DZIENNIK - 19 grudnia 2008

 

Artur Ciechanowicz, Michał Potocki

Madoff - człowiek, który dawał prestiż

Nagły koniec króla bogaczy

 

 

Żeby zostać członkiem ekskluzywnego Palm Beach Country Club, nie wystarczy bogactwo. Należy być człowiekiem charakteru i co roku przeznaczać krocie na cele charytatywne. Bernard Madoff był właśnie takim człowiekiem. Zdał egzamin przynależności do society, by później ją oskubać.

 

"Masz konto u Madoffa? O cholera!" - jeszcze do niedawna mieszkańcy Palm Beach właśnie w ten sposób reagowali na samo nazwisko guru amerykańskich inwestorów. Dziś jest im wstyd. "To tak jakby mi wbił nóż w serce" - mówi 95-letni miliarder Carl Shapiro, kiedy dowiedział się o przekrętach człowieka, którego długo traktował jak syna.

Po raz pierwszy Shapiro i Madoff spotkali się 48 lat temu. "Miał wtedy 22 lata i był sympatycznym, bystrym młodziakiem" - wspomina magnat, który zbił majątek na handlu tekstyliami. "Polecił mi go znajomy, mówiąc, że Bernie potrzebuje roboty" - opowiada. Shapiro zajmował się wtedy w miarę bezpiecznymi spekulacjami na giełdach, wykorzystując różnicę cen towarów na światowych rynkach. Sztuka polegała na wychwyceniu, że złoto w Hiszpanii jest tańsze niż w USA, potem zakupieniu go nad Ebro i sprzedaniu w Nowym Jorku. "Takie operacje trwały wówczas około trzech tygodni. Madoff podczas pierwszego spotkania obiecał mi, że zrealizuje je w trzy dni. Dałem mu na próbę 100 tys. dolarów. Dotrzymał słowa" - uśmiecha się Shapiro. Właśnie tak zaczęła się kariera Berniego - przeciętnego chłopaka z nowojorskiego Queens.

American dream w stylu Madoffa

Bernard Lawrence Madoff urodził się 29 kwietnia 1938 r. w dzielnicy zamieszkanej w większości przez Murzynów, Latynosów i imigrantów z Azji. Jego rodzice byli potomkami rosyjskich Żydów. Pod koniec lat 50., tuż przed spotkaniem z Shapiro, Bernard był ratownikiem na basenie, po godzinach dorabiał jako instalator systemów nawadniających trawniki przy domach na przedmieściach. Los magika od systemów nawadniających nie był mu jednak pisany. Madoff mierzył znacznie wyżej.

Właśnie dlatego za odłożone 5 tys. dolarów założył biuro maklerskie. W jego firmie na pierwszym miejscu zawsze była rodzina - jak w azjatyckich czebolach. Tylko w ten sposób Bernie mógł mieć pewność, że nikt go nie oszuka. Dzięki jego zmysłowi zarządzania firma szybko zaczęła zarabiać. Madoff jako jeden z pierwszych maklerów skomputeryzował swój biznes, co sprawiło, że był o wiele bardziej konkurencyjny niż jego ówcześni rywale. Po kilku latach i zarobieniu grubych milionów dolarów w końcu mógł przejść do drugiej fazy swojego biznesplanu - nawiązania kontaktów z najbardziej zamożnymi Amerykanami. Zaprzyjaźnił się między innymi z senatorem Frankiem Lautenbergiem, współwłaścicielem drużyny bejsbolowej NY Mets - Saulem Katzem, z producentem takich hitów jak "Shrek" czy "Król Lew" - Jeffem Katzenbergiem. Po latach zaczął wykorzystywać te kontakty do budowania swojej piramidy finansowej.

Koniec byłego prezesa nowojorskiej giełdy nadszedł niespodziewanie. Odpoczywający na werandzie swojego domu Carl Shapiro w czwartek 11 grudnia odebrał telefon od zięcia - Boba Jaffe. "Włącz CNN" - mówił Jaffe. W telewizji pokazywali - zwykle unikającego mediów - Madoffa. Faceta, który siedział obok Shapiro podczas jego słynnych w socjecie przyjęć urodzinowych i bawił się z jego prawnukami. Kamera bezlitośnie uwieczniła, jak agenci federalni wyprowadzali go skutego kajdankami. "Większość ludzi z Palm Beach, których okłamał, traktowała go jak członka rodziny" - mówi DZIENNIKOWI Megan Winslow, dziennikarka z lokalnej gazety "Palm Beach Daily News". "Był ich przyjacielem od wielu lat, od wielu lat ich oszukiwał. Podczas aresztowania nikt nie chciał o nim pamiętać" - dodaje.

