Peter Robb

Sycylijski mrok

 

2013

 

(...)

 

 

Renato Guttuso i Marta Marzotto

 

 

Realista z Rzymu

Zimą przed Panteonem załopotały czerwone sztandary. Orkiestra odegrała Międzynarodówkę. Przywódca partii płakał, trumna dotarła tu z senatu, gdzie wystawiono na kilka dni ciało i gdzie prezydent, były prezydent, premier, byli premierzy, cała nomenklatura oraz tysiące bezimiennych żałobników ustawili się w kolejce, by we łzach złożyć hołd zmarłemu. Pogrzeb Renata Guttusa w 1987 roku był ostatnim wielkim pogrzebem urządzonym włoskiemu komuniście. Pochówek Berlinguera zgromadził co prawda jeszcze większe tłumy, pogrążając w bezruchu Rzym i całe Włochy, ale jego pogrzeb miał charakter polityczny i miliony, które wyległy wtedy na ulice, stały się symbolem największego, ale i najbardziej ulotnego tryumfu tej partii, wymarzonym sorpasso - kiedy pierwszy i ostatni raz w dziejach komuniści prześcignęli chadecję i wygrali wybory parlamentarne. Pogrzeb Guttusa, który odbył się dwa lata później w ten wietrzny styczniowy dzień, był dla ludzi lewicy wspomnieniem przeszłości, lat walki, zaangażowania, wyrzeczeń i śmierci. Był pogrzebem człowieka, malarza i bojownika, jednego z przywódców ruchu oporu przeciw nazistom, "dowódcy rzymskiego walczącego podziemia aż do czasów wyzwolenia" - jak wyczytałem w pożółkłym dokumencie wydanym przez komitet centralny - oraz autora serii przerażających wojennych rysunków Gott mit uns, wykonanych tuszem na rzeźnickim papierze.

Poczucia pewnego zażenowania nie dało się jednak uniknąć. W 1987 roku notowania komunistów leciały w dół po iluzorycznym sorpasso sprzed trzech lat, a w 1990 roku na fali paniki związanej ze zburzeniem muru berlińskiego partia popadła w autodestrukcję. Wielki artysta, malarz epickich płócien przedstawiających jej wcześniejsze zmagania, zbyt wiernie podążał za woltami swej formacji politycznej, by jego śmierć nie stała się podsumowaniem jej aktualnej kondycji. W przeciwieństwie do innych artystów i intelektualistów Guttuso nie wystąpił z partii ani w roku 1956, ani w 1968, ani w żadnym innym trudnym dla niej okresie i spotkała go za to nagroda. Przez dwie kadencje zasiadał na fotelu senatora, sławił go w wierszach Pablo Neruda, a gdy w latach osiemdziesiątych długoletni przyjaciel, pisarz Leonardo Sciascia, kazał mu wybierać między sobą a Berlinguerem w związku z dyskusją tej trójki na temat korzeni włoskiego terroryzmu, Guttuso opowiedział się za Berlinguerem i partią i Sciascia zerwał z nim wszelkie kontakty. Mimo to płakał po jego śmierci i wyznał, że "nigdy nie przestał go kochać".

Jeszcze większe zażenowanie w konfrontacji z surowymi zasadami i długoletnią walką komunistów wywoływały majątek zgromadzony przez Guttusa oraz jego dwudziestoletni związek z ekstrawagancką hrabiną Marzotto oraz ludźmi, których zgromadził wokół siebie po katastrofalnym i kompromitującym sojuszu zawartym przez Berlinguera z prawicą. Jednym z nich był monsignor Angelini, obyty i światowy ksiądz, zaufany Jego Świątobliwości, który w niedługim czasie został biskupem; innym zaś były, a także przyszły premier, Giulio Andreotti. Pewnie właśnie z tych powodów mowa wygłoszona na pogrzebie przez Alberta Moravię była krótka i wyraźnie pozbawiona wątków ideologicznych. Stojący w kosztownych płaszczach politycy usłyszeli zwięzłe słowa o "śródziemnomorskim ekspresjoniście" z Sycylii, z którym przyjaźnił się pisarz. "Wraz ze śmiercią artysty umiera cząstka świata" - powiedział Moravia. Wysoki, korpulentny premier Craxi i drobny, przygarbiony minister spraw zagranicznych słuchali tego obojętnie, za to sekretarz partii komunistycznej skrył twarz w chusteczce.

Następnie, ku zdumieniu wielu zebranych, trumnę z ciałem Guttusa przewieziono do pobliskiej bazyliki Santa Maria Sopra Minerva, gdzie odbyła się druga uroczystość. Mszę celebrował monsignor Angelini. Widząc, że trumna wędruje do kościoła, zaskoczeni żałobnicy musieli podjąć osobistą decyzję. Premier Craxi pozostał wierny swym laickim zasadom i "przy całym szacunku dla zmarłego" odmówił udziału w katolickim pochówku. Inni, w tym Giulio Andreotti, uczestniczyli w obydwu ceremoniach. Polityk ten był jednym z nielicznych, którzy w ostatnich miesiącach życia malarza mieli wstęp do jego wspaniałego apartamentu i postanowili towarzyszyć mu do samego końca. Zresztą Andreotti był prawdziwie pobożnym katolikiem, który przez całe życie uczestniczył codziennie w porannej mszy o szóstej rano. Monsignor Angelini był jego spowiednikiem i także należał do tych nielicznych, którzy odwiedzali umierającego malarza w jego mieszkaniu.

