Życie
z dnia 2001-01-11
Literaci
feudalni
Rozmowa z Zygmuntem Kubiakiem - znawcą kultury antycznej, tłumaczem
i eseistą
Co ważnego wydarzyło się pomiędzy końcem XIX i końcem XX wieku w
polskiej literaturze? W jakim stanie zastał ją mijający wiek, a w jakim
stanie ją pozostawia, a razem z nią całą polską kulturę?
Najbardziej z naszej XX-wiecznej literatury cenię Młodą Polskę i
wszystko, co z niej wynika: Wyspiańskiego, Żeromskiego, także wielkiego
poetę polskiego mieszczaństwa Leopolda Staffa. Jestem też przywiązany do
Kasprowicza, chociaż jego poezja najgorzej znosi upływ czasu. Ale lubię
także literaturę dwudziestolecia. "Generał Barcz" Juliusza
Kadena-Bandrowskiego to próba polskiej powieści politycznej, nawet jeśli
wziąć poprawkę na histerię stylistyczną, jaka od czasu do czasu ogarnia
tego autora. Bardzo dobrą powieścią dwudziestolecia jest "Sól Ziemi"
Józefa Wittlina. Moim ulubionym poetą okupacyjnym jest Baczyński. Ta
cała godna lektury polska tradycja literacka ma swoje przedłużenie
emigracyjne. Bobkowski, Wierzyński, Stempowski - to są pisarze, których
bardzo cenię. Także "Dziennik" Gombrowicza. Ja nie jestem wielbicielem
Gombrowicza, pozwalam sobie nie rozumieć, dlaczego tak wysoko ceni się
"Ferdydurke", ale spore fragmenty "Dziennika" czytam z naprawdę wielkim
zainteresowaniem. A to także powstało na emigracji.
A co dzieje się
później. Zostało nam jeszcze całe pół wieku, jeśli nie liczyć literatury
emigracyjnej, o której Pan mówił.
Zupełnie otwarcie mówiąc, ja nie
znam współczesnej literatury polskiej - szczególnie tej powstającej w
kraju - ja jej nie czytuję. Poza pojedynczymi autorami. Jeśli chodzi o
epokę po II wojnie światowej, to uciekam w literaturę angielską, francuską
i nowogrecką, które mogę czytać w oryginale. I one mi zastępują
nieistniejącą współczesną literaturę krajową. Nie interesuję się ani
literaturą Polski Ludowej, ani jej dzisiejszą kontynuacją. Nie chcę
wymieniać nazwisk autorów, zwłaszcza ludzi już nieżyjących. Ale musi mnie
pan zrozumieć. Jest np. pisarz, który stał się sztandarowym liberałem, a
ja pamiętam jego zdanie z czasów stalinowskich, a chyba nawet z początku
epoki gomułkowskiej, że tępienie przesądów religijnych jest takim samym
obowiązkiem higienicznym jak tępienie wszy i pluskiew. A ponieważ
pamiętam to zdanie, wobec tego dzisiejsze eseje tego autora na tematy
religijne, bardzo szeroko traktowane, są dla mnie po prostu niedostępne.
Ja pamiętam książki, które były pisane w pierwszych latach po wojnie przez
pisarzy o wielkich nazwiskach, a które, przy pozorach krytycyzmu i prawdy,
zawierały wyjątkowo bolesne kłamstwa na każdy temat; kłamstwa o
międzywojniu, o wojnie, o sytuacji współczesnej. Książki niby historyczne,
niby realistyczne. Mimo tego, że ich autorzy stali się później czołowymi
twórcami nurtu liberalnego, ja nie mogę ich czytać. Zatem brak
zainteresowania, poza zupełnymi wyjątkami. To są zwykle pisarze innych
czasów, którzy potrafili w nowej sytuacji zachować twarz. To jest przede
wszystkim Parandowski. Jego teksty, które lokują się na pograniczu eseju i
prozy fabularnej. To jest rzecz w polskiej literaturze bardzo rzadka.