Zrozumieć Palm Beach

By zrozumieć oszustwo, którego dokonał Madoff, należy zrozumieć Palm Beach - ulubione miejsce Madoffa tylko dla najbogatszych. "10 tys. osób, które tu mieszka, to emeryci" - mówi Winslow. "Najbogatsi emeryci Ameryki, czyli świata" - konkluduje. Dobry stary Bernie, jak nazywali Madoffa, dorabiał im do emerytury. I to niemało.

Członkostwo w Palm Beach Country Club, gdzie Madoff poznał większość swoich klientów, kosztuje 300 tys. dolarów. Dla stałych mieszkańców to tyle, co nic. Jak mówi Laurence Leamer, amerykański dziennikarz i pisarz, kilkusetmetrowy dom z widokiem na morze i bentley są tu standardem. Obrzydliwie bogaci emeryci mają specyficzne upodobania. Wielu z nich prześciga się w "posiadaniu" jak najmłodszych żon i jak najskuteczniejszych funduszy inwestycyjnych. Ci z największą liczbą zer na koncie powierzali swoje oszczędności właśnie Madoffowi. Sam Madoff zresztą nie przyjmował byle kogo. "Wpisowe" w jego funduszu wynosiło... 10 mln dolarów.

"Wielokrotnie odmawiał, co sprawiało, że ludzie po prostu błagali go, żeby raczył przyjąć ich fortuny" - opowiada w wywiadzie dla agencji AP Richard Rempell, honorowy księgowy Palm Beach Country Club. "A kiedy już raczył wziąć czyjąś fortunę, to stawiał jeden warunek: żadnych pytań, w jaki sposób osiąga zyski. W przeciwnym razie po prostu zwracał pieniądze" - dodaje.

Najważniejszy jest dobry bajer

Atmosfera pseudotajemnicy i ekonomicznej ezoteryki sprawiła, że doświadczeni biznesmeni z doktoratami czy dziennikarze, którzy kończyli najlepsze uniwersytety w USA, dali się nabrać. "Sukces każdego oszustwa zależy od tego, czy uda się je zamaskować" - mówi DZIENNIKOWI Susan Rutherford z londyńskiego biura maklerskiego Seymour Pierce. "Madoff po pierwsze przez wiele lat dobrze zarabiał dla swoich klientów, a po drugie potrafił ich przekonać, że jest stuprocentowym profesjonalistą. Poza tym nie mieściło im się w głowie, że taka rzecz może się wydarzyć w Ameryce" - dodaje.

Nimb tajemnicy został rozwiany, kiedy synowie Madoffa, którzy pracowali w jego firmie, zauważyli, że nie są w stanie wypłacić klientom 7 mld dolarów. Poprosili ojca o wyjaśnienie. Ten po krótkiej rozmowie przyznał, że cały interes to po prostu skomplikowana piramida finansowa. Kilka godzin później dwaj agenci FBI zakuwali Madoffa w kajdanki.

Tego dnia, kiedy synowie Madoffa złożyli w FBI doniesienie o przekrętach ojca, w Country Club przy Ocean Boulevard odbywała się wielka impreza charytatywna na rzecz żydowskich szkół. Klimat był fatalny. "Czułem się jak na Titanicu" - opowiadał potem jeden z uczestników imprezy. "Statek tonął, ludzie płakali, mówili tylko o jednym: straciłem tyle, ukradł mi tyle. I wszyscy co do jednego byli pijani w sztok" - wspomina. Ciekawe jest również inne zjawisko. Następnego dnia po aresztowaniu Madoffa pustawe zazwyczaj synagogi w Palm Beach były pełne rozmodlonych bogaczy. Bo Bernie nie tylko okradł swoich przyjaciół. Pozbawił ich poczucia bezpieczeństwa w ich własnej enklawie, którą wznieśli ponad pół wieku temu. Jeszcze niedawno ewentualna nieuczciwość Madoffa była obiektem żartów. "Prędzej Bóg nas oszuka" - żartowano w Palm Beach. Dziś nikt już sobie nie pozwala na taką retorykę.

Madoff jak albański prezydent

Bernard Madoff, wyłudzając z kieszeni swych kolegów rekordową sumę 50 miliardów dolarów, nie posługiwał się metodą godną finansowego geniusza. Żerował raczej na próżności i żądzy szybkiego zysku. Wcześniej podobnym schematem grał... albański prezydent Sali Berisza, który piramidami w połowie lat 90. wywołał małą wojnę domową na Bałkanach. W piramidach kochali się również Rosjanie. Oni też mieli swojego Madoffa: Siergieja Mawrodiego - właściciela i twórcę firmy MMM. On również potrafił działać na wyobraźnię. Początkowo nawet się udawało: 1000 proc. czystego zysku przyciągnęło w mgnieniu oka 2 mln inwestorów. MMM obracało miliardami rubli. Choć nienotowane na giełdzie, stało się głośne w całym kraju dzięki swoim kampaniom społecznym. Np. takim jak wykupienie przez Mawrodiego na jeden dzień dla wszystkich moskwian przejazdów metrem. Sielanka skończyła się, gdy w 1994 r. prezydent Borys Jelcyn z dnia na dzień zakazał funkcjonowania piramid finansowych. MMM zamknięto za niepłacenie podatków. Co ciekawe, dla milionów Rosjan, którym Mawrodi był winny nawet 1,5 mld dolarów, stał się bohaterem. Wojownikiem walczącym ze złą władzą. Madoff nie może na to liczyć.