Monsignor Angelini okazał się bardziej elokwentny w wygłoszonej dla mniej licznego grona homilii niż wcześniej Moravia. Szukając właściwych porównań, ksiądz przywołał między innymi Leonarda da Vinci, Michała Anioła, Rafaela, Caravaggia, Rembrandta i Durera. Jeśli nawet trochę przesadził, miał swoje powody. Wielu spośród żałobników ateistów, którzy pozostali na zewnątrz, nie wiedziało, że to monsignor Angelini przyciągnął najsłynniejszego żyjącego komunistę i malarza współczesnej Italii na łono Kościoła katolickiego. Jak oświadczył mediom tuż po śmierci Guttusa, to on udzielił ostatniego namaszczenia umierającemu artyście i wysłuchał jego spowiedzi. "Odszedł, modląc się do Matki Boskiej i przywołując w myślach świętą twarz Jezusa" - powiedział monsignor Angelini dziennikarzom. Nawet w tych chwilach żałoby musiał mieć poczucie, jaką wagę miało to wydarzenie dla Kościoła. Zaznaczył przy tym, że nie chodziło o nawrócenie, a jedynie o powrót do wspólnoty.

Andreotti napisał na łamach pewnego ogólnokrajowego tygodnika, że "byłoby uproszczeniem dopatrywać się sprzeczności" między wyznawanym przez Guttusa za życia komunizmem a jego katolickim pochówkiem. Dodał litościwie, że "religijność Guttusa świadczyła o tym, że jego wiara i duchowe wysublimowanie sprowadzały się zapewne do czegoś więcej niż tylko do modlitwy". Monsignor Angelini dorzucił, że "Andreotti był najlepszym przyjacielem artysty". Inni spośród jego najlepszych przyjaciół byli całkowicie nieobecni podczas ostatnich miesięcy życia malarza. Nie dopuszczano ich do niego. Znaleźli się wśród nich Alberto Moravia oraz kochanka i modelka Guttusa, którą sportretował na dziesiątkach obrazów i setkach rysunków, Marta Vacondio, hrabina Marzotto, kobieta - co wielokrotnie podkreślał - bez której "nie mógłby malować". Marta Marzotto nie kryła smutku i oburzenia:

Nigdy im nie wybaczę, że dowiedziałam się o śmierci Guttusa z radia. Przysięgałam, że nigdy go nie opuszczę, że do końca będę go trzymać za rękę [...]. A oni mnie usunęli, trzymali od niego z dala, jakbym roznosiła zarazę, jakbym nie istniała.

Hrabina Marzotto widywała się z artystą codziennie przez dwadzieścia lat, ale trzy miesiące przed jego śmiercią uniemożliwiono jej te wizyty. Angelini i Andreotti zeznali później przed sądem, że umierający Guttuso nie chciał, by go odwiedzała. Być może nieświadom faktu, że hrabina i malarz byli kochankami, Andreotti posunął się nawet do stwierdzenia: "Uważam, że to całkiem logiczne, że nie chciał się z nią spotykać. Była jego modelką, a on już nie malował". Hrabina powiedziała, że w drzwiach palazzo del Grillo wymieniono zamki i jej komplet kluczy już do nich nie pasował. Sejf, który wspólnie wynajęli w pewnym rzymskim banku, został opróżniony. Były tam ich listy miłosne, biżuteria, akty przedstawiające hrabinę, które rysował Guttuso, sztabki złota oraz obrazy Picassa i Magritte'a. Media szacowały, że wartość majątku malarza mogła wynosić od stu do trzystu milionów dolarów. Całość odziedziczył syn, którego Guttuso nieco wcześniej adoptował. Był jego sekretarzem, młodzieńcem z Palermo, nazywał się Fabio Carapezza. Prasa pisała, że ma "czarne loki i błękitne oczy niczym kościelny cherubin".

Guttuso przyszedł na świat nieopodal Palermo w 1912 roku. Sławę malarza zyskał w latach trzydziestych dzięki obrazom malowanym w duchu pełnego energii i słońca sycylijskiego ekspresjonizmu. Działał już wtedy w podziemiu antyfaszystowskim. Gdy wybuchła wojna, został komunistą i jako partyzant walczył z nazistami. Talent malarski i komunistyczne przekonania znalazły wyraz w jego wielkich epickich płótnach tworzonych w okresie zimnej wojny. Z czasem jego obrazy stały się bardziej stonowane, a apogeum sławy przypadło na lata siedemdziesiąte, naznaczone niejednoznacznym politycznym kompromisem zawartym na szczytach władzy. Gdy światową sztukę zdominowały abstrakcjonizm i konceptualizm, Guttuso pozostał wierny malarstwu figuratywnemu. Nie miał w sobie uniwersalnego geniuszu Picassa, innego twórcy komunisty z rejonu Morza Śródziemnego. W ponad trzech tysiącach obrazów, które namalował w ciągu pięćdziesięciopięcioletniej, pracowