2005
(...)
Hotel "Winslow" i jego mieszkańcy
Kiedy między pierwszą a trzecią będziecie przechodzić po Madison Avenue, tam gdzie przecina ją Pięćdziesiąta Piąta Ulica, zadajcie sobie trochę trudu, zadrzyjcie głowę i popatrzcie do góry - na niemyte okna czarnego gmachu hotelu "Winslow". Tam właśnie, na ostatnim, piętnastym piętrze, siedzę sobie półnagi na jednym z trzech hotelowych balkonów: na środkowym. Zazwyczaj jem kapuśniak i równocześnie opalam się na słońcu, którego jestem wielkim miłośnikiem. Kapuśniak z kiszonej kapusty to moje powszednie danie, jem go dzień za dniem, garnek za garnkiem, i nic poza kapuśniakiem nie jem. Jem go drewnianą, przywiezioną z Rosji łyżką. Jest malowana w złote, czerwone i czarne kwiaty.
Sąsiednie biurowce gapią się na mnie swoimi ścianami z przydymionego szkła i tysiącem oczu urzędników, sekretarek oraz menedżerów. Prawie, a niekiedy całkiem nagi człowiek, wyjadający kapuśniak z garnka. Oni tam zresztą nie mają pojęcia, co to kapuśniak. Widzą tylko, że raz na dwa dni jakiś człowiek na balkonie gotuje w olbrzymim garnku, na elektrycznej kuchence, coś barbarzyńskiego, parującego. Kiedyś jeszcze żarłem kurczaki, ale potem przestałem żreć. Zalety kapuśniaku są następujące, a jest ich pięć: 1. Kosztuje bardzo mało, jeden garnek - parę dolarów, a wystarcza go na dwa dni! 2. Nie kiśnie poza lodówką nawet w upał; 3. Gotuje się go szybko - ledwie półtorej godziny; 4. Można i trzeba żreć go na zimno; 5. Nie ma nic lepszego na lato, bo jest kwaśny.
Zadyszany, wpieprzam go na balkonie. Nie wstydzę się tych nieznanych mi ludzi w biurach i ich oczu. Czasem na gwoździu wbitym w ramę okna wieszam mały zielony tranzystor, podarowany mi przez Aloszkę Sławkowa - poetę, który chciał zostać jezuitą. Czynność jedzenia umilam sobie muzyką. Lubię stację hiszpańską. Nie jestem wstydliwy. Często łażę po tym niewielkim pokoiku z gołą dupą i bladym na tle reszty ciała członkiem i gwiżdżę na to, czy ci urzędnicy, sekretarki i menedżerowie widzą mnie, czy nie widzą. Wolałbym, żeby widzieli. Na pewno już się przyzwyczaili i może nawet są zawiedzeni, kiedy nie wyłażę na balkon. Myślę, że mówią o mnie: "Ten krejzy z naprzeciwka".
Mój pokoik ma cztery kroki długości i trzy szerokości.
Zasłaniając plamy, spadek po poprzednich lokatorach, na ścianach wiszą: wielki portret Mao Tse-tunga, budzący przerażenie we wszystkich moich gościach; portret Patrycji Hearst; moje własne zdjęcie na tle ikon i muru z cegieł; w rękach mam jakiś gruby tom, może słownik albo Biblię, a na sobie - marynarkę zszytą ze stu czternastu kawałków (ja sam, Limonow, monstrum z przeszłości, ją uszyłem); portret Andre Bretona, założyciela szkoły surrealistycznej, który już od wielu lat wożę ze sobą; nie zna go, mówię o Bretonie, prawie nikt z tych, którzy mnie odwiedzają; apel w obronie praw homoseksualistów; jeszcze jakieś odezwy, w tym plakat wyborczy Partii Robotników; obrazy mojego przyjaciela, malarza Chaczaturiana; mnóstwo drobnych papierów. Nad wezgłowiem łóżka wisi plakat "Za waszą i naszą wolność", pamiątka po demonstracji pod budynkiem "New York Timesa". Ściany zdobią ponadto dwie półki z książkami. Przeważnie tomikami poezji.
Myślę, że już macie państwo jasność, co ze mnie za typ, chociaż zapomniałem się wam przedstawić. Rozgadałem się, ale nie powiedziałem, kim jestem, zapomniałem się, ucieszyłem, że mogę w końcu się do was odezwać, a kto się odzywa - nie powiedziałem. Macie rację, przepraszam, zaraz wszystko naprawię.
Dostaję łelfer. Jestem na państwa utrzymaniu, wy płacicie podatki, a ja ni chuja nie robię, dwa razy w miesiącu odwiedzam obszerny i czysty urząd na Broadwayu 1515, gdzie dostaję czeki jako zasiłek. Wiem, że jestem śmierdzielem, wyrzutkiem społecznym, nie mam wstydu ani sumienia; dlatego żadne sumienie mnie nie męczy i roboty szukać nie zamierzam, do końca życia chcę dostawać od was pieniądze. A nazywam się Ediczka. Musicie zresztą, mili państwo, wiedzieć, że jeszcze tanio się wykręciliście.
Wczesnym rankiem wyłazicie ze swoich ciepłych łóżek i zasuwacie do pracy, jedni samochodami, inni metrem. Ja pracy nienawidzę, wpieprzam swój kapuśniak, piję, czasem upijam się do nieprzytomności, szukam przygód w ciemnych dzielnicach, mam biały, śliczny i drogi garnitur, delikatny system nerwowy, a kiedy słyszę w kinie wasz rechot, wzdrygam się i kręcę nosem.
Nie podobam się państwu? Nie chcecie na mnie płacić?
To w końcu bardzo mało - dwieście siedemdziesiąt osiem dolarów miesięcznie. Nie chcecie płacić... To po chuja ściągnęliście mnie tutaj, razem z tłumem Żydów, z Rosji? Miejcie pretensje do waszej propagandy, jest zbyt skuteczna. To ona opróżnia wasze kieszenie, nie ja.
Kim byłem tam? A co za różnica, czy to coś zmienia? Jak zawsze, nienawidzę przeszłości w imię teraźniejszości. No, byłem poetą, poetą, jeśli już chcecie wiedzieć, nieoficjalnym, podziemnym; było, minęło, a teraz jestem jednym z was, jestem śmierdzielem, tym, którego karmicie kapuśniakiem, poicie tanim i podłym winem kalifornijskim - trzy pięćdziesiąt dziewięć za galonową butelkę, a i tak wami gardzę. Nie wszystkimi, ale wieloma z was. Gardzę, bo wasze życie jest nudne, bo wprzęgliście się do kieratu pracy, bo nosicie obrzydliwe spodnie w kratkę, robicie pieniądze i nigdy nie widzieliście świata. Jesteście gównem!
Trochę się rozeźliłem, nerwy mi puściły, wybaczcie. Ale obiektywizm to nie moja specjalność, w dodatku dzisiaj chujowa pogoda, siąpi drobny deszcz, w Nowym Jorku jest szaro i smętnie. Weekend, ludzie mają wolne, nie mam dokąd iść i może właśnie dlatego porzuciłem swój normalny nastrój i pozwoliłem sobie na takie bluzgi. Przepraszam. Żyjcie sobie i módlcie się, żebym możliwie jak najdłużej nie mówił poprawnie po angielsku.
Hotel "Winslow" to ponury, czarny piętnastopiętrowy gmach, na pewno najczarniejszy na Madison Avenue. Pionowy napis wzdłuż jego fasady głosi WINSL W, bo wypadła litera O. Kiedy? Może pięćdziesiąt lat temu? Zamieszkałem tutaj przypadkowo, w marcu, po przeżytej tragedii: rzuciła mnie żona, Jelena. Udręczonego wędrówkami po Nowym Jorku, nocującego za każdym razem w innym miejscu, czasem na ulicy, z poobijanymi i poocieranymi do krwi nogami, zabrał mnie w końcu były dysydent i były koniuszy moskiewskiego hipodromu, pierwszy laureat nagrody łelferowskiej (jest dumny, że jako pierwszy Rosjanin załapał się na łelfer) - gruby, niechlujny i zasapany Aloszka Sznejerzon, "Zbawiciel". Zaprowadzony za rękę do łelfer senter na Trzydziestej Pierwszej Ulicy, tego samego dnia, w trybie nadzwyczajnym, dostałem zasiłek, który wprawdzie strącił mnie na samo dno, pozbawił praw i uczynił godnym pogardy, ale ja pierdolę wasze prawa; za to nie muszę zdobywać pieniędzy na chleb i pokoik, i mogę sobie spokojnie pisać wiersze. Chuja tam komu są potrzebne, czy tutaj, w waszej Ameryce, czy też w naszym ZSRR.
No to jak w końcu trafiłem do "Winslow"?
Przyjaciel Sznejerzona, Edik Brutt, mieszkał w "Winslow"; tam też - trzy pokoiki dalej - zamieszkałem i ja. Całe piętnaste piętro, podobnie zresztą jak wiele innych pięter, składa się z komórek. Kiedy się przedstawiam i mówię, gdzie mieszkam, ludzie patrzą na mnie ze zdziwieniem.
Mało kto wie, że w takim miejscu jeszcze zachował się stary, brudny hotelik, gdzie mieszkają biedni staruszkowie i samotni Żydzi rosyjscy, a ledwie połowa numerów ma prysznic i toaletę.
Nieszczęście i pech krążą nad naszym hotelem. Odkąd tu zamieszkałem, dwie starsze kobiety wyskoczyły przez okno; jedna, jak mówiono, była Francuzką, jej twarz zachowała jeszcze ślady dawnej urody. Francuzka ciągle chodziła niepocieszona po korytarzu i w końcu wyskoczyła ze swojego trzynastego piętra na podwórko-studnię. Poza tymi dwiema ofiarami, całkiem niedawno Bóg powołał do siebie właścicielkę, a raczej matkę właściciela, olbrzymiego słoniopodobnego Żyda w jarmułce; poznałem go na party u amerykańskiej przyjaciółki, Rosanne. Jego matka, jak wszystkie stare kobiety, lubiła rządzić się w hotelu, chociaż właściciel naszej brudnej instytucji ma w Nowym Jorku jeszcze czterdzieści pięć domów. Dlaczego sprawiało jej przyjemność sterczeć tu przez cały dzień i przydzielać ludziom robotę, nie wiem. Może była sadystką. Niedawno zniknęła. Znaleziono ją dopiero pod wieczór, w szybie windy, połamane i zniekształcone zwłoki. Diabeł żyje obok nas. Napatrzyłem się filmów o egzorcystach i zaczynam myśleć, że to Diabeł. Z mojego okna widać hotel "Saint Regis Sheraton". Myślę o nim z zawiścią. Chociaż nie mam żadnych ku temu podstaw, zamierzam się tam przenieść, kiedy się wzbogacę.
Nas, ludzi z Rosji, traktuje się w hotelu tak jak czarnych przed zniesieniem niewolnictwa. Pościel zmienia się nam o wiele rzadziej niż Amerykanom; odkąd tu zamieszkałem, na naszym piętrze ani razu nie czyszczono chodnika, jest potwornie brudny i zakurzony. Niekiedy stary Amerykanin-grafoman z pokoju naprzeciwko, ten, który ciągle stuka na maszynie, wychodzi w majtkach, bierze miotłę i w ramach gimnastyki zamiata dywan. Ciągle mam ochotę facetowi powiedzieć, żeby tego nie robił, bo tylko wzbija tumany kurzu, a dywan jak był brudny, tak jest brudny; nie mam jednak sumienia pozbawiać go tej odrobiny ruchu. Czasem się upijam, a wtedy wydaje mi się, że ten Amerykanin to agent FBI, który ma mnie śledzić.
Prześcieradła i kołdry dają nam najstarsze, swoją toaletę myję sam. Krótko mówiąc - jesteśmy ludźmi najgorszego gatunku.
Personel hotelu uważa nas, jak sądzę, za nędznych próżniaków, pasożytów, którzy przyjechali tu, żeby objadać Amerykę - kraj uczciwie pracujących, krótko ostrzyżonych ludzi. Znam to. W ZSRR też wszyscy pierdolili o pasożytach, o tym, że trzeba przynosić korzyść społeczeństwu.
A pierdolili ci, którzy najmniej pracowali. Już dziesięć lat jestem pisarzem. To nie moja wina, że mojej pracy nikt nigdzie nie potrzebuje. Robię to, co do mnie należy - a gdzie pieniądze? Skoro oba państwa trują, że są sprawiedliwie urządzone, to gdzie pieniądze?
Menedżer hotelu - ponura pani w okularach, nosząca polsko-rosyjskie nazwisko misiz Rogoff, u której kiedyś zaprotegował mnie Edik Brutt - nie znosi mnie. Po chuja potrzebna była protekcja, skoro w hotelu jest pełno pustych pokoi? Kto chciałby mieszkać w takich klatkach, tego nie wiem. Misiz nie ma się do mnie o co przyczepić, chociaż ma wielką ochotę. Czasem znajduje sposobność. Na przykład: przez pierwsze miesiące płaciłem za pokój dwa razy w miesiącu, a ona nagle zażądała, żebym płacił za miesiąc z góry. Formalnie miała rację, ale mnie dogodniej było płacić dwa razy w miesiącu, wtedy kiedy dostaję łelfer. Powiedziałem jej o tym. Na co ona:
- A na białe garnitury i szampana to masz pieniądze?
Łamałem sobie głowę: jaki szampan, o jakim szampanie mówi? Czasem piłem kalifornijskiego, najczęściej razem z przyjacielem, Kiriłłem, młodym chłopakiem z Leningradu; ale skąd ona mogła o tym wiedzieć? Zazwyczaj piliśmy w Central Parku. Dopiero później przypomniałem sobie, że kiedy szedłem na imieniny do malarza Chaczaturiana (to mój stary przyjaciel, którego obrazy wiszą w mojej klatce), rzeczywiście kupiłem butelkę radzieckiego szampana za dziesięć dolarów i wsadziłem ją do lodówki, żeby wieczorem mieć z czym iść na przyjęcie. Naturalnie misiz Rogoff codziennie sprawdzała moją lodówkę, osobiście albo za pośrednictwem pokojówki, która sprzątała, a raczej nie sprzątała mojego pokoju.
- I pan dostaje łelfer! - powiedziała wtedy misiz Rogoff. - Biedna Ameryka! - zawołała patetycznie.
- To ja jestem biedny, a nie Ameryka - odpowiedziałem.
Później wyjaśniło się, dlaczego tak mnie nie lubi. Kiedy przyjmowała mnie do hotelu, myślała, że jestem Żydem.
Potem mogła do woli oglądać mój granatowy krzyżyk z obłażącą emalią i zrozumiała, że nim nie jestem. Niejaki Marat Bagrow, były pracownik telewizji moskiewskiej, kiedy jeszcze mieszkał w "Winslow", mówił, że misiz Rogoff skarżyła mu się na Edika Brutta, że ją oszukał i przyprowadził Rosjanina. Tak, proszę państwa, na własnej skórze doświadczyłem dyskryminacji. Oczywiście, żartuję. Żydzi mają w naszym hotelu nie lepiej ode mnie. Fakt, że nie wyglądam na nieszczęśliwego, drażni pewnie misiz Rogoff o wiele bardziej niż to, że nie jestem Żydem. Wymagano ode mnie tylko jednego - właśnie nieszczęśliwego wyglądu; powinienem znać swoje miejsce, a nie ukazywać się oczom zdumionych widzów to w jednym, to w drugim garniturze. Myślę, że miałbym u niej o wiele większe względy, gdybym był brudny, zgarbiony i stary. To uspokaja.
A tu proszę - łelferowiec w koronkowych koszulach i białych kamizelkach. Latem zresztą nosiłem białe spodnie, drewniaki na wysokim koturnie i obcisłą koszulkę - takie minimum miałem na sobie. Misiz Rogoff to denerwowało.
Kiedy spotkała mnie w windzie, powiedziała, patrząc podejrzliwie na moje drewniaki i opalone bose nogi:
- Ju lajk hipi. Raszyn hipi - dodała bez uśmiechu.
- Nie - zaprzeczyłem.
- Tak, tak - powtórzyła z przekonaniem.
Reszta personelu traktuje mnie jako tako. Dobre stosunki mam tylko z Japończykiem, a może to Chińczyk, nie za bardzo rozróżniam, ale zawsze się do mnie uśmiecha. Mówimy sobie "dzień dobry" z Hindusem w turbanie, na niego też patrzę z sympatią. Pozostali w różnym stopniu mają u mnie przechlapane i rozmawiam z nimi tylko wtedy, gdy płacę albo mam odebrać list czy wiadomość przekazaną telefonicznie.
Tak mieszkam. Dni lecą za dniami, naprzeciwko hotelu na Madison już prawie całkiem wyburzyli domy i teraz będą budować amerykański drapacz chmur. Jedni Żydzi, pół-Żydzi i udający Żydów już się wynieśli z hotelu, na ich miejsce wprowadzili się inni. Trzymają się jak czarni w swoim Harlemie, komuną, wieczorami wysypują się na ulicę i siedzą przed hotelem w niszach okiennych, rozmawiają o życiu, niektórzy sączą napój z kartonika. Jeśli jest zimno, zbierają się w holu, zajmując wszystkie ławki.
A wówczas w holu robi się szum i gwar. Administracja walczy z komunalnymi nawykami uciekinierów z ZSRR, z ich namiętnością do cygańskiego życia, ale bez rezultatów. Można im perswadować, żeby się nie zbierali i nie siedzieli przed hotelem - wszystko na darmo. I choć, oczywiście, takie wiejskie przesiadywanie odstrasza od hotelu ewentualne ofiary, które z jakichś powodów tu zawitają, zdaje się, że administracja machnęła już ręką na naszych - zobaczyli, że nic nie wskórają.
Niespecjalnie się z nimi zadaję. Nigdy się nie zatrzymuję, ograniczam się do "Dobry wieczór!" albo "Ogólne cześć!". To nie znaczy, że mam ich w pogardzie. Ale w swoim życiu, życiu włóczęgi, widziałem tylu różnych Rosjan i rosyjskich Żydów - co, według mnie, na jedno wychodzi - że przestali mnie ciekawić. Niekiedy u Żydów cechy "rosyjskie" występują o wiele wyraźniej niż u "prawdziwych Rosjan".
Tutaj wypada opowiedzieć o Siemionie. To taki siwy Żyd, którego z moją byłą żoną Jeleną spotkaliśmy w Wiedniu.
Siemion zaproponował Jelenie pracę. Miała pracować nocami w jego barze "Trojka", sąsiadującym z katedrą Świętego Stefana i burdelem, miała bogatym nocnym markom podawać alkohol i kawior. Zarobki proponował na tyle wysokie, że od razu pomyślałem: "Nie chce barmanki, tylko czegoś więcej - przespać się z Jeleną". Nie obraziłem się wtedy, wierzyłem żonie, a ona jeszcze mnie kochała, byłem zatem całkiem spokojny.
Oczywiście, nie pozwoliłem Jelenie pracować nocą, w ogóle nie chciałem, żeby pracowała, ale kiedy poznaliśmy Siemiona, uznaliśmy, że to miły facet, toteż kilka razy spotkaliśmy się z nim w tej jego "Trojce", a potem w restauracji, którą kupił do spółki z dwoma innymi przedsiębiorcami.
Siemion pochodził z Moskwy, potem mieszkał w Izraelu; umiał robić pieniądze, potrafił nawet wywieźć je z ZSRR, więc żył jak pączek w maśle. Rozkleił się, dopiero kiedy w pożegnalny wieczór zaprosił nas do swojej restauracji, i nieźle już podpity, zaczął się zwierzać:
- Miałem tu dużo kobiet, ale żadna mnie nie interesowała, były zimne, okropne. Boję się ich, wszystko mnie od nich odpycha. Boję się, jak Boga kocham.
Potem zaczął mówić o Rosjankach, o Moskwie. Było to dla mnie dosyć dziwne. Nostalgicznych monologów słuchałem później i we Włoszech, i w Ameryce, ale wygłaszali je emigranci nieudacznicy, niemający pracy, niewiedzący, od czego zacząć i gdzie się zaczepić. A Siemion wiedział; dowodem choćby droga restauracyjka, w której siedzieliśmy. Kupił wówczas dla Jeleny róże od śmiesznej i wzruszającej zarazem kobiety w chustce; to nie była olbrzymia, stalowa Ameryka, ale mała, przytulna i sentymentalna Europa, po której chodzą kobiety z różami. Piliśmy wódkę.
Siemion zamówił u orkiestry Poluszko, pole, a ja zobaczyłem, że płacze, aż łzy kapią mu do wódki. "Wyśmiewaliśmy pojęcie «ojczyzna» - powiedział - a teraz, kiedy grają tę piosenkę, siedzę ze zbolałą duszą. Jaki tam ze mnie, u diabła, Żyd, jestem Rosjanin".
Potem swoim potężnym samochodem zawiózł nas na wzgórza pod Wiedniem, gdzie były jakieś wesołe miasteczka; wysiedliśmy i patrzyli z góry na miasto. Siemion jeździł bardzo szybko i dużo pił. Już w Ameryce doszła mnie wieść, że się roztrzaskał. Na śmierć.
To, oczywiście, indywidualny przypadek, opowiedziałem go państwu tylko jako dowód, że emigrantów z ZSRR nie dzielę na Rosjan i Żydów. Wszyscy jesteśmy Rosjanami. Przyzwyczajenia, wszystkie katastrofalne przyzwyczajenia mojego narodu wżarły się w nich i może nawet doprowadziły do zguby. Jeśli o mnie chodzi, wiem aż nadto dobrze, że nie przynosi szczęścia to, co się wywiezie ze sobą z Rosji.
No więc nie przystaję razem z tamtymi pod hotelem, idę do swojego pokoju. O czym mam z nimi gadać? O ich nieszczęściach, o tym, jak się męczą, pracując jako taksówkarze albo jeszcze gdzie indziej? Niedawno, mówiąc "Ogólne cześć!", przeszedłem obok nich i ruszyłem w miasto. Jakiś nowy facet, z wyglądu gruziński Żyd albo najpewniej autentyczny Gruzin, udający Żyda, żeby wyjechać, krzyknął za mną:
- A ty co, też Rosjanin?
- Już nie pamiętam, kim właściwie jestem - powiedziałem, nie zatrzymując się.
Gdy wróciłem po dwóch godzinach, spotkałem ich znowu. Ten sam wąsaty i czarniawy powiedział z urazą w głosie, kiedy mnie zobaczył: "Co, taki bogaty jesteś, że nie chcesz z nami gadać?". To mnie rozśmieszyło; zaśmiałem się, ale nie przystanąłem, żeby nie dawać pretekstu do zawarcia znajomości. Mam i tak zbyt wielu znajomych Rosjan. Kiedy człowiek sam jest w chujowym położeniu, nie pali się do posiadania nieszczęśliwych przyjaciół i znajomych. A prawie wszyscy Rosjanie noszą na sobie znamię nieszczęścia.
