smakołyków, które potem rozdają biednym (kawior trafia do noclegowni dla robotników z Afryki). "Nie jesteśmy złodziejami. (...) Robotnik zarabia średnio 3 i pół franka na godzinę. Kilogram foie gras kosztuje 200 franków, równowartość 60 godzin pracy. (...) W takim razie kto tu tak naprawdę jest złodziejem?" - pytają retorycznie w swojej ulotce.
Sartre znowu nie posiada się z zachwytu - w wypowiedzi dla "La Cause du Peuple" tłumaczy, że samo istnienie "Fauchona" jest po prostu skandalem.
Także w czasie wakacji maoiści nie próżnują: kilogramy odchodów lądują na dywanach hotelu "Plaza-Athénée" w Paryżu, w nicejskim superluksusowym "Negresco" podrzucają martwe szczury, w alpejskim kurorcie Chamonix przekłuwają opony samochodów zaparkowanych w garażu "Carltona", w Tulonie wlewają jakiemuś bogaczowi smołę do basenu.
Potem przychodzi kolej na poważniejsze akcje - NRP, czyli Nowy Ludowy Ruch Oporu porywa posła do francuskiego parlamentu Michela de Grailly. W odpowiedzi na zwolnienie z pracy 12 tysięcy osób przez firmę De Wendel-Sidelor NRP planuje porwanie Henriego de Wendela, jednego z najbogatszych przemysłowców francuskich. Na szczęście policja udaremnia ten zamiar. Z kolei po śmierci Pierre'a Overney, maoistowskiego bojownika, zastrzelonego przez szefa ochrony fabryki Renault (skądinąd w kilka lat później zabije go lewacka bojówka) uprowadza pracownika dyrekcji tej firmy. Komunikat porywaczy głosi: "Pan Nogrette został zatrzymany w samym centrum okupowanego przez policję Boulogne. A następnie doprowadzony do więzienia ludowego. (...) Nasze zadanie jest proste - udowodnić ludowi, że wobec żadnej formy terroru nie pozostaniemy bezsilni".

Od przemocy do gazety

Szczegółowe informacje o strajkach robotniczych i maoistowskich aktach zemsty przekazuje w tym czasie do gazet, radia i telewizji powstała w czerwcu 1971 roku maoistowska Agencja Prasowa Libération (wydająca własny biuletyn w nakładzie 400 egzemplarzy). Na przełomie 1972 i 1973 roku zapada decyzja o przekształceniu agencji w gazetę codzienną.
O tej decyzji przesądziły przede wszystkim dwie sprawy. Po pierwsze przekonanie maoistów o postępującej faszyzacji życia we Francji i o tym, że gazeta codzienna mogłaby być skuteczną bronią w walce z tym "faszyzmem". Po drugie w ten sposób szefowie maoistów chcą swoim zwolennikom zaproponować cokolwiek poza akcją bezpośrednią. Zaczynają się bowiem obawiać eskalacji przemocy, wiedzą, że niektóre wyczyny maoistów spotkały się z powszechną dezaprobatą - np. porwanie Nogrette'a zostało potępione przez wszystkie środowiska, nawet te związane ze skrajną lewicą.
Decyzja o powołaniu do życia dziennika "Libération" zostaje ogłoszona podczas konferencji prasowej 4 stycznia 1973 roku. Dyrektorem gazety zostaje Jean-Paul Sartre, który wcześniej był już dyrektorem "La Cause du Peuple"- sława filozofa ochroniła wtedy redakcję pisma przed dalszymi aresztowaniami i ewentualnym zakazem publikacji.
Według wstępnych założeń "Libération" ma się w głównej mierze opierać na strukturach politycznych maoistów. "Jest rzeczą niezbędną, aby komitet redakcyjny składał się z członków jednostek terenowych. To właśnie stamtąd muszą pochodzić pomysły. To tylko w ten sposób możemy walczyć z >> dekadenckim<< stylem życia, którego groźba kryje się w samym zawodzie dziennikarza" - ostrzegają założyciele pisma podczas "Konferencji roboczej o froncie informacji".
Walka z "dekadenckim stylem życia" jest zresztą jednym z podstawowych powodów, dla których ludziom "Libération" początkowo nie udało się zachęcić do współpracy zbyt wielu zawodowych dziennikarzy: zażądano bowiem od nich, aby natychmiast opuścili swe mieszkania i przeprowadzili się do dzielnic robotniczych. Kolejną innowacją wypływającą z przesłanek ideologicznych jest zasada równości płacy od korektora po komitet redakcyjny (naczelnego wówczas także nie było). Dopiero po kilku latach zdecydowano się podzielić pracowników "Libération" na pięć grup o różnych wynagrodzeniach, przy czym stosunek najniższej płacy do najwyższej nie mógł przekroczyć 1:2.
Jednak to właśnie pogardę dla przyjętych reguł zawodowych założyciele pisma uznają po latach za jedną z głównych przyczyn późniejszych triumfów. Marc Kravetz, szef serwisu zagranicznego i najsłynniejszy reporter "Libération", powie m.in.: "Początkowy brak profesjonalizmu pozwolił na zawodową przygodę. Jeżeli to zawodowcy stworzyliby od podstaw ten dziennik, nie miałby on ani duszy, ani swoistego charakteru. Amatorszczyzna stworzyła nasz styl. (...) A July wziął na siebie wszystkie ciosy, niczego się nie bał i z wszystkim sobie poradził. (...) Jest megalomanem, paranoikiem, zawsze pewnym swego - mimo braku cienia dowodu wspierającego jego oceny. Ale koniec końców pozytywna energia jest u niego górą, zawsze". W połowie lat 90. socjologowie tak opiszą fenomen "Libération": ">> Libération<< jest sukcesem - a wykreowane tu relacje międzyludzkie stanowią integralną część tego sukcesu".