Prekursor z Włoch

Po raz pierwszy w 1919 r. magiczny sposób pomnażania pieniędzy - dziś nazywany piramidą - opatentował mistrz stwarzania pozorów z Nowego Jorku - Carlo Ponzi (znany również jako Charles). Gdy włoski imigrant Ponzi w wieku 21 lat wylądował w Stanach Zjednoczonych z 2 dolarami i 50 centami w kieszeni nie przypuszczał, że stanie się żywą legendą, a niecałe sto lat później znajdzie naśladowców. Podobnie jak Madoff - Charles przez wiele lat imał się różnych, nie do końca ambitnych interesów. Ostatecznie wpadł na pomysł biznesu życia. Chodziło o tzw. IRC, czyli "kupon międzynarodowej odpowiedzi". System polegał na tym, że nadawca listu mógł wysłać go za granicę ze specjalnym opłaconym kuponem, który w kraju adresata mógł posłużyć do zapłaty za usługę pocztową. W czasach drastycznego spadku wartości pieniądza w Europie IRC tanio kupiony we Włoszech mógł zostać z pokaźnym zyskiem odsprzedany w Ameryce. Ponziemu udało się przyciągnąć inwestorów - na początku w większości robotników - obietnicami 50 proc. zysku w ciągu 45 dni. Cwaniak z Nowego Jorku już w pierwszym miesiącu zarobił na czysto 50 tys. dolarów. W 1920 r. był milionerem.

Wieść o bajecznych zyskach obiegła lotem błyskawicy całe Stany. Ludzie zastawiali mieszkania i oddawali swoje życiowe oszczędności, aby zarobić według schematu Ponziego. Wszystko było OK, dopóki inwestorzy nie domagali się wypłaty zysków, a reinwestowali je u Ponziego. Dokładnie tak jak u Madoffa.

Bajka skończyła się, gdy sprawą zainteresowała się prasa. Jak ujawnili wścibscy reporterzy "Boston Post" analizujący operacje Charlesa, w obiegu powinno być 160 mln kuponów. Faktycznie ich ilość nie przekraczała jednak 30 tys. Obliczenia wywołały panikę. Pod siedzibą firmy Ponziego zaczęły ustawiać się kolejki. W ciągu kilku dni system runął niczym domek z kart, a właściciela interesu zamknęli agenci federalni. Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że wśród nabranych byli nawet stróże prawa. Niemal cała ekipa głównego posterunku policji w Bostonie uwierzyła w szybki zysk i powierzyła swoje pieniądze Charlesowi.

Po aresztowaniu i 14 latach spędzonych w amerykańskim więzieniu Ponzi wyszedł w końcu na wolność. Nigdy nie udało mu się stanąć na nogi i rozkręcić nawet skromnego interesu. Zmarł w 1948 r. w należącym do organizacji dobroczynnej szpitalu w brazylijskim Rio de Janeiro. Do końca próbował przekonać świat, że nic złego nie zrobił. - Dałem tym ludziom show, jakiego nie zaznali od przybycia ojców pielgrzymów pod koniec XVI wieku! - mówił amerykańskiej prasie w jednym ze swoich ostatnich wywiadów. Madoff odwrotnie. Nie udaje wyniosłego. Nie tłumaczy swojej biznesowej kreatywności potrzebą urządzenia show. Kaja się.

Siła wyższa

Bernie przez lata nie żerował tylko i wyłącznie na naiwności nie mających pojęcia o wolnorynkowej gospodarce ludzi. Nie obiecywał 1000 proc. jak Rosjanin, wystarczało, że obiecał 12 procent. Jego klientami były tuzy amerykańskiego establishmentu: Steven Spielberg, Elie Wiesel, czołowe gwiazdy spośród inwestorów z londyńskiego City. Bo Madoff oprócz wysokich zysków dawał ludziom jeszcze jedno - prestiż. Inwestycja w jego papiery należała do dobrego tonu. Paradoks polega na tym, że gdyby nie kryzys finansowy, Madoff mógłby nadal oszukiwać. Stałe obracanie tymi samymi pieniędzmi dzięki świeżym zastrzykom gotówki walących drzwiami i oknami chętnych zapewniłoby mu jeszcze lata działalności. Gdy przyszedł kryzys, inwestorzy upomnieli się o swoje pieniądze. Właśnie wtedy mechanizm runął. Sen o milionowych zyskach skończył się. A nazwisko Madoff na Wall Street stało się synonimem oszustwa.