Jak popatrzeć na nich z tyłu, od razu widzi się jakieś przygnębienie, smutek w całej sylwetce. Prawie nie stykając się z nimi, zawsze poznaję ich w windzie. Przygnębienie to ich znak szczególny. Między parterem a piętnastym piętrem zdążą do was zagadać, zapytać, czy na dwóchsetlecie Ameryki dadzą obywatelstwo wszystkim nowym emigrantom, poprosić, żebyście napisali petycję do prezydenta w tej sprawie. Na chuj im obywatelstwo, sami nie wiedzą.
Rozmowa może też potoczyć się w kierunku przeciwnym:
- Słyszałeś, że w październiku będą wpuszczać?
- Dokąd wpuszczać? - pytam.
- No jak to dokąd, do Rosji. Jeden pilot uciekł z Sojuza na myśliwcu, to nas teraz puszczą z powrotem, żeby była równowaga, rozumiesz? Jeden zwiał, a wpuszczą dwa tysiące uciekinierów. Dwa tysiące chce z powrotem. A połowa podań zaczyna się od prośby, żeby ich prosto z samolotu zabrać do łagru, bo chcieliby odsiedzieć zbrodnię opuszczenia ojczyzny. A ty nie chcesz wracać? Ciebie by wpuścili, i to jeszcze jak; słyszałem, że znowu drukowali cię w "Prawdzie" i "Izwiestiach".
- To już dawno było, jeszcze w czerwcu - mówię. - Przedrukowali kawałek z londyńskiego "Timesa", i to z przekłamaniami. Nie, nie wybieram się, chuja tam mam do roboty. Wyśmialiby mnie. Nie pojadę, nigdy się nie cofam.
- Jesteś jeszcze młody - mówi tamten. - Próbuj, może się przebijesz. Bo ja pojadę - mówi cicho. Rozumiesz, tam miałem Bóg wie jakie ambicje, myślałem, że jestem nie wiadomo kim, a jak tu przyjechałem, widzę, że do niczego się nie nadaję. Chcę spokoju. Pojechałbym gdzieś do obwodu tulskiego, zamieszkał w jakimś domku, rybki połowił, postrzelał z fuzyjki, uczyłbym dzieci w wiejskiej szkole.
Tutaj jest piekło - oznajmia. - Nowy Jork to miasto dla wariatów. Jadę, dosyć się tu poniewierałem. Wolności u nich za chuja nie ma, spróbuj coś powiedzieć ostrzej w robocie. Wylecisz po cichu, bez hałasu.
Pracował, gdzie się dało, przeważnie jako pomywacz. Teraz dostaje anemplojment, zasiłek dla bezrobotnych, tygodniowo czterdzieści siedem dolarów. Mieszka na Weście, osiemdziesiąte numery ulic, w hotelu chciał odwiedzić przyjaciela.
- Grasz w szachy? - pyta mnie na pożegnanie.
- Nie znoszę - odpowiadam.
- A wódkę pijesz?
- Wódkę piję - mówię - chociaż teraz nie za często.
- Tu się źle pije - skarży się tamten. - Nieraz łykniesz sobie siedem set z zakąską i fruwasz po Leningradzie jak na skrzydłach, jest ci wesoło i dobrze. A tutaj jak wypijesz, to cię tylko jeszcze bardziej przytłoczy. Wpadnij do mnie - mówi - na barszcz.
W odróżnieniu ode mnie, gotuje barszcz, i używa do tego jakichś specjalnych buraków. Oni wszyscy się skarżą, że tu się źle pije. Pije się, ale nie tak jak trzeba, alkohol przygnębia - wkrótce pewnie w ogóle przestanę pić.
Przedtem pracowałem w nowojorskiej gazecie "Russkoje Dieło" i interesowałem się problemami emigracji. Kiedy napisałem artykuł Rozczarowanie, na wszelki wypadek wyrzucili mnie z gazety. Ale wtedy już problem emigracji przestał mnie interesować. Rodzina chwiała się w posadach, miłość, którą uważałem za wielką, konała w męczarniach, ja sam byłem ledwie żywy. Ukoronowaniem tych wszystkich wydarzeń stał się krwawy dzień dwudziestego drugiego lutego: żyły podcięte przed szykowną agencją modelek "Zoli", gdzie wówczas mieszkała Jelena; potem przez tydzień żyłem jak kloszard w dauntaunie Manhattanu. Kiedy wróciłem do hotelu, a raczej, kiedy nie wiadomo, w jaki sposób znalazłem się w hotelu, stwierdziłem nagle, że moja niesława nie minęła: dzwonili i odwiedzali mnie ludzie, którzy jeszcze z Sojuza wynieśli święte przekonanie, że dziennikarz może im pomóc. Wolne żarty, kochani, jaki ze mnie dziennikarz - bez gazety, przyjaciół i znajomości? Jeśli tylko mogłem, wykręcałem się od tych spotkań: mówiłem, że sam sobie nie mogę pomóc.
Niektórych jednak nie udało mi się uniknąć. Musiałem się, na przykład, spotkać z "wujkiem Saszą", bo znajomi nalegali:
- Powinieneś mu pomóc; jest stary, pogadaj z nim chociaż, to będzie mu lżej.
No więc odwiedziłem go. Jego pokój wyglądał tak, jak gdyby trzymał w nim psa. Rozglądałem się, ale psa nigdzie nie było.
- Zdaje się, że miał pan psa? - spytałem.
- Nie, nigdy - zaprzeczył wystraszony. - Pan mnie z kimś pomylił.
Jak to pomyliłem - na podłodze mocną, solidną warstwę, niczym kamienie na brzegu morza, tworzyły kości, sucharki, skórki, resztki jedzenia. Dokładnie taka sama warstwa skamieniałych resztek pokrywała stół, szafę, parapet, wszystkie poziome płaszczyzny, nawet siedzenia krzeseł. Lokator był zwyczajnym, grubym, żałosnym starcem o pomarszczonej twarzy. Wiedziałem o nim tyle, że przez całe życie pisał o morzu i marynarzach. Nowelki o morzu drukował w "Wokrug Swieta" i innych radzieckich pismach.
- Chciałem się z panem spotkać - mówił, wzdychając - bo jestem w rozpaczliwym położeniu. Nie wiem, co robić, tak tęsknię za żoną. Jest Rosjanką. - Pokazał fotografię pod szkłem. Patrzyła na mnie zmęczona życiem kobieta. - Co mnie tutaj przygnało? - ciągnął. - Nie potrafię nauczyć się języka. Żyję bardzo nędznie: dostawałem łelfer, dwieście osiemdziesiąt dolarów miesięcznie, teraz osiągnąłem wiek emerytalny, więc dali mi emeryturę - tylko dwieście osiemnaście. Dostałem dwa czeki; jako porządny człowiek poszedłem do swojego łelfer senter i powiedziałem: "To są dwa czeki, ale ja nie chcę emerytury, chcę łelfer. Pokój kosztuje mnie sto trzydzieści dolarów, na wyżywienie zostaje mi tylko osiemdziesiąt osiem na miesiąc. Ja tak nie mogę, umrę z głodu, mam kiepski żołądek". Uczciwie przyszedłem, powiedziałem, i zwracam czeki. Oni mi na to:
"Nic nie poradzimy. W myśl przepisów powinien pan otrzymywać emeryturę".
O mało nie płakał.
- A po co pan tu przyjechał? - spytałem ze złością.
- Rozumie pan, zawsze pisałem o morzu. Kiedy tylko przypłynął statek - od razu wchodziłem na pokład. Marynarze mnie lubili. Opowiadali o różnych krajach i w końcu chciałem je zobaczyć. Co mam teraz robić? - Zajrzał mi w oczy. - Chcę wrócić do żony, jest taka ładna. - Płacz.
- Niech pan jedzie do ambasady radzieckiej w Waszyngtonie - doradziłem. - Może puszczą pana z powrotem. Chociaż przysiąc nie mogę. Niech pan poprosi, popłacze. Nic przeciwko nim pan nie pisał?
- Nie - zapewnił - tylko jedno opowiadanie po angielsku niedługo wydrukują w piśmie, ale o morzu, nie antyradzieckie. Niech pan mi powie: nie wsadzą mnie tam?
- E, po co mieliby pana wsadzać...
Chciałem dodać: chuja tam komu jesteś pan potrzebny, i jeszcze jakąś złośliwość, ale się powstrzymałem. Nie, nie odczuwałem litości. Siedziałem na brudnym krześle, z którego tamten zmiótł rękami okruchy i kurz; on sam siedział na łóżku; przed sobą miałem jego stare nogi w granatowych kapciach. Był w moich oczach głupim, niesympatycznym i niechlujnym staruchem. Ja należałem do innej formacji i chociaż u siebie w pokoju sam często szlochałem głucho, to gdyby nie Jelena, w dupie miałbym całą tę emigrację. Straszne było dla mnie zabójstwo miłości, pozbawiony miłości świat. A teraz siedziałem naprzeciw faceta chudy, zły, opalony, w obcisłej kurtce i wąskich dżinsach, wytartych na biodrach - uosobienie złośliwości. Mogłem mu życzyć, żeby był taki jak ja i zamienił swoje obawy na moje koszmary, ale przecież nie mógł tego zrobić.
- Myśli pan, że mnie wpuszczą? - spytał z nadzieją w głosie.
Byłem pewien, że nie wpuszczą, ale musiałem go przecież pocieszyć. Nic o nim nie wiedziałem poza tym, co mówił sam; może nie był tak nieszkodliwy, jak mi się wówczas wydawało.
- Mam prośbę - powiedział, widząc, że wstaję z krzesła. - Niech pan nikomu nie wspomina o naszej rozmowie. Bardzo proszę.
- Nie wspomnę - obiecałem. - Przepraszam, ale ktoś na mnie czeka.
Granatowe kapcie szły za mną z mieszkania. W windzie westchnąłem z ulgą. Kurwa mać, co za dureń!
O rozmowie jednak opowiedziałem Lewinowi. Z przekory.
Dawid Lewin ma wygląd szpiega albo prowokatora z radzieckich filmów. Nie jestem mistrzem portretów, ale w jego fizjonomii najbardziej charakterystyczna jest łysina, tylko po bokach głowy coś tam mu rośnie. Nie znaliśmy się, słyszałem jednak, że za oczy opowiada o mnie jakieś paskudztwa. Lonia Kosogor z drugiego tomu Gułagu mówił mi, że to straszny plotkarz. Ja się tylko śmiałem, tak głęboko w nosie miałem całą rosyjską emigrację, starą, nową i przyszłą, ale kiedy zamieszkałem w hotelu, ku mojemu zdziwieniu, Lewin zatrzymał mnie raz i stwierdził z wyrzutem w głosie, że jestem wyniosły i nie chcę z nim rozmawiać. Odpowiedziałem, że wyniosły nie jestem, ale teraz się śpieszę, wrócę za parę godzin i wstąpię do niego.
Wstąpiłem.
Dla każdego Rosjanina, mającego choć trochę oleju w głowie, inny człowiek z Rosji nie stanowi żadnej zagadki. Tysiące oznak świadczą przecież, czym i kim jest ten człowiek. Lewin robił na mnie wrażenie kogoś, kto za chwilę wpadnie w histerię i zacznie wrzeszczeć. I z góry wiedziałem, co będzie wrzeszczał. W przybliżeniu coś takiego: "Spierdalaj, gnoju, co się gapisz, zaraz ci, kurwa, gały wyłupię, ostrygo pojebana!". Ten zwrot, zaczerpnięty z języka kryminalistów, oddaje całe wrażenie, jakie robił na mnie Lewin. Nie znam szczegółów jego biografii, ale całkiem możliwe, że w ZSRR siedział za sprawy kryminalne.
Może zresztą i nie siedział.
Mówi o sobie, że jest dziennikarzem. Ale w jego artykułach, drukowanych we wspomnianym już "Rusnkim Diele", można znaleźć różne pierdoły, jak na przykład tę, że w ZSRR w nowych, ładnych domach mieszkają tylko kagebiści, i inne podobne bajki. Teraz mówi o sobie, że jest dziennikarzem moskiewskim, ale kiedy raz przelotnie widzieliśmy się w Rzymie, mówił, że jest dziennikarzem z Archangielska. Zawsze podawał o sobie co najmniej dwie wzajemnie sprzeczne informacje. Raz mówił, że w ZSRR żyło mu się bardzo dobrze, a w delegacje "latał samolotami dla KC", a kiedy indziej - że cierpiał z powodu antysemityzmu. Żyje teraz wyłącznie za to, co dostanie od organizacji żydowskich albo bezpośrednio z synagog. To też swego rodzaju łelfer. Zdaje się, że kiedy zoperowali mu jamę brzuszną, wykorzystał swoje nieszczęście jako środek do wyciągania pieniędzy od amerykańskich Żydów.
Dla mnie Lewin może iść w pizdu, co może być ciekawego w niedomagającym pięćdziesięciolatku, który mieszka w gównianym hotelu i pisze dramat Adam i Ewa; kiedyś, dosyć skrępowany, czytał mi go. Ja, też z niejakim skrępowaniem - nawet Lewina wolałbym nie obrażać - wyjaśniłem, że ten rodzaj literacki jest mi dosyć daleki i dlatego nie umiem ocenić jego dzieła. Przecież nie mogłem mu powiedzieć, że Adam i Ewa to nie rodzaj literacki, tylko rodzaj ocipienia od życia na Zachodzie. Lewin też nim musi żyć, skoro tu przyjechał, jak my. Jeszcze stosunkowo nieźle się trzyma, inni wariują.
Już w pierwszej rozmowie Lewin obrzucił błotem cały hotel, wszystkich jego mieszkańców, ale widać było, że sam czuje się chujowo, więc od czasu do czasu musi się do kogoś przyczepić. Przyczepił się więc do mnie, zabrał mnie do synagogi na koncert, poznał z małą Żydówką, mówiącą po rosyjsku. Po raz pierwszy byłem na nabożeństwie w synagodze, odsiedziałem wszystko pełen ciekawości i szacunku, zachowywałem się grzecznie i uważnie, podczas gdy Lewin bez przerwy paplał z jakąś staruszką. Może bym i wstąpił z nim w ten świat, ale strasznie się tam nudziłem; żydowskie obiady rodzinne, na które by mnie zapraszano, nie bardzo mi odpowiadały. Lubię faszerowaną rybę i forszmak, ale bardziej ciągnie mnie do dań faszerowanych trotylem, do wieców i haseł, jak później zobaczycie. Ediczkę nudzi normalne życie, skoro w Rosji go wykańczało, to i tu nie będzie odsypiał służby. Za chuja.
Nawet potem Lewin kilka razy do mnie przychodził.
Chociaż bardzo starałem się wzbudzić w sobie miłość bliźniego i uważałem, że nad wszystkimi nieszczęśnikami trzeba się litować - a Lewin pod moją definicję "nieszczęśnika" jak najbardziej podpadał - i chociaż było mi tego paskudnika naprawdę żal, musiałem zakończyć znajomość.
Wszystko, co zobaczył u mnie, wszystko, co mu mówiłem - z góry zresztą wiedząc, że to powtórzy, przekręci, wyolbrzymi i doda coś od siebie - potrafił rozdąć do niesłychanych, całkiem absurdalnych rozmiarów. Kiedy zobaczył u mnie na ścianie portret Mao Tse-tunga, zaczął opowiadać, że przystąpiłem do partii chińskiej. Co to za partia chińska, nie wiedziałem, ale liczbę kontaktów rosyjskich musiałem zmniejszyć, i Lewina objąłem tą sankcją. Biedna, złośliwa ofiara. Mówię mu "dzień dobry" i niekiedy przez pół minuty opowiadam jakieś bzdury. On nie wierzy, ale słucha, a ja potem odchodzę. "Mam jeszcze - mówię - coś do załatwienia".
Wyrwani z dotychczasowych miejsc, środowisk, pozbawieni normalnej pracy, strąceni na dno życia ludzie wyglądają żałośnie. Kiedyś jechałem kąpać się na Long Reach z zawziętym Żydem, Maratem Bagrowem; ten człowiek ubrdał sobie, że zorganizuje kontrdemonstrację przeciwko demonstracji w sprawie wolnego wyjazdu Żydów z ZSRR, która maszerowała Piątą Aleją. Wyszedł wówczas z hasłami: "Dosyć demagogii!", "Pomagajcie nam tutaj!". Jechaliśmy więc na Long Beach, Marat Bagrow prowadził samochód, który mu następnego dnia skradziono, a Naum, były mistrz Związku Radzieckiego w kolarstwie, i ja byliśmy pasażerami. Towarzystwo jechało z wizytą do dwóch pomywaczy, pracujących tam właśnie, na Long Beach, w domu dla senior sitajzens. Do na wpół piwnicznego pokoju, gdzie mieszkali pomywacze, jeden - były muzyk, drugi - były kombinator, specjalista od wędzenia ryb, ledwie zajrzałem; zaraz potem wlazłem na plażę przez płot, żeby nie płacić dwóch dolarów.
Mewy, ocean, zapach soli, kac. Długo leżałem sam, nie rozumiejąc, w jakim jestem świecie. Później przyszli Bagrow i Naum. "Pierdolona emigracja!" - powtarzał ciągle trzydziestoczteroletni były mistrz.
- Kiedy tylko przyjechałem no Nowego Jorku, poszedłem, żeby kupić gazetę, kupiłem "Russkoje Dieło", i tam był twój artykuł. Walnął mnie jak młotem. Co ja zrobiłem, pomyślałem sobie, po chuja tu przyjechałem.
Mówi i kopie dołek w piasku. "Pierdolona emigracja!" - to jego stały refren. Pracował już w kilku miejscach (w ostatnim remontował rowery) i urządził razem z dwoma innymi robotnikami - Portorykańczykiem i czarnym - strajk, żądając jednakowej zapłaty za pracę. Jednemu z nich płacono dwa pięćdziesiąt za godzinę, drugiemu trzy, a trzeciemu trzy pięćdziesiąt.
- Boss wezwał czarnego, a kiedy ten przyszedł, powiedział: "Dlaczego nie pracujesz, przecież teraz są godziny pracy?" - mówi Naum, dalej kopiąc dołek. - Czarny na to, że ma wizytę u lekarza, dlatego tego dnia wcześniej wyszedł. Potem spytał Portorykańczyka, dlaczego wyszedł wcześniej z pracy. Ten także się przestraszył i powiedział, że musi iść dzisiaj do souszyl sekiurity. A ja spytałem bossa, dlaczego nie płaci nam wszystkim jednakowo, przecież pracujemy tak samo... - Naum się gorączkował. - Czarnego zwolnił, powiedział: możesz sobie iść. A ja odszedłem sam, teraz pracuję jako spawacz - spawam łóżka, bardzo drogie, modne łóżka. Spawam jeden raz, potem szlifuję szew; jeśli na nim nie ma wad, dziur, to dobrze, jak są, to spawam znowu, i znowu szlifuję. Przychodzę - i cała głowa w piasku...
Naum mieszka na Broadwayu, na Weście, hotel mniej więcej taki sam jak nasz, kwaterują w nim Żydów. Nie wiem, jakie tam są pokoje, ale okolica trochę gorsza, bardziej przestępcza.
Bagrow pyta go rzeczowo:
- Pierdolisz swoją czarną?
- Z tamtą już się nie pierdolę - odpowiada Naum. - Zrobiła się całkiem bezczelna. Kiedyś brała piątala, teraz siedem pięćdziesiąt. To by jeszcze było nic, ale kiedyś puka o drugiej w nocy, ja ją wpuszczam, a ona: dalej, pieprzmy się. Dobra, mówię, ale za darmo. Za darmo, mówi, to nie. Ja mówię: mam tylko dychę i nic więcej. Daj, mówi, dychę, a jutro przyniosę resztę i dam ci bezpłatnie. Poruchaliśmy się i przepadła na cały tydzień. A ja więcej forsy nie miałem. Po tygodniu przyszła i chce pieniędzy naprzód, a o reszcie ani-ani. Idź stąd, mówię, do kurwy nędzy. A ona marudzi: daj dwa dolary, przyszłam tu do ciebie, a portier otworzył mi drzwi i zawiózł windą; obiecałam mu dwa dolary za to, że mnie puścił.
- I dałeś? - pyta Bagrow z zainteresowaniem.
- Dałem - mówi Naum. - Chuj z nią, po co się szarpać, ma sutenera.
- Tak, lepiej nie zadzierać - potwierdza Bagrow.
- Pierdolona emigracja! - Naum na to.
- Kraść trzeba, rabować, zabijać - mówię. - Organizować rosyjską mafię.
- A gdybym tak napisał list do chłopaków - ciągnie Bagrow, nie słuchając mnie - do Sojuza, to za chuja by nie zrozumieli. Mam kumpla, sportowca, ten marzył ciągle, żeby pojechać na olimpiadę. Napiszę do niego, że pojechałem własnym autem na olimpiadę do Montrealu, to mi będzie zazdrościł. I jeszcze, że pojechałem do Montrealu, chociaż jestem bezrobotny, za zasiłek.
- Chuja tam mu wytłumaczysz, że tu nawet z samochodem i Montrealem można tkwić po uszy w gównie, tego się nie da wytłumaczyć - mówi Naum. - Pierdolona emigracja!
- Racja, nie wytłumaczysz. I gdyby tamten przyjechał, nie w głowie mu byłby Montreal, też by siedział w gównie. Co tam samochód, półtorej setki za niego zapłaciłem. Chujostwo.
Po kąpieli (przy czym oni, dorośli faceci, robili fikołki w morzu jak dzieci, czego ja, Ediczka, długo nie wytrzymałem) schodzimy z plaży ostatni, kiedy słońce już się zniża, i gadamy o tym, że w Ameryce mało ludzi się kąpie, większość po prostu siedzi na brzegu albo wchodzi do wody po kolana. Z kolei w ZSRR wszyscy chcą popłynąć jak najdalej, a łodzie ratownicze wyłapują takich śmiałków i każą im wracać do brzegu.
- Tym przede wszystkim różni się charakter amerykański od rosyjskiego. Rosjanin jest maksymalistą - mówię ze śmiechem.
Idziemy do pomywaczy i u jednego z nich urządzamy sobie ucztę. Uczta dwóch pomywaczy, spawacza, bezrobotnego i łelferowca. Jeszcze kilka lat temu, gdybyśmy się zebrali razem w ZSRR bylibyśmy: poetą, muzykiem, sportowcem (mistrzem Sojuza), milionerem (jeden z pomywaczy - Siemion - miał w Rosji około miliona) i znanym dziennikarzem telewizyjnym.
- Menedżer przez cały dzień nas obserwował, wiedział, że mamy gości; dlatego dzisiaj zwędziliśmy mniej żarcia niż zwykle - usprawiedliwiają się pomywacze.
Wpieprzamy prasowaną kurę, gadamy z ożywieniem, rozlewamy whisky z półgalonowej butelki, śpieszymy się, bo już się ściemnia, a my mamy jeszcze jechać na Manhattan.