Jedna z moich ulubionych książek to "Godzina śródziemnomorska". Wymienię
także piękne książki Hanny Malewskiej. Do innych nielicznych dzieł tego
okresu, które mogę czytać, zaliczam też dojrzałe eseje Pawła Hertza i jego
wiersze, które bardzo lubię.
Czy w Pańskiej niechęci do polskiej
literatury współczesnej chodzi tylko o, wielokrotnie już opisywaną,
"zdradę klerków"? Przecież ważne dzieła literackie mogą powstawać także w
sytuacji zależności od, nie zawsze sympatycznego, mecenasa, albo w
sytuacji uwiedzenia autora przez wielkie idee danej epoki.
Podstawowa przyczyna jest taka: literatura powstająca w PRL-u jest literaturą do
głębi nieautentyczną. Ona wyrasta nie z medytacji i decyzji
intelektualnych, ale wyłącznie z determinizmu socjologicznego. Na Polsce,
tak jak na wszystkich krajach Europy Wschodniej, ciąży nieszczęście pewnej
struktury społecznej. To jest zresztą powód, dla którego komunizm w tych
krajach zdołał się przez te pięćdziesiąt lat bardzo głęboko zakorzenić.
Otóż ciąży nad Polską podział na szlachtę i chłopów. W średniowieczu ten
podział cechował wiele krajów europejskich, jednak we Francji czy Anglii
silne gminy miejskie powstały już w średniowieczu, a jak czytamy
XIX-wiecznego Dickensa, to on się już całkiem obraca w świecie
drobnomieszczan i mieszczan. Natomiast u nas podział na szlachtę i
chłopów utrwalił się i wzmocnił, wniknął głęboko w XIX wiek, a w sensie
psychicznym i strukturalnym przetrwał o wiele dłużej. Do dziś Polska
dzieli się wyłącznie na "szlachtę" i "chłopów". Ja tu używam słowa
"szlachta" w cudzysłowie, bo nie chcę poniewierać tej lepszej tradycji
szlachty polskiej. Wiemy przecież o dobrych dziedziczkach, które
organizowały opiekę dla dzieci chłopskich, wiemy o bohaterskich
powstańcach. Ale odziedziczona feudalna struktura społeczna okazała się
dla Polski zabójcza. Komunizm był próbą utrwalenia jej na zawsze.
Oczywiście połączoną z całkowitą wymianą składu społecznego owej
"szlachty". Kształtowana była nowa warstwa feudalna i polscy literaci
chcieli do niej koniecznie należeć. I to jest przyczyna powstania całej
literatury Polski Ludowej. Jedyna przyczyna jej kształtu, treści tej
literatury. Poza oczywiście outsiderami, którzy zdarzają się w każdej
formacji społecznej i kulturowej. To jest także przyczyna mojego
całkowitego braku zainteresowania dla tej literatury. Zarówno
komuniści, jak też ludzie ze środowisk intelektualnych PRL-u bardzo szybko
uświadomili sobie tę feudalną rzeczywistość. Bardzo szybko uświadomiono
sobie, że socjalizm jest uciskaniem społeczeństwa przy użyciu elit
inteligenckich, które dadzą się do tego zatrudnić. Inteligenci PRL-owscy
zrozumieli, że za cenę brania po mordzie od nowej elity feudalnej, to
znaczy od ścisłej elity władzy, mają prawo do bicia po pysku wszystkich,
którzy są niżej. Pod pozorem krytyki, wychowania, zapewniania porządku
można było znęcać się nad tymi, którzy byli pozbawieni swoich praw. Ja nie
wiem, czy pisarze w PRL-u mieli talent czy nie, ale sami sprowadzili swoje
książki do poziomu zjawiska socjologicznego. Nie interesuje mnie literatura, która nie jest ani intelektualna, ani
artystyczna, ale pełni jedną wyrazistą funkcję socjalną - służy zbliżeniu
się autora do nowej warstwy feudalnej. Juliusz Mieroszewski zauważył
kiedyś w "Kulturze", że z całą pewnością można by napisać wyłącznie
socjologiczną historię literatury. Paradoksalnie w tej sytuacji nie byli
