Gazeta Wyborcza - 02-11-2003

 

 

Nie polskie, nie srolskie, tylko człowiecze.

Rozmowa z Krzysztofem Majchrzakiem

Katarzyna Bielas 




Artysta bez miłości nie ma prawa przemawiać do ludności miejscowej ani zagranicznej. Bo wtedy wszystko, co robi, jest toksyczne i szkodliwe


 

 

 

Zdobył Pan główną nagrodę aktorską na festiwalu w Gdyni za rolę Fryderyka w "Pornografii" w reżyserii Jana Jakuba Kolskiego. Spotykamy się z radosnej okazji, dlaczego jest Pan taki zdenerwowany?

Chce pani wiedzieć dlaczego? Bo rozcięto serce mnie i Janowi.

Co się stało? Kto rozciął?

Krzysztof Kłopotowski, tym, co napisał w październikowym "Filmie". Zdenerwował mnie nawet nie infantylnym odczytaniem Gombrowicza, nawet nie radami, że trzeba było adaptację "Pornografii" poprowadzić w stronę ekspansji homoseksualizmu czy homoseksualizmu samego Gombrowicza. O to nie mam żalu, bo każdemu wolno radzić, nawet głupio. Natomiast serce nam rozkroił posądzeniem, że powołując do życia wątek Holocaustu, czy też raczej rozszerzając go w stosunku do zamierzeń Gombrowicza, usiłowaliśmy kokietować lobby żydowskie w kinie światowym. Nie do wybaczenia jest też jego satysfakcja, że mimo owego kokietowania nie otrzymaliśmy w Wenecji nagrody.

Jego porada, że lepiej było kokietować lobby gejowskie, równie możne w filmie, zatrąca agresywną zaczepką i podłością. Trudno będzie to wybaczyć.

Tak naprawdę byliśmy o milimetr od nagrody. Ale, jak już wiadomo, Kłopotowski nie kibicował nam w tej ciężkiej próbie. Gdybyśmy wygrali, pewnie by nas namaścił. Uważam, że powinien nas przeprosić.

Ilość dopisanego do Gombrowicza materiału, wątków wojennych, żydowskich, holocaustowych, zaskoczyła wszystkich.

Kłopotowski pisze, że wątek żydowski jest w książce ledwie zaznaczony. Przepraszam, ale jeżeli jest tam zdanie typu: "W zasadzie nic się nie zmieniło, jedynie w miasteczku dało się odczuć dojmujący brak Żydów", to mądrej głowie dość dwie słowie. To jest chyba powiedziane sugestywnie.

Kolski na konferencji prasowej w Gdyni powiedział, że można Pana traktować jako współscenarzystę filmu.

Byłem scenarzystą mimo woli. Co tu dużo gadać, zgłosiłem swój dyskomfort polegający na tym, że jeżeli będzie się traktować genialną prozę Gombrowicza na kolanach, to nie mam tam nic do zagrania, a wtedy granie Fryderyka nie bardzo mnie interesuje.

To była praca poszukiwacza. "Pornografię" poznałem na wylot. Każda kartka, przetarta od notatek, latała osobno, nie szło już tego zlepić.

Czego tej postaci brakowało?

Tożsamości i skazy. Fryderyk u Gombrowicza był facetem bez ciążenia, bez przeszłości. Ta postać to pisarska gra intelektualna, którą puryści literatury - ja zresztą też - podziwiają. Ale ona żyje tylko na papierze.

Żeby mieć szansę na poruszenie tym widza, trzeba było coś dodać do jego życiorysu, a nie było to łatwe. W końcu kilku nie najgłupszych chłopców na rynku filmowym wyłamało sobie zęby na Gombrowiczu. Pamiętając o tej lekcji, staraliśmy się podejść do tej jego prozy jak do przeciwnika. Chodziło przecież o żywioł filmu! Poszukiwania doprowadziły nas w końcu, po pierwsze, do tego, że to wcale nie ma być Gombrowicz. Po drugie, że to wcale nie ma być o Polsce. Chcieliśmy stworzyć portret człowieka współczesnego w naszym własnym wydaniu, facetów koło pięćdziesiątki. Nie interesował nas ani Gombrowicz, ani Polska, ani "Gombrowicz a sprawa polska".

Czy się udało? Tego nie wiem. W każdym razie takie były twórcze zamierzenia.

Skoro posługujecie się nazwiskiem Gombrowicza, to pytanie, na ile film jest bliski jego książce, jest chyba uzasadnione. I nie ma się o co obrażać.