Pusta kasa

Na razie jednak nie było żadnych sukcesów. Pierwszy numer, wydany na fatalnym papierze w 100 tysiącach egzemplarzy, zupełnie nie wiadomo po co (po kilku latach nakład "Libération" z trudem przekroczy 10 tysięcy), pełen błędów typograficznych i niesprawdzonych informacji, ma na dodatek druk... zielony (kolor czarny wydawał się zbyt banalny, czerwony nie wchodził w grę jako przypisany komunistom, zaś żółty kojarzył się z faszyzmem...). Ekipa techniczna przez długi czas rządzi się własnymi prawami - jeszcze w pięć lat po starcie gazety dla żartu sfałszuje wyniki wyborów, a na dodatek zamiast prawdziwych nazwisk kandydatów pojawią się m.in. Mao i Zorro.
Największym problemem jest oczywiście brak pieniędzy. Nikt w gazecie ich nie ma. Środki przekazane przez sympatyków "z terenu" nie wystarczą. Aktorzy, muzycy i intelektualiści o lewackich ciągotach, których wtedy we Francji z pewnością nie brakuje, byli już tyle razy naciągani na poczet różnych efemerycznych projektów, że niemal wszyscy po prostu odmawiają. Nawet dyrektor Sartre wykłada tylko 30 tysięcy franków, honorarium za wywiad-rzekę "Buntownicy mają rację" wypłacone niedawno przez wydawnictwo Gallimarda. Tymczasem długi rosną, rachunków nikt nie płaci. Mimo że znaczna część materiałów użytych do drukowania pisma jest darmowa - pochodzi bowiem z kradzieży...

