Gazeta Wyborcza - 22/05/2003
PIOTR LIPIŃSKI
Greenhorn w imperium
Stefan Dacenko dokonał niemożliwego. W 1956 roku pojechał do Republiki Komi i wywiózł stamtąd ojca aresztowanego przez NKWD
Tęsknił za ojcem. Był rok 1945. Miał dziewięć lat. Ojca wywieźli Rosjanie.
Uczył się i czytał książki Karola Maya. O szlachetnym Winnetou, który poradzi sobie ze wszystkimi przeciwnościami losu, a każda trudność staje się przygodą.
Był rok 1956. Miał dwadzieścia lat. Pojechał na Wschód, w stronę Workuty, szukać zaginionego ojca.
Dziś już wiadomo, że był jedynym Polakiem, który poważył się na taki czyn. - To z ogromnej tęsknoty za ojcem - tłumaczy Stefan Dacenko.
Trzy listy
Po ojca NKWD przyszło w lutym 1945 roku. Czterech w płaszczach i jeszcze jakiś oficer. W domu płacz. Strach kilkuletniego dziecka przed obcymi.
Dlaczego przyszli? Przed wojną ojciec Stefana miał garbarnię. Ale to chyba za mało, żeby aresztować kogoś jako burżuja. W czasie wojny był piekarzem - zwykłym robotnikiem w kaliskich Zakładach Cukierniczych Mystkowskiego. Nigdy nie był w żadnej konspiracji. Ale pod koniec wojny przez kilka dni przechowywał w domu dwóch żołnierzy z Powstania Warszawskiego. Może więc dlatego? Albo dlatego, że ojciec walczył w wojnie 1920 roku? To chyba najbardziej prawdopodobne.
Matka została z trojgiem dzieci - dwiema siostrami i Stefanem. Musiała pójść do pracy w fabryce. W 1948 roku przyszedł pierwszy list od ojca. Z Kirowa. Gdzie to jest? W atlasie sprawdzili, że to radziecka Republika Komi.
Ale ojca w Kirowie nie było - list podał przez kogoś, kto odważył się go wysłać. Ojciec pisał tylko, że żyje, martwi się o żonę i dzieci. I to było wszystko.
Następny list w 1950 roku. Z miasta Gorki. Też tylko pozdrowienia - ani słowa o tym, gdzie jest, co robi, jak żyje.
I ostatni - w 1952 roku, wysłany z Syktywkaru, stolicy autonomicznej Republiki Komi. Ojciec pisał, że mieszka w osadzie Noszul-Baza, pracuje w piekarni. Potem już żadne listy nie przychodziły.
Kaszmirowe chusty
W 1956 roku w Polsce trwała polityczna odwilż. Stefan właśnie skończył technikum mechaniczne, zdał maturę. Postanowił: jedzie do Poznania, do Urzędu Bezpieczeństwa. Złożył podanie o paszport. Napisał, że w Związku Radzieckim mieszka jego ojciec i chce go odwiedzić. Nic więcej. I - choć wydaje się to niewiarygodne - po dwóch tygodniach paszport dostał. Czy pomogła odwilż? Czy niedomówienie, że ojciec tam po prostu mieszka? Czy nieuwaga jakiegoś urzędnika? Czy świadoma nieuwaga? Czy może zamieszanie, jakie wówczas panowało? Albo ktoś, kto rozumiał ogromną tęsknotę za ojcem?
Stefan się cieszył, a matka rozpaczała. Mówiła: - Nie dość, że straciłam męża, to mogę stracić jedynego syna. Pojedziesz, a nie wiadomo, czy wrócisz. I nie wiadomo w ogóle, czy ojciec jeszcze tam żyje.
Ale Stefan był uparty - miał przecież dopiero dwadzieścia lat.