Ja takiego pytania nie potępiam. Ja tylko przyznaję się bez bicia, że myśmy mieli gdzieś, czy nasz film jest gombrowiczowski, czy nie. I że trzeba się do tego jakoś odnieść, wziąć to wreszcie pod uwagę! Tak jak wzięła to pod uwagę Anita Piotrowska z „Tygodnika Powszechnego”, pisząc: „Można dziś spekulować, czy byłby to film lepszy, bardziej czy mniej gombrowiczowski. Zostawmy jednak filologiczny puryzm. Kolski odbił się od twórcy »Ferdydurke«, tworząc całkowicie swoją wersję »Pornografii«, na tyle przekonującą w tym kształcie, że można darować sobie komparatystyczne studia”.

Zresztą Rita Gombrowicz, zapytana przeze mnie i przez Jana o adaptację, powiedziała coś w stylu: „Swoboda, z jaką potraktowaliście »Pornografię«, spodobałaby się Witoldowi”.

Ja również odradzałbym nadgorliwcom podejmowanie tego bezpłodnego wysiłku.

Słyszałam, jak mówił Pan, że uwielbia Gombrowicza. Za co przede wszystkim?

Bo ośmielił się być człowiekiem, nie tylko Polakiem. Nie wahał się zwalczać rejtanizmu i paradygmatu romantyzmu. Dlatego go kocham. Nienawidzę romantyzmu, jego patriotycznego rysu, co absolutnie nie znaczy, że zamierzam szydzić z ofiar, powstań, bo nie jestem przecież bezdusznym idiotą.

Nie jestem też jakimś szczególnie przenikliwym myślicielem. Jestem prostym chłopakiem, który chce opowiadać pieśń o ludzkim losie, ale nie o nieustannej przemianie cara w żmiję czy Polsce - Chrystusie narodów. To mi przeszkadza i koniec. Przeszkadza żyć, myśleć i tworzyć. Dlatego właśnie za najważniejsze, najpiękniejsze filmy Wajdy uważam np. "Panny z Wilka" i "Brzezinę". Przed nimi klękam. Ale nie przed żadnymi "ludźmi z marmuru" czy, nie daj Boże, "z żelaza". Błagam, tylko nie to!

Kiedy prof. Maria Janion ogłosiła esej "Zmierzch paradygmatu", poczułem, że nie jestem sam, że nie jestem renegatem.

No i znów przypomniało mi się, co pisał Kłopotowski. On chce nowego kina, kina IV Rzeczypospolitej, w postaci filmów o Michniku! Ratunku!

Rozprawił się z nim już Bartosz Żurawiecki, pisząc o nim w "Filmie" jako o samotnym pogromcy baronów, który w "nakazowo-rozdzielczym tonie" każe kręcić o Michniku, Rywinie, Katyniu i mafii paliwowej.

Nie interesuje Pana polityka?

Interesuje mnie jako świadomego uczestnika życia, ale pieprzę politykę w kinie, w muzyce, w sztuce. Nie mam przyspawanej do głowy rogatywki ani szaty księdza Skargi. Nie chcę być zobowiązany do ustawicznego przylepiania sobie kudłów Rejtana do klaty. Jakkolwiek determinacja człowieka wyrażającego w ten sposób swoją wolę mnie wzrusza.

Ale dla mnie ważniejsza jest opowieść o dziewczynce, której wpadł w błoto upragniony lizak. Chcę w sztuce dać swój skromny głos w sprawie losu człowieczego. A to nie jest już polskie czy srolskie, tylko - jak powiedziałem - człowiecze.

Niech Pan opowie o roli Fryderyka.

O nie, błagam. Jak słyszę te gadki aktorów na temat ról, co one mają wyrażać, słabo mi się robi. Ja naprawdę jestem prostym człowiekiem. Poza tym w gruncie rzeczy dla ludności cywilnej wynurzenia o aktorstwie są nudne. Ludzie dymają aktorstwo. Oni chcą słyszeć, ile panien miałem ostatnio w łóżku.

No to następny stereotyp. Trafił Pan do zawodu przez przypadek czy też od dziecka marzył Pan o aktorstwie?

Nienawidziłem tego. Pamiętam, że w szkole wymyśliłem grę na pieniądze, której istotą było trafienie w głowę aktorów ze szkolnego teatrzyku kulą z gazety. Wystawiano "Cicer cum caule" Gałczyńskiego. To było dla nas totalne frajerstwo i popelina. I jakiś Gałczyński! Naszym wzorem był wtedy Winnetou!

Mało Pan mówił publicznie o dzieciństwie.

Powiem jedynie, że wypowiedzi artystów także na ten temat noszą dla mnie znamię pieprzonej ściemy. Przecież nie mogę w moim wieku z czystym sumieniem mówić o dzieciństwie w sposób, który mógłby choćby aspirować do miana obiektywności.

Takie wspomnienia nie mogą i nie mają być obiektywne.