Muzyk pracuje tutaj, żeby oszczędzić na bilet do Niemiec, chce wypróbować jeszcze jedną ewentualność: może tam będzie lepiej. Jego skrzypce stoją w kącie, futerał jest troskliwie opatulony w szmaty. Mycie naczyń raczej nie sprzyja doskonaleniu techniki gry. W ogóle muzyk nie jest całkiem pewien, że chce do Niemiec. Ma też równoległe życzenie - zamustrować się na liberyjski statek. A poza tym pojechałby do Kalifornii.
Jako wymowny obraz tego, co nas czeka w przyszłości, pojawia się kolega pomywaczy - stary Ukrainiec. Za tę samą pracę dostaje tygodniowo sześćdziesiąt sześć dolarów na rękę.
O nic się nie upomina, to boss obdziera go, jak chce; poza tym jest już stary, nie może pracować tak szybko, jak my - mówią pomywacze, ani trochę nie krępując się starego.
Tamten uśmiecha się z zakłopotaniem.
Porzucamy gościnnych pomywaczy i przy spadającej ciągle temperaturze powietrza ruszamy znakomitymi amerykańskimi drogami do Nowego Jorku. Jedziemy, złościmy się, klniemy, czubimy się, ale wkrótce się rozstaniemy i każdy zostanie sam na sam ze sobą.
Hotel "Winslow". Miałem niby pomieszkać tutaj z miesiąc, żeby się uspokoić i rozejrzeć, potem planowałem wynajęcie mieszkania w Village albo loftu - strychu - w Soho.
Teraz rozczula mnie moja własna naiwność. Sto trzydzieści - tyle akurat mogę płacić. Za takie pieniądze można zamieszkać najwyżej na Avenue C albo D. W tym sensie hotel "Winslow" jest jak wygrana na loterii. Mimo wszystko centrum, oszczędność na transporcie, wszędzie chodzę pieszo. A mieszkańcy, no cóż, z nimi można się nie zadawać.
Kiedy zmuszałem się, żeby sypiać z Amerykanką Rosanną, było to częścią wypracowanego przeze mnie programu wpełzania w nowe życie, wracałem do domu bardzo późno: o drugiej, wpół do trzeciej w nocy. Czasem przed hotelem stały taksówki. Za kierownicami siedzieli goście hotelowi.
- Jak leci? - pytałem.
- Mam już trzydzieści dwa dolary - mówił do mnie ostrzyżony na zero facet, którego znam, ale nie pamiętam, jak się nazywa. - Zaraz ludzie zaczną wracać z knajp - będę ich odwoził.
Podjechała jeszcze jedna taksówka. Kierowcy skarżyli się sobie nawzajem na brak klientów.
Przez jakiś czas zawód taksówkarza był wśród emigrantów modny. Teraz ta moda trochę mija. Po pierwsze, jeden z taksówkarzy Rosjan został zabity; taka świadomość nie umila pracy, kiedy się samemu jeździ taryfą, a poza tym dwóch chłopaków z naszego hotelu zwolniono za spóźnienie do bazy.
Są też w naszym hotelu ludzie kulturalni. Na przykład Edik Brutt, wegetarianin, który bez przerwy czyta, uzupełnia braki w wykształceniu. Czyta Lirykę antyczną i Omara Chajjama, czyta dzieła Szekspira i Filozofię chińską, oczywiście, po rosyjsku. Edik, dobry, cichy, wąsaty chłopak, ma przyjaciela Amerykanina - wysokiego czterdziestolatka, znającego wiele języków, a poza tym podobnego do Edika: z kobietami się nie zadaje, mimo swoich czterdziestu lat mieszka z mamą. Ten Amerykanin nazwiskiem Bunt często wozi gdzieś Edika, żeby mógł posłuchać organów.
Taka kulturalna rozrywka. Ja bym nie wysiedział pięciu minut, ale Edikowi się podoba. Szanuję to.
W Moskwie Edik był kinooperatorem albo asystentem operatora. Teraz żyje sobie spokojnie, wszystkich, którzy przychodzą, ugaszcza, pożycza im pieniądze, oddałby ostatniego dolara; dostaje łelfer.
Drugi kulturalny człowiek z naszego hotelu to wysoki trzydziestotrzyletni blondyn, poeta Żenia Knikicz. Jak widzicie, nazwisko ma typowo leningradzkie - wyszukane.
Z zawodu jest filologiem, obronił pracę na temat: Kategoria dziwności w utworze Dostojewskiego "Wieś Stiepanczikowo i jej mieszkańcy". W swojej komórce, która wychodzi na ciemną studnię podwórza, Żenia gotuje cynaderki albo parówki; na jego łóżku przesiaduje brzydka amerykańska dziewczyna, która uczy go angielskiego, na ścianach rozwieszone są kartki z angielskimi napisami w rodzaju: "Szukam pracy".
Nie odpowiada to prawdzie: Żenia nie bardzo szuka pracy, woli dostawać łelfer. "Jestem poważnym uczonym" - mówi do mnie. To fakt, myślę sobie, jest poważnym uczonym, obaj jednak wiemy, że jego zawód poważnego uczonego, specjalisty od Gogola i Dostojewskiego, wykładowcy estetyki, na chuj się tu komu zda. Potrzebni są poważni pomywacze, którzy nie będą myśleć o literaturze, tylko wykonywać czarną robotę. Literaturą rządzi tutaj jedna mafia, sztuką inna, każdy biznes ma swoją mafię.
Emigracja rosyjska też ma własnych mafiosów. Jasnowłosy Żenia Knikicz nie był na to przygotowany, podobnie jak ja. I jak ja w swoim czasie, Żenia pracował w gazecie "Russkoje Dieło", u jednego z głównych mafiosów emigracji rosyjskiej - Mojsieja Jakowlewicza Borodatycha. Mafiosi nigdy nie dopuszczą innych do koryta. Za chuja. Tu chodzi o chleb, o mięso, o życie, o dziewczyny. My to znamy, niech kto spróbuje przebić się do Związku Pisarzy Radzieckich.
Zginie marnie. Bo właśnie chodzi o chleb, mięso i pizdę. To walka na śmierć, a nie na życie. O cipy wszystkich Jelen.
Z tym nie ma żartów.
Niekiedy ogarnia mnie zimna złość. Patrzę ze swojego pokoiku na pnące się wysoko mury sąsiednich budynków, na wielkie i straszne miasto, i rozumiem, że wszystko to jest bardzo poważne. Albo ja - to miasto, albo ono mnie.
Albo zmienię się w tego żałosnego staruszka Ukraińca, który przyszedł na przyjęcie do moich przyjaciół pomywaczy, do żałosnych i poniżonych - jeszcze bardziej żałosny i poniżony, albo... Albo, czego można się domyślić, zwyciężę. Jak? A chuj wie jak, nawet kosztem zniszczenia tego miasta. Co mam się nad nim litować, skoro ono nie lituje się nade mną? Zwyciężę razem z innymi, nie ja jeden przecież taki jestem. W każdym razie nigdy mojego zesztywniałego trupa nie wyniosą z hotelu "Winslow", niedoczekanie.
Rankiem, przy pierwszym przebudzeniu, ogarnia mnie dojmujące poczucie straszliwej powagi sytuacji. Zrywam się, piję kawę, zmywam z siebie senne strzępy żałosnych rosyjskich piosenek, wierszy i innych ojczystych bzdur i siadam do swoich papierów - czy to do angielskiego, czy też do pisania. I przez cały czas patrzę przez okno. Te budynki są dla mnie wyzwaniem. W dupę jebane! Strasznie zacząłem tu kląć. "Nigdy się nie wybiję w tym systemie" - myślę ze smutkiem o czekającej mnie długiej i ciężkiej drodze; próbować jednak trzeba.
...Najtańsze jedzenie, nie zawsze do syta, brudne pokoiki, uboga, nędzna odzież, zimno, wódka, nerwy, druga żona zwariowała. Dziesięć lat takiego życia w Rosji, i teraz wszystko od początku - kurwa mać, gdzie jest twoja sprawiedliwość, świecie?! Przecież dziesięć lat pracowałem tam dzień w dzień, napisałem tyle zbiorów wierszy, tyle poematów i opowiadań, udało mi się wiele rzeczy, w swoich książkach zdołałem wyraźnie nakreślić postać Rosjanina!
I Rosjanie mnie czytali, przecież kupili moich osiem tysięcy zbiorków, które w ciągu tych lat wydrukowałem na maszynie i rozpowszechniłem; przecież uczyli się ich na pamięć, recytowali.
Ale kiedyś stwierdziłem, że tam już dalej nie zajdę. No, powiedzmy, Moskwa mnie czyta, Leningrad czyta, jeszcze do dziesięciu dużych miast trafiły moje tomiki, owszem, ludzie mnie zaakceptowali, ale nie państwo. Jak długo można rozpowszechniać swoje utwory chałupniczymi metodami? Do szerokich mas nie dociera to, co robię; w sercu zostaje tylko gorycz, że jakiegoś tam Rożdiestwienskiego drukują w milionowych nakładach, a mnie - nic, ani jednego wiersza. A pierdolcie się, myślę, ze swoim systemem, nie pracuję u was od 1964 roku, kiedy przestałem być roznosicielem książek. Razem z ukochaną żoną wyjadę od was w pizdu, wyjadę do tamtego świata; podobno pisarze mają tam trochę więcej swobody.
No i przyjechałem tutaj. Teraz widzę, że wszystko jeden chuj, czy tu, czy tam. Te same szajki w każdej dziedzinie.
Ale tutaj przegrywam podwójnie, bo piszę po rosyjsku, jestem pisarzem rosyjskim, w dodatku, jak się okazało, rozpaskudzonym przez swoją podziemną sławę, zainteresowanie podziemnej Moskwy, twórczej Rosji, gdzie poeta to nie to samo, co poeta w Nowym Jorku. W Rosji poeta od dawna jest wszystkim, kimś w rodzaju przywódcy duchowego; toteż, na przykład, znajomość z poetą jest tam wielkim zaszczytem. W Ameryce poeta to gówno, dlatego nawet Josif Brodski tu, u was, w waszym kraju, jest smutny.
Kiedyś, gdy odwiedził mnie jeszcze na Lexington, mówił, popijając wódkę: "Tutaj, w tym kraju, trzeba mieć skórę słonia. Ja ją mam, a ty nie". I pełen smutku był Josif Brodski, kiedy to mówił, bo chociaż nie podporządkował się regułom tamtego świata, regułom tego musiał się podporządkować. A ja rozumiałem jego smutek. W Leningradzie przecież miał nie tylko kłopoty, ale także dziesiątki tysięcy wielbicieli, przecież w każdym domu co wieczór powitaliby go z radością, i wszystkie piękne Rosjanki, Tanie i Natasze, należały do niego, bo on - młody rudy Żyd - był rosyjskim poetą. Dla poety najlepszym miejscem jest Rosja. Tam nawet władza się nas boi. Od niepamiętnych czasów.
A inni chłopcy, moi przyjaciele - ci którzy wyjechali do Izraela, jakimi byli patriotami, kiedy wyjeżdżali! Myśleli, że w Izraelu zostaną wykorzystane ich umysły, talenty, idee, myśleli, że to ich państwo. Gówno prawda! Wcale nie ich. Izrael nie potrzebuje ich idei, talentów ani zdolności myślenia; nie, nie potrzebuje, potrzebuje żołnierzy, znowu tak jak w ZSRR - raz, dwa, gęba na kłódkę! Jesteś Żyd, masz bronić ojczyzny. A nam sprzykrzyło się bronić waszych wyblakłych sztandarów, waszych wartości, które dawno przestały być wartościami, znudziło się bronić "waszego". Rozumiecie, starzy? To "wasze" nas już zmęczyło; sami niedługo będziemy starzy, więc wątpimy, czy jest słuszne i potrzebne. A idźcie wy do chuja ojca...
"My". Chociaż myślę o sobie jako o kimś odrębnym, przez cały czas wracam do tego pojęcia. "Nas" jest już bardzo dużo. Trzeba jednak przyznać, że jest też wśród nas sporo wariatów. I to jest normalne.
Stale kręci się wśród emigrantów niejaki Lonia Czaplin.
Naprawdę nie nazywa się Czaplin, ma skomplikowane żydowskie nazwisko, ale już w Moskwie był zaocznie zakochany w najmłodszej córce Chaplina, i to na jej cześć przybrał pseudonim. Kiedy wspomniana córka wyszła za mąż, Lonia przywdział żałobę, próbował się otruć. Znałem go w Moskwie i byłem raz u niego na urodzinach, gdzie oprócz mnie był tylko jeden gość - nie całkiem normalny filozof Bondarienko, ideolog rosyjskiego faszyzmu, pomocnik w sklepie monopolowym. Zdumiał mnie wąski jak tramwaj pokój Loni: wszystkie ściany miał oklejone kilkoma warstwami wielkich i wielkich małych ludzi tego świata. Byli tam Oswald i Kennedy, Mao i Nixon, Che Guevara i Hitler... Bardziej zwariowanego pokoju nie widziałem w życiu. Tylko sufit wolny był od wielkich ludzi. Jedne wielkie głowy naklejone zostały na inne, warstwa papieru miała grubość palca.
W Ameryce Lonia zaliczył wiele różnych stanów, i jak powiadają złe języki, kilka stanowych domów wariatów, a teraz mieszka w Nowym Jorku i dostaje łelfer. Wykorzystuje swój zasiłek w swoisty sposób. Całą sumę - około dwustu pięćdziesięciu dolarów - odkłada. Zamierza w przyszłości podróżować, może też wstąpi do armii USA.
Nocuje u przyjaciół, a żywi się... Chodzi po ulicy i z koszy na śmieci wyjmuje to coś do zjedzenia, to jakieś inne świństwo. Przy tym nieodmiennie wypowiada jedno i to samo zdanie: "Kurka dziobie po ziarenku".
Ja i ten zwariowany Lonia, który mimo wszystko jest wykształconym młodzieńcem - nawet Nietzschego czytał w swoim czasie i pisał jakieś buddyjskie przypowieści o trzech słoniach - jesteśmy w jakimś sensie spowinowaceni. Siostrzenica mojej drugiej żony, Anny Rubinsztejn, była jego pierwszą kobietą. Rozpustna Stełła, która, jak mawiał mój dawny znajomy, miała po worku chujów w każdym oku, przeleciała długiego, świśniętego Lonię. Ten mój "powinowaty" przed przyjazdem do Ameryki mieszkał trochę w Izraelu.
Lonia zawsze u kogoś siedzi i coś przeżuwa, czasem wstępuje i do mojego sąsiada, Edika Brutta.
- Kurwa twoja mać - mówię do niego - co ty, znowu jakieś ploty przyniosłeś, ciągle się szlajasz, piździelcu?! Masz łeb, to siedziałbyś w domu i pisał coś, pracował - namawiam.
- Jakiś ty się ordynarny zrobił, Limonow - brodaty i gołogłowy Lonia na to. Ma podarte dżinsy i trochę się mnie boi. Nawet kształt jego głowy i zgarbiona wysoka sylwetka świadczą o tym, że jest szalony od urodzenia. Nie widzę w tym zbrodni czy nieszczęścia, tylko z rozbawieniem stwierdzam fakt.
Całkiem inna forma szaleństwa wstąpiła w Saszeńkę Zieleńskiego. Ten cichutki wąsacz znany jest wśród nas z tego, że ma gigantyczne jak na emigranta długi. Nigdzie nie pracuje, żadnych zasiłków nie pobiera i żyje wyłącznie z pożyczek. Na ścianie jego atelier, które wynajmuje nie byle gdzie, ale na Pięćdziesiątej Ósmej Ulicy za trzysta dolarów miesięcznie, pyszni się napis: "Świecie - jestem ci winien pieniądze!".
Zieleński skończył w Moskwie Instytut Stosunków Międzynarodowych. Jego ojczulek był jakąś szychą w piśmie "Krokodił". Kiedy Sasza przyjechał do Ameryki, pracował początkowo jako ekonomista do spraw transportu morskiego, to jego zawód, a ponieważ zna angielski, zatrudniono go zgodnie ze specjalnością. Zarabiał tam dosyć przyzwoicie, ale jego szaleństwo naturalnie burzyło się w nim i żądało ofiar, musiało wypłynąć na wierzch. Zieleński stwierdził, że jest wielkim fotografem, chociaż w ZSRR nigdy się tą dziedziną nie zajmował. Myślę, że Sasza, chudy i mogący uchodzić za krzyżówkę dwóch pisarzy, Bielińskiego i Gogola, wybrał fotografię, bo myślał, że w tym "modnym" zawodzie będzie najłatwiej o pieniądze. Gdyby jeszcze robił przy tym zdjęcia, pracował, starał się, szukał, wszystko to byłoby niegroźne, a on sam zasługiwałby wyłącznie na miano fanatyka. Ale sprawa jest poważniejsza, Sasza nic nie umie, niczego nie fotografuje, wykazuje tylko szaloną aktywność na niwie coraz to nowych pożyczek.
Nowe pożyczki gonią stare... To jedyne, co potrafi robić.
Jak mu się to udaje? Nie wiem. Pewnie wkłada jarmułkę i idzie do synagogi. Tak robi wielu...
Ile ma długów? Nie wiem. Może dwadzieścia tysięcy.
Dzwoni do ludzi, których widział raz w życiu, prosi ich o pieniądze i jest bardzo obrażony, kiedy spotka się z odmową. Za swoje atelier nie płaci już Bóg wie od jak dawna; nie mam pojęcia, jakim cudem do tej pory go stamtąd nie wyrzucili. Klepie biedę, chudy jest jak szkielet, ale o pracy jakoś nie myśli. Przez pewien czas pracował jako kelner w "Beef Burgerze" na Czterdziestej Trzeciej Ulicy, ale po krótkim czasie wyleciał.
Ma cieniutki głosik, zdeptane buty i dziurawe dżinsy.
Kiedyś miał jeszcze pewien chujowy zwyczaj: razem z Żygulinem, też fotografem, mieszkającym piętro niżej, żeby sobie poprawić samopoczucie, wieszali psy na sławnych fotografach. "Hiro? - Gówno. Avedon - stary chałtumik...".
Nazwiska fruwały w powietrzu. Zieleński i Żygulin wiedzieli, jak się tworzy arcydzieła, ale jakoś ich nie tworzyli.
Teraz trochę sobie odpuścili.
Saszeńka czeka na swoją mamusię z Moskwy, którą bardzo kocha. Przez jakiś czas zachowywał się zupełnie dziko; Żygulin powiedział mi nawet: "Zapamiętaj, co mówiłem, on się na pewno powiesi". Nikogo wówczas nie dopuszczał do siebie i siedział zamknięty w wiecznym półmroku swojego odrapanego atelier (jedyne jego osiągnięcie w dziedzinie fotografiki to atelier). Na szczęście ten nastrój mu przeszedł. Wkrótce przyjedzie mamusia i wąsaty Saszeńka z ogłupiałym spojrzeniem (w oczach ma coś końskiego, takie obrócone na was w biegu podejrzliwe oko, Zieleński zawsze jest podejrzliwy) zapędzi ją pewnie do roboty, a sam będzie tworzył kolejny projekt pierścionka, dizajn, będzie z nim chodził i proponował go jubilerom.
Od czasu do czasu Zieleński zwraca się do mnie, człowieka, który, żeby zarobić na chleb, często szył, z prośbą o uszycie jakiejś koszuli, według skrzętnie przezeń ukrywanego projektu. Mówię, żeby kupił materiał i przyniósł projekt, to mu zaraz uszyję. Ciągnie się to już drugi rok; materiału nigdy nie kupi, a projektu nie przyniesie, bo jego niezrealizowane pomysły mają jedno imię - szaleństwo. Nie takie, kiedy się łapie za kraty, wrzeszczy i pluje. Nie, spokojne, przepraszające, wypowiadane cienkim głosem, kiedy człowiek próbuje drukować kolorowe fotografie, tworzy projekty pierścionków, wynajduje baterie słoneczne albo nagle postanawia się zająć muzyką klasyczną. Nie ma spokoju na tym świecie. Ze wszystkich stron szarpią nas i zmuszają, byśmy robili pieniądze. Po co pieniądze? Żeby z zasranego Zieleńskiego w zdeptanych butach zmienić się w pięknego Zieleńskiego w rols rojsie, z piękną, uśmiechniętą białą lejdi. Wszyscy żebracy marzą o białych lejdis. Ja białą lejdi już miałem.
...Ni chuja do roboty, noc, a ja czekałem na jakąś przygodę i rozglądałem się dokoła. Było cicho, chociaż z daleka dobiegały krzyki, ktoś kogoś łapał, gonił, słychać było tupot, szuranie podeszew, muzykę. Siedziałem i machałem nogami. Wolny człowiek w wolnym kraju. Mogłem robić wszystko, co tylko chciałem. Na przykład kogoś zarżnąć.
Wszystko było dostępne i łatwe. Alkohol wywietrzał mi z głowy. Wolnemu człowiekowi sprzykrzyło się siedzieć na pomoście. Wolny człowiek zeskoczył z pomostu. Zeskoczyłem na piasek.
Wtedy zobaczyłem Chrisa. Oczywiście, dopiero potem dowiedziałem się, że ma na imię Chris. Czarny chłopak siedział oparty o mur. Czarny kapelusz z szerokim rondem leżał obok niego na piasku. Miałem potem czas przyjrzeć się kapeluszowi, ozdobionemu ciemnozieloną wstążką, wyszywaną złotymi nićmi. W ogóle, jak potem zobaczyłem, Chris nosił ubrania w trzech kolorach - czarnym, ciemnozielonym i złotym. W takich były jego kamizelka, koszula, spodnie i buty. Ale kiedy zeskoczyłem i zobaczyłem go przed sobą - był dla mnie czarnym, ubranym na czarno chłopakiem, który tajemniczo błyskał ku mnie oczami.
- Haj! - powiedziałem.
- Haj! - odrzekł obojętnym głosem.
- Nazywam się Eduard - przedstawiłem się, robiąc parę kroków w jego kierunku.
Wydał z siebie nicnieznaczący, pogardliwy dźwięk.
- Nie masz nic do wypicia? - spytałem.
- Fak of! - powiedział, co znaczy: "odpieprz się".
Pomyślałem: ciekawe, po co tutaj siedzi? Na pijanego ani narkomana nie wygląda, nie jest aż tak otępiały; nie wygląda też na włóczęgę, choćby nawet zamierzał tutaj spać. Może ukrywa się przed policją? Nie jestem z tych, którzy zdolni byliby kogoś wydać. Jeszcze bym mu pomógł się schować. Tyle że jest bardzo rozeźlony. Popatrzyłem na niego, zrobiłem jeszcze kilka kroków w jego stronę i przykucnąłem obok. Patrzył na mnie zimno i nie ruszał się. Spojrzałem mu w twarz.
Szeroki nos drapieżnika, głęboko wpadnięte nozdrza, wargi - niezwykłe jak na czarnego - wąskie i surowe, mocna pierś. Kawał chłopa, jeśli wstanie, na pewno okaże się, że jest o głowę wyższy ode mnie. Młody, dwadzieścia pięć, najwyżej trzydzieści lat. Szerokie nogawki czarnych spodni dotykały piasku.