Na dworcu w Warszawie kupił bilet do Moskwy. Nigdy dotąd nie wyjeżdżał za granicę. Ale był dobrej myśli. Z domu zabrał trochę wymienionych rubli, kabanosy i kaszmirowe chusty - na sprzedaż albo podarunki. I wyrwaną z atlasu stronę z Republiką Komi.
W pociągu poznał nieco starszego od siebie Polaka, który studiował w Moskwie, ożenił się z Rosjanką. Radził, by Stefan zaczął też studiować w Moskwie. A na razie zaproponował mu nocleg u siebie - Stefan miał więc gdzie spędzić pierwszą noc w imperium. Ale przed nowym znajomym nie odkrywał się nadmiernie. Wspomniał tylko, że jedzie do ojca - nic więcej.
Stefan jeszcze w domu posprawdzał nazwy miejscowości w atlasie. Przez Republikę Komi, skąd przyszły listy, nie prowadziły żadne linie kolejowe. Najbliższa stacja od Noszulu, w którym ostatnio mieszkał ojciec, to było Muraszczi. A żeby dojechać do Muraszczi, trzeba było z Moskwy wyruszyć Koleją Transsyberyjską, która dalej jechała aż do Pekinu. I przesiąść się w Kirowie.
- Z biletami nie miałem żadnych kłopotów - opowiada - chociaż kolejki przy kasach były olbrzymie. Na stacjach przeważnie było dużo milicjantów, podchodziłem do jednego, mówiłem, że jestem inostraniec (obcokrajowiec) i że chcę kupić bilet. Milicjant szedł do kasy, wszyscy się odsuwali, a on kazał sprzedać bilet dla mnie. A ludzie czekali na pociąg po kilkanaście godzin.
Stefanowi pomagał młodzieńczy brak wyobraźni. Ktoś starszy przede wszystkim unikałby jakichkolwiek milicjantów i przedstawicieli radzieckiej władzy. A Stefan był w Związku Radzieckim kimś takim jak na Dzikim Zachodzie opisywany przez Karola Maya "greenhorn", po polsku mówiąc - żółtodziób. Niewiele wiedział, z trudem porozumiewał się z miejscowymi. - Rosyjski znałem słabo, tylko ze szkoły. Więcej się nauczyłem w czasie tej trzymiesięcznej podróży - wspomina Stefan.
W Kirowie kończyły mu się ruble. W restauracji na krześle obok siebie położył kaszmirową chustę - taką w kwiaty, jak nosiły dziewczyny z Mazowsza. Zauważył, że zainteresowała się nią kelnerka. Ale nie podeszła. Dopiero gdy wyszedł z restauracji, wychyliła się zza węgła. Pierwszy raz udało mu się zarobić na dalszą podróż.
Wsiadł do pociągu, wszędzie zajeżdżało wódką. Pomyślał, że te wagony są prawie bydlęce - z ławami na górze i dole. Przeładowane: starymi, młodymi, dziećmi. Wszyscy patrzyli na niego nieufnie. Wdrapał się na górną półkę i zasnął.
Spał pewnie pół doby. Obudziła go kobieta sprzątająca wagony. "A wy tu zaczem?". Powiedział, że jedzie do Muraszczi. A ona, że dawno już dojechał, wszyscy wysiedli.
Płaszcz z pagonami
Była pierwsza w nocy, dookoła las. Zobaczył kolejarza. Zapytał, gdzie tu milicja (znowu ta młodzieńcza ufność). Kolejarz wskazał światełko. Stefan zawinął nogawki i ruszył na przełaj przez błoto po kolana.
Zastukał w oświetlone okno. Milicjant zapytał, kto tam, a Stefan opowiedział po prostu: "Z Polski". Zaspany milicjant z pięć razy powtarzał pytanie: "Otkuda?".
Wreszcie otworzył. Stefan przemówił: - Mam komandirowkę, delegację. Muszę jechać do Noszulu.
Milicjant pokiwał głową: - Za miesiąc, dwa, jak droga zamarznie, powinno coś jechać w tamtą stronę.