Ja właściwie nie wiem, jaki byłem. Na pewno rzucałem suchą bułką po klasie, wybijałem szyby, biłem się. Na pewno tata był co chwilę w szkole. Na pewno też założyłem gang poprawiania stopni w dzienniku. Nasz haniebny proceder trwał co najmniej trzy lata. Zgubiła nas - tak jak Wałęsę, którego do dziś noszę w sercu - pycha. Tak jak on chcieliśmy być królami, więc zaczęliśmy żyletką poprawiać oceny dobre na jeszcze lepsze. Atrament się rozlał i wpadliśmy.

Co jeszcze? Zawsze ciągnęło mnie do sportu. Koledzy ze szkoły muzycznej byli dość rachitycznej budowy, a wtedy - jak już wspominałem - moim idolem był Winnetou. Muszę dodać, że zaraz po nim - z pominięciem Piotra Skargi, Rejtana i kilku innych wartościowych ludzi premiowanych przez naszą kulturę - był Jezus z Nazaretu. On mi trochę przyćmił Winnetou. Był wprawdzie za słabo umięśniony, ale miał w sobie inne powaby.

A więc siłownia, ćwiczenie, pakowanie. Niestety, pod koniec liceum podczas gry w koszykówkę nieszczęśliwie upadłem i złamałem rękę, co dla przyszłego pianisty stanowiło poważny problem.

I co?

Nie mogłem poważnie myśleć o dostaniu się na fortepian do konserwatorium, a na wyleczonego pacjenta już czekało wojsko. Postanowiłem więc zdać na wydział wokalny.

Ku mojemu przerażeniu i potwornej porcji autoironii oraz wstydu - dostałem się.

Wstydu?

Wtedy miałem już za sobą parę kapel jazzowych, uczestnictwo w Jazzie nad Odrą itd. Winnetou, jazz, gdzie tu kurczowe ściskanie fortepianu i śpiewanie po niemiecku "Pięknej młynarki" Schuberta. Albo ćwiczenia po włosku.

To było straszne. Żenada, po prostu żenada.

Na szczęście na trzecim roku wezwała mnie dziekan, pani Olga Olgina, która wychowała wspaniałych śpiewaków z Teresą Żylis-Garą na czele, i opierając piękną dłoń na srebrnej gałce laski powiedziała: - Sinu, skończysz ten wydział, ale chleba to z tego nie będziesz miał.

A ja mówię: - Pani dziekan, to miód na moje serce. Ja nie cierpię wydziału wokalnego, ale jedynym wyjściem, żeby nie iść na poligon, było jeszcze tej samej jesieni co pobór śpiewać tutaj po włosku.

Potem moja wykładowczyni z wokalnego Irena Wojutycka, pedagog w łódzkiej filmówce, zauważyła, że niepokojąco dobrze idą mi elementarne zadania gry aktorskiej. Zapytała: - A może, Krzysiu, zdałbyś do szkoły teatralnej? Powiedziała to w marcu, a w czerwcu byłem już studentem Wydziału Aktorskiego PWSFTViT w Łodzi.

Czyli wariant: przypadek.

Raczej chęć skończenia z opieprzaniem się przez trzy lata w szkole, z bezkształtem wciąż rozpadających się kapel jazzowych, w których grałem. Ciągle graliśmy jakieś wieczorki za pieniądze, do tego wciąż byłem u mamy na garnuszku, więc miałem stały dopływ świeżego grosza. To było masakrujące, w kółko bankiety.

Wiedziałem, że moje życie donikąd nie prowadzi, rozpada się. Tak naprawdę ani wokalistyka, ani pedagogika, do której się także wziąłem, kompletnie mnie nie interesowały.

Zagrała też pycha, nagle ktoś powiedział: - Jesteś zdolny, spróbuj. Człowieka takie słodkie cukierki interesują.

Kiedy Pan "zaskoczył" na aktorstwo?

Kiedy spotkałem wykładowcę Witka Zatorskiego, który prowadził zajęcia z prozy dla pierwszego roku. Moje serce, jak żądna zasiewu gleba, czekało na kogoś takiego.

Łyknąłem go z butami, udawałem nawet, że mieszkam w pobliżu przystanku, żeby odprowadzać go do autobusu. Czułem, że z tego człowieka bije życiodajne źródło informacji. Już po jego śmierci dowiedziałem się od Wojtka Pszoniaka, że byłem jego ulubionym studentem.

To Witek wygenerował moją odwagę, ale nie tę do bicia się, bo tę zawsze miałem, lecz do działań w sztuce. Także do gotowości poniesienia klęski. Od tamtej pory nie pękam.

Czego Pana konkretnie nauczył?

Witek dał mi walizkę pięknych, chromowanych narzędzi. Do radzenia sobie w życiu i w pracy.

Najważniejsze narzędzie nazywa się "co". Bo w sztuce kompletnie nieważne jest "jak", Bogiem jest "co".

Niektórzy mówią coś odwrotnego, że problemy są zawsze te same, chodzi o formę.