- Słuchaj, jak ci na imię? - spytałem.
Tego już nie wytrzymał, musiałem mu tym przyglądaniem się i pytaniami bardzo dokuczyć. Bez słowa rzucił się na mnie. Poderwał się, w mgnieniu oka mnie powalił i obezwładnił, najwyraźniej zamierzając udusić, i to na serio.
Na razie nie podjąłem walki, znalazłem się w zbyt niewygodnej pozycji. Jedyne, co zdążyłem zrobić, kiedy mnie zaatakował, to podłożyć rękę pod biodro i równocześnie podgiąć nogę. W ten sposób, przygnieciony przez niego, leżałem na prawym boku. Ten fortel pozwalał mi swobodnie sięgnąć do buta i chwycić rękojeść noża. "Jeśli naprawdę chce mnie udusić, to go zarżnę" - pomyślałem chłodno.
Przygniótł mnie całego, ale prawą ręką mogłem swobodnie poruszać. Tego nie uwzględnił.
Nie czułem strachu. Daję słowo, absolutnie nie czułem.
Mówiłem przecież, że miałem w sobie jakiś instynkt, podświadomy pęd ku śmierci. Świat bez miłości jest pusty, to tylko zwięzłe stwierdzenie faktu, ale za nim kryją się łzy, podeptana ambicja, nędzny hotel, niezaspokojony do obłędu seks, pretensje do Jeleny i całego świata, który dopiero teraz, szyderczo, chociaż uczciwie pokazał mi, jak bardzo jestem i jak zawsze byłem mu niepotrzebny, godziny, straszne sny i straszne przebudzenia, świty wypełnione rozpaczą i przerażeniem.
Chłopak dusił mnie - to było sprawiedliwe, dwa miesiące wcześniej to ja dusiłem Jelenę, przecież zło nie powinno pozostawać bez kary - dusił, a ja nie śpieszyłem się z wyjęciem noża. Może nawet wcale bym go nie wyjął, a może wyjął, nie wiem, ale tamten niespodziewanie osłabił uścisk rąk, pewnie złość mu przeszła. Leżeliśmy, sapiąc, on też się zadyszał. Nie jest łatwo kogoś dusić, wiem z własnego doświadczenia: nie takie to łatwe, jak się wydaje.
Pachniało wilgotnym piaskiem, podeszwy szurały za ogrodzeniem, to ulicą szli samotni przechodnie. Nagle wyswobodziłem ręce i objąłem jego plecy.
- Pragnę cię - powiedziałem - będziemy się kochać!
Wcale mu się nie narzucałem, nie, wszystko dokonało się samo, bez mojego udziału. Po prostu te zmagania i ciężar jego ciała sprawiły, że stanął mi chuj. To nie było tak jak z tuszą Raymonda, natura tego ciężaru była inna. Powiedziałem: "Lets mejk law", ale on sam z pewnością zrozumiał, że go pragnę - naciskając mnie brzuchem, musiał się zorientować, że mi stoi, nie mógł nie poczuć. Uśmiechnął się.
- Bejbi - rzekł.
- Darling - odpowiedziałem.
Obróciłem się, wstałem, po czym usiadłem. Zaczęliśmy się całować. Myślę, że byliśmy w tym samym wieku, może nawet on był młodszy, to jednak, że był znacznie tęższy i bardziej męski, jakoś samo przydzieliło nam role. Teraz zrozumiałem różnicę między jego pocałunkami a starczym ślinieniem się Raymonda. Mocne pocałunki mocnego chłopaka, prawdopodobnie przestępcy. Jego górną wargę przecinała szrama. Ostrożnie ją pogłaskałem, a on chwycił w usta i całował moją rękę, palec za palcem, jak kiedyś sam to robiłem z Jeleną. Rozpiąłem mu koszulę i zacząłem całować jego pierś i szyję. Szczególnie lubię obejmować kogoś, tak jak to robią dzieci, rękami za szyję, a nie za ramiona. Tak go obejmowałem; pachniało od niego mocną wodą kolońską i jakimś alkoholem, a może to był zapach jego młodego ciała. Dobrze mi było. Przecież kochałem wszystko, co zdrowe i piękne na tym świecie. On zaś był piękny, wysoki, silny i smukły, w dodatku na pewno był kryminalistą. To mi się naprawdę bardzo podobało. Ciągle go całując, dotarłem do tego miejsca, gdzie rozpięta koszula ginęła w spodniach, kryjąc się pod paskiem. Moje usta wpiły się w sprzączkę. Podbródkiem poczułem naprężony członek pod cienkim materiałem spodni. Rozpiąłem zamek, odciągnąłem skraj slipów i wyciągnąłem członek.
W Rosji często mówiło się o seksualnej wyższości czarnych nad białymi. O rozmiarach ich członków opowiadano legendy. Teraz miałem to legendarne narzędzie przed sobą. Mimo szczerej chęci, żeby się z chłopakiem kochać, wychynęła ze mnie ciekawość; chciałem sprawdzić, czy jest całkiem czarny, czy niezupełnie. Niezbyt dobrze zresztą było widać, chociaż do ciemności już przywykłem. Miał duży członek. Ale niedużo większy od mojego. Może grubszy. Zresztą to tylko na oko. Ciekawość z powrotem schowałem w sobie. Pozostała żądza.
Bardzo byłem z tego wszystkiego zadowolony. Po raz pierwszy od kilku miesięcy znalazłem się w sytuacji, która mi się bez reszty podobała. Chciałem wziąć jego kutasa do ust. Czułem, że to mi sprawi rozkosz, kusiło mnie, żeby chwycić go wargami, a najbardziej chciałem poznać smak nasienia, zobaczyć, poczuć spazm rozkoszy, obejmując jego ciało. Wziąłem chuja i wykonałem pierwszy ruch językiem wokół napęczniałej główki. Chris wzdrygnął się.
Myślę, że potrafię to robić dobrze, bardzo dobrze, będąc z natury delikatny i pracowity, w dodatku nie szukam rozkoszy tylko dla siebie, nie należę do tych, którzy chcą skończyć za wszelką cenę, osiągnąć orgazm i tyle. Jestem dobrym partnerem - rozkoszy dostarczają mi jęki, krzyki i satysfakcja tego drugiego czy drugiej. Dlatego pracując nad jego członkiem, nie myślałem o niczym, cały się temu oddałem, poddałem uczuciu. Lewą ręką ująłem go za jaja i głaskałem. On odchylił się do tyłu i pojękiwał cicho, ze szlochem. Może mówił: "O maj God!"
Stopniowo rozkołysał się i odpowiadał ruchami bioder, wpychając mi chuja głębiej do gardła. Leżał na piasku trochę bokiem, opierając się na łokciu prawej ręki, lewą głaskał mnie czasem po głowie i szyi. Ślizgałem się językiem i wargami po jego członku, zakreślając niewidzialne esy-floresy, raz lekko dotykając, raz niemal połykając jego członek. W pewnej chwili zacząłem się dławić. Ale i to mnie cieszyło.
Co się działo z moim członkiem? Leżałem brzuchem na piasku, więc przy każdym ruchu przez cienkie dżinsy tarłem członkiem o piasek. Chuj na to wszystko, co się działo, odpowiadał przyjemnym swędzeniem. Raczej nie chciałem nic więcej w tamtej chwili. Byłem absolutnie szczęśliwy.
Kochałem się. Ktoś inny obdarzył mnie łaską, i mogłem się z nim kochać. Jakże nieszczęśliwy i poniżony czułem się przez całe dwa miesiące! A tu coś takiego. Byłem chłopakowi ogromnie wdzięczny, chciałem zrobić mu bardzo dobrze, i myślę, że tak było. Nie chodziło tylko o to, że mocny i gruby chuj trafił do moich ust; nie, miłość, którą uprawialiśmy, te ruchy symbolizowały coś o wiele większego - życie, zwycięstwo życia, powrót do niego. Przyjąłem go w siebie; tęga pała chłopaka z Ósmej Alei i Czterdziestej Drugiej Ulicy, nie miałem raczej wątpliwości, że przestępcy, była dla mnie źródłem życia, samego życia.
I kiedy doprowadziłem go do orgazmu, kiedy ta fontanna wytrysnęła we mnie, w moich ustach, byłem absolutnie szczęśliwy. Znacie smak spermy? To smak czegoś żywego.
Nie znam nic bardziej żywego w smaku niż sperma.
W upojeniu zlizałem ją całą z kutasa i moszny; tak, to, co się przelało, zlizałem i połknąłem. Szukałem kropel spermy między jego włosami, aż do najdrobniejszych.
Myślę, że Chris był zdumiony, przecież nie wiedział, oczywiście, nie wiedział, nie mógł wiedzieć, ile dla mnie zna czy, toteż zdumiewał go entuzjazm, z jakim to wszystko zrobiłem. Był mi wdzięczny i z całą delikatnością, do jakiej był zdolny, gładził moją szyję i włosy. Ja wcisnąłem twarz w jego krocze i leżałem nieruchomo, a on głaskał mnie i mruczał: "Maj bejbi, maj bejbi!".
Posłuchajcie. Istnieje na świecie moralność, są na nim przyzwoici ludzie, są biura i banki, łóżka, w których śpią mężczyźni i kobiety, też bardzo przyzwoici. Różne rzeczy istniały i istnieją na nim w tym samym czasie. Byliśmy więc i my dwaj z Chrisem; przypadkiem spotkaliśmy się tutaj, na brudnym piasku, na pustkowiu wielkiego, olbrzymiego Miasta, Babilonu, jak Boga kocham, Babilonu; leżeliśmy, a on głaskał mnie po włosach. Bezdomne dzieci świata.
Nikomu nie byłem potrzebny, przez ponad dwa miesiące nikt mnie nawet nie dotknął, a on teraz głaskał mnie i mówił: "Mój mały, mój malutki!". Zbierało mi się na płacz; pomimo swoich wielkich ambicji i wiecznej ironii, byłem zaszczutym stworzeniem, do cna zaszczutym i wyczerpanym, a potrzebowałem tylko jednej rzeczy - ręki drugiego człowieka, pieszczącej mnie, głaszczącej po głowie. Łzy się we mnie zbierały, zbierały, aż popłynęły. Jego krocze miało specyficzną woń piżma; a ja płakałem, wciskając się twarzą jak najgłębiej w to ciepłe genitalne kłębowisko. Nie sądzę, by był sentymentalny, ale poczuł, że płaczę, i spytał mnie dlaczego, siłą podniósł moją twarz i zaczął ją ocierać rękami. Miał potężne ręce.
Pierdolone życie, które czyni z nas bestie. Zeszliśmy się tutaj, na dnie, i nie mieli o co się kłócić. Objął mnie i zaczął uspokajać. Robił wszystko tak, jak chciałem, żeby robił, nie spodziewałem się czegoś takiego. Kiedy się wzruszam, podnoszą mi się wszystkie włoski na ciele, jak gdyby drobniutkie ukłucia, setki, tysiące drobnych ukłuć je podnosiło; robi mi się zimno, dygoczę. Po raz pierwszy od dłuższego czasu nie litowałem się nad sobą. Obejmowałem go za szyję, on obejmował mnie, a ja mówiłem przy tym:
- Aj em Edi. Nie mam nikogo. Będziesz mnie kochał? Tak? I zawsze będziemy razem? Tak?
Odpowiedział:
- Tak, bejbi, tak, uspokój się.
Wtedy oderwałem się od niego, sięgnąłem szybko do buta i wyciągnąłem nóż.
- Jeśli mnie zdradzisz - powiedziałem z nieobeschłymi jeszcze łzami na twarzy - zarżnę cię!
Ponieważ słabo znałem angielski, wszystko to bardzo przypominało pidżin, język Papuasów. Zdanie było skomplikowane, ale zrozumiał je, przyrzekł, że nie zdradzi.
Powiedziałem mu:
- Darling!
On na to:
- Maj bejbi!
- Będziemy zawsze chodzić razem i nie będziemy się rozstawać, prawda? - spytałem.
- Tak, bejbi, zawsze razem - odrzekł poważnie.
Nie sądzę, żeby kłamał. Miał swoje sprawy, ale ja, samotny aż do ocipienia, wydawałem mu się kimś odpowiednim. Nie oznaczało to, że łączymy się na wieki. Po prostu teraz byłem mu potrzebny, mogłem się z nim spotykać, on czekałby na mnie w barze albo po prostu na ulicy, i może, raczej na pewno, włączyłbym się w jakieś jego interesy, pewnie kryminalne. Było mi wszystko jedno jakie; chciałem tego - to było życie, byłem potrzebny życiu, niechby i takiemu, nieważne, ale potrzebny. On mnie brał, więc byłem zupełnie szczęśliwy. Rozmawialiśmy, i właśnie wtedy dowiedziałem się, że ma na imię Chris. Powiedział, że rano pójdziemy do niego, tam gdzie on mieszka, ale noc musimy przesiedzieć tutaj. Nie wypytywałem dlaczego, wystarczało to, że zaproponował mi mieszkanie u siebie.
Byłem jak pies, który znowu znalazł pana, teraz mógłbym za niego przegryźć gardło każdemu policjantowi czy komukolwiek innemu.
Półgłosem rozmawialiśmy tym samym pidżinem. Czasem się zapominałem i zaczynałem mówić po rosyjsku.
Śmiał się cicho, a ja od razu nauczyłem go kilku słów.
Przyzwoici ludzie nie uznaliby ich za ładne, nie, to były brzydkie słowa - chuj, miłość i jeszcze coś w tym stylu.
Zachciało mi się go w trakcie tej całej rozmowy, całkiem się rozbisurmaniłem, zacząłem wyrabiać nie wiadomo co.
Ściągnąłem spodnie, chciałem, żeby mnie wyruchał. Zdjąłem buty. Kazałem mu podrzeć moje slipy, chciałem, żeby podarł je na mnie, a on posłusznie to zrobił. Odrzuciłem je daleko od siebie.
W tym momencie rzeczywiście byłem kobietą, kapryśną, wymagającą i z pewnością ponętną: pamiętam, że figlarnie wierciłem pupą, wparłszy się rękami w piasek.
Moja wystająca pupka, tak wystająca, że nawet Jelena mi jej zazdrościła, robiła coś niezależnie ode mnie - kręciła się kusząco; pamiętam, że jej nagość, białość i bezbronność sprawiały mi ogromne zadowolenie. Myślę, że to były czysto kobiece odczucia. Szeptałem do niego: "Fak mi, fak mi, fak mi!".
Chris oddychał ciężko. Myślę, że podnieciłem go do maksimum. Nie wiem, co zrobił, może zwilżył członek śliną, ale pomału wchodził we mnie, wsadzał mi go. Tego uczucia wypełnienia nie zapomnę nigdy. Ból? Od dziecka byłem amatorem wszelkich niecodziennych doznań.
Jeszcze zanim poznałem kobiety, jako wyrostek, blady onanista, wymyśliłem nowy sposób masturbacji - wtykałem do odbytu różne przedmioty, od ołówka do świeczki, niekiedy całkiem grube - taki podwójny onanizm był parniętam, całkiem zwierzęcy, bardzo mocny i głęboki. Tak że jego chuj w mojej pupie mnie nie przestraszył, i nie bardzo bolało, nawet w pierwszej chwili. Oczywiście, dziurkę dawno już miałem rozciągniętą. Ale zachwycające uczucie jej wypełnienia to było coś nowego.
Rżnął mnie, a ja zacząłem jęczeć. Rżnął, a jedną ręką głaskał mój członek, ja stękałem, wyginałem się, jęczałem coraz głośniej i namiętniej. W końcu powiedział: "Ciszej, bejbi, bo ktoś usłyszy!". Odpowiedziałem, że nikogo się nie boję, ale pomyślałem o nim, i zacząłem mimo wszystko ciszej wzdychać i jęczeć...
Zachowywałem się wówczas dokładnie tak, jak zachowywała się moja żona, kiedy ją rżnąłem. Przyłapałem się na tym i przez głowę przemknęło mi coś takiego: "A więc taka jest, a więc one są takie!", i całe moje ciało zaczęło triumfować. W ostatnim konwulsyjnym ruchu zaryliśmy się w piasek, gdzie zdusiłem swój orgazm, równocześnie czując w środku mocne pieczenie. Skończył we mnie. Obaj leżeliśmy wyczerpani, ja z chujem w piasku, ziarenka kłuły go leciutko i przyjemnie; omal nie stanął mi raz jeszcze.
Potem ubraliśmy się i urządzili wygodnie, żeby móc spać. On zajął swoje poprzednie miejsce pod ścianą, a ja siadłem obok, złożyłem głowę na jego piersi i objąłem go rękami za szyję - bardzo lubię taką pozycję. On objął mnie, usnęliśmy...
Nie wiem, jak długo spałem, ale w końcu się obudziłem.
Minęła może godzina, a może kilka minut. Było ciągle tak samo ciemno. On spał, oddychał równomiernie. Obudziłem się i już nie mogłem zasnąć. Obwąchiwałem go, oglądałem i myślałem.
"Tak, niewątpliwie, jestem niepoprawny. Jeśli moją pierwszą kobietą była pijana prostytutka z Jałty, to swego pierwszego mężczyznę musiałem, oczywiście, znaleźć na pustkowiu. Tamtą dziewczynę wyraźnie pamiętam. Poderwała mnie w letnią noc na dworcu autobusowym w Jałcie.
Spodobał jej się przystojny chłopaczek, drzemiący z przyjacielem na ławce. Podeszła, bezczelnie mnie rozbudziła i zaprowadziła na skwerek za dworcem, tam spokojnie położyła się na ławce, pod sukienką była całkiem naga. Pamiętam słodkawy smak jej skóry i jeszcze mokre włosy - dopiero co kąpała się w morzu, pamiętam jej dużą, mocno rozwiniętą pizdę z licznymi fałdkami, która mnie zdumiała, całą jak gdyby ociekającą śluzem; w końcu chciało się dziwce chłopaczka, rżnęła się nie za pieniądze, tylko miała ochotę na mnie. Zapachy Południa, nasycona nimi noc towarzyszyły mojej pierwszej miłości. Nazajutrz ja i mój przyjaciel wyjechaliśmy z Jałty.
Los zakpił sobie ze mnie. Teraz ja leżę z ulicznym chłopakiem. Minęły lata, a we mnie nic się nie zmieniło. "Włóczęga, prawdziwy włóczęga" - pomyślałem z zadowoleniem o sobie i znowu zacząłem się przyglądać Chrisowi.
Poruszył się przez sen, jak gdyby czuł mój wzrok, ale zaraz znowu znieruchomiał.
Ukośne promienie z pobliskiej latarni tu i ówdzie przebijały się przez żelazną więźbę pomostu. Pachniało benzyną, a ja byłem spokojny i zaspokojony; do tego dochodziło poczucie osiągniętego celu. "No więc stałem się prawdziwym pederastą - skonstatowałem i zacząłem cicho chichotać. - Nie przestraszyłeś się, przezwyciężyłeś jedno z własnych ograniczeń, zuch jesteś, Edziu!". I chociaż w głębi ducha wiedziałem, że nie jestem całkiem wolny w tym życiu, że do absolutnej wolności bardzo mi jeszcze daleko, to mimo wszystko krok, i to olbrzymi, na tej drodze zrobiłem.
Zostawiłem go o piątej dwadzieścia. Tak pokazywał zegar, który zobaczyłem, kiedy wyszedłem na ulicę. Oszukałem go, umknąłem cicho jak złodziej, nie budząc go, ześliznąłem się z jego piersi. Po co to zrobiłem? Nie wiem, może bałem się dalszego życia z nim, nie seksualnego, nie, może bałem mu się podporządkować, ulegać czyjejś woli, czyjemuś wpływowi. Być może. Nieokreślone, ale dosyć silne uczucie powodowało mną, kiedy sprytnie uwolniłem się z jego objęć i popatrując na niego, szukałem swoich okularów w metalowej oprawce i klucza od pokoju hotelowego. Dwa razy mi się wydawało, że Chris patrzy na mnie, ale spał. Jakimś cudem odnalazłem okulary w piasku. Wtedy jeszcze nosiłem okulary, ale to mi mało szkodziło, tak czy owak wyglądałem na łobuza, ocipiałego Ediczkę. Odnalazłem je, jakoś tam wylazłem na ulicę i ruszywszy przed siebie z uczuciem dziwnego, nieznanego dotąd zadowolenia, porzuciłem Chrisa i nasze przyszłe stosunki, które były jednym z możliwych wariantów mojego losu.
Szedłem i otrzepywałem się. We włosach miałem piasek, w uszach piasek, w butach piasek, wszędzie miałem piasek. Dziwka wracała z nocnej wyprawy. Uśmiechałem się, chciałem krzyknąć do życia: "No, kto następny?!". Byłem wolny, chociaż do czego potrzebna mi była wolność, nie wiedziałem; o wiele ważniejszy był dla mnie Chris, a ja na przekór zdrowemu rozsądkowi uciekałem od niego. Wyszedłem na Broadway, zawahałem się, ale tylko na moment, i znowu zdecydowanie ruszyłem w stronę Eastu.
Parę tygodni później już będę przeklinał siebie za to, że odszedłem od niego, przytłaczająca cisza i samotność znowu mnie dopadną, znowu będzie mnie męczył obraz zbrodniarki Jeleny i już w końcu kwietnia przeżyję atak, najmocniejszy, okropny atak strachu i samotności. Ale tamtego dnia, kiedy wróciłem do hotelu, poprosiłem o drugi klucz, wszedłem na swoje piętro i zwaliłem się zmordowany na łóżko, byłem szczęśliwy i zadowolony z siebie. Podobnie następnego ranka, kiedy się obudziłem, leżałem uśmiechnięty i myślałem o tym, że na pewno jestem jedynym rosyjskim poetą, który ruchał się z czarnym chłopakiem na nowojorskim pustkowiu. Lubieżne wspomnienia o Chrisie, ściskającym moją pupę, i jego uciszający moje jęki szept: "Tejk it izy, bejbi, tejk it izy" - sprawiły, że roześmiałem się radośnie.
...Skręciłem na Czterdziestą Szóstą, zapukałem do czarnych drzwi, otworzył mi Aloszka Sławkow, poeta. Stał w obłoku pary, gorąca woda lała się w kuchni już od miesiąca, i nie miał kto zlikwidować przecieku. Wszedłem do Aloszki, jak zwykle zobaczyłem klaunowskie czarne cylindry oraz instrument muzyczny - Aloszka dzielił tę czarną dziurę z klaunem i muzykiem, też emigrantami z Rosji. Zobaczyłem trzy materace, łachmany, brud i zacząłem się domagać od Aloszki czegoś do żarcia.