Na ratunek

"Libération" zostaje w końcu uratowane... Jak? Prawda o tajemniczych dobroczyńcach wyszła na jaw dopiero po latach. Pierwszym z nich jest młody pracownik banku, spadkobierca słynnej amerykańskiej pisarki Gertrudy Stein. Ofiarowuje on gazecie 300 tysięcy franków. Zastrzega sobie anonimowość, chce także zostać zatrudniony w gazecie. Ludzie z "Libération" oczywiście zgadzają się na te warunki - tyle że z gazety zostanie wyrzucony po kilku miesiącach. Drugim jest Helena de Gunzbourg - do jej przodków zaliczają się m.in. dawni bankierzy dworu carskiego w Sankt Petersburgu i założyciele Shella. De Gunzbourg przynosi do kawiarni 400 tysięcy franków, które wręcza łącznikowi z "Libération" bardzo dyskretnie w kopercie, pod stołem. Pracuje przez jakiś czas w "Libération", ale w drugim roku istnienia dziennika także zostaje z niego usunięta. I wreszcie trzeci darczyńca, tym razem trochę mimo woli - członkowie brazylijskiego ugrupowania MR8, przebywający na wygnaniu we Francji. Pod koniec lat 60. porwali wielu VIP-ów, co przyniosło im miliony dolarów okupu. Wówczas z tych pieniędzy pozostało zaledwie 60 tysięcy dolarów i Brazylijczycy zgadzają się pożyczyć całą tę sumę na jakiś czas maoistowskiej gazecie. Kiedy potem domagają się zwrotu długu, "Libération" odmawia i nawet groźby z bronią w ręku nic tu nie zmienią.

Pecunia non olet

Na spotkaniu z MR8 nie kończą się ówczesne związki "Libération" ze światem terroru i zbrodniczych reżimów.
Tylko kilka przykładów: W lecie 1973 roku dwóch dziennikarzy "Libération", zwerbowanych przez wywiad Korei Północnej, udaje się do Korei Południowej. Phenian pokrywa wszelkie koszty związane z podróżą, obfitującą w luksusy, finansuje także zakup sprzętu - np. jeden z teleobiektywów kosztował 10 tysięcy dolarów. A ludzie "Libération" tym razem wywiązują się ze zobowiązań - dostarczają koreańskim komunistom informacji na temat tajnej amerykańskiej bazy wojskowej, gdzie przechowywana jest taktyczna broń nuklearna. Wzbudziło to zachwyt Phenianu, który wcześniej nie wiedział ani o broni, ani o bazie.
A oto inna historia: Pod koniec lat 60. Pierre Goldman, dziecko żydowskich emigrantów z Polski, walczy przez jakiś czas w wenezuelskiej partyzantce. Kocha jeść i zostaje w końcu usunięty z szeregów zbrojnej rewolucji za kradzież zapasów. W 1969 wraca do Francji, gdzie proponuje maoistom swoje usługi - chce zorganizować miejską guerrillę, tj. porwania i napady. Oferta zostaje jednak odrzucona. W końcu Goldman, trochę z nudów, sam z bronią w ręku łupi aptekę. Po dwóch kolejnych napadach zostaje w końcu złapany przez policję. "Wybrał drogę, która dla przyjaciół Pierre'a, jego