Tych z góry odsyłam do szpitala dla nerwowo chorych albo do psychoanalityka. Jako artyści nie dotrą w dobrej formie do sześćdziesiątki. Mówię to bez satysfakcji.

Najważniejsze jest "co". To "co" daje nam sens wyjścia z domu, na próbę. Z tym "co" idziemy do drugiego człowieka. Na pytanie "co" musi odpowiedzieć każdy artysta, bez pieprzonej ściemy.

W wypadku aktora - który posługuje się cudzym tekstem - może być to skomplikowane.

Nie chodzi o tekst sztuki czy scenariusza. Ważne jest, żeby umieć sprowadzić swoje działanie do tak podstawowej kategorii jak "co". Inaczej mówiąc: "z czym przychodzisz".

W sztuce chodzi o klarowność czynu artysty, od której wielu próbuje się wymigać. Mówią: - Zróbmy coś atrakcyjnego, komercyjnego, współczesnego, co będzie jednocześnie artystyczne. To nie jest "co" - to jest program cwaniactwa. Prawdziwe "co" to ten jedyny i najważniejszy powód mojego spotkania z drugim człowiekiem. Tym się żywi substancja sztuki i świadomość artysty. Poza tym Zatorski śmiał się, że aktor to jest taka kretyńska istota, która zamiast patrzeć i siedzieć, udaje, że patrzy, udaje, że siedzi. - Niech pan się tego strzeże, panie Krzysztofie - mówił. No więc strzegę się.

Jak patrzę, to patrzę, a jak siedzę, to siedzę. I tu znowu ważne jest, co patrzę i co siedzę. A nie że w ogóle patrzę i w ogóle siedzę.

A inne narzędzia?

Dialog i fenomen stawania się. Nie - grania, udawania, pokazywania, dawania do zrozumienia, tylko stawania się. To są dwie zupełnie inne konkurencje, choć niektórym wydaje się, że to to samo. Witek ujmował te subtelne kwestie bardzo stechnicyzowanym językiem, dlatego to, co mówił na temat dialogu, już po jego śmierci nazwałem "kwadratem Zatorskiego".

Co to za kwadrat?

Zwykły, z czterema rogami. W lewym górnym rogu mamy wielki napis "Słuchać", tu piszemy "80 proc.". W prawym górnym jest napisane wołami "Mieć skojarzenie" - tam jest cyferka 10. Proszę zauważyć, że już mamy 90 proc. i nikt nie mówi o żadnym graniu, o którym trąbią w szkołach teatralnych całego świata. Mamy już 90 proc. i nikt nie występuje. Idziemy do prawego dolnego rogu i tam jest napisane "odpowiedzieć". Zaznaczam - nie "powiedzieć", ale "odpowiedzieć" - 5 proc.

A ostatnie 5 procent?

W czwartym rogu jest napisane "Nie wiedzieć, co dalej". Te cztery wartości razem, dokładnie w takim procentowym układzie, jak powiedziałem, decydują właśnie o fenomenie stawania się. Wszystko oczywiście dzieje się w konkretnych, założonych okolicznościach. Trajektoria lotu tego, że tak powiem, statku zwanego aktorem jest limitowana ściśle i bezlitośnie właśnie przez okoliczności.

Zatorski mówił też, że wśród tysięcy rzeczy dotyczących roli ważne i potrzebne aktorowi są dwie, trzy. Chodzi o to, żeby naukowiec-poszukiwacz-laborant, zwany "aktorem", potrafił je natychmiast wy-chwycić.

Jak to przełożyć na coś, co widzimy np. w postaci Fryderyka?

Trudno o tym mówić, ale spróbuję.

W "Pornografii" jest scena z dziewczynką bawiącą się w teatr, od której chcę dostać laleczkę, taką makiełkę, Makową Panienkę. Chcę wejść z tą dziewczynką w dialog, chcę premiować jej dziecinność, jej urodę dziecka, chcę dać jej coś ciepłego. Mówię: - Czy mogę zobaczyć laleczkę? A ona: - Nie. I cofa rękę. I to jest to "słuchać". Do mnie należy skonsumowanie wartości i zawartości tego gestu. I w tym momencie, "słuchając" jakby jej gestu, zastanawiam się, jak ja wyglądam wobec niej. Że jestem nieogolony, blady, że mam w oczach jakąś śmiertelną traumę. Że nie znając mnie, ona może się przestraszyć i nie chcieć dać obcemu panu żadnej pieprzonej laleczki. To jest właśnie sektor zwany "mam skojarzenie". Wszystko to zamieniam na - i to jest trzeci odcinek - "odpowiedzieć". Na jakąś głupią figurę, która jest z mojej strony ni to dziecinną piosenką, ni jakimś dadaistycznym bełkocikiem, próbą załagodzenia całej tej sytuacji.

Potem odchodzę w poczuciu załatwienia z nią sprawy, ale też czujny na to, co ona znowu zrobi. A ona nic nie robi. Tak więc nic tu po mnie. I to jest moje - "nie wiem, co dalej".