Wówczas Aloszka nie był jeszcze katolikiem, ale już nie nosił brody. Akurat zlikwidowali jego etat strażnika, oddał więc pałkę i mundur i znowu był mocno kulejącym, ale dziarskim, wąsatym i czarnookim Aloszką Sławkowem, który lubi sobie wypić. Aloszka dał mi kwaszonej kapusty z parówkami - żywił się wyłącznie tym - i zasiadł do przekładu przyniesionego przeze mnie dokumentu, zatytułowanego Memorandum. Dokument wyrażał nadzieje i marzenia, jak to się mówiło, "inteligencji twórczej" - Aloszki, moje oraz sporej liczby malarzy, pisarzy, filmowców i rzeźbiarzy, którzy wyjechali z ZSRR, a tutaj potrzebni byli jak pryszcz na dupie.
Aloszka tłumaczył, ja siedziałem w zatłuszczonym starym fotelu i myślałem o tym dokumencie i o naszych zabiegach. "Tonący memorandum się chwyta" - stwierdziłem. Dwie strony. Żeby posłać je do Jacksona, Kerry'ego i Beama. Może nam pomogą w kwestii sztuki. Nawiasem mówiąc, ci demagodzy potrzebowali nas, dopóki znajdowaliśmy się tam. Tutaj wcisnęli każdemu po łelferze, żebyśmy nie darli mordy, i szlus. Hulaj, Wasia, i ciesz się wolnością.
Zimnokrwiści Amerykanie, rozsądni, kurde, ludzie, radzą takim jak my zmienić zawód. Nie rozumiem tylko jednego: dlaczego sami nie zmieniają zawodu. Biznesmen, który traci połowę majątku, rzuca się z czterdziestego czwartego piętra swojego biurowca, ale nie idzie pracować jako strażnik. Skapitulować to ja mogłem i w Sojuzie, po chuja tu było przyjeżdżać. Dokładnie tego samego żądała ode mnie władza radziecka - żebym zmienił zawód.
My też nieźli jesteśmy, myślę sobie. Najbardziej lekkomyślna emigracja! Zazwyczaj tylko strach przed głodem, zagrożenie życia zmusza ludzi do porzucenia domu, ojczyzny, jeśli wiadomo, że mogą tam nie wrócić i pewnie nigdy nie wrócą. Jugosłowianin wyjeżdżający zarobkowo do Ameryki może wrócić do kraju; my - nie. Nigdy nie zobaczę ojca i matki; ja, Ediczka, wiem to, nie łudzę się i nie rozpaczam.
A podjudzili nas przeciw radzieckiemu światu nasi prowodyrzy, panowie Sacharow, Sołżenicyn i spółka, którzy w życiu nie widzieli zachodniego świata. Mieli oczywiście konkretne powody - inteligencja żądała uczestnictwa w rządzeniu krajem, żądała swojej doli - ale też kierowała nimi ambicja, pragnienie pokazania światu własnej osoby.
Nie umieli zachować miary, jak to Rosjanie. Może faktycznie sami się nabrali - te wszystkie Sacharowy i Sołżenicyny - ale nabrali i nas. W końcu mieli rząd dusz. Bunt inteligencji przeciwko własnemu krajowi i jego porządkom był tak potężny, że nawet najmocniejsi mu się nie oparli i musieli ulec. No tośmy zapierdalali wszyscy na Zachód, skoro tylko nadarzyła się okazja. A kiedy zobaczyliśmy, jak wspaniale się tu żyje, to wielu, jeśli nie wszyscy, próbowało spierdolić stąd z powrotem, ale już było za późno.
Nie ma serca ten rząd radziecki...
Bardzo mądrzy, kurde, Amerykanie, radzą takim ludziom, jak Aloszka i ja, zmienić zawód. A gdzie podzieję wszystkie swoje myśli, uczucia, dziesięć lat życia, tomiki wierszy, gdzie samego siebie, wyrafinowanego Ediczkę, podzieję? Mam przywdziać kostium basboja? Próbowałem. Chujowo. Nie mogę już być zwykłym człowiekiem, jestem nieodwołalnie zepsuty. Mogiła mnie wyprostuje.
Amerykańska bezpieka w swoim czasie będzie jeszcze miała z nami kłopot. Przecież nie wszyscy dadzą się złamać. Po paru latach Rosjanie jako terroryści zasilą najróżniejsze fronty wyzwolenia. Przepowiadam to.
Zmienić zawód. A czy można zmienić duszę? Jeśli się dobrze wie, do czego jest się zdolnym, czy można stłamsić siebie i żyć tutaj życiem zwykłego człowieka, bez żadnych aspiracji, widząc przy tym dokoła pieniądze, sukcesy, sławę, na ogół niezbyt zasłużone? Jeśli się wie, znając już Związek Radziecki i Amerykę, że to na jedno wychodzi: posłuszny i cierpliwy dostanie od społeczeństwa wszystko; wszystko dostanie usłużny, liżący innym dupę.
Genialnych wynalazców kanapek wegetariańskich dla sekretarek z Wall Street - ilu może być, jeden, dwóch? Tutaj osiąga się sukces przeważnie tak samo jak w ZSRR - posłuszeństwem, siedzeniem na dupie w swojej firmie albo w urzędzie, nudną codzienną pracą. Wyjaśniam zatem - cywilizacja została urządzona w taki sposób, że najbardziej niespokojni, namiętni, niecierpliwi i z reguły najbardziej utalentowani, szukający nowych dróg, skręcają kark. Ta cywilizacja to raj dla średniactwa. Myśleliśmy, że ZSRR stworzył raj dla średniaków, że tutaj jest inaczej, jeśli ktoś ma talent. A chuja!
Tam ideologia - tutaj komercja. Taka mniej więcej różnica. A cóż mnie obchodzi, z jakich powodów świat odmawia mi tego, co mi się słusznie należy z racji człowieczeństwa i talentu? Spokojnie natomiast obdarza tym wszystkim, mam na myśli miejsce, miejsce w życiu i uznanie, tutaj - biznesmena, tam - aparatczyka. A dla mnie miejsca nie ma.
Oj, świecie, kurwa twoja mać! No nic, na razie to znoszę, znoszę, ale kiedyś mi się znudzi. Skoro nie ma miejsca dla mnie i wielu innych, na chuj mi taka cywilizacja?!
...I wtedy zobaczyliśmy, że od strony parkingu ktoś do nas idzie. Podszedł. Czarny, w jakichś workowatych szmatach. Promień światła padł na jego okropne jasnozielone portki. Człowiek prosi o papierosa, chce zapalić.
- Fajek nie mam - mówi Aloszka. - Skończyły się. Jak chcesz, to dam ci forsę, idź sobie kup. - I daje mu dolara.
Aloszka lubi się szarpnąć. Nie szkoda mu dolara, oddałby ostatni grosz.
Czarny facet wziął dolara.
- Zaraz - powiada - przyjdę, przyniosę fajki. - I ruszył w czarną wyrwę Broadwayu.
- Kutasie - mówię do Aloszki. - Po coś mu dał dolara, co za sens, lepiej dałbyś mnie.
- A chuja - odpowiada ze śmiechem Aloszka. - To test psychologiczny.
- Ja nie mam na jutro nic do żarcia, mój czek przyjdzie z łelferu dopiero za cztery dni, a ty sobie testy robisz, chuju naukowy, Freudzie jeden?
- Przyjdź do mnie, to dam ci żreć - mówi Aloszka.
Tak sobie przygadujemy, aż tu po dziesięciu minutach pojawia się ten czarny.
- No, kurde - mówię. - Uczciwy gość w rejonie Czterdziestej Szóstej Ulicy i Broadwayu. To zły omen. Coś się stanie.
- A co ci mówiłem! - śmieje się Aloszka.
Czarny usiadł, zapalił papierosa. Aloszka podsunął mu puszkę piwa. Zaczynają rozmawiać o poważnych sprawach.
A ja już ni chuja nie kontaktuję. Piwo swoje zrobiło. Popatruję z ukosa na czarnego - gęsta broda, łachy włóczęgi.
Nie wiem skąd i dlaczego, ale wróciło to, co czułem przy Chrisie. Nawet nie seksualnie, ale właśnie z nim zapragnąłem być, pójść dokądś, zrobić jakiś skok, cokolwiek, byle przyczepić się do tego faceta i dostać się do jego świata.
"Odszedłeś od Chrisa, palancie, napraw teraz błąd!" - mówiłem sobie w duchu.
Problemu z ruchaniem wtedy nie miałem. Wprawdzie chujowe to było ruchanie, bo z Sonią, i mój blady z trudem stawał na myśl, że mam się oddać tej smętnej czynności.
Sonia była żydowską dziewczyną, to znaczy rosyjską, a takich ludzi znałem, do niczego nie byli mi potrzebni, z tej biednej dziewczynki niewielki miałem pożytek. Potrzebowałem nowego świata, znudziło mi się życie na pół gwizdka. Już nie byłem Rosjaninem, ale kim właściwie...
- Jak się nazywasz? - spytałem, przysiadając się do czarnego.
- Ni chuja nie słuchasz; przecież, kiedy podszedł, to się przedstawił - powiedział Aloszka. - Mówił, że nazywa się Dżony.
Johnny szeroko się uśmiechał.
- Fajny z ciebie chłopak, Dżony - powiedziałem i pogłaskałem go po policzku. To moje kurewskie chwyty.
Aloszka się nie zdziwił. Opowiadałem mu o Chrisie.
Aloszka jest tylko ciekawy, ale się nie dziwi.
Siedzieliśmy, rozmawiali. Aloszka tłumaczył to, czego ja po pijanemu albo nie pamiętałem, albo nie wiedziałem.
- Włóczęga nie włóczęga, chuj go wie - oznajmił Aloszka. - Niewyraźny facet. No, nieważne, na kuma go nie prosimy; potrujemy trochę po angielsku, zawsze jakaś praktyka. Ty byś zresztą, Limonow, więcej gadał sam, po chuj mnie wykorzystujesz jako tłumacza? Jak długo jeszcze będziesz potrzebował niańki?
- Tobie to dobrze - mówię do Aloszki. - Dziesięć lat studiowałeś w instytutach; zmądrzeć nie zmądrzałeś, ale chociaż języka się nauczyłeś. A ja w szkole miałem francuski.
- Przecież francuskiego też nie znasz - odciął się Aloszka.
- Zapomniałem, kurwa jego mać, ale w swoim czasie francuskie książki czytałem bez słownika, całe strony.
- Nie bujaj, nie bujaj, Limonow - zaprotestował Aloszka.
- Ajm wery sory, Dżony - powiedziałem.
- It is okej, it is o kej! - Johnny z uśmiechem pokiwał głową.
Nieskończona liczba uśmiechów. I Aloszka się uśmiechał, i Johnny, wszyscy się uśmiechaliśmy. I chociaż ciemno, ale było widać. Potem coś się stało. Chyba położyłem głowę na ramieniu Johnny'ego. Po co? Diabli wiedzą.
Od jego ubrania zajeżdżało jakąś stęchlizną. Właściwie nie powinien mi się podobać. Ale przecież był, siedział obok, nie zamierzał odchodzić, to znaczy, że musiałem z nim coś zrobić. Moje dotknięcia, czy prościej mówiąc, zaloty, go dziwiły. Ale był dobrze wychowany, gdzie i przez kogo - nie wiadomo. Może uważał, że u Rosjan tak jest przyjęte, może wszyscy tacy są. Czy wielu Rosjan widział w swoim życiu brodwayowskiego kloszarda, chuj zresztą wie, kim był, może najdrobniejszym stworzeniem na Broadwayu, chłopakiem, który biega po dżindżer ejł czy hot-dogi dla prostytutek, właściwie to nie wiem, czy prostytutki jadają hot-dogi i czy ktoś im po te hot-dogi biega, mówię tylko tak, na chybił trafił.
- Aloszka, chcę go wydupczyć - powiedziałem do Aleksieja.
- Obrzydliwy pedał jesteś, Limonow, myślałem, że to wszystko dla jaj, a widzę, że z ciebie prawdziwy pedał - zadrwił Aloszka.
To nie było obraźliwe, roześmiałem się więc i powiedziałem:
- Ehe, obrzydliwy pedał ze mnie, wstąpiłem do Chińskiej Partii Komunistycznej, skończyłem ze sobą, powiesiłem się, utrzymują mnie dwie czarne prostytutki, stoją tutaj niedaleko, na Broadwayu, miłe dziewczynki, a oprócz tego jestem agentem KGB w stopniu pułkownika.
Wyliczyłem Aloszce wszystkie złośliwe plotki o mnie.
Część plotek, jak napisali mi chłopaki, przywędrowała z Moskwy, część rozpowszechniana jest tutaj. W rosyjskich książkach często piszą o tym czy innym poecie lub pisarzu, że go "zaszczuto"; termin myśliwski, rozumiecie, nagonka aż do upadłego. Ze mną ten numer nie przejdzie. Za nic mam rosyjskich emigrantów, to ostatnie łachudry, żałośni idioci, gorsi od tego Johnny'ego, i dlatego ich plotki tylko mnie śmieszą. Więcej, cieszę się z nich jak dziecko, zgodnie z radą podleca i łajdaka, ale świetnego, najokrutniejszego poety dzisiejszej Rosji - Igora Cholina: "Niech mówią cokolwiek, byleby mówili".
- Jestem obrzydliwym pedałem, Aloszka - powtórzyłem. - Słuchaj, weź nas do siebie, coś tam dziś bąkałeś, że obaj twoi działacze kulturalni wyjechali do Filadelfii.
- To niezupełnie prawda - powiedział Aloszka. - Co, zamierzasz pierdolić się z nim w moim domu?
- Domu! Tę brudną, śmierdzącą, zaparowaną dziurę nazywasz domem? Tak, chcę się z tym chłopakiem pierdolić na łóżku twojego skrzypka, a potem przenieść się na łóżko klauna.
- Dobrze, chodźmy. Tylko żebyście mnie potem nie zaczęli pierdolić.
- Nie zaczniemy - obiecałem. - Wcale mnie nie podniecasz. Nie lubię pierdolić rosyjskich poetów.
- A może on wcale nie jest pedałem? - rzekł Aloszka z powątpiewaniem, patrząc na Johnny'ego.
- Zaraz sprawdzimy - powiedziałem, podnosząc się z ramienia Johnny'ego, objąłem chłopaka, szepnąłem mu do ucha: "Aj łont ju, Dżony!", i pocałowałem go w usta.
Usta miał duże i odpowiedział mi, nie okazując najmniejszego zdziwienia. Umiał całować, robił to o wiele lepiej ode mnie. Co prawda, nic to nie znaczyło, ale skoro zgadzał się na pocałunki, to pewnie zgodzi się i na resztę.
- W porządku - zapewniłem Aloszkę. - Chodźmy.
Powiedziałem Johnny'emu, że ma iść z nami. Nie wyraził najmniejszego sprzeciwu, więc objąwszy go, poszedłem z nim przodem, coraz bardziej zajęty całowaniem, zwłaszcza że wszystko, co wypaliłem i wypiłem, z każdą chwilą coraz wyraźniej dawało o sobie znać. Okres inkubacji skończył się, a zaczął burzliwy rozwój choroby. Idąc, całowaliśmy się, z tyłu kuśtykał Aloszka. Upiłem się, zgłupiałem; najpierw udawałem, żartowałem, potem się rozluźniłem i byłem zupełnie odurzony. Chciało mi się po prostu kogoś, nie konkretnie Johnny'ego, ale on był pod ręką. Aloszka od czasu do czasu komentował moje poczynania uwagami w rodzaju:
- Oj, pedał z ciebie, Limonow!
Albo:
- Gdyby tak mogli cię zobaczyć chłopaki z Moskwy!
- A Gubanow sam jest pedał! - powiedziałem z triumfem. - Kiedyś cały wieczór się z nim namiętnie całowałem.
W końcu dotarliśmy na miejsce. Naturalnie, była już pierwsza w nocy. Weszliśmy w kłęby pary i od razu ujrzałem dwie pary oczu, przestraszonych i ocipiałych. Artyści leżeli na swoich łóżkach, twarzami do drzwi, wstrząśnięci przybyciem Limonowa i jego czarnego kochanka. Chciałem ich dobić, więc objąłem Johnny'ego i połączyłem z nim w długim, gorącym pocałunku. Obaj byli ledwie żywi. Każdy miał przeszło czterdziestkę, na coś takiego nie byli przygotowani, ani klaun ani muzyk.
Powiedziałem Aloszce:
- Chujowo jest, nici z noclegu. Daj nam chociaż piwa, to sobie z Dżonym pójdziemy.
Przysiedliśmy na krześle, ściśle mówiąc, usiadł Johnny, a ja, ku zdumieniu widzów, usiadłem mu na kolanach.
Aloszka dał nam piwa.
Piwo należało do muzyka, który miał zawsze w zapasie parę tuzinów puszek, więc Aloszka poprosił go, żeby pożyczył. Tamten dał, wszystko by oddał, byle tylko nie widzieć Limonowa całującego się w nieskończoność z czarnym chłopakiem. Dla rosyjskiego muzyka czy klauna to straszne widowisko.
Potem wyszliśmy z Johnnym. Aloszka został, położył się spać. Proponowałem, żeby poszedł z nami, ale odpowiedział tylko:
- Wy się będziecie pierdolić, a ja co?
Miał rację, poszliśmy sami.
Zaczęła się długa nocna wędrówka z Johnnym po Broadwayu, Ósmej Alei i przecinających ją ulicach, od Trzydziestej do Pięćdziesiątej. Nie wiem, do tej pory pozostaje dla mnie zagadką, dlaczego od razu nie poszedł się ze mną pieprzyć i co robił, zatrzymując się niekiedy przy jakichś ludziach, rozmawiając z nimi, podchodząc do prostytutek i pracowników nocnych lokali, naprawdę nie wiem. Załatwiał jakieś swoje drobne sprawy, był nimi zajęty aż do świtu, ludzie coś mu wręczali, może monety, nie wiem, widziałem, że rozmawiali z nim z wyraźną pogardą i wstrętem. Raz nawet jakiś młody i ładny chłopak - jaskrawo ubrany, na pewno pimp, alfons - go odepchnął.
W tym świecie mój Johnny zajmował najniższe miejsce w hierarchii, a ja byłem jego kumplem.
Od razu się zorientowałem, że niżej niż on już być nie można. Kto inny by go zostawił, plunął na niego, tym bardziej że podniecenie minęło, seks się ulotnił, zostało tylko odurzenie alkoholem; ale tak by zrobił ktoś inny, nie ja. Ja uważałem, że muszę chodzić z nim wszędzie w jego dziwnych sprawach, czekać na niego i być przyjacielem tego najgorszego, najostatniejszego łachudry. Raz nawet mnie zostawił, a wtedy próbował mnie za coś pobić jakiś czarny, potężny i gruby facet z kurewskiego lokalu na rogu Ósmej Alei i chyba Czterdziestej Trzeciej Ulicy. Nie pamiętam, nawet wtedy nie wiedziałem, o co chodzi, czym go rozdrażniłem. Cierpliwie wysłuchałem jego gwałtownej oracji, bełkotliwej i pełnej złości, a kiedy ruszył na mnie z pięściami, nie było sensu się z nim bić; spróbowałem tylko, unikając ciosów, odepchnąć tego olbrzyma. Niezupełnie mi się to udało. Odrzucony masą jego ciała, poleciałem na ścianę.
Nie uderzyłem się, nie upadłem, wokoło ludzie coś wygadywali... Dopiero wtedy podszedł do mnie Johnny i szybko powiedział, że lepiej się stąd wynieść. Ja pierdolę taką dolę. Odszedłem spokojnie, mówię przecież, że gówno miałem do stracenia, że śmierci nawet szukałem, więc nie bałem się, że mnie zleją. Niezbyt świadomie, ale szukałem.
Tej nocy Johnny zostawiał mnie czasem na długo, aż zaczynałem podejrzewać, że chce się po prostu ode mnie odczepić. Gdzieś już koło czwartej nad ranem wcisnął się w grupę czarnej młodzieży na Czterdziestej Drugiej, między Broadwayem i Ósmą Aleją, i starał się chyba coś wyprosić. Ktoś go stamtąd odpędzał.
Ja zaś siedziałem w kucki pod ścianą, patrząc na tę młodzież i na Johnny'ego. Smutno mi było. Nawet oni nie dopuszczali mnie do zabawy. Oddałbym w tamtej chwili wszystko, żeby mieć czarną skórę i stać tam jako jeden z nich.
Wspominałem swój prowincjonalny Charków, swoich przyjaciół chuliganów, nasze sprytne i odstrzelone dziewczęta, oczywiście nie tak odstrzelone, nie te możliwości, ale też wyzywające, młode i wulgarne, jak te miłe czarniutkie panienki. Tam, w rodzinnym mieście, byłem na swoim miejscu. Wszyscy znali Eda. Wiedzieli, do czego jest zdolny. Wiedzieli, że sprzedaję tanio kradzione kontramarki - tak nazywały się bilety wejściowe na plac, gdzie orkiestra przygrywała do tańca - że dzielę się utargiem z Niemką, bileterką, to był niezły interes. W ciągu wieczoru zarabiałem jedną trzecią albo nawet połowę miesięcznych zarobków dobrego robotnika - plac był duży. Wszyscy wiedzieli, że kiedy da się coś zwędzić, nie pogardzę okazją - sklep koło portierni fabryki "Sierp i Młot" to ja obrobiłem.
Ludzie znali moją dziewczynę, Swietkę, i jeśli widzieli ją na innym placu, z innym chłopakiem, donosili mi jeszcze tego samego wieczoru. Wtedy przekazywałem komuś interes, szedłem do sklepu, kupowaliśmy z kolegą po butelce czerwonego mocnego, wypijałem je na ulicy, czasem dokonywałem tej operacji parę razy, a potem, kiedy wszystkie kontramarki były sprzedane, szedłem do domu Swietki i czekałem na nią. Siedziałem na podwórzu, rozmawiając z braćmi Tatarami - bokserami nazwiskiem Jepkin, i czekałem na Swietkę. Kiedy się zjawiała, biłem ją, biłem tego, który z nią przyszedł; bracia Jepkinowie, którzy lubili i Swietkę, i mnie, wtrącali się, robił się krzyk, hałas, a potem się godziliśmy i szliśmy do Swietki. Jej matka była prostytutką i miłośniczką literatury. Bardzo ceniła mój dziennik, który - miałem wtedy siedemnaście lat - na prośbę Swietki dawałem jej do czytania. Aprobowała nasz romans, a mnie wróżyła przyszłość jako literatowi. Niestety, okazało się, że miała rację.
Swietka była bardzo miłą dziewczyną, ładną, ale podłą.
Lubiła efektowne sukienki i modne wówczas krochmalone halki. Mieszkała w mieszkaniu numer czternaście i miała czternaście lat. Z mężczyznami żyła od dwunastego roku życia, zgwałcił ją przyjaciel jej nieżyjącego już wtedy ojca alkoholika. Swietka, chociaż to dziwne, tym wszystkim się szczyciła, była z natury romantyczką. Poza wysokim wzrostem, twarzyczką lalki, długimi nogami i prawie całkowitym brakiem piersi miała zdumiewającą umiejętność doprowadzania mnie do szaleństwa. Nasz romans obfitował w dramatyczne wydarzenia - ona biegała topić się do stawu, ja ciąłem ją nożem, wyjeżdżałem od niej na Kaukaz, płakałem u niej w bramie i tak dalej... To była jak gdyby próba przed Jeleną.