rówieśników, uczestników walk, marzeń i lęków minionych lat, jest czymś zrozumiałym samo przez się. Z tą różnicą, że w przeciwieństwie do wielu z nas, Pierre obstawał przy swoim wyborze, nie bacząc na żadne konsekwencje. (...) Musimy powiedzieć - na użytek nasz, jego i tych, którzy go sądzą - że człowiek, który staje dziś przed trybunałem Paryża jest naszym przyjacielem i bratem" - pisze ówczesny sprawozdawca sądowy "Libération", późniejszy szef działu zagranicznego gazety. W roku 1976 Goldman zostaje zwolniony z więzienia i zatrudniony w dziale sądowym "Libération". Nie pisze jednak zbyt często. Nie ma czasu, koledzy z redakcji przypuszczają, że wrócił do gangsterskiego życia. Gospodarz jego mieszkania odkrywa pewnego dnia cały skład broni w szafie. Potem Goldman decyduje się opuścić "Libération" na znak protestu przeciwko publikacji w gazecie zdjęcia wykonanego przez zasłużoną dla nazistowskiej propagandy Leni Riefenstahl, przedstawiającego afrykańskiego wojownika, oraz artykułu pełnego podziwu dla dynamizmu ówczesnej francuskiej radykalnej prawicy. Oświadcza wtedy: "Nie będę pisał do >> Libération<< tak długo, jak długo będzie tu miejsce dla antysemityzmu i estetycznej pobłażliwości wobec faszyzmu". W dwa miesiące później zostaje zastrzelony na ulicy. Do zamachu przyznaje się bojówka "Honor policji", której istnienie nie zostało do dzisiaj w żaden sposób potwierdzone.
Kolejny przykład pokazuje stosunki łączące przez jakiś czas ludzi "Libération" z bandą Baadera. W roku 1969 przyszli założyciele Frakcji Czerwonej Armii (Rote Armee Fraktion) Andreas Baader i Gudrun Ensslin uciekają z Niemiec. Są ścigani za podpalenie dwóch domów towarowych we Frankfurcie, co miało stanowić odwet za "ludobójstwo amerykańskie w Wietnamie". Przybywają do Francji. Pragną spotkać miejscowych rewolucjonistów - maoiści przysyłają jako swego reprezentanta Serge'a July. Kryjówkę dla Niemców znajduje Jean-Marcel Bouguereau, jeden z założycieli gazety. Zobaczą się znowu po latach, kiedy w 1974 Bouguereau będzie towarzyszył Sartre'owi w czasie słynnego spotkania z Andreasem Baaderem w stuttgarckim więzieniu. Sartre rozczula się nad terrorystą, autorem wielu zamachów bombowych, w których zginęło pięć osób, a dziesiątki innych zostało rannych: "Baader jest bardzo chudy. Stracił 15, a może nawet 20 kilo. Na jego twarzy aż roi się od zmarszczek. Robi wrażenie wyczerpanego". Nawiasem mówiąc, w trzy lata później Sartre wyda oświadczenie, w którym napiętnuje "pogwałcenie praw człowieka we Włoszech"- chodziło mu o walkę z terroryzmem Czerwonych Brygad. Ta deklaracja zostanie wyśmiana przez włoską prasę wszystkich orientacji politycznych.