Ten mechanizm zawsze prowadzi do poszukiwań, które zawsze kończą się czymś rzetelnym, jeśli chodzi o proste aktorskie "know how".

A co z rutyną? Czy odkrycia zastygają? Np. w teatrze? Czy gra Pan spektakl za każdym razem na nowo?

Tak. Znowu, na nowo, słucham, mam skojarzenia, odpowiadam i nie wiem, co dalej.

Kwestia, którą wygłaszam, nie jest ani z wczoraj, ani z jutro, tylko z dzisiaj. Mój partner w inny sposób atakuje postać, którą gram, a ja, szanując tę inność, na nowo odpowiadam.

Szanuję pogróżkę Krishnamurtiego, kiedy mówi, że „ludzkość jest na tyle nierozumna, że »dzisiaj« wykorzystuje do rozpamiętywania zwycięstw i porażek z »wczoraj« i szykuje się do triumfalnego »jutro«. Tak więc »dzisiaj« nie jest nawet linią, która w gruncie rzeczy stanowi jakiś obszar, jest jedynie styczną”. Bardzo się boję utraty tego „dzisiaj”. I na scenie, i w życiu. Jestem do bólu w „dzisiaj”.

A jak było z graniem w "Pornografii"?

Powiedziałem sobie, że nie użyję żadnej z technik, za które mnie kiedyś chwalono lub które mi łatwo wychodzą. Postanowiłem iść na pole minowe, pole najwyższego ryzyka. Jak się spieprzy, to trudno, będzie to oznaczało, że nie mam wykrywaczy metali.

Czy w muzyce jest tak samo? Gra Pan teraz w kapeli A2.

Tak samo. Wrogiem numer jeden jest tchórzostwo i dbanie o stałe poczucie bezpieczeństwa. Owszem, może być bezpiecznie, ale nikt tym nikogo nie porwie. Dopiero gdy opuścimy bezpieczną zatokę struktur sprawdzonych, zaczyna się przygoda z wiatrem, górami i śmiercią.

Chodzi o to, żeby nie pamiętać, jaką jakość miały improwizacje sprzed tygodnia. Zaryzykować, a wtedy ryzyko okazuje się czynnikiem organizującym. Za tę odwagę rzeczywistość nagradza nas radością bycia wolnymi.

Naprawdę masakrujące jest, kiedy brygada zaczyna grać numer, znając tylko plus minus kierunek.

To jest niesamowite i za to dam się pokroić.

Lubię grać w zespole. Bardzo ważne są dla mnie wspólnota, wspólne odkrywanie, picie herbaty, ocieranie się o własną wyobraźnię, umysłowość, wrażliwość, duchowość, tworzenie z niczego, powoływanie do życia cudownych kwiatów wyobraźni, jeżeli mogę się rozpoetyzować.

Jazz łączy z aktorstwem właśnie syndrom stawania się.

Kiedy w aktorstwie tego nie ma - wychodzą jasełka, a jak nie ma tego w jazzie - to jest po prostu masakra, kolejna zwrotka nudnej piosenki.

Zespół, z którym gram, w ogóle granie, jest moją wielką radością i bardzo ciężko byłoby mi się tego wyrzec.

A aktorstwa?

Nigdy nie chciałem być za wszelką cenę tzw. artystą. Dopiero kiedy spotkałem Witka, zobaczyłem szansę na człowieczą wypowiedź za pomocą ról. Jest wiele rzeczy, które mógłbym robić z radością - muzyka, sport. Mógłbym np. zostać instruktorem narciarskim i nie miałbym z tego powodu płaczu w życiu. Mógłbym zająć się karate. Ważne, aby wszystko robić do kości, z miłością, wtedy pojawia się uczucie nieustannej zabawy i nie czuje się zmęczenia.

Często śni mi się w nocy koszmar, że przychodzi do mnie jakaś komisja w czarnych ubraniach, w melonikach, jak z "Procesu" Kafki, i oskarża mnie.

O co?

O to, że się bawię.

Bo pomijając to, że pracując przy "Pornografii" o mało nie umarłem z wyczerpania, że nie spałem siedem nocy, jedząc pozyskane u przyjaciół liście koki, to ja się wciąż bawię.

Aż lekarz powiedział wtedy: - Jak chcesz umrzeć, to rób tak dalej. Ale ja nie czułem zmęczenia. Czułem, że się bawię.

Mimo całej powagi pracy ja się bawię, cholernie się bawię w życiu.

Przy tym Pana "do kości"?

Tak. Przy całym moim "do kości" mam poczucie lekkości robienia wszystkiego.