No więc koło
swojego placu, w tłumie młodzieży, przeważnie kryminalistów, bo taka była nasza
dzielnica, czułem się
znakomicie. W naszej dzielnicy były domy, których wszyscy męscy mieszkańcy
siedzieli w więzieniu.
Siedzieli
ojcowie, starsi bracia, potem młodsi - moi rówieśnicy. Mógłbym wspomnieć z
dziesiątek nazwisk chłopaków skazanych na karę główną - rozstrzelanie. A
chłopaków z wyrokami od dziesięciu do piętnastu lat było już bardzo dużo.
Czarna i nieczama młodzież na Czterdziestej
Drugiej przypomniała mi moją dzielnicę, plac taneczny, moich kolegów chuliganów,
bandytów i złodziei. W tych określeniach nie ma bynajmniej potępienia. Większość
zresztą tamtego tłumu przy charkowskim placu i tego na Czterdziestej Drugiej
strit stanowili oczywiście nie chuligani i bandyci, ale normalne nastolatki -
chłopaki i dziewczyny, szpanujący w tym trudnym przejściowym wieku. W Rosji
nazywali się błatnymi. Nie byli to prawdziwi przestępcy, tylko manierami,
zwyczajami i ubiorem naśladowali maniery, zwyczaje i ubiór prawdziwych
przestępców. Tutaj było to samo.
Smutek,
powtarzam, mnie ogarnął. Nie mogłem być swój w tłumie łażących i szepczących
między sobą chłopaków i dziewczyn. Och, te ich sprawy! Z kim dzisiaj pójść się
ruchać? A jeśli nie ma z kim, to gdzie wypić, jeśli jest człowiek w lakierkach i
szerokim czarnym kapeluszu, ale ma pustkę w kieszeni? Parę dolarów można wydębić
od Sama, który handluje marihuaną.
- Cześć, Bob!
- Cześć, Bill! - Dzień dobry, Lizzie!
Myślę, że
takie mniej więcej myśli i zdania krążyły w tej gromadzie. Johnny,
trzydziestopięcioletni może Johnny, przyjaciel, na którego czekałem, budził w
tych młodych obrzydzenie. Może zatykali nos w jego obecności. Ale ja, taki już
jestem głupi, myślałem o wszystkich i za wszystkich, gdy oni tylko poruszali się
i mówili. Siedziałem pod murem w kucki, w swoich szerokich spodniach, białej
kurtce z kieszeniami, no, może niezupełnie białej, tylko z domieszką żółtego,
kurtce, którą oddał mi Aleksander, dopasowałem ją do swojej figury, leżała jak
szyta na miarę; wtedy od góry do dołu ją rozpiąłem, widać było nagą pierś, a na
niej krzyż. To wszystko, co miałem. Czekałem na Johnny'ego.
Była we mnie
jakaś uparta, wszechwybaczająca miłość.
Myślałem: "To
oczywiście śmierdziel, chłopak na posyłki, nikogo gorszego i niższego w
hierarchii, zdaje się, tutaj nie ma, wyprasza monety i wszyscy go odpędzają, ale
nawet on wstydzi się, udaje, że mnie nie zna, że jestem obcy, a on, Johnny, jest
sam. Niemniej powinienem siedzieć tutaj i czekać na niego, na to uosobienie
błota z nowojorskich chodników, powinienem być z nim".
Jasne, że nikt
mnie o to nie prosił. I Bóg mnie nie prosił:
"Bądź z
Johnnym", nikt mnie nie prosił, ale ja nie czekałem, aż mnie poproszą. Może to
wszystko bzdura, ale coś kazało mi nie wracać do hotelu, tylko siedzieć i czekać
na tego włóczęgę. To coś miało straszną siłę. Przylepiłem się do Johnny'ego.
Może mi było żal, że tak go wszyscy odpędzają, i chciałem dać mu siebie. Może
taka wzniosła myśl utkwiła we mnie, może dlatego właśnie czekałem na niego pod
murem, patrząc ze smutkiem na rozgadanych i wystrojonych młodych ludzi.
- Znalazłeś,
gnoju, kogoś jeszcze bardziej nieszczęśliwego od siebie i wyżywasz się.
Pokazujesz, jaki jesteś dobry - mówił mi głos.
Wcale nie jest
kimś gorszym od ciebie, w tym świecie jest lepszy, o wiele ściślej z nim
związany, i nie wygląda na nieszczęsnego - mówił inny głos.
- Ty po prostu
chciałeś się ruchać, dlatego siedzisz tutaj - mówił trzeci.
- E, nie,
siedzi, żeby kolekcjonować wrażenia, przecież to pisarz! - zjadliwie rzekł
czwarty.
- Chce dzięki
Johnny'emu poznać innych śmierdzieli - powiedział
piąty.
- To dla
praktyki w angielskim! - całkiem już głupio wykrzyknął szósty głos.
-
Wszechwybaczająca pierdoła, świętego zgrywa, przyszedł zbawić Johnny'ego, pcha
się ze swoją miłością! - zapiszczał obrzydliwie siódmy.
Chuj wie, co
się we mnie działo. A oczy na pewno miałem smutne i o
mało nie płakałem. Nikt nie chciał wziąć mnie do zabawy, do życia. Tamci żyli, a
ja siedziałem pod murem.
- Kaman -
powiedział Johnny, który właśnie przyszedł.
Może wzruszyło
go moje oddanie i to, że pół nocy chodziłem razem z
nim, więc podjął w mojej sprawie jakąś decyzję.
Bez szemrania
poszedłem za nim. Poszliśmy w dół Ósmej Alei, minęli Czterdziestą Pierwszą,
Czterdziestą, Trzydziestą Dziewiątą..
Na
Trzydziestej Ósmej ktoś przystawił mi z tyłu nóż.
Znałem to
uczucie, kiedy ktoś człowieka dźga z tyłu nożem. Otoczyli
nas i kazali nam - mnie i Johnny'emu - iść przed siebie.
Szedłem, a
nóż i jego właściciel szli za mną jak przyklejeni. "Co ten młody się tak stara,
kutas jeden?" - pomyślałem z drwiną.
Ni chuja nie miałem, ni chuja, jakieś drobne w kieszeni. Dumie, mają też na kogo
napadać. Chłopcy byli młodzi, początkujący - trzej czarni i jeden jasny.
Czterech...
O, Boże, znowu
wspomnienia. Wtedy też było czterech, razem ze mną czterech. Chodziliśmy nocą na
peryferie Charkowa z pistoletem własnej produkcji i robiliśmy skoki. Baliśmy się
bardziej niż nasze ofiary. Oprócz tego jednego, naprawdę strzelającego
pistoletu, mieliśmy dwa drewniane modele, zrobione przeze mnie na wzór
ojcowskiego TT w skali jeden do jednego - co do milimetra - i pomalowane
błyszczącą czarną farbą.
Naszą pierwszą
ofiarą była trzydziestoletnia blondynka, wtedy wydawała się stara nam,
siedemnasto- i osiemnastolatkom; jeden z nas, Griszka, miał ledwie piętnaście
lat. Byliśmy rabusiami tak niezdarnymi, tak głupimi, tak politowania godnymi, że
tamta, pomimo przerażenia, coś chyba zrozumiała i powiedziała dosyć spokojnie:
"Chłopcy, może lepiej dajcie spokój!". A wtedy najmłodszy i najgorszy z nas,
Griszka, drżąc ze strachu, krzyknął do niej:
"Cicho bądź,
kurwo!". Właściwie mogła spokojnie sobie odejść, bo my nic byśmy nie zrobili.
Potem,
siedząc pod mostem, chwaliliśmy się jeden przed drugim i wyjąwszy z jej torebki
dwadzieścia sześć rubli z kopiejkami, torbę wyrzuciliśmy do rzeczki, a pieniądze
podzielili. Bardzo cieszyła nas ta forsa, a jeszcze bardziej to, że cała udręka
już się, dzięki Bogu, skończyła, a teraz można schować modele i pistolet własnej
produkcji pod mostem i rozejść się do domów. "Trzeba ją było wyruchać!" -
powiedział Griszka. Rzeczywiście, mogliśmy ją zgwałcić, ale jakoś tego nie
zrobiliśmy. Teoretycznie mogliśmy. Ale
naprawdę tak się baliśmy, że nasze młode chuje pewnie w ogóle by się nie
podniosły, mój w każdym razie by się nie podniósł, byłem zbyt wrażliwy i nadal
jestem...
Chłopcy
zaprowadzili mnie i Johnny'ego na ciemny parking.
- Hold ap! -
powiedział jeden z nich.
Spokojnie
założyłem ręce na karku. Najstarszy, dosyć roztropny młodzieniec, zapytał:
- Co to? - I
pokazał na moje ręce.
-
Profesjonalny nawyk - nie wiadomo czemu skłamałem. - U
siebie w kraju siedziałem w więzieniu.
Tamtego
zdziwiły założone na siebie ręce - starzy przestępcy tak je kładą przy rewizji,
żeby się nie męczyły. Przejąłem ten łagrowy nawyk, chociaż w więzieniu nie
siedziałem, los był
dla mnie łaskawy.
- Gdzie jest
twój kraj? - spytał najstarszy chłopak. Może nie był starszy od innych, ale
rozkazywał.
- Jestem z
Rosji - odpowiedziałem.
- A ja
siedziałem tutaj! - Nagle się roześmiał.
Obmacał mi
kieszenie, ale napięcie już opadło. Rozluźniliśmy się, i oni, i ja. W
kieszeniach nie miałem nic oprócz notesu i klucza od pokoju, zresztą bez
breloczka z nazwą, u nas nie ma miejsca na takie fanaberie. Nawet drobne gdzieś
zniknęły, sam nie wiem gdzie, może wypadły, kiedy siedziałem w kucki na tej
Czterdziestej Drugiej.
Nieoczekiwanie najstarszy chwycił mój krzyż. Pociemniało mi w oczach. Tego oddać
nie mogłem. I nie o Boga tu chodziło. Ten krzyż był dla mnie jak gdyby pamięcią
o ojczyźnie - srebrny, dosyć duży, z granatową, gdzieniegdzie oblazłą emalią.
- Onli łyz maj
lajf! - szybko i cicho powiedziałem po angielsku. Zasłoniłem dłonią krzyż.
- To symbol
mojej religii i mojej ojczyzny - dodałem.
Chłopak
cofnął rękę.
Puścili nas.
Johnny'ego zresztą rewidowali jakoś tak na boku, i myślę, że ten napad był jego
sprawką. Włóczęga to włóczęga. Myślę, że to on. Poszedł do znajomych i nadał mnie; poprosił
tylko, żeby jego też obszukać, tak na niby...
I sprawdzić co
mam.
Nie wzięli
krzyża, nie zabrali notesu ani mi nie przypierdolili. Chociaż wcale nie byli to
szlachetni złoczyńcy.
Zaciekawiło
ich, z jakiego to hotelu klucz. I chociaż byłem nadal odurzony narkotykami i
alkoholem, pokapowałem się i coś im bezczelnie nakłamałem. Wiedzieli, że kłamię,
ale co mogli poradzić.
E nie, byli
bardziej doświadczeni niż tamtych czterech w Charkowie, razem ze mną czterech.
Inaczej nie wpadliby na to, żeby spytać o klucz, nie pierwszy raz kogoś
obrabiali, na pewno nie pierwszy, chociaż gdybym był policjantem w cywilu,
wszystkich bym zgarnął, łatwo i zwyczajnie, bo robili to bardzo
nieprofesjonalnie. Już ja znam te sztuki.
Ma się w końcu
to sześcioletnie złodziejskie doświadczenie - od piętnastego do dwudziestego
pierwszego roku życia. W wieku lat dwudziestu jeden zostałem poetą i
inteligentem.
Poszliśmy z
Johnnym dalej. Byłem zły na niego. Świński ryj - wyraźnie on to nagrał! Poza
wszystkim chciało mi się jeść i powiedziałem mu o tym. On zaś nadal mnie ciągnął po jakichś
uliczkach, tam coś gadał do takich samych ciemnych typków, coś dostawał do łapy
i szedł dalej. Moje prośby o jedzenie ignorował.
- Chciwy
włóczęgo, obrzydliwy żłobie! - Lazłem za nim, przeklinając go po rosyjsku i po
angielsku.
Śmiał się.
Dobrze wiedział, że jestem głodny. Moją barbarzyńską angielszczyznę rozumiano
zawsze i wszędzie, więc nie domagał się, bym powtórzył. Ale nie chciał kupić mi
czegoś do zjedzenia. Bardzo się na niego złościłem, obrzydł mi. Zaczynało
świtać.
Wreszcie
skończył swoje ciemne żebracze sprawki i teraz mógł zająć się mną, a może do tej
pory nie miał na mnie ochoty, a teraz nabrał, bo nagle znowu zaczął mnie
całować, zdawało się, że jego usta chcą wchłonąć moje, ze mną samym na dodatek.
Mnie już zupełnie przeszła ochota.
- Ty żłobie! -
mówiłem do niego. - Ty parszywy żłobie, odczep się; idę do domu, palancie,
żłobie amerykański!
Mówiłem po
rosyjsku, a jak coś umiałem powiedzieć po angielsku, to po angielsku. On się
śmiał i nie puszczał mnie.
Mniej więcej
na rogu Czterdziestej Piątej Ulicy i Broadwayu zaczęliśmy się bić; śmiech
śmiechem, ale był silniejszy ode mnie, trzymał mnie i nie puszczał. Sczepieni,
zwaliliśmy się na jezdnię. To było akurat przed domem numer 1515 na Broadwayu,
pod jego ścianą, która wychodzi na Czterdziestą Piątą. W tym bildingu zawsze
dostaję swój łelferowski zasiłek. Tam akurat runęliśmy, on wciągnął mnie na siebie
i zaczął całować.
- Wariacie -
krzyczałem - odczep się, odwal, odpierdol!
Ale on pchał
się do mnie ze swoją brodą i ustami. Ludzie szli już do pracy, nieliczni, co
prawda, i z obawą nas obchodzili. Kiedy zobaczyłem ludzi, zapragnąłem to
wykorzystać, w dodatku Johnny rozgrzał mnie, rozruszał; zachciało mi się
jednocześnie i pieprzyć, i jakoś odstraszyć tych ludzi idących do pracy.
Sięgnąłem po jego chuja...
Trochę się
przestraszył.
- Coś ty,
krejzy? - spytał mnie. - Czy to się robi na ulicy?
Nie wiem, czy
się robi, czy nie, mało mnie to obchodziło, miałem ochotę dobrać się do jego
chuja właśnie tutaj, na brudnej jezdni Broadwayu. Znowu spróbowałem rozpiąć mu
spodnie. Idące do pracy kobiety z przestrachem odskoczyły od nas. Poderwał się i
złapał mnie za rękę.
- Chodź ze
mną! - Szarpnął mnie ze złością, potem uśmiechnął się i dodał: - Raszyn krejzy!
Poszedłem,
wybaczyłem mu całe żłobstwo i łajdactwo; nie umiem się długo gniewać.
Nie pamiętam,
do którego domuśmy weszli. Pamiętam tylko, że w środku wydawał się bardzo
solidny i że był tam dormen.
Minęliśmy na paluszkach siedzącego do nas plecami dormena i zaczęliśmy ostrożnie
wchodzić na górę.
"Jeśli mamy tutaj kogoś okraść, jest mi to bardzo na rękę - pomyślałem z
zimną krwią. -
Nawet jeśli nas zamkną, nauczę się tam i angielskiego, i hiszpańskiego, nawiążę
znajomości, a jak wyjdę, to będę groźny i zły".
Chciałem
wiedzieć tylko, które mieszkanie. Sapiąc z wysiłku, ciągle szliśmy w górę. Były
tam nie tylko mieszkania, ale i jakieś organizacje, sądząc po szacownych
szyldach.
I nagle rząd
drzwi się urwał. Przed nami był koniec klatki schodowej, ślepa ściana. Johnny
ściągnął swoją brudną, workowatą marynarkę i cisnął na podłogę. Gestem
gościnnego gospodarza wskazał mi tę szmatę, sam też usiadł i zaczął
zdejmować tiszert.
- Kochajmy się
tutaj, przecież chciałeś się kochać. Tutaj jest dobrze, na ulicy nie można -
powiedział.
Byłem
rozdrażniony. Już zrobiłem tyle planów, a on...
- Miłość potem
- oświadczyłem. - Ja chcę robić robery, myślałem, że idziemy tu okraść
mieszkanie. Dlaczego mnie nabrałeś? - spytałem.
- Nie nabrałem
- zaprzeczył. - Chciałeś się kochać.
I znowu
pociągnął mnie za rękę... No i co miałem robić, proszę państwa? Była może szósta
rano. Podszedłem do niego...
Workowate,
zakurzone łachy kloszarda ukrywały śliczną figurę z okrągłą, wystającą pupką.
Kiedy był w spodniach, wydawało się, że ma gruby tyłek i jest niezgrabny, a
tymczasem budowę miał proporcjonalną i ani grama zbędnego tłuszczu. Na klatce
schodowej było gorąco, obaj po chwili staliśmy nadzy; ja, chociaż zdążyłem się
mocno opalić, byłem przy nim prawie biały, moja opalenizna się nie liczyła. Ten
czarny włóczęga był dużo niższy od Chrisa, ale chuja miał olbrzymiego. Na sam
jego widok całe moje rozczarowanie i niezadowolenie zniknęły. Widocznie naprawdę
byłem pederastą. Chwyciłem za tego chuja i - bez przesady - pośpiesznie
wepchnąłem go sobie do gardła. Chciwy Johnny był bardzo gorący, nie musiałem
długo pracować nad jego olbrzymem. Wkrótce wytrysnął, zalewając mnie i częściowo
siebie dużą porcją nasienia.
"Czego to
natura nie stworzy - taki wielki!" - myślałem, klepiąc go tym chujem po brzuchu
i śmiejąc się, tak się bawiłem. On zaś leżał zadowolony.
Potem posadził
mnie sobie na piersi i zaczął całować mój członek. Miał ładne i duże usta, dużo
było tej lepkiej powierzchni, którą dotykał mojej delikatnej zabawki. Robił
swoje bardzo
zręcznie i chociaż zajęło mu to sporo czasu, stopniowo doprowadził mnie do
kompletnego ocipienia.
Swoją
interesowność odpracował uczciwie, ponad normę.
Lubił tę
robotę, wciągał w siebie kutasa, a potem znowu mój blady wynurzał się z niego,
płynął po falach; słodkich, łagodnych, cieplutkich, bo usta Johnny miał jak fale
mórz południowych - duże i ciepłe. To wrażenie tak mnie pochłonęło, że po raz
pierwszy od wielu miesięcy przestałem się
przejmować, czuć się jak aktor na scenie, krótko mówiąc, odprężyłem się i
napawałem rozkoszą. I jemu się nie nudziło. Ciągnął i ciągnął...
Bojąc się
jednak, że wypadnę z gry, że mi chuj zwiędnie - byłem przecież jeszcze chory -
postanowiłem skoncentrować się i skończyć. Na pomoc przywołałem Jelenę, którą
ktoś pierdoli. Dosyć wyraziście wyobraziłem ją sobie, pierdolącą się z kimś dla
mnie wstrętnym, ale to ni chuja nie pomogło, jakkolwiek bardzo się starałem.
Wróciłem do rzeczywistości i skupiłem się na tym, co robiliśmy z Johnnym, ale to
z kolei było dla mnie naturalne i zwyczajne i ani trochę nie przybliżyło mnie do
orgazmu. Wtedy przypomniałem sobie jakiś obrazek czy fotografię z masturbującą
się samotną, trzydziestoletnią kobietą. I niech mi Johnny wybaczy, ale jej
wywalona na wierzch cipa, jej niedbale polakierowany na czerwono paznokieć, mały
palec, którym tarła górną część swojej szpary, majtki z żółtą plamką pośrodku,
wąskie, żałosne, taka szmatka-łatka, zsunięta w dół na wysokie sznurowane buty,
małe piersi z kilkoma zmarszczkami - dopiero to wszystko sprawiło, że
skończyłem.
Nie umiem
wyjaśnić, co było w tym takiego pociągającego - dlaczego właśnie masturbacja
samotnej, starzejącej się, kobiety doprowadziła mnie do orgazmu, ale było mi
bardzo dobrze. Niech mi wybaczy Johnny, że musiałem uciec się do pomocy tej
pani, bo robił to lepiej od wszystkich kobiet; kiedy trzymał mojego w ustach,
byłem spokojny i szczęśliwy. On sam - łachudra, żebrak, śmierdziel,
najnędzniejszy z nędznych - z miłością i czułe pieścił mi chuja, śmiał się do
mnie, ściskał mnie, całował moją pupę i ramiona.
Chris był
poważny, Johnny znacznie weselszy i zabawniejszy. Resztę czasu, którą spędziłem
tam na strychu, może jeszcze
godzinę, śmialiśmy się, koziołkowaliśmy, leżąc na moim i jego ubraniu,
udawaliśmy ważne persony w buduarze.
- Aj em lord!
- mówił z dumą, leżąc na plecach, ze zwieszonym na bok chujem, a jego czarna
twarz promieniała. - Its maj haus - dodawał, wskazując ręką klatkę schodową.
Turlałem się
ze śmiechu.
- Aj em lord tu - mówiłem. - Maj
haus is oll strits of Niu Jork!
Teraz on się śmiał. Potem zaczęliśmy z
lordem walczyć...
Trzeba było
wychodzić. Na dole rozlegały się głosy, stukały drzwi. Dzień się zaczynał -
mogli nas zobaczyć, nagich i bezbronnych, a to nie było nam potrzebne do szczęścia.
Umówiliśmy się na spotkanie następnego dnia na rogu Czterdziestej Piątej i Ósmej
Alei w "Cafe shop". Miejsce zaproponowałem ja, bo dobrze je znałem; ten kafe
szop znajdował się naprzeciw burdelu i niedaleko od domu Alki, mojego
współbojownika, towarzysza partyjnego.
Ubrałem się i
wyszedłem pierwszy. On, jeszcze nagi, w ostatniej chwili pociągnął mnie z
powrotem, ale ja pocałowałem go i zacząłem schodzić, piętro niżej zaś wsiadłem do windy i
zjechałem na parter. Po drodze winda zapełniała się dżentelmenami w garniturach,
jadącymi robić interesy. Podejrzliwie patrzyli na moją upaćkaną białą kurtkę i
dziwny wyraz twarzy.
Kiedy wróciłem
do swojego hotelu, zegar elektroniczny na wieży IBM pokazywał siódmą
trzydzieści. Ostatnią rzeczą, którą czułem, zasypiając, był zapach kutasa i
nasienia Johnny'ego. Uśmiechnąłem się lekko już przez sen.