Ale Stefan nie mógł czekać na zimę. - Muszę jechać jutro. Milicjant roześmiał się: - Tam nie ma żadnej możliwości dojechania. Nie ma dróg. Ponimajesz: nikakoj dorogi. Milicjant poszedł po oficera - sprawa, jak widać, poważniejsza. Stefan powtórzył oficerowi, że ma komandirowkę. Oficer przejrzał paszport i pyta, w jakiej sprawie ta delegacja.
- A ja mu odpowiadam, że w dyskretnej - wspomina Stefan Dacenko. - Sam się dziś zastanawiam, skąd mi do głowy przychodziły takie pomysły. On mówi, że rozumie. Dyskretnej, czyli to jakaś tajemnica. Ja wtedy nie rozumiałem, dlaczego oni się ze mną jakoś tak obchodzą, jakbym był z milicji albo z wojska. Potem zrozumiałem. Byłem ubrany w popelinowy płaszcz z pagonami. Tam jak ktoś był w armii, nosił płaszcz z pagonami, a jak ich nie miał, znaczyło, że jest rezerwistą. Ale mimo płaszcza z pagonami oficer powtarzał to samo: - Wcześniej niż za dwa, trzy miesiące pojechać się nie da.
Stefan więc dopytuje, ile jest kilometrów do Noszulu. Słyszy, że sto dwadzieścia. Oficer mówi: - My cię teraz zaprowadzimy do hotelu, prześpisz się. Hotel okazał się domem kołchoźnika. Miejsc nie było, ludzie spali na podłodze, niesamowicie śmierdziało wódką. Oficer wyrzucił z pokoju czterech lokatorów. Stefan padł na łóżko w ubraniu, pod drzwiami pilnował go milicjant.
Ty z NKWD?
Po kilku godzinach z ciemności wyrwał go głos: - Wstawaj, wstawaj, natychmiast wstawaj - krzyczał mu do ucha milicjant. - Ty masz szczęście, jedzie samochód przez Noszul i możesz się z nimi zabrać.
Stefan zerwał się z łóżka, biegną z milicjantem do samochodu. Czeka na nich oficer. Mówi, że zabrał kierowcy dokumenty, jeśli Stefan dojedzie, to ma kierowcy podpisać bumagę. Jak kierowca będzie wracać, to dostanie z powrotem swoje papiery. Życzą mu szczęśliwej drogi.
Samochód to był olbrzymi ził. Stefana zapakowali do szoferki, a konwojenta na skrzynię. Auto miało konwojenta, bo wiozło bardzo ważny towar - wódkę Moskowskaja.
Kierowca spoglądał na Stefana spode łba. Zaczynała się tajga, kompletna głusza.
- A droga była taka: jak się karczuje tajgę, to bale padają na dwie strony obok siebie - wspomina Stefan Decenko. - Gałęzie są obcinane i po tych balach jedzie samochód. Ale jak on jedzie - kilka kilometrów na godzinę, za to bez przerwy. Kierowca śpi na kierownicy, a auto się toczy. Gdzieś pojawili się jacyś ludzie, wsiedli na pakę, żeby ich też podrzucić. Wszyscy wrogo patrzyli na Stefana. Pomyślał, że już trzeba trochę zacząć mówić. Kierowca spytał:
- Ty jesteś z NKWD z Polski?
- Nie.
- To po co tam jedziesz, jesteś wojskowy?
- Prawdopodobnie tam mieszka mój ojciec, został aresztowany i wywieziony.
Kierowca nagle zahamował. Wyskoczył z szoferki, woła ludzi, żeby szybko wszyscy zeszli: - Słuchajcie, to nie enkawudzista, to nasz człowiek!
I wszyscy zaczynają Stefana ściskać, witać się z nim. Ściągają z góry wódkę i częstują Stefana.