Bawię się także muzyką. Ku mojej radości dostałem np. teraz od szkolnego kolegi, Michała Urbaniaka, propozycję zagrania kilku jobów. Mam też w sercu piękny projekt flamenco we współpracy z muzykami z Sevilli. No i co, jest zabawa czy nie? Ale mimo że ćwiczę po wiele godzin i sztywnieje mi kark, czuję się jak człowiek, który nie ma prawa innym spojrzeć w oczy, bo wciąż się bawi, jak ktoś, kto nie odczuwa ciężaru prawdziwego mozołu. A więc przychodzi komisja i mówi: - Zabieramy pana, bo pan się bawi, a inni się męczą. Myśmy to widzieli przez lata i teraz koniec.

Wtedy się budzę.

Co musiałby Pan robić, żeby to się Panu nie śniło?

Chyba upierdolić się tak ciężko jak reszta ludzkości.

Może przez ten sen przemawia moje nieczyste sumienie względem wysiłku całego rodzaju ludzkiego. Może ja jakby defrauduję powagę ludzi, przekształcam ją w swoją zabawę, nie dołączając się do wspólnego mozołu?

Jednak dziwne, przecież Pan się w pracy nie oszczędza.

A może - teraz to odkryłem - może w tym tkwi tragiczna opowieść o ludziach, którzy na tym padole łez szczędzą sobie radości. Tak, radości i satysfakcji sobie szczędzimy. Jesteśmy dla siebie za surowi.

Może jak człowiek się cieszy i się nie boi, to się źle czuje? Uważa, że jest coś komuś winien?

Pan w ogóle się czasem relaksuje czy żyje w ciągłym napięciu?

Cały czas się relaksuję. Nie czuje pani, że jestem zrelaksowany? Mnie nie chodzi o relaks dla idiotów, to znaczy drinki, kształtna kobieta na brzegu basenu, dmuchany fotel, bo już nawet nie pływanie. Dla mnie to oznacza tylko szpan na wiochę i popelinę.

Ja cały czas jestem zrelaksowany. I szczęśliwy, że mogę patrzeć i odczuwać.

Czytałam, że interesuje się Pan buddyzmem.

Nie jestem buddystą, ale bardzo cenię sobie pewne jego odkrycia. Jestem poszukiwaczem wartości, wszędzie, w islamizmie, judaizmie, chrześcijaństwie, w buddyzmie. Przed laty przeżyłem potężny wstyd, ucząc się do egzaminu z "Zarysu historii filozofii" Legowicza. Czułem się jak idiota, że tak piękną i potężną wiedzę pochłaniam w trzy dni. I tak, w akcie autoagresywnej pogardy wobec siebie, postanowiłem się potem z tym zapoznawać po kawałeczku, żeby wiedzieć, co produkuje ludzka myśl, jak broniła się przed poczuciem daremności, przed magią tajemnicy przemijania.

W buddyzmie podoba mi się np. powiedzenie, że aby studiować buddyzm, trzeba studiować siebie. Aby studiować siebie, trzeba zapomnieć o sobie. A zapomnieć o sobie - to być oświecanym przez wszystko i wszystkich. Podoba mi się też prosta myśl, że człowiek ma takie samo prawo do szczęścia, jak i do cierpienia.

Cierpienie wpisane jest w życie. Jak Pan sobie z nim radzi?

Jedną z technik jest przytulenie nieszczęścia, rozpaczy, ciemności. Wydaje mi się, że w zmacdonaldyzowanej zachodniej umysłowości nieszczęście zawsze zostaje sierotą. A trzeba je wpuścić za próg, nie wyganiać na zimno. Bo jak się wygoni, to wróci kominem i zabije.

Lepiej powiedzieć: - Słuchaj, tutaj nie ma dla ciebie specjalnie noclegu. Jak chcesz, możesz dwie-trzy noce przespać na podłodze. Masz tu herbatę, popatrzymy sobie w oczy, ale potem spierdalaj.

Buddyzm nie mówi "jestem nieszczęśliwy", ale "jest i nieszczęście". To jest droga dla odważnych. Jest też takie piękne powiedzenie: "Życie to jest strumień, który raz niesie piękne kwiaty, a raz zwłoki zwierząt".

Ale ważne, by to wszystko obserwować nie jak ja, ale jak dno strumienia.

Umie Pan wyciszyć swoje oczekiwania, potrzeby?

Z tym jest gorzej.

Wyciszyć oczekiwania w Wenecji, podczas gdy "International Herald Tribune", "Corriere della Sera" pisze o Majchrzaku jako o pewnym kandydacie do nagrody. Kiedy amerykańska prasa pisze o środkach aktorskich nowego formatu... Wyciszyć się w nocy przed werdyktem...

Ludzie oglądali się za mną, dotykali mnie na ulicy. A potem dostałem po prostu wenecki prysznic.

To nie tylko dotyczy pracy. Jestem np. kompletnie walnięty na punkcie samochodów i motocykli. To jest silniejsze ode mnie. Teraz jestem po prostu owładnięty marzeniem kupna nowego 300-konnego subaru.