...Nie wiadomo
gdzie zaraził się frankomanią Paweł Szemietow, syn prostych robotników,
mieszkający w małym domku na peryferiach Charkowa. We flocie, gdzie służył jako marynarz
(tak jak John!) przez cztery lata wyuczył się francuskiego do perfekcji. Kiedy
go poznałem, mówił po francusku doskonale, na życzenie mógł mówić z akcentem
marsylskim, paryskim albo bretońskim. Przejeżdżający z rzadka przez Charków
francuscy turyści, których z inicjatywy Paula zaczepialiśmy, żeby pić z nimi
wódkę na podmiejskim wzgórzu, pod płotem domu metropolity, i dokonywać
naturalnej wymiany towarów, zupełnie serio uważali go za repatrianta z Francji;
wielu takich w swoim czasie wróciło do ZSRR.
Paul był
zakochany we Francji do szaleństwa. Znał francuskich piosenkarzy, a szczególnie
lubił Aznavoura i Brela.
W swoim pokoju
namalował olejny portret Aznavoura; olbrzymi, na całą ścianę. Pamiętam, że w
ciasnej, zaszczanej bramie ulicy Sumskiej - centralnej ulicy Charkowa - śpiewał
nam kiedyś Amsterdam. Naśladując Jacques'a Brela, nadymał się i
cały purpurowiał. Nie miał tyle talentu i rzemiosła, ale entuzjazmem dorównywał
artyście.
Na podstawie
fotografii, rysunków i planów Paryża Paul nauczył się wszystkich ulic, zaułków i
ślepych uliczek.
Mnóstwo ich
namalował akwarelami. Myślę, że z zamkniętymi oczyma mógłby przejść cały Paryż i
nie zabłądzić.
Nazwy typu
Place Pigalle, Cafe Blanche, Etoile, Montmartre i tym podobne - brzmiały dla
niego jak nieziemska muzyka. Sfrancuział w stopniu patologicznym. Nie chciał
mówić po rosyjsku, nie podejmował rozmów w tramwajach i autobusach. "Nie
rozumiem" - rzucał krótko. Tylko nas, swoich przyjaciół, jeszcze jakoś
oszczędzał. Nawet nami jednak, jak sądzę, gardził za nieznajomość francuskiego.
Zatrudnił się
w zakładach skórzanych, co konkretnie tam robił, nie wiem, ale pracował prawie
dwa lata, ciężko i w okropnych warunkach; zarabiał na ubranie. Gdzieś w ostępach
żydowskiej dzielnicy Moskalówki odszukał starego
szewca Żyda, który uszył mu buty na wysokich obcasach, "jalcie noszą Bitle".
Zapomniałem jeszcze powiedzieć, że Paul lubił Bitlów. Ja i siostrzenica mojej
ówczesnej żony uszyliśmy mu garnitur z materiału w prążki i mnóstwo pasiastych
spodni. Pamiętam, że lubił, żeby spodnie były bardzo długie i na dole układały
się w harmonijkę. To było jego kolejne dziwactwo.
Sfrancuział
do tego stopnia, że nawet zewnętrznie, mam na myśli przede wszystkim twarz,
przestał wyglądać na Rosjanina i całkiem upodobnił się do Francuza, najpewniej z
jakiegoś bretońskiego miasteczka. Wiele razy, jeszcze w Rosji, przeglądając
zachodnie magazyny, spotykałem tam twarze, które zdumiewająco przypominały
mojego biednego przyjaciela.
Jego los był
tragiczny. Paul dojrzał zbyt wcześnie, kiedy z ZSRR nie można było wyjechać, nie
wypuszczano jeszcze Żydów, nie praktykowano banicji, wyrzucania za granicę
niewygodnych osobników, a Paul był już gotów wyjechać ze znienawidzonego kraju
do ukochanej Francji - raju, który stworzył we własnej wyobraźni. Nie wiem, czy
byłby w nim szczęśliwy. Wiadomo mi o jego trzech próbach ucieczki z Sojuza.
Pierwsza przeszła niezauważona. Kiedy Paul zwolnił się z fabryki skór, miał trochę
zaoszczędzonych pieniędzy; zaczął dużo czasu spędzać w centrum Charkowa, w
kawiarniach i nielicznych jaskiniach rozpusty. Gdzieś tam poznał Zajączka, dosyć
ładną i masywną dziewczynę, którą całe miasto znało jako prostytutkę; ożenił się
i przeniósł do niej. Jej matka była handlarką. Obchodząc prawo radzieckie -
przekupiła kogoś w milicji - z powodzeniem robiła pieniądze, kupując deficytowe
towary w jednym mieście i sprzedając w innym. Do tego biznesu przyuczyła swego
zięcia - Paula. Kiedyś posłała go do Armenii. Tam dowiedział się, że jakiś
wysoki urzędnik bierze olbrzymie sumy i przerzuca ludzi do Turcji. Zatrudniał
ich przy budowie drogi, której część biegła już po tureckiej stronie. Paul nie
miał szczęścia. Kiedy przyjechał na granicę, urzędnik już siedział w więzieniu.
Druga próba
zrujnowała całe życie Paula. Wyrywał się, szukał wyjścia. Przyjechał do mnie do
Moskwy, nic nie mówił, cały dzień patrzył tępo w jeden punkt, wieczorem znikał,
sprawdzając jakieś podejrzane adresy. Potem wyjechał.
Później
dowiedziałem się, że wyjechał do Noworosyjska i tam zdołał namówić marynarzy ze
statku francuskiego, żeby go ukryli i wywieźli z ZSRR. Ale pani Fortuna
najwyraźniej nie była dlań łaskawa. Ktoś z załogi pracował dla sowieckich
celników. Mówią, że to się często zdarza -
przekupieni
informatorzy. No więc ktoś taki doniósł, i na zewnętrznej redzie w Batumi -
ostatniego radzieckiego portu, dalej już była Turcja - statek zatrzymano,
przeszukano i wywleczono Paula z ukrycia. Znaleziono przy nim karykatury
radzieckich przywódców. Paul miał proces i...
jeśli wolno
tak powiedzieć, troszkę szczęścia - został uznany za chorego psychicznie.
Nie wiem, czy
tak było naprawdę. Ale to możliwe. Nie sądzę jednak, by Paul się taki urodził.
Jakaś patologia w nim tkwiła i oczywiście stopniowo się rozwijała. Nazbyt
nienawidził Rosji, nie znał w tym miary. "Kozie plemię",
"imbecyle", "pedalicja",
"komuna" - to były jego zwykłe, codzienne, wielokrotnie powtarzane słowa.
Nazywał tak nie tylko komunistów, ale i zwykłych, Bogu ducha winnych filistrów.
Przetrzymano
go rok w psychuszce; niedługo potem znowu siedział na ławce przy pomniku
Szewczenki w Charkowie, palił papierosa i patrzył na swoją córkę Fabianę,
bawiącą się u jego nóg w bitlesowskich butach. Teraz z nikim nie rozmawiał.
Potem nagle zniknął.
Nikt nie
wiedział, gdzie jest i co się z nim dzieje, dopóki z zachodnich kresów ZSRR, z
Karpat, nie nadeszła do charkowskiego szpitala prośba o przesłanie historii
choroby Pawła Szemietowa, zatrzymanego podczas próby nielegalnego przekroczenia
granicy Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich w rejonie miasta X.
Smutna
historia, nieprawdaż? Ja zaś, Ediczka, wspominam jeszcze jeden szczegół. Dawno
temu, przed wojskiem, Paul po raz pierwszy się ożenił. Było wesele. Wszyscy goście się
upili, ale alkoholu mimo wszystko brakowało. Narzeczona, wtedy już jego żona,
posłała Paula po piwo, taką miała zachciankę. Kiedy Paul wrócił ze skrzynką
piwa, zastał żonę pierdolącą się z jego najlepszym przyjacielem.
Miłe, prawda? Może wtedy nabrał wstrętu do tego świata. Tylko nie wiedział, biedak,
że obrzydliwe rzeczy dzieją się wszędzie. I skąd miał wiedzieć, że to nie
Rosjanie są temu winni, nie ustrój komunistyczny?
Dalszy los Paula, po liście z Karpat, nie jest mi znany.
Siedzę na swoim balkoniku przy sennym świetle październikowego słońca i tak sobie siedząc na odrapanym krześle, oglądam jakiś stary magazyn z lata; wyciągnąłem go ze śmietnika i przyniosłem do pokoju, żeby poćwiczyć angielski.
To są ci, którzy zachowują się grzecznie w tym świecie, jego prymusi i dobrzy uczniowie. To są ci, którzy zapracowali na swoje pieniądze. On usiadł spasioną dupą na skraju basenu. Basen ma niebieską barwę. Ona, szczupła, o modnej, odrobinę końskiej twarzy, w kostiumie kąpielowym, trzyma w ręku szklankę campari. Facet postawił swoją na skraju basenu.
Napis głosi: "Spędzacie długi gorący dzień na basenie i macie ochotę na swój ulubiony letni napój. Ale dzisiaj się zawahaliście. Zamiast niego pijecie coś innego - campari z sokiem pomarańczowym...".
Nigdy nie spędziłem długiego gorącego dnia na basenie.
Przyznaję, że nigdy w życiu nie kąpałem się w basenie.
Spędziłem wczoraj okropnie chłodny ranek przy łelfer senter na Czternastej Ulicy. Kiedy tam przyszedłem, była siódma trzydzieści. Pod zamkniętymi drzwiami z obu stron stały kolejki kurczących się z porannego zimna łelferowców. Ci chłopcy nie bardzo troszczą się o swój wygląd zewnętrzny. Jeden obrósł szczeciną, inny ubrany jest w jakiś chałat, szmaty po kimś; wielu jest na kacu, inni już pijani, a jeden chłopak, naćpany od rana albo naszprycowany, ciągle upuszczał swoje papiery na ziemię, kilka razy pomagałem mu je zbierać, a pół godziny później zaczął systematycznie upadać sam. Na szczęście, jak się okazało, miał jakichś przyjaciół w kolejce; ci mu pomogli, postawili go mniej więcej w pionie, żeby nie upadał. Ludzie idący do pracy starają się obejść naszą kolejkę, nasi popatrują na nich ponuro i wyzywająco. Stoimy, milczymy, czekamy, jest nam zimno. Po godzinie z hakiem wpuszczają nas do środka. Żartuje z nami policjant, a ponieważ w zasadzie powinniśmy wyglądać na ciemnych i nierozgarniętych, wszyscy trzymamy swoje papiery w ręku, a stojący przy drzwiach człowiek patrzy w nie i odpowiednio przetasowuje naszą kolejkę.
-.Do bariery - mówi policjant i popycha nas w tamtą stronę. Musi obok zmieścić jeszcze jedną kolejkę. My zamiast białych dostajemy czerwone papierki z numerami. Ja mam numer dziewiętnasty. Liczba niezbyt dla mnie szczęśliwa. A w pizdu z nią, myślę sobie i razem ze współtowarzyszami przechodzę do następnej kolejki, wiodącej do windy, gdzie nas też wpuszczają grupami, i chociaż grupa jest duża, wszyscy starają się wcisnąć do windy od razu, żeby nie zostać, chuj tam wie, co się może zdarzyć, jak się zostanie.
Przypadkowi interesanci, jadący windą w górę bez żadnych numerków, z obawą przeciskają się między nami - jedziemy na czwarte piętro. Rozlegają się żarty i wyzwiska pod adresem tych współpasażerów. Wszystko razem przypomina atmosferę poboru do armii radzieckiej, tam też psychikę rekrutów można określić słowami: "Jestem skończonym człowiekiem"; chłopcy mają poczucie izolacji od reszty społeczeństwa.
Winda przywozi nas do olbrzymiej sali, gdzie rozstawione są biurka. Wkładamy do kosza przy barierce swoje czerwone numerki, siadamy i czekamy. Sala jest jak pole, tylko biurka i krzesła ją od niego odróżniają. Wszystko dookoła powleka niezapomniana kazionna barwa. I zapach taki sam - koszar, łagru, dworca, każdego miejsca, gdzie zbiera się wielu biednych ludzi.
Obok mnie siada czarny chłopiec, sądząc po białej opasce na głowie, fryzurze i szczególnym ubiorze - pederasta.
Przez pewien czas badawczo patrzymy na siebie, potem odwracamy oczy. Jesteśmy tu w interesach, musimy więc uważać przez cały czas. Pracownicy niekiedy wymieniają jakieś nazwiska, ale w sali podobnej do pola ledwo można je dosłyszeć. Dlatego cień podniecenia, który pojawił się w marzycielskich oczach sąsiada, szybko znika. Łelfer senter to nie jest najlepsze miejsce dla narodzin miłości.
Czekać trzeba długo. Ludzie się denerwują. Niejaki pan Acosta, mały, z meksykańskimi wąsikami, w rozkloszowanym palcie i słomianym kapeluszu, denerwuje się, krzyczy, dlaczego jego, Acosty, nie wołają, podczas gdy ci, co przyszli później, już siedzą i przedstawiają urzędnikom swoje potrzeby. Bardzo śmieszny i zarazem złowrogi jest ten Acosta; gdybym był reżyserem, zrobiłbym z niego aktora.
Przybysz z Trynidadu, grzeczny czarny chłopiec w okularach, opowiada o sobie dziewczynie o znużonej twarzy i ochrypłym głosie. Panna oczywiście przeszła w życiu tyle, że ni chuja się nie boi, jest poczciwa i dobra. Kiedy chłopiec z Trynidadu odchodzi, bo właśnie go wywołano, ona wszczyna życzliwą rozmowę z oburzonym grubasem w roboczym kombinezonie i z torebką z "Burger Kinga" w rękach. Do panny cały świat ma dostęp, a ja, który myślę po trosze o nich wszystkich, chciałbym, żeby sobie odpoczęła ta zmęczona, chuda dziewczyna w czarnej kurtce, spodniach i butach na wysokich obcasach.
Małą kalekę o krótkich nogach skądś znam; ona mnie nawet pozdrawia. A to garbonosa, bardzo brzydka, brzydka aż do egzotycznego wdzięku, wysoka porządna dziewczyna w dżinsowym garniturze; widocznie jest tu pierwszy raz. Denerwuje się, podrzuca kolanem, i siedząc przede mną, stale się na mnie ogląda. Usiłuję patrzeć na nią spokojnie. Nie trzeba oszukiwać i robić jej awansów, przecież dzisiaj żaden ze mnie zuch. Już przyjrzała się moim wcinającym się w pupę spodniom i krótkiej opiętej kurtce, więc powoli zaczyna rozumieć, że osobliwy ze mnie ptaszek, i zwraca na mnie coraz mniej uwagi.
Gdybym miał możliwość, wszystkich chciałbym zadowolić. Jeśli w tym celu trzeba byłoby utulić garbonosą, wyruchać ją, wziąć do siebie - zgoda. Tę zmęczoną też.
I chłopaczka z opaską. I pana Acostę - to fajny facet. I tego z amuletami w kapeluszu. I narkomana. Mielibyśmy ranczo, gdzie wszyscy znaleźliby miejsce.
I Carol, i Chris, i Johnnie.
A i Rosannę trzeba by wziąć - jestem dla niej niesprawiedliwy.
Sześć godzin spędziłem tego dnia w łelfer senter... Basen... Dobrze byłoby kiedyś dostąpić zaszczytu i wykąpać się w basenie. W jakiś długi, gorący dzień to zrobię. I wypiję campari z sokiem pomarańczowym.
Odrywam się od lektury i patrzę w dół. Pod oknem przez całe lato burzyli gmachy, robili okropny huk. Teraz tych budynków nie ma - został równy, zasypany ceglanym pyłem plac. Jesień. Pora byłaby zmienić miejsce, obrzydł mi ten hotel "Winslow". Już czas.
Myślicie, że nigdy nie tęsknię za niewolą? Też czasem tęsknię. O białym domu pod drzewami, o wielkiej rodzinie, o babci, dziadku, ojcu i matce, o żonie i dzieciach. O pracy, która kupi mnie całego z głową, ale w zamian za to będę miał cudowny dom z trawnikiem, z kwiatami, z mnóstwem sprzętu domowego, uśmiechniętą, czystą żonę Amerykankę. Piegowatego, usmarowanego konfiturą syna w piłkarskich butach...
Ale co tu marzyć - to bezcelowe. Los to los, ja już zbyt daleko zaszedłem. Nigdy tego nie będę miał. Rodzina nigdy nie zbierze się wieczorem przy stole, ja zaś, adwokat albo lekarz, nie opowiem, jaką miałem dzisiaj trudną sprawę albo jaką skomplikowaną, ale ciekawą przeprowadziłem operację.
Jestem śmieć. Dostaję łelfer. Teraz muszę się wyżywić - wsuwam kapuśniak. Jestem sam, muszę dbać o siebie. Kto inny się o mnie zatroszczy? Wiatr chaosu, okrutny, straszny, zburzył mi rodzinę. Mam też rodziców, daleko, o pół obrotu kuli ziemskiej stąd, na zielonej ukraińskiej uliczce - tatę i mamę. Mama zawsze pisze mi o przyrodzie - kiedy rozkwitły wiśnie pod oknem i jakie dobre konfitury zrobiła z moreli, które kiedyś z tatą sadzili pod oknami; smaczne, synu, konfitury, twoje ulubione, ale nie ma ich kto jeść.
Więcej bliskich już Ediczka nie ma. W czasie wojny zginęli jego wujkowie i dziadkowie. Pod Leningradami i Pskowami. Za sprawę ludu. Za Rosję, kurde.
Od swoich żon i przyjaciółek przejąłem niektóre nawyki i je kultywuję. Rano piję kawę i równocześnie pałę papierosa. W istocie plebejusz, kundel, przejąłem ten zwyczaj od Jeleny. Żyję.
Samo w sobie życie jest procesem bezmyślnym. Dlatego zawsze szukałem w nim czegoś wzniosłego. Chciałem kochać ofiarnie, w samotności zawsze się nudziłem. Kochałem, jak widzę teraz, niezwyczajnie, mocno i straszliwie, ale okazało się, że pragnąłem kochać z wzajemnością. To już niedobrze, kiedy chce się czegoś w zamian.
Wszystko straciłem, ale za chuja się nie poddam, siedzę więc teraz na balkonie i patrzę na was. Dzisiaj sobota, na ulicach jest pusto. Patrzę na ulice i nigdzie się nie śpieszę.
Mam przed sobą dużo czasu.
Co właściwie ze mną będzie? Jutro, pojutrze, za rok?
Kto wie?! Wielki jest Nowy Jork, długie jego ulice, rozmaite są w Nowym Jorku domy i mieszkania. Kogo spotkam, co mnie czeka - nie wiadomo. Może, trafię na uzbrojoną grupę ekstremistów, takich samych odszczepieńców jak ja, i zginę przy próbie opanowania samolotu albo ekspropriacji banku. Może nie trafię i pojadę gdzieś do Palestyńczyków, jeśli ocaleją, do Libii, do pułkownika Kadafiego albo jeszcze gdzieś indziej - Ediczka odda życie za jakichś ludzi, za jakiś naród.
Przecież jestem facetem gotowym na wszystko. Spróbuję więc coś im dać. Swój czyn. Swoją bezsensowną śmierć.
Co tam spróbuję! Próbowałem przez trzydzieści lat. Dam.
Ze wzruszenia łzy napływają mi do oczu; tak jest zawsze, kiedy się wzruszam, i już w dole nie widzę Madison.
Aleja się rozpływa.
- Pierdolę was wszystkich, skurwysyny! - mówię i ocieram pięścią łzy. Może mówię to do bildingów stojących dookoła. Nie wiem.
I znowu szepczę:
- Pierdolę was, skurwysyny jebane. Chuj wam wszystkim w dupę!
The ABSOLUTE BEGINNER, czyli prawdziwa historia utworu To ja, Ediczka
Once upon a time... Latem 1976 roku w gorącym Nowym Jorku, przy Madison Avenue, mieszkał człowiek imieniem Ediczka. Był bardzo samotny z tej przyczyny, że wyleciał ze wszystkich kolektywów, do których przedtem należał.
Z rodziny (najmniejszego kolektywu), z gazety emigracyjnej (gdzie pracował). Ze Starej Ojczyzny (wielka i obojętna, spała pod drugiej stronie globusa), z Nowej Ojczyzny (wielka i obojętna, widoczna była z okna na Madison). Kiedy wyleciał ze wszystkich kolektywów, przestraszył się i zaczął wrzeszczeć. Ponieważ miał określone zwyczaje i talent, to jego wrzaski ułożyły się w utwór literacki.
Ediczka spisywał swoje krzyki, siedząc na łóżku w hotelu na Madison. Kiedy zaczynał rano rozdział, porzucał hotel, przeżywał ten rozdział na nowojorskich ulicach i następnego ranka go wspominał. Miał co wspominać - pozbawiony opieki kolektywów, zrobił się odważny jak szczur i bezgranicznie wolny - dlatego jego przygody odpowiadały jego pragnieniom. Tamtego lata w Nowym Jorku, dzięki zbiegowi okoliczności i właściwościom swego charakteru przeżył iluminejszn. Dostąpił najrzadszego zaszczytu - zobaczył prawdziwe oblicze życia, bez zasłony iluzji - nagie, bezsensowne i okrutne. Na szczęście nie miał nikogo bliskiego obok siebie, nikt więc nie mógł przeszkodzić temu, by Ediczka spojrzał przerażeniu w twarz. I zakochał się w pięknym, straszliwym obliczu Meduzy...
Kiedy już nowo narodzony autor spisał te swoje krzyki, zaczął rozmyślać, co z nimi zrobić. Nie spodziewając się zrozumienia wśród byłych rodaków ze Starej Ojczyzny, skupił wszystkie wysiłki na tym, by ogłosić je drukiem w Ameryce. Agent literacki Sara Freeman z jakiegoś powodu uwierzyła w talent nikomu nieznanego Rosjanina, straciła mnóstwo energii, usiłując sprzedać książkę jakiemuś wydawcy. Początkowo sukces miał chyba zamiar rzucić się w objęcia autora Ediczki - wpływowa pani starszy redaktor w wydawnictwie MacMillan chciała kupić książkę. Tyle że Ediczka miał w owym wydawnictwie niemało wrogów.