Szornite Syktywkar
Nazajutrz dojechali do zapory w tajdze. Kobieta w kufajce przybiła na dokumentach kierowcy stempelek. Kierowca mówi do Stefana: - Jesteśmy już u nas. Tu są ludzie dobrzy. Ruski człowiek niechoroszy, mnogo, mnogo tam żulików. A tu cię nikt nie okradnie, tu nic złego ci się nie może stać, bo to jest Komi.
Stefan nie bardzo rozumiał.
- To ty nie jesteś Ruski? - zapytał.
- A jakby tobie ktoś powiedział, że jesteś Ruski? - tłumaczył kierowca. - Że Polska to republika, tobyś mówił, że jesteś Ruski? Ja Polskę znam - ciągnął kierowca. - Byłem w czasie wojny na froncie. Byliśmy pod takim miastem, tam ludzie modlą się do czarnej postaci.
Wreszcie ustalili, że chodzi o Madonnę i Częstochowę.
- Ich język jest zupełnie niepodobny do naszego - opowiada Stefan Dacenko. - Z ugrofińskich, jak potem przeczytałem. Pamiętam, że "pij" to jest "ju", a "mówi" to "szornite". Jak już dojechałem do Noszulu, to tam wisiał głośnik i przez półtorej godziny wieczorem, jak był prąd, nadawało Radio Syktywkar. Przed wiadomościami witali się: "Szornite Syktywkar".
Tu gnali twojego ojca
Po drodze co jakiś czas samochód wpadał w dziury między balami. Wszyscy wysiadali i wyciągali go linami. Wszyscy oprócz Stefana. - Kierowca nie pozwalał mi wyjść - opowiada. - Ty jesteś gość - mówił.
Był lipiec, ciepło. Jechali trzy dni i trzy noce.
W końcu samochód wpadł między bale tak, że żadną ludzką mocą nie udało się go wyciągnąć. - Jutro, może pojutrze będzie tędy jechał staliniec i nam pomoże - powiedział kierowca. Staliniec to ciągnik gąsienicowy, który ciągnął karczowane drzewo do rzek.
Wszyscy wysiedli, zostawili swoje rzeczy, bo w tajdze nikt nie kradnie. Ruszyli po balach - za parę kilometrów powinna być jakaś chata.
- Kiedy szliśmy, jedna dziewczyna, piętnasto-, może szesnastoletnia, powiedziała mi ważną rzecz - wspomina Stefan. - Wiedziała już, że mój ojciec był aresztowany. Ona więc mówi: "Zapamiętaj to na całe życie, tu gnali twojego ojca. Tutaj co drugie drzewo to trup. Ci, co już nie mieli siły iść w kolumnie, padali pod drzewami. A tamci ich rzucali w chaszcze i wilki dokonywały reszty". Nawet byłem zdziwiony, że mówi tak otwarcie.
Szli w ciszy dwie, trzy godziny. Była już noc, kiedy dotarli do chaty. Kierowca obudził gospodarzy.
- To byli niesamowicie gościnni ludzie - opowiada Stefan Dacenko. - Dzieci gospodarzy spały na piecu, ale chcieli je wygonić, żeby mi zrobiły miejsce. Nie chciałem, powiedziałem, że kierowca to mój kolega, będę z nim spać na podłodze na niedźwiedzich skórach. Nastawili samowar, pierwszy raz piłem z niego herbatę. Nalali herbaty na talerzyki i dali nam kombinerki - nie wiedziałem po co. Okazało się, że służą do rozkruszania cukru z takich sporych głów. Trzeba było rozkruszyć, położyć cukier na talerzyku i na to się lało herbatę z samowara. Kobieta nakroiła ziemniaków w grube plastry, przełożyła słoniną z grzybami i prażyła w piecu. W życiu nic mi tak nie smakowało.
Nazajutrz staliniec wyciągnął samochód. Po drodze jeszcze wzięli benzynę - samemu nalewało się z beczek pod zbitym z desek zadaszeniem, nikt nie płacił.