Jest to bardzo niebuddyjskie, to klasyczne, wykpiwane gromadzenie dóbr.

Odbierając nagrodę za rolę w "Pornografii" na festiwalu w Gdyni, powiedział Pan, że dedykuje ją mamie.

Moja mama parę miesięcy temu zdecydowała się zamienić ten gorszy świat na niby lepszy. Bardzo to przeżyłem. Co dzień bardziej mi jej brakuje.

Zawsze kiedy dostawałem nagrodę, cieszyłem się ze względu na mamę. Wlokłem trofeum do domu, kładłem na moim pianinie, na którym uczyłem się grać jeszcze w szkole. To był akt symboliczny, mówiący: - Mamo. Jesteś kiepską wróżką, bo sytuacja, której się obawiasz, kształtuje się luksusowo.

Czego tak się obawiała?

Ganiła nawet mój wybór grania przetrąconych emocjonalnie postaci, a więc de facto wybór spraw dotyczących zawsze tajemnicy przemijania, udręki bytu. Ale przecież - tłumaczyłem jej - o tym jest w ogóle sztuka. O niczym innym.

Co musi mieć postać, żeby Pana naprawdę zainteresowała?

Możliwość dotknięcia serca. Chodzi o to, żeby pani wyszła z kina czy teatru z czymś. A nie - jak często bywa - z niczym. Z ulgą albo zadrą w sercu. Ale nie obojętna.

Co z mamą?

Mama zawsze ostrzegała mnie, że z moim światopoglądem i sposobem rozwiązywania spraw dojdę do sytuacji zawodowej upadłości. Nikt mi niczego nie będzie proponował, a ja sam zginę pod ciężkimi kamieniami gniewu wygenerowanego przez naszą mikrospołeczność teatralno-filmową.

Obawiała się też niekonwencjonalności moich opinii wygłaszanych na łamach prasy, prosiła o umiar.

Mówiłem: - Mamo, nie chcę być dla zasady buntowniczy, nie chcę być szokerem. Ale jestem dorosły i mam prawo wyrazić siebie.

Jednak mimo tych ostrzeżeń to właśnie mama, oboje rodzice, poza słowami, przekazali mi potężną dawkę miłości do świata, dzięki której jestem człowiekiem o sercu gotowym do miłości i odważnym.

To jest poważna gra. Bo tu chodzi o miłość. Artysta bez miłości nie ma prawa przemawiać do ludności miejscowej ani zagranicznej. Bo wtedy wszystko, co robi, jest toksyczne i szkodliwe.

Tak jak toksycznie zadziałał reżyser Marek Koterski, przewodniczący tegorocznego jury w Gdyni. Co on narobił z tym werdyktem! Na jednym z piękniejszych festiwali, jakie się dotychczas zdarzyły!

Rzeczywiście, cztery - najważniejsze - nagrody dla debiutanckiej "Warszawy" Dariusza Gajewskiego zaszokowały wszystkich.

Dlatego, że aż cztery. Siwy dym się wokół tego zrobił. Laureat teraz tkwi w domu, smutny, przygnieciony brzemieniem środowiskowej ekskomuniki. Chłopak, który ewidentnie zasłużył na nagrodę, musi cierpieć w dniu swojego największego w życiu święta. Nie zasłużył na to. Zrobił film porządny, godny szacunku, ważny.

Co Pana zdaniem się stało?

Pan Koterski w akcie nadgorliwości i chęci - jak mówi - "wskazywania drogi dla polskiego kina", bezrozumnie i agresywnie obdzielił debiutanta aż tyloma nagrodami, żeby coś tam udowodnić, a osiągnął tylko rozjuszenie środowiska filmowego i publiczności. Takie posunięcie było niegodziwe i głupie.

Zresztą decyzja Koterskiego łączy się z jego toksycznością - jako twórcy i człowieka.

Co Pan ma na myśli? Co to znaczy?

Chce za wszelką cenę wieszczyć, demiurgować i znaczyć.

On działa bez miłości w przestrzeni sztuki. W jego filmach nie ma grama miłości i żadnej nadziei. A prymitywny, postbarejowski "Dzień świra" jest tylko egzemplifikacją jego rezolutnego spostrzeżenia, że w szambie śmierdzi. Koterski przypomina mi mamę owsika z tego upiornego dowcipu, kiedy dziecko owsik płacze i mówi: - Mamusiu, ja tu już nie chcę być, tu tak śmierdzi, jest mi duszno, wyjedźmy. A mamusia mówi: - Nie możemy synku. - Dlaczego? - Bo tu jest, synku, nasza ojczyzna.

Ja za takie konstatacje i odkrycia z góry dziękuję.

Entuzjaści Koterskiego...