Godzina rozstania

We wrześniu 1977 bojówka Frakcji Czerwonej Armii porywa niemieckiego przemysłowca Hansa Martina Schleyera, zabija przy okazji trzech ochroniarzy i szofera. Terroryści domagają się uwolnienia swoich uwięzionych towarzyszy, m.in. Baadera. Prasa niemiecka odmawia publikowania komunikatów porywaczy. Ci zwracają się więc w tej sprawie do gazet francuskich, a w pierwszym rzędzie do "Libération", które nie odmawia ich prośbom. W miesiąc później inna bojówka RAF porywa samolot Lufthansy i na oczach pasażerów zabija kapitana. Wtedy "Libération" decyduje się w końcu na zerwanie z RAF-em - tytuł gazety głosi: "RAF - NRF: wojna potworów". Zrównanie bandy krwiożerczych terrorystów z demokratycznym państwem nie wszystkim wyda się bezwzględną krytyką, lecz raczej dowartościowaniem terroryzmu. A jednak... Dwustu anarchistów uznaje ten tytuł za zdradę i przystępuje do okupacji redakcji "Libération". Na ścianach pojawiają się inwektywy w rodzaju: "Każdy dziennikarz to glina". Albo: "July, twoja godzina się zbliża". Anarchiści sikają po korytarzach, kradną zdjęcia z archiwów. A przede wszystkim domagają się, aby pozwolono im zredagować jutrzejsze wydanie gazety w całości. Dziennikarze mówią "nie" i następnego dnia gazeta nie ukazuje się w ogóle. W swoich komentarzach dla prasy July usprawiedliwia co prawda okupantów-anarchistów: "Dla wielu z nich Baader ucieleśniał nie tyle terroryzm, co opór stawiany wszechpotężnemu państwu", nie ma jednak wątpliwości, że godzina rozstania między "Libération" a najskrajniejszą lewicą nadeszła.
Poprzedziło ją powolne rozstawanie się z maoistowskimi korzeniami. Zaczęło się od rozwiązania komórki maoistowskiej na terenie dziennika (co nastąpiło już pierwszych miesiącach istnienia gazety). W wydaniu z okazji śmierci Mao Chiny przedstawione są nie jako spełnienie utopijnych nadziei, lecz jako ponury kraj totalitarny.
Tu krótka dygresja - maoistyczne sympatie ludzi "Libération" nigdy nie były równoznaczne z podziwem dla komunizmu w wersji sowieckiej lub do niej zbliżonej. Po pierwsze francuscy lewacy wszelkiej maści uważali zapatrzoną w Moskwę Komunistyczną Partię Francji (mającą wtedy ogromne wpływy - w wyborach gminnych w roku 1971 komuniści zdobywają 24 proc. głosów, o 10 proc. więcej niż Partia Socjalistyczna) oraz kontrolowane przez nią związki zawodowe za zdrajców sprawy robotniczej. W opanowanym przez skrajną lewicę uniwersytecie w Vincennes komuniści nazywani są "ostatnimi reprezentantami porządku burżuazyjnego". Podczas wieców czy strajków robotniczych dochodzi też do licznych i nierzadko krwawych starć między komunistami a maoistami czy trockistami . Po drugie lewacy zaciekle krytykują samą Moskwę oraz politykę prowadzoną przez nią w krajach satelickich. Kiedy w roku 1974 we Francji ukazuje się pierwszy tom "Archipelagu Gułag", książka jest niebywałym sukcesem czytelniczym - 700 tysięcy egzemplarzy sprzedanych w kilka tygodni - wielu komunizujących czy zaledwie lewicujących intelektualistów napada na Sołżenicyna. "Chodzi o wielką machinę wojenną wymierzoną po pierwsze w Związek Radziecki, w drugiej kolejności w socjalizm jako taki, a w końcu w koalicje lewicowe we Francji" - wyrokuje Max-Pol Fouchet, gwiazda telewizji i dziennikarz "Le Point". Sołżenicyna broni przed francuską lewicą André Glucksmann na łamach "Libération": "Czyżby ten eksłagiernik, przypominający obecnym przywódcom, że mają władzę większą od tej, jaką mieli kiedykolwiek carowie, był zbytnim >> realistą<< ?" - pyta retorycznie.
W kilka lat później "Libération" nie będzie szczędzić swych pochwał i swego wsparcia "Solidarności". A gdy po ogłoszeniu stanu wojennego minister spraw zagranicznych Claude Cheysson wypowie słowa, które bez wątpienia ucieszyły Jaruzelskiego: "Nic nie będziemy robić - w żadnym wypadku", w gazecie ukaże się komentarz następującej treści: "Wstyd! Byliśmy bezgranicznie zawstydzeni! (...) Rząd francuski zareagował odruchowo i dorównał swoim poprzednikom, którzy niegdyś wychwalali Francuzom zalety traktatu monachijskiego". (Z kolei podczas pierwszych wyborów prezydenckich w wolnej Polsce "Libération" stanie bez reszty po stronie Mazowieckiego, zaś Wałęsę przedstawi jako zbira spod ciemnej gwiazdy i kryptofaszystę).
Wracając do maoistów z "Libération" - wyrzekli się oni maoizmu nie tylko z powodów politycznych, zadecydowały o tym także względy natury obyczajowej. Już od samego początku istniał w redakcji niemaoistowski odłam libertyński. Robotników odwiedzających siedzibę "Libération" raził widok dziennikarzy i dziennikarek całujących się w usta na dzień dobry. Jeszcze większy szok wzbudziło powszechne wśród dziennikarzy niemaoistów używanie haszyszu na terenie redakcji. W rezultacie "Libération" zaczęło uchodzić za gniazdo złych obyczajów. I kiedy jedna z dziennikarek udała się na mityng robotniczy do Dunkierki, tylko cudem uniknęła zbiorowego gwałtu. Ludzie pracy nie rozumieli, dlaczego im odmówiła: "Przecież wy, dziewczyny z >> Libe<< , śpicie ze wszystkimi bez wyjątku!"