polscy pisarze XIX wieku. Krasiński czy Słowacki nie musieli starać się o
przynależność do elity, bo należeli do niej z urodzenia. Mickiewicz
potrafił wywalczyć sobie miejsce w elicie. Prus był już autentycznym
pisarzem mieszczańskim. Natomiast literaci PRL-owscy stali się częścią
feudalnej elity z nadania, i to z nadania bardzo okrutnych ludzi,
wypromowani przez bardzo okrutny system. Oni musieli milczeć o bardzo
wielu rzeczach, bo to było warunkiem społecznego awansu. Ale już u schyłku
lat 60. zaczęło być wiadome, że komunizm w swojej formie wyjściowej
przestanie istnieć. Zarówno wielu polityków komunistycznych, jak też
bliscy im pisarze czy intelektualiści wiedzieli, że kryzys komunizmu jest
nieuchronny, że to się nie rozwija. Rozwijał się tylko kapitalizm. Ludzie
należący do elity to wszystko coraz wyraźniej widzieli. Moim zdaniem także
ten powszechny zwrot dysydencki u schyłku PRL-u miał źródła socjologiczne.
Oczywiście zawsze są szlachetne wyjątki od społecznych determinizmów, ale
w moim przekonaniu, w swojej masie cały ten zwrot był nieautentyczny.
Wybory etyczne i estetyczne w literaturze i szerzej, w całej kulturze,
jeśli okazuje się po latach, że sprowadzały się do prostych determinizmów
socjologicznych, naprawdę przestają być interesujące. Mnie od tej
feudalnej kultury oddzielają także doświadczenia osobiste. Otóż ja byłem w
pewnym okresie mojego życia zastępczym chłopem. Ja na przykład nigdy nie
zaakceptowałem PAX-u w okresie, kiedy PAX był wykorzystywany do niszczenia
Prymasa, do walki z "Tygodnikiem Powszechnym". A to już kwalifikowało do
"schłopienia". Przez całe lata oni mieli do mnie dostęp, mogli przychodzić
do mojego mieszkania. To się wiązało z moją trudną sytuacją rodzinną, bo
mój brat wybrał karierę w świecie komunistycznym. To były ciągłe
upokorzenia, ale to, że byłem znieważany "prywatnie", osłaniało mnie przed
szykanami oficjalnymi. Około roku 1963 nie wytrzymałem tych zniewag na
stopie prywatnej, tego, że moje mieszkanie było otwarte dla najgorszych
meneli partyjnych. Nie mogłem tak dłużej żyć. Miałem małe dzieci, które to
wszystko oglądały, miałem żonę. A ci moi partyjni znajomi zachowywali się
jak dzicy z anegdoty, po prostu nieprawdopodobnie. A były to osoby o
znanych nazwiskach. Niektórzy z nich stali się później dysydentami i
dzisiaj są wielkimi, wzorcowymi liberałami. Urządziłem awanturę, która
uniemożliwiła im wstęp do mojego domu. I bardzo niedługo czekałem, aż
zajęło się mną SB i to w sposób bolesny, docierając do mnie i do mojej
rodziny. To byli eksperci. Potrafili działać nie tylko przez ludzi
świeckich, ale nawet przez ludzi Kościoła, którzy byli przez nich
wcześniej zwerbowani, także przez księży, często przez księży słynnych z
tego, że nawracali laickich literatów. Do dzisiaj za główne
osiągnięcie mojego życia uważam fakt, że uniezależniłem się od środowiska
literackiego. Bo wiele obyczajów z tamtego okresu jest dzisiaj
kontynuowanych. Jeśli otrzymuję od pewnej dystyngowanej osoby redagującej
bardzo elitarne czasopismo, należące do silnej grupy politycznej, list -
wydał pan wspaniałą książkę, głęboko mnie wzrusza, proszę napisać, kto
według pana życzenia powinien ją zrecenzować - to ja na taki list nie
odpowiadam. To jest dla mnie ubeckie. Wychowanie polskich literatów w
PRL-u polegało na tym, że jak będziesz zachowywał się właściwie,
dostaniesz dobrego papierosa, a jeśli nie, to...