Ja nie chcę poznawać takich ludzi, to są ludzie z małym sercem i małym fallusem. Poza tym oni nie są, jak chce Koterski, średnią społeczeństwa. On minimalizuje kondycję i pozycję człowieka w ogóle. Minimalizuje do poziomu własnej pozycji, bo jemu się też nic nie udało.

On mówi: - Świat jest zły, ja jestem niespełniony, zraniony, a więc kopnę psa kalekę.

Ale ja tak nie chcę!

Moja mama mówiła: - Kto ma szkodę, to i grzech. To mi dawało jasność, że jak jestem jebany przez świat, to reagowanie na miarę mojego upokorzenia jest grzechem, bo popadnę w nowe konflikty, w zło, w niemiłość. Masz szkodę, to przyjmij ją na twarz, po męsku.

Nie można chodzić i toksycznie obnosić swojej okropnej piosenki o świecie, o plugawości jego istoty.

On obraził moją miłość do świata, otuchę, nadzieję, wszystko to obszczał.

Chodzi po świecie i roznosi to swoje sranie w banię, podmywanie, podcieranie i inne ohydztwa skrojone na swoją miarę.

Tacy ludzie jak jego bohater...

Niech nie mówią do mnie! Nienawidzę gnojków! Powiem za księdzem Bocheńskim, za jego "Podręcznikiem mądrości tego świata": "Jeśli nie widzisz sensownego powodu pobytu tu na ziemi, w swoim życiu, to sobie je odbierz".

Koterski to jest dla mnie artysta bez legitymacji.

"Edi" Trzaskalskiego, "Przemiany" Barczyka, "Zmruż oczy" Jakimowskiego, "Symetria" Niewolskiego to są filmy, które operują sercem, to jest serce, serce, serce.

Mniej serca, więcej serca, ale zawsze choćby śladowy pierwiastek serca. I to jest legitymacja do mówienia do ludzi.

Zabieram typom o duchowości Koterskiego prawo mówienia do ludzi! Moja mama, która nigdy nie drwiła z biedy, mówiła o indywiduach typu Adaś Miauczyński: "Głupi, bo biedny. A biedny, bo głupi".

Wychodzi na to, że zawód filmowca ma misję.

Wszyscy mamy misję. Nieartyści też. A życie jest do życia, nie do twórczości i utrwalania czyichś karier.

A zresztą co znaczy "artysta" vel "aktor", vel "magister sztuki" w moim dowodzie, na dyplomie? Tak jak żołnierz ma pod łóżkiem sprzątać, tak ja muszę dokonać pewnej syntezy i wypuścić człowieka z sali kinowej czy teatralnej innego niż przyszedł. Jako wojownik wziąłem to na siebie. Jeżeli tego nie zrobię, to kim będę wobec chirurga, policjanta czy górnika? A co daje mi prawo działać? Jedynie legitymacja miłości.

Ale się Pan pastwił...

Nie pastwiłem się, tylko omawiając ten pożałowania godny przykład, próbuję nazwać biedy polskiej kultury.

Nie chcę też, żebyś ty - jako moja siostra, dziennikarka i współtwórczyni tego rynku - chodziła po podłodze, którą zrobił dla nas Koterski.

Przestrzeń sztuki jest przestrzenią śmiertelną. Wysysa z nas życie i wiedzie nas prosto do piórnika. Jednym wielkim korytarzem przygody, ale jednak do piórnika. A obecność takich ludzi profanuje świętą przestrzeń.

Toczy się bój o duchowość, o umysłowość, o profil tej przestrzeni, w której przyjdzie nam żyć. W końcu, co jest normalne, zacznie ona kształtować nas samych. Nie chcę być kształtowany przez przestrzeń Koterskich.

A więc chodzi o to, żeby tego nie zbadziewić, tylko obdarzyć uwagą i powagą.

Jako człowiek, już nie mówię, że jako artysta, muszę pokładać zaufanie w rzeczywistości, choćby po to, żeby mieć siłę skontaktowania się z tobą na poziomie empatii, szczerości.

Zachwyca mnie wiersz Paula Whitmana "Pieśń o sobie", który zaczyna się od słów: "Sądzę, że mógłbym już odmienić swoje życie i zamieszkać wśród zwierząt. Tak są łagodne i powściągliwe, stoję bardzo długo i je obserwuję, nie dręczy ich myśl o własnym losie, nie lamentują nad nim (...) i ani jedno nie jest rozgoryczone...".

Cholera, ja nie chcę znowu z nikim zadzierać. Ale dorosły chłop jestem, mam ponad pięć dych, i nie mogę zamieść tej mojej niezgody pod dywan. Nie darowałbym sobie, że miałem kontakt z tobą i z poważną gazetą, i z jej czytelnikami, i tchórzliwie uciekłem od wyrażenia samego siebie.

Wybacz, mamo, wygląda na to, że znowu będzie zadyma.