Tam takiego nie ma
Wreszcie dojechali do Noszulu. Stefan podpisał kierowcy bumagę. Wycałowali się na pożegnanie. - On wiózł wódkę jeszcze dalej - wspomina Stefan Dacenko. - Kiedy dojeżdżała dostawa, wszyscy przestawali pracować i pili dotąd, póki w magazynie, w sklepie, była wódka. Mieli czym płacić, bo zesłańców zwolniono już z łagrów, ale pracowali przy karczowaniu tajgi.
Stefan odnalazł w Noszulu pocztę - drewnianą szopę na podwyższeniu, do środka wchodziło się po kilku schodkach.
- Przyjechałem z Polski, szukam ojca - powiedział.
- A gdzie jest twój ojciec? - zapytał urzędnik.
- W Noszulu-Bazie.
- To trzy kilometry stąd. Jak się nazywa?
- Dacenko.
- Tam takiego nie ma - machnął ręką urzędnik. - A ja znam wszystkich.
- Może w piekarni pracuje, coś takiego wspominał w ostatnim liście - powiedział Stefan.
Urzędnik chwilę pomyślał i nagle go olśniło: - A to ja go znam, Anton Semenowicz.
Wszystko się zgadzało - ojciec miał na imię Antoni, a jego ojciec - Szymon.
Urzędnik zakręcił korbką w telefonie. W piekarni ktoś odebrał.
Który to mój ojciec?
Ojciec Stefana usłyszał od kogoś, że był telefon z poczty, że przyjechał jego syn. Nie uwierzył. Przecież żadnych listów od rodziny nie dostawał. Pomyślał, że ktoś pewnie ma do niego jakąś sprawę i wymyślił tego syna. Albo sobie żarty stroi. Na pocztę poszedł z kolegą.
Stefan zobaczył z daleka idących dwóch mężczyzn. Zapytał urzędnika z poczty: - Który to mój ojciec?
Ten popatrzył ze zdziwieniem: - Co ty, swojego ojca nie znasz?
Stefan wyjaśnił, że miał dziewięć lat, jak ojca zabrali.
Pocztowiec wskazał: - Twój ojciec to ten niższy.
Kiedy ojca aresztowali, ubrany był w garnitur i jesionkę w kratkę. Żona wcisnęła mu jeszcze czapkę i szalik, bo było zimno. Ten niższy nadchodzący mężczyzna człapał w walonkach, ubrany w kufajkę, na głowie sterczała mu wielka czapa.
Ojciec zaniemówił na dwie godziny. Tylko obejmowali się, a ojciec płakał. - Potem zaczął mówić, ale po rosyjsku - wspomina Stefan. - Ja na to: "Ojciec, jeżeli nie zapomniałeś, to mów do mnie po polsku, bo ja wszystkiego po rosyjsku nie rozumiem".
Poszli do chaty, w której ojciec wynajmował pokój. Ludzie mieszkali na górze, na dole kozy i kury. Na dole była też studnia - zimą było blisko do wody i nie zamarzała.
Siedemnasta republika?
Wszyscy przyjmowali go jak członka rodziny. Był pierwszym Polakiem, który do nich po wojnie zawitał. Niczego nie wiedzieli. Czy Polska jest siedemnastą republiką? Czy używa się języka polskiego? Czy są polskie szkoły?
Ojciec w piekarni miał pomocnika, warszawiaka, który w czasie Powstania przeszedł na Pragę - Rosjanie go aresztowali i wywieźli. Stefan podarował mu album "Warszawa. Wczoraj i dziś" ze zdjęciami ruin i odbudowywaną stolicą. Pomocnik pierwszy raz po 12 latach zobaczył Warszawę.
Ojciec zaczął opowiadać, co się z nim działo przez te 11 lat.
Po aresztowaniu najpierw kilka dni trzymali go w Kaliszu. Potem przewieźli do Poznania. Nigdy nie dowiedział się, za co został uwięziony.