Zjednoczeni we wrogości odnieśli zwycięstwo... Niestety, było to dopiero pierwsze zwycięstwo w całym długim szeregu. W sumie 36 (słownie: trzydzieści sześć!) największych wydawnictw amerykańskich odmówiło druku przygód Ediczki. Dlaczego? Starszy redaktor wydawnictwa Little, Brown and Company napisał, że "uważa portret Ameryki za irytujący". Nie wiadomo, czy wszyscy wydawcy uznali portret (Jaki portret Ameryki, Boże święty! Autor miał na celu wyłącznie stworzenie portretu Ediczki!) swego kraju za irytujący, czy też w książce zirytowało ich coś innego, dość że nawet dumne ze swego intelektualnego autsajderstwa wydawnictwo Farrar and Strauss zrezygnowało z Ediczki. Dwukrotnie. Jeden raz zwykłą drogą - via Sara Freeman, drugi - na wyższym poziomie, w osobie samego Rogera Straussa. W domu rodziny Liebermann autor Limonow (wówczas przyjmowany jeszcze w przyzwoitych domach), rozmawiając ze starszawym osobnikiem w tweedowej marynarce i z fajką, stwierdził, że ma przed sobą wydawcę, właśnie Straussa. Kiedy z kolei Strauss dowiedział się, że ma przed sobą początkującego prozaika, sam (słowo honoru!) zaproponował Limonowowi, żeby przysłał mu maszynopis (już istniał przekład na angielski, za który autor zapłacił dolarami zarobionymi na hauskiperstwie) na adres domowy! (Co za szczęście! - powie czytelnik. I właśnie tak myślał młody autor, w wyraźnie lepszym nastroju wracając z party u Liebermannów: - Jak w bajce!). Po dwóch tygodniach jednak autor został krótko, w dwóch akapitach, powiadomiony: "Pański rękopis, niestety, nie mieści się w naszym profilu wydawniczym. Przykro mi...". Dalej następowały zwyczajowe w takich wypadkach dusery... "Chuje! - zaklął Ediczka, mając na myśli nie tylko Rogera Straussa. - Każdy zafajdany Amerykanin, który był przez tydzień w ZSRR jako turysta, uważa za swój obowiązek napisać książkę. Jest przekonany, że wolno mu dzielić się swoimi pobieżnymi wrażeniami. I nie musi specjalnie szukać wydawcy... Ale ja, który tu, w Ameryce, przez lata szorowałem wasze podłogi, zmywałem wasze gówna (poza innymi poniżającymi zajęciami), nie mam prawa się wypowiedzieć (Niezobowiązująco! W trakcie opowieści o Ediczce) o waszym kraju. No nie?".
W marcu 1979 roku przyszedł do autora Limonowa (który pracował jako hauskiper w domu multimilionera - żył już następną książką o swoim losie) Aleksander Sumierkin, bardzo podobny do Jeana Geneta. Redaktor Sumierkin reprezentował wtedy wydawnictwo "Russica", które stawało dopiero w edytorskie szranki. Ten zaproponował hauskiperowi Limonowowi wydanie jego książki po rosyjsku. Żeby uniknąć ostracyzmu środowiska emigracji i nie stracić niezbędnej do życia reklamy w gazetach rosyjskich, "Russica" musiała ukryć się pod maską Index Press.
Ponieważ nie tylko nieszczęścia, ale i sukcesy chodzą parami, zaledwie parę miesięcy później sławny francuski wydawca Jean-Jacques Pauvert (wydawca Georges'a Bataille'a, Andre Bretona, markiza de Sade, antologii czarnego humoru, Historii O etc.) podpisał w Paryżu z przedstawicielem autora kontrakt na wydanie Ediczki. I to było początkiem pisarza Limonowa...
W końcu października tegoż roku wyszedł z ukrycia rosyjski Ediczka. A w listopadzie autor został w swoisty sposób pasowany na pisarza przez Trumana Capote! Hauskiper Limonow dowiedział się że szuka go sam Truman Capote! Były moskiewski malarz Uriew, obecnie malarz Ur, trafił na party, gdzie gościem był sam Capote, i tenże Capote mówił z ożywieniem o maszynopisie Rosjanina nazwiskiem Limonoff oraz wyraził życzenie, żeby autora odszukać. Autor Limonow ze swej strony (naturalnie!) zapragnął spotkać się z Capote'em. Kiedy dostał telefon sławnego kolegi, wykręcał go wiele razy dziennie. Ale - o rozczarowanie! - odpowiadały mu jedynie mechaniczne westchnienia aparatu. Dwudziestego ósmego listopada uparciuch usłyszał jednak słaby głos. "Tak, to ja, Trumen Kepoti albo Kepot, jak pan woli... Tak, poszukiwałem Edłorda Limonoffa, ponieważ maszynopis - kilka rozdziałów, które mi pokazano w wydawnictwie (nigdy nie wyjaśniło się, w którym) - zadziwił mnie i wzruszył. Chciałbym zobaczyć autora, tak, moglibyśmy się spotkać za tydzień, jeśli ma pan ochotę". Zakłopotany autor, który wzruszył Capote'a, skłamał, że jutro odlatuje do... Paryża. (To akurat prawda, miałem zaplanowaną wizytę w Paryżu, ale na wiosnę czy nawet lato). Capote westchnął, próbował się bronić, wyszeptał, że jest bardzo słaby, że ledwie zdążył wyjąć klucz z drzwi, dopiero wszedł do mieszkania, bo wrócił ze szpitala. Autor Ediczki westchnął kilka razy i cicho poprosił o wybaczenie, że niepokoił Capote'a. Wymiana westchnień zakończyła się jednak tym, że stary i nowy pisarz spotkali się tegoż dnia w barze na Pierwszej Alei.
Rozmawiali raptem pół godziny. To raczej Capote, blady jak aspiryna i słaby, potrzebował pomocy...
Jeśli czytelnik wyobraża sobie, że od tej chwili zaczęła się wspaniała podróż przez krainę sławy i dostatku (z nieba sypią się różowe płatki na Limonowa, który przechadza się, obejmując wpół różne znakomitości, w kielichach pieni się szampan, gra przyjemna muzyka...), to bardzo się myli.
Wszystkie te cudowne rzeczy dostają się piewcom istniejącego porządku. Los pisarzy antyistebliszmentu (jakim okazał się autor Ediczki) nie jest tak łaskawy. W maju 1980 roku przyszła z Paryża wiadomość, że wydawca Jean-Jacques Pauvert zbankrutował. Nadzieja na druk w jednym z wygodnych dla świata języków, którą przez rok żywił się hauskiper, runęła.
Autor uznał, że trzeba lecieć do Paryża i ratować książkę. W swoim ostatnim dniu w USA pracował. O pierwszej w południe podawał bossowi i jego dwóm gościom biznesmenom przygotowaną przez siebie baraninę i sałatkę i dopiero po szóstej mógł pojechać z walizkami na lotnisko.
W Paryżu spotkał się z Jean-Jacquesem Pauvertem i pomimo braku wspólnego języka spodobali się sobie albo przynajmniej odpowiadali. (Chcąc zaintrygować wydawcę, autor na wszelki wypadek zjawił się z piękną kobietą, jedną z bohaterek książki). Pauvert obiecał, że pierwsze wydawnictwo, z którym się zwiąże (własnego nie mógł mieć jako bankrut), opublikuje Ediczkę. W sierpniu tegoż roku podobny do łysego kota Pauvert zaczął współpracę z Edition Ramsay, podpisany został więc nowy, korzystniejszy kontrakt z autorem Limonowem. Ten ostatni energicznie bronił procentów i żądał od wydawcy (Pauverta i Jean-Pierre'a Ramsaya) dodatkowych tysięcy franków. "Eduar! - krzyknął Ramsay - dopiero co za trzecią książkę zapłaciliśmy Amerykaninowi mniej niż tobie!". Na co autor Ediczki rozsądnie zareplikował, że Amerykanin ma na pewno zasadniczy, niepisarski, ale profesorski czy dziennikarski "dżab" albo (względnie "i") rodziców (wariant: babcię, dziadka, siostrę, brata), gotowych zawsze pomóc mu w trudnej chwili. "A ja nie mam nikogo na świecie! Nie mam nawet prawa do pracy we Francji!". - "Pobyt w kraju dolara miał na ciebie widoczny wpływ, Eduar..." - z naganą wykrzyknęli wydawcy, ale honorarium podnieśli. Na tym samym wspólnym posiedzeniu urodził się francuski tytuł Ediczki - Rosyjski poeta woli dużych Murzynów. Obaj wąsaci wydawcy zapewniali, że C'est moi - Edouard nie przemawia ani do umysłu, ani do serca francuskiego nabywcy (właśnie nabywcy, bo wydawcy jest wszystko jedno, czy książkę ktoś czyta; jego interesuje, czy kupił. Nawet, niestety, takiego intelektualistę jak Pauvert). Przez kilka godzin łamali sobie głowę, ale nic nie wymyślili, i nagle... wzrok Ediczki padł na jeden z tomów biblioteki wydawcy. Książka o Marilyn Monroe nazywała się tak, jak film w którym grała - Mężczyźni wolą blondynki. "Proponuję tytuł Wolę dużych Murzynów!" - zakrzyknął autor Ediczki. (Właśnie zakrzyknął. Tak jak krzyczała cała trójka podczas tej narady i wszystkich narad tamtego czasu). Potem przyszła kolej na mnóstwo nieprzyzwoitych żarcików i tytuł został z radością przyjęty. Po paru dniach Jean-Pierre Ramsay zaproponował pierwszą osobę zastąpić "poetą rosyjskim", bo nabywca winien wiedzieć, kto się pod tą osobą kryje. Ostatni wariant mniej się autorowi spodobał, ale książka była już w drukarni, a nic lepszego nikomu do głowy nie przyszło. Jeśli dodam, że wydawnictwo Ramsay mieściło się w owym roku pod numerem 27, rue de Fleurus, to znaczy w domu, w którym niegdyś mieszkała Gertruda Stein i prawie codziennie bywał młody Hemingway, co więcej, gabinet Jean-Pierre'a Ramsaya, mieścił się w atelier miss Stein, to sami państwo widzą, jak to wszystko układało się w legendę... Latem fragmenty Ediczki zostały zamieszczone w popularnej gazecie "Liberation", a w końcu listopada 1980 roku Ediczka pojawił się w paryskich księgarniach... dalej rozpełznął się (rozlazł? rozjechał? rozprzestrzenił?) po Europie niczym niemieckie dywizje pancerne. Kilka nikczemnych ciosów od wiecznych nieprzyjaciół Ediczki - dysydentów (zatrudnionych jako konsultanci do spraw literatury rosyjskiej w potężnych wydawnictwach Europy i Ameryki; niektórzy mają wielką władzę nad losami książek) opóźniło, ale nie mogło zatrzymać Wyjścia Ediczki w przekładzie niemieckim. Holandia... Dania... Włochy...
Dollarland opierał się zaciekle i długo. Jesienią 1981 roku w Nowym Jorku pisarz Limonow zobaczył w "Village Voice" zdjęcie Normana Mailera w towarzystwie skandalizującego autora Jacka Abbotta i redaktora ich obu - czarnego młodzieńca Erolla McDonalda. Tego energicznego dwudziestoletniego chłopaka, władającego czterema językami, czytającego po rosyjsku, syna księdza z Kostaryki, odpowiedzialnego za publikację w Random House listów więziennych Abbotta do Normana Mailera, autor Ediczki uznał za idealnego redaktora dla swojej książki. Jeśli nie on, to nikt! Limonow spotkał się z Sarą Freeman przed odlotem do Paryża i zaproponował, by pokazała Ediczkę McDonaldowi.
W lutym 1982 roku Sara powiadomiła telefonicznie autora, że McDonald kupuje jego książkę! Rozpoczęły się rozmowy. Książka została zakupiona, wydawnictwo jednak domagało się nowego przekładu...
Latem 1983 roku amerykański Ediczka z wizerunkiem autora na obwolucie ukazał się w księgarniach. Niestety, w niewielu. Wprawdzie ważni ludzie z Random House nie mogli odmówić starszemu redaktorowi, przyjacielowi Normana Mailera, w dodatku czarnoskóremu (niebłaha okoliczność w Stanach Zjednoczonych!), ale jak się później wyjaśniło, bynajmniej nie polubili Ediczki, a skoro mogli wpłynąć negatywnie na jego rozpowszechnianie w USA, to wpłynęli. Puszczono go w małej sieci distribjuszyn, ale nie wsparto finansowo ani też w jakikolwiek inny sposób, co stanowi życiową konieczność dla pierwszej książki nieznanego autora; krótko mówiąc, wydawca opublikował Ediczkę i potraktował go jak niekochanego syna. Schował pod korcem, a raczej oddał do przytułku (fachowcy z branży świetnie wiedzą, że można wydać książkę i sprawić, że nikt jej nie zauważy). Na szczęście, w 1987 roku Ediczka dostał drugą amerykańska szansę - Grove Press wypuściło go w miękkiej oprawie z o wiele większym sukcesem.
Lata następowały jedno po drugim, jak przewracane kartki książki. Ediczka wkroczył w drugie dziesięciolecie swego istnienia. Wydany w kilkunastu językach, rozchodził się po kuli ziemskiej. Wielojęzycznymi recenzjami tej książki można by pokryć długość chodnika wcale niemałej paryskiej uliczki. Oprócz periodyków w "normalnych" krajach wydanie książki odnotowały takie egzotyczne organy, jak "Litieraturnaja Gazieta" (Moskwa, ZSRR), "Daily News of Durban" (Republika Południowej Afryki), "Mudżahed" (Republika Algierii)...
Recenzje w krajach "normalnych" (zachodnich, jak się je zazwyczaj nazywa) wyraźnie dzieliły się na pozytywne i złośliwe. Paryska "Liberation" pisała, że "...u Rosjan w końcu pojawił się Pisarz. Do tej pory z ZSRR przybywały do nas jedynie dobre chęci... Limonow jest zabawny, bystry, okrutny...". Nawet bardzo nieprzychylny artykuł w "Washington Post", wbrew intencjom, w swoisty sposób pochlebił autorowi: "...na kraj, który go przygarnął (USA), rzuca gromy z pasją, której mógłby mu pozazdrościć Lenin". "Wall Street Journal" otworzył autorowi Ediczki oczy na to, że "zmiótł wiktoriańską pajęczynę z literatury rosyjskiej". (Pajęczynę nie pajęczynę, fakt, że pierwszy naruszył od razu całą kupę różnych tabu, do tej pory z czcią przechowywanych w pajęczynie przez wspomnianą literaturę. Nie tylko stworzył nowego bohatera, ale i napisał o nim żywym potocznym językiem, a nie literacką łaciną, która wyczerpała już wszystkie siły. Udało mu się stworzyć książkę kultową, miał szczęście zostać the absolute beginner, kimś w rodzaju Eivisa, jeśli mierzyć to skalą wartości muzyki pop).
Nawet bliscy autorowi ludzie przekonywali go kiedyś z pianą na ustach, że "ich twoja książka nie zaciekawi. Ich faceci nie takie rzeczy piszą". Pogląd ten, wynikający z wiecznego rosyjskiego kompleksu niższości (za Stalina nazywano to "czołobitnością wobec Zachodu"), oraz fałszywe mniemanie, utożsamiające literaturę z wynalazczością, zostały odrzucone przez czas. Okazało się, że "ich faceci" - młodzi pisarze - czytają z zachwytem (i nawet wybierają z nich motta do swoich własnych książek) teksty radzieckiego extraterrestrial. A ich czytelnik, jeśli już przebrnie przez literacką pustynię i dotrze do przygód Ediczki w Nowym Jorku, Paryżu i Charkowie, zdecydowanie woli je od opasłych i smętnych middle-classowych książek swoich rodaków. Autor dostawał i nadal dostaje listy od różnoplemiennych czytelników. Historia kilku miesięcy życia rosyjskiego lumpenpoety w Nowym Jorku, jak się okazało, bliska jest bezrobotnemu z Grenoble, "błękitnokrwistej" Prusaczce z Berlina, chuliganowi z Dublina, hrabiemu faszyście z Paryża, staremu, cuchnącemu tytoniem komuniście z Montroy, nieżyjącemu Jurijowi Trifonowowi, kanadyjskiemu poecie i mieszkańcowi algierskiej oazy. Czy zaciekawiła mieszkańców Dollarlandu, gdzie toczy się akcja Ediczki? Tak, zaciekawiła. A nawet, jak orzekli tubylcy, wyraziła ducha, lat siedemdziesiątych w Nowym Jorku, "Ja epoki", wyraziściej, niż wiele książek amerykańskich. Doug Ireland pisał w "New York Observer": "Ciekawa rzecz, że jednym z najbardziej porażających i przenikliwych portretów życia w łelfer-hotelu, w tym naszym wszystkożernym mieście, obdarzył nas syn funkcjonariusza radzieckiej tajnej policji". (Za głupią "tajną policję" ponosi winę Random House, który takim posępno-romantycznym mianem określił skromnego kapitana MSW).
Czytelnik - emigrant rosyjski na ogół nie zrozumiał, że spośród krzyków Ediczki najsilniejszy jest krzyk jednostki uciskanej przez kolektywy. Emigranta, który z kolektywu radzieckiego przeniósł się do amerykańskiego, francuskiego czy izraelskiego, instynkt ciągnie do nowego my, radośnie zatem przyłącza się do tłumu pogromowców za każdym razem, kiedy ci linczują j a. Ale właśnie dlatego, moi głupi eksrodacy, w tytule książki figuruje dumnie: To ja, ja, ja, ja, a jako ostatnie jej zdanie autor wybrał: Pierdolę was... chuj wam wszystkim...! - bo jego zamiarem było głosić priorytet indywiduum, ostrzegać przed niebezpieczeństwem zniewolenia jednostki przez kolektywy. Różnorodne eksrosyjskie my ogłosiło Ediczkę książką marną, źle napisaną, szkodliwą i niebezpieczną. (W Seattle, stan Washington, emigranci zabrali kilka egzemplarzy Ediczki z miejscowej biblioteki i spalili je przed jej budynkiem!) Charakterystyczne, że znalazło się zaledwie kilku rosyjskich j a, którzy publikację książki powitali z radością.
My ze złośliwą satysfakcją wskazywało, że monologi Ediczki napisane są w stylu przejętym z radzieckich gazet (ale żadnego innego pod ręką nie było.. A radziecki nie jest gorszy od innych... Może nawet lepszy, wyrazistszy), i na tej podstawie odmawiali autorowi talentu. Biologiczna pogarda Ediczki w stosunku do naprędce skleconej cywilizacji amerykańskiej - raju dla człowieka-żołądka, jego kompleks wyższości, wszystko to m y zinterpretowało jako antyamerykanizm. Obwiniano Ediczkę nawet o próbę detronizacji i podeptania idoli (Sacharowa, Sołżenicyna), to znaczy o niepodzielanie przesądów swego czasu, i na tej podstawie nazwano książkę "proradziecką".
Ciekawe, że nawet w czternaście lat później "proradzieckiego dzieła" nie wymienia, nie zaleca wydawać ani jedno radzieckie "przestrojone" pismo. (Zresztą w ZSRR Ediczkę jeszcze za Breżniewa wydano podobno w ograniczonym nakładzie, dla wybranych. Jak twierdzi dwóch zazwyczaj wiarygodnych świadków - jednym z nich jest dziennikarz "Le Monde" - w połowie lat osiemdziesiątych widziano Ediczkę z numerem na piersi, w białej okładce, w celi dla prohibitów bibliotecznych). Łaskawa dla wielu znanych książek pierestrojka na razie nie stwarza nadziei na opublikowanie przygód Ediczki w jego historycznej ojczyźnie.
Kilka późniejszych opowiadań autora ukazało się (Hurrra-aaa!) w radzieckich periodykach (z wykreślonymi słowami "dla dorosłych"), w czasopiśmie "Znamia" zamieszczono jego krótką powieść (z ocenzurowaną sceną dziecięcego seksu), ale straszliwego Ediczki pierestrojka nie tknęła.
W Związku Radzieckim, w nowej atmosferze kulturalnej, oprócz zawsze aktualnej miłości do pajęczych wyrobów ("wiktoriański" - to tylko jeden z wzorów), nowością okrzyknięto gusty przeciwne naturze. Jak słychać, wśród "postępowej inteligencji" modna jest proza Saszy Sokołowa (stylistycznie bliska Słowu o wyprawie Igora, sławnemu falsyfikatowi - podróbce starosłowiańszczyzny), "starcza" proza Tatiany Tołstoj i "probówkowa" Andrieja Bitowa.
Lud zaś z okrzykami przerażenia i spoconymi dłońmi czyta o "potwornych" i "krwawych" "zbrodniach" Stalina. Tak więc nie wiadomo kiedy przez to wszystko (i przez monumentalną rosyjską obłudę) do radzieckiego czytelnika przebije się Ediczką. Czy ów czytelnik będzie musiał czekać na niego trzydzieści lat, jak jego amerykański odpowiednik czekał na Kochanka Lady Chatterley i Zwrotnik Raka, czy też wystarczą dwa dziesięciolecia? Wiadomo tylko jedno: że kiedyś radziecki system musi się zdecydować, co zrobić z książką To ja, Ediczka. Jest ona bowiem niepodważalnym symbolem wolności literatury rosyjskiej, książką par excellence współczesną. Coraz trudniej będzie traktować serio pretensje radzieckiego społeczeństwa do bycia "nowym" i "demokratycznym", jeśli najbardziej rewolucyjna książka, która naruszyła wszystkie najważniejsze narodowe tabu, czeka nadal na publikację (niesprawiedliwa i głupia etykietka "pornograficzna" z pewnością niezbyt długo będzie odstraszać masy czytelnicze). Na razie, póki Ediczkę wydaje się w Stanach, w Nowym Jorku, na Broadwayu, właśnie tam, a nie w Moskwie, realizowana jest wolność druku. Być może w Moskwie wprowadza się swobody polityczne. Wydanie tradycyjnej i niezbyt dobrej powieści Pastemaka nie jest aktem rewolucyjnym, dowodzącym wolności druku, tylko spóźnionym wyjaśnieniem nieporozumienia sprzed trzydziestu lat.
Jasne, że Mama Rosja jest zajęta - masochistycznie grzebie się we Wnętrznościach własnej historii, płacze nad dziećmi, które przez ostatnie pół setki lat zadusiła w swych matczynych objęciach. Dlatego najwyraźniej młodszymi latoroślami zajmie się nieprędko... Tymczasem Ediczka, marnotrawny, niekochany syn Rosji, już drugie dziesięciolecie moczy swoje różowe pantofle w wiecznej rzece Broadwayu...
Obserwując żywotność swojego bohatera, autor cieszy się (zauważcie) nie ze skandalizującego sukcesu dzieła, które bestsellerem stało się dzięki kilkuset tysiącom dolarów wydanych na promocję, ale ze skromniejszego, za to trwalszego sukcesu tej humanistycznej, narcystycznej, anarchicznej książki, wymierzonej w istebliszment. Książki protestu przeciwko my. Krzyku jednego przeciw wszystkim. Dzisiaj jest rzeczą oczywistą, że Ediczki - typa w różowych półbutach na trzynastocentymetrowych koturnach, w białym garniturze, z krzyżykiem na szyi (spójrzcie, jak z bezczelnie zakłopotaną twarzą kroczy Broadwayem.) - nie da się już wyrzucić z literatury. On, twór ducha rosyjskiego, w tej literaturze już pozostanie. Razem z dziewczynką imieniem Lolita i dońskim Kozakiem Grigorijem Melechowem. Herosi kolektywu, słuszni pierestrojkowi my, nie przesłonią czytelnikom Ediczki, skoro nie przesłonili go bohaterowie dysydenccy, my, słuszni i uczciwi jak łopaty. A niezniszczalny bohater jest największą dumą pisarza.
Cała reszta to zawracanie gitary i gówno z chrzanem.
Autor
Paryż, 1989
z ros. przeł. Jerzy Czech