Obyczajowe prowokacje

To wszystko sprawiło, że od feministek i bojowników o prawa homoseksualistów zatrudnionych w gazecie domagano się na początku, aby o sprawach dotyczących ich środowiska po prostu milczeć. A potem wszystkie tabu legły w gruzach, co doprowadziło m.in. do kilku procesów o obrazę obyczajów i wyroków skazujących. Na przykład w roku 1979 "Libération" musiało zapłacić 3000 franków grzywny za zamieszczenie rysunku dziewczynki ("Patrycja, 12 lat") uprawiającej seks oralny z mężczyzną przedstawionym jako jej ojciec. Komentarz do scenki brzmiał: "Nauczmy nasze dzieci miłości". Rok wcześniej gazeta została ukarana grzywną za artykuł "Podróż po europejskich sraczach", w którym cytowane były in extenso pornograficzne anonse wyszukane w szaletach. Nie pomogła oryginalna linia obrony zastosowana przez adwokata gazety, który zszedł do w.c. w podziemiach paryskiego Pałacu Sprawiedliwości, a następnie przed obliczem sądu zacytował znajdujące się tam inskrypcje, równie pornograficzne (w sprawie o pedofilię użył innego niecodziennego argumentu - a mianowicie, że seks oralny z nieletnimi jest praktyką powszechną - jego zdaniem niańki we francuskich wsiach usypiają w ten sposób powierzone im pociechy).
Nie oszczędzono także Valéry'ego Giscarda d'Estaing, ówczesnego francuskiego prezydenta. Kiedy Giscard ogłosił, że w przypadku gdyby ktoś obraził sprawowany przez niego urząd lub jego samego, nie ma najmniejszego zamiaru sięgać po istniejące instrumenty prawne, "Libération" opublikowało bezzwłocznie wielką listę zniewag. Wśród nich najłagodniejsze to m.in.: szczur z rynsztoka, gównojad, kurzy tyłek, kretyn, maminsynek, dziecko Pétaina, Coca-Cola, lubieżna żmija oraz kupa gówna w jedwabnej pończosze.
Jeszcze większy skandal wywołał tekst Marguerite Duras wydrukowany zresztą znacznie później, bo w 1985 - a więc w czasach, w których, jakby się wydawało, wszystko już było można. Autorka "Moderato cantabile" od dawna pasjonowała się sprawami kryminalnymi i relacjonowała je potem w gazetach na swój sposób, często bardzo daleki od rzeczywistości. Tym razem zajęła się sprawą matki oskarżonej o zamordowanie własnego dziecka.
Nie wątpiła w zbrodnię swojej bohaterki. Zamiast tego starała się ją usprawiedliwić jako osobę: "niewinną, która zabiła nieświadomie, podobnie jak ja nieświadomie piszę". I dalej: "Zdarza się, że matki nie lubią swych dzieci, ani swoich mieszkań, że nie są >> kobietami domowymi<< - czego od nich oczekujemy. A także, że nie są żonami swoich mężów. Że nie są dobrymi matkami. Że nie są wierne i pragną uciec - a mimo to zgadzają się na wszystko: małżeństwo, ciupcianie, dziecko, meble. Ale to wszystko tak naprawdę ich nie zmienia - nawet na jeden dzień". Czytelnicy byli oburzeni. Także oskarżona o dzieciobójstwo kobieta nie doceniła literackiej wyobraźni słynnej powieściopisarki. Jej krótki komentarz brzmiał: "Duras jest nienormalna! Ja po prostu nie zabiłam mojego dziecka".

Nawrócenia

Kolejna przemiana "Libération" dokonuje się w roku 1981, wraz z wygraną Francois Mitterranda w wyborach prezydenckich. Wielu dziennikarzy nawraca się na socjalizm - i wtedy dawny organ maoistów staje się gazetą bardzo bliską władzy, jeszcze bardziej niepodobną do tego, czym była na początku. A potem, po 15 latach (czyli w roku 1996) założyciele "Libération" zgodzą się na transakcję, która niegdyś nie mieściłaby im się w głowach: większościowe udziały w gazecie zostaną sprzedane wielkiemu francuskiemu kapitałowi pod postacią holdingu Seydoux.

 

Korzystałem z następujących książek: Jean Guisnel,"Libération", la biographie, La Découverte, Paris, 1999; Herve Hamon, Patrick Rotman, Génération 2. Les années de poudre, Seuil, Paris, 1988; Jean-Francois Revel, Le terrorisme contre la démocratie, Hachette, Paris, 1987; Francois-Marie Samuelson, Il etait une fois Libe, Seuil, Paris, 1979; Michel Winock, Le siecle des intellectuels, Seuil, Paris, 1997; Libération. L'album 1973-1993, red. Jean Bayle, Marc Kravetz, Libération, Paris, 1993

Maciej Nowicki