Transport z więźniami krążył gdzieś po Polsce, aż wreszcie dotarł do Związku Radzieckiego.
Wielu więźniów po drodze zmarło. Była zima, niektórzy tylko w garniturach, płaszczach. Po jakimś czasie transport dojechał na miejsce - pod Workutę. Łagier, baraki, żadnej nazwy. Do jedzenia dostawali kromkę chleba i miskę zupy: trochę kapusty, woda, a jak się trafił ziemniak, to było szczęście.
Zwolniono ich na początku lat 50., skierowano do karczowania tajgi. Wtedy tata trafił do miejscowości Noszul-Baza. Kiedy uruchamiano piekarnię, ojciec zgłosił, że jest piekarzem.
- Tata opowiadał mi, że z kilograma mąki da się upiec nawet dwa kilogramy chleba - opowiada Stefan. - A Rosjanie myśleli, że tylko kilogram - i tak się z nimi rozliczał. Dzięki reszcie mógł przeżyć - handlował, rozdawał, jak ktoś nie miał pieniędzy.
Nikt stamtąd nie próbował uciec. Wokół była tajga. Podobno do wojny nie było kluczy, zamków, kłódek. Jak gospodarz wychodził z domu, stawiał na drzwiach miotłę na znak, że go nie ma. Dopiero kiedy zaczęły się zsyłki, przyszły rozboje, kradzieże, pijaństwo.
Dzwonię po samolot
Po kilku dniach Stefan stwierdził, że nie ma co dłużej siedzieć w Noszulu - ojcu trzeba załatwić paszport. Ojciec miał szczęście - wciąż pozostawał polskim obywatelem. Było tak: jak po opuszczeniu łagru ktoś przyjął obywatelstwo radzieckie, było mu lepiej - mógł się poruszać w granicach Republiki Komi. Ale potem nie miał, jak się okazało, żadnej szansy powrotu do Polski. Ojciec na szczęście obywatelstwa nie przyjął. Przez to nie wolno było mu ruszyć się na krok z Noszulu. Ale teraz miał szansę powrotu do Polski. Choć nie wierzył, że się to uda. "Synek, nie ma możliwości powrotu", mówił. Nikt stąd jeszcze nie wyjechał.
Stefan musiał wydostać się z Noszulu. Samochód już żaden nie jechał. Pozostawała przeprawa czółnem na drugą stronę rzeki, a stamtąd samochodem do Obiaczewa, gdzie znajdowało się lotnisko polowe.
Lotnisko to był pas ziemi i budka. Stefan zapytał o najbliższy samolot do Kirowa. Kobieta z budki wytłumaczyła, że tu nie ma "kiedy?". Jak ktoś chce lecieć, to ona dzwoni po samolot i trzeba czekać. Po kilku godzinach przyleciał kukuruźnik. - Przeżycie było niesamowite - opowiada Stefan. - Pierwszy raz leciałem samolotem. Pilot z przodu był w reniferowym, futrzanym kombinezonie, a ja w popelinowym płaszczu i z gołą głową. Zmarzłem okropnie. Bałem się. Jak tylko wystartowaliśmy i samolot przechylił się, myślałem, że wypadnę z kabiny. Stefan siedem godzin kurczowo trzymał się ławeczki. Kompletnie ogłuchł. Pilot od czasu do czasu pytał: "choroszo?". Stefan odpowiadał: "choroszo" - a co miał mówić? Samolot trzeszczał, jakby się miał rozpaść. Czasem spadał dziesięć metrów w dół. Z góry widać było tajgę poprzecinaną rzekami, strumieniami.
Wylądowali w Kirowie. Pilot zajrzał na tylne siedzenie, czy mu Stefan nie nawymiotował. Ale Stefan okazał się gierojem.