Tutaj powraca to w
wersji: dostaniesz dobrego recenzenta, a jeśli nie, to milczenie albo
gorzej.
Otóż moje szczęście polega na tym, że oni nie mogą dzisiaj
w ogóle wchodzić do mojego mieszkania. Nie muszę się nimi przejmować, nie
muszę się nimi interesować. Niektórych renomowanych pism mogę po prostu
nie czytać. Moim marzeniem najgłębszym jest nie mieć kontaktu z polskim
środowiskiem literackim, a także z powstającą współcześnie polską
literaturą. Ja wiem, że mogę krzywdzić ludzi, którzy wtedy byli młodzi,
albo się później narodzili i teraz piszą dobre książki. Ja ich bardzo
przepraszam, ale niech zrozumieją mój uraz. W interesie szczelnego
oddzielenia się od PRL-owskiego świata, którego przedłużeniem była literatura, ja w ogóle nie czytałem tzw.
literatury współczesnej w Polsce Ludowej i tej lektury ponownie nie
podjąłem także po roku 1989. Nie będę współzawodniczył z socjologami
literatury, ale nie mam wątpliwości, że także współczesna literatura polska ma swoją genezę w PRL-u. Wtedy
została przecież stworzona obecna struktura społeczna. Nowe elity to
ludzie z niższych warstw społecznych, którzy zostali nominowani przez
komunistów na nową szlachtę. Ich wyróżnia już wyłącznie pozycja i to, komu
ją zawdzięczają, a nie - jak przy normalnym awansie społecznym - tradycja,
własne osiągnięcia, praca.
A kto jest dzisiaj ową elitą feudalną?
Kto ma po roku 1989 władzę "uszlachcania" swoich zwolenników lub
"schłopiania" - pozbawiania praw lub dobrego imienia - swoich
przeciwników?
To jest po pierwsze cała warstwa polityczna.
Myślałem, że z tego wyłamie się elita bezpośrednio związana z dziedzictwem
tego wielkiego ruchu, który obalił komunizm. Zawiodłem się. Wyjątki były
usuwane na margines. Władzę "uszlachcania" lub "schłopiania" mają także
ludzie, którzy rządzą mediami: telewizją, radiem, najważniejszymi tytułami
prasowymi. To jest nowa elita feudalna. Zwykle będąca kontynuacją elit
wywodzących się z różnych epok PRL-u. To dotyczy także literatury. W tym
sensie widzę raczej kontynuację modelu literatury Polski Ludowej, a ja tej
literatury nie czytam. Każdy chce dostać się do szlachty w
społeczeństwie silnie rozwarstwionym. A Polskie społeczeństwo jest tak
samo feudalnie rozwarstwione jak w PRL-u i oczywiście tak jak wcześniej.
Społeczeństwo jest postkomunistyczne, czyli neofeudalne. Zamiast hrabiny
Potockiej jest jakaś pani czy pan ze związku literatów albo z rodziny
wywodzącej się z komunistycznej arystokracji. Tyle że hrabina Potocka
miała przynajmniej starą tradycję, portrety przodków, ich biografie i
wynikające stąd zobowiązania. Choćby nawet sama była głupia, to naciskała
na nią wielka tradycja. A taka pani z nowej elity feudalnej nie ma za sobą
nic. Dom na przedmieściu, z którego kiedyś wyszła, przodków, których się
wstydzi. Wszystko zawdzięcza Polsce Ludowej, przynależności do pewnej
elity komunistycznej, nawet jeśli przeszła przez fazę dysydencką. Będzie
wierna środowisku, bo tylko to środowisko ją nobilituje.