W Kirowie kupił bilet na pociąg Pekin - Moskwa. Każdy wagon miał swojego konduktora-kelnera, który sprawdzał bilety, przynosił herbatę i pościel do spania. W przedziale Stefan jechał z radzieckim wojskowym. - Jaki twój stopień? - zapytał Stefana. - Bo masz same pagony, bez gwiazdek.
Stefan powiedział, że młodszy lejtnant, tak jak jego towarzysz podróży. Wojskowy tylko się uśmiechnął, bo jak się później okazało, Stefan źle odczytał jego stopień - był pułkownikiem. Zapytał, dlaczego Stefan nie nosi munduru. A Stefan przekonywał, że w Polsce jak wojskowy jedzie na urlop, to nie nosi munduru, tylko płaszcz z pagonami.
Wojskowy zaproponował, że w Moskwie podwiezie Stefana do polskiej ambasady. Pod dworcem czekała już na niego służbowa wołga z kierowcą. Stefan zajechał więc pod ambasadę z pełną pompą, pilnujący milicjanci salutowali.
Starik chce wyjeżdżać?
Ambasada obiecała wystawić ojcu paszport konsularny - w Noszulu na wszelki wypadek zrobili ojcu zdjęcia, więc Stefan miał co wkleić do paszportu. Ale to jeszcze nie oznaczało, że ojcu uda się wrócić do Polski. Potrzebował radzieckiej wizy wyjazdowej. Kobieta w ambasadzie powiedziała, że Stefan po tę wizę musi jechać do Syktywkaru, stolicy Komi: - Tam niech się pan zgłosi do pułkownika Sukorina. Tylko niech pan nie mówi, że przyjechał z prośbą, bo nie wiadomo, czy pan w ogóle coś załatwi. Niech pan się powołuje na wszystkich: ambasadę, rząd.
Stefan w Moskwie czekał dwa dni na paszport. Potem większym samolotem, na 30 osób, poleciał do Syktywkaru. Na miejscu odnalazł NKWD i pułkownika Sukorina.
- W sowieckim prawitielstwie powiedzieli, że pan wszystko załatwi.
- Tak wam skazali? Znają moje nazwisko? Nu, choroszo. Składajcie podanie, zdjęcia. Może za miesiąc, dwa, trzy wyślemy odpowiedź.
I znowu tłumaczenie, że Stefan nie może tyle czekać, że musi mieć dla ojca wizę jutro, pojutrze. Bo mu się urlop kończy.
- Niech ojciec napisze podanie o wizę wyjazdową - powiedział pułkownik. Stefan przeraził się - znowu trzeba by jechać do Noszulu. Ale wymyślił: - Ojciec starik, niepiśmienny, ja za niego napiszę.
- Jak on starik, to po co chce gdzieś wyjeżdżać? Niech tu już mieszka. Stefan tłumaczył, że ojciec w Polsce ma dzieci, żonę, rodzinę. Pułkownik uległ. Dyktował i pisał na brudno, a Stefan przepisywał podanie.
Zakwaterowali go w zabytkowym hotelu, w apartamencie miał sypialnię i gabinet ze skórzanymi fotelami. Po trzech dniach zadzwonił telefon: jest wiza wyjazdowa.
Do Polski
Ojciec tymczasem stracił już nadzieję, że syn wróci. Potem nie chciał wierzyć, że uda się wyjechać. Mówił: "Mnie władze miejscowe nie puszczą". Ale skoro Syktywkar puszczał, to władze miejscowe nie miały już nic do gadania.
Załatwili samochód, by dojechać do najbliższej stacji kolejowej - to już był początek drogi do Polski.
- Załadowaliśmy tobołki ojca - opowiada Stefan. - Usiadłem z tyłu, na pace, w szoferce zmieścił się tylko ojciec i kierowca. Jedziemy. Bagaż się obluzował, więc walę w szoferkę. Kierowca pomógł mi przymocować liny, wszyscy poszliśmy na bok za potrzebą. Chaszcze przy drodze były po pas, po paru metrach nie widać było drogi.
Wrócili do auta i jadą dalej. Po jakichś dwóch, trzech godzinach znowu stają. Na górę zagląda kierowca i pyta:
- A ojciec gdzie?
- Jak to, gdzie? W szoferce.
Ale w szoferce ojca nie było. Kierowca myślał, że ojciec po ostatnim postoju wsiadł ze Stefanem na pakę, a Stefan sądził, że wrócił do szoferki. Co robić? Na wąskiej drodze nie było jak zwrócić olbrzymią ciężarówką. Postanowili czekać - a nuż ojciec nadejdzie? Wreszcie zobaczyli - jedzie beczkowóz. Ojciec miał szczęście, że się nim zabrał. Dojechał spłakany, myślał, że kierowca specjalnie Stefana wywiózł, żeby go okraść.
- Kiedy dojechaliśmy do miasta, musiałem ojca prawie za rękę prowadzić - wspomina Stefan. - Jedenaście lat był w tajdze.
W Moskwie wsiedli do pociągu do Polski - bez żadnych przygód przekroczyli granicę. Na dworcu w Białej Podlaskiej ojciec dostał zapomogę dla repatriantów.
A potem ich okradli i drugi raz się zgubili. Stefan ładował bagaże do pociągu, ojciec pilnował reszty. Kiedy skład ruszył, Stefan wskoczył w ostatniej chwili do wagonu - mało brakowało, żeby wpadł pod koła.
Wskakiwał niepotrzebnie. Pasażerowie, widząc, że syn i ojciec nie zdążą wsiąść, wyrzucili ich bagaże.
I tak na stacji został ojciec z bagażami, ale bez pieniędzy i biletu, a w pociągu Stefan z biletami, ale bez ojca.
Odnaleźli się w Warszawie. Na Dworcu Wschodnim ojciec przez kilka godzin siedział na wózku bagażowym ze swoimi dwiema walizeczkami.
Dalej obyło się już bez przygód. Dotarli do Kalisza, do domu.
- Ojciec nie wiedział, jak się zachowywać - wspomina Stefan. - Był w domu po 11 latach. Wszyscy wydorośleli. Moje dwie siostry były już mężatkami.
Antoni Dacenko przeżył w Kaliszu jeszcze 20 lat. Wciąż był piekarzem. Nigdy nie chciał rozmawiać na tematy polityczne.
A Stefan też rzadko opowiadał historię swoich poszukiwań. Znała ją tylko rodzina i kilkoro bliskich znajomych.
- Bo czy to w ogóle jest dziś dla kogoś ciekawe? - zapytał, kiedy jak dzieci jeździliśmy palcem po mapie.
Stefan ze Związku Radzieckiego oprócz ojca przywiózł jeszcze dwie ślubne obrączki. Oboje z żoną, wówczas narzeczoną, noszą je do dziś.
[-]
Pod bokiem NKWD
W Ośrodku Karta, dokumentującym losy zsyłanych Polaków, nigdy nie słyszano o żadnym Polaku, który w 1956 r. wyruszyłby do ZSRR na poszukiwanie zaginionego członka rodziny. Podobna historia zdarzyła się tylko jeszcze w czasie wojny. Pułkownik Aleksander Klotz z polecenia polskiego podziemia wyruszył wraz ze swoją łączniczką Eleonorą Wandą Ptaszek na poszukiwanie uwięzionego przez NKWD pułkownika Michała Karaszewicza-Tokarzewskiego. Wysłannicy przebyli w sumie 28 tys. kilometrów przez Lwów, Czelabińsk, Taszkient, Baku, Syktywkar, Irkuck, Charków i znowu Lwów. Podróż i swoje dzieje opisał sam Aleksander Klotz, "Zapiski konspiratora 1939-1945" wydała w ubiegłym roku krakowska Fundacja Dokumentacji Czynu Niepodległościowego.