Przy
założeniu, że zachowana została odziedziczona po PRL-u struktura
społeczna, podstawową rolę zaczyna odgrywać kooptacja. W pokoleniach
wchodzących do życia literackiego i intelektualnego jest dokonywana ostra
selekcja. Natomiast osoby o wielkich nazwiskach i dorobku, które nie były
pokorne, są reinterpretowane, tak jak Herling czy Herbert. Herberta nie
sposób zniszczyć, więc się go dosyć agresywnie reinterpretuje. Robi się z
niego klasycystę, a wszystko, co nie pasuje, wycina się dosyć brutalnie.
To jest wyraźne. We wspomnianym już przeze mnie liście od osoby
redagującej renomowany periodyk było nie tylko głębokie wzruszenie moją
ostatnią książką i prośba, żebym sobie wybrał recenzenta, ale także
przemiła prośba, żebym napisał kilka zdań o nowej książce Herberta. W
sensie - kilka ciepłych słów o okolicznościach, w jakich ta książka się
ukazała. Człowiek z zewnątrz zawsze bardziej to wszystko uwiarygodnia.
Byleby się akceptowało nową feudalną elitę, to można być albo
najbardziej salonowym parnasistą, albo najbardziej brutalnym awangardystą.
Proszę pana, więcej. Można nawet być symbolicznym antykomunistą
albo symbolicznym komunistą. Można widzieć w Marksie dobre rzeczy albo
widzieć w nim demona. Może pan mówić, że komunizm był zły. To nikogo nie
będzie interesowało. Każdy komunista, a nawet każdy stalinowiec powie, że
on przecież nigdy nie był komunistą, a cały aparat dysponujący narzędziami
do uszlachcania zagwarantuje, że realne biografie zostaną zapomniane. Ale
jeśli pan zaatakuje konkretną osobę należącą do elity, coś źle o niej
napisze albo coś z jej biografii zapamięta, to będzie pan niszczony, bez
względu na to, czy jest pan antykomunistą czy marksistą, zwolennikiem
klasycznej poetyki czy awangardystą.
Proszę na koniec powiedzieć,
co by Pan radził pisarzom zaczynającym dzisiaj publikować, nie mającym
jeszcze "dużych nazwisk" i w oczywisty sposób bojącym się o przyjęcie
swoich książek przez środowisko, przez krytykę?
Ja bym im doradził
- za żadną cenę nie utrzymywać stosunków ze środowiskiem literackim, nie
zdawać się na oceny ferowane przez jego instytucje, odwrócić się od tego.
Jeżeli mogą, to powinni jakąś część swojego życia spędzić za granicą.
Warto oglądać cywilizację odrobinę normalniejszą, mającą też swoje
problemy, ale nie będącą prostą kontynuacją systemu feudalnego, którego
elita jest zdolna niszczyć i tworzyć ludzi. Ale przede wszystkim, ja bym
im radził uczyć się, czytać, a w końcu samemu pisać ważne książki. Tyle
wielkich dzieł powstało w okolicznościach, kiedy nic nie wskazywało, że
ich autor przeżyje, że teksty zostaną kiedykolwiek opublikowane, nie
mówiąc już o dobrych recenzjach. Ja widziałem takie czasy. Ja w takich
czasach żyłem. Przez całe lata bałem się o swoją rodzinę, zastanawiałem
się, co zrobić, żeby moi bliscy nie musieli być znieważani. Więc, pan
wybaczy, ale nie będę się użalał nad tymi trzydziestolatkami i nad ich
odwiecznymi lękami oportunistów. Osobiście mam tylko jedną formułę:
trzeba zaufać Panu Bogu i czekać pomocy od Niego.
Rozmawiał Cezary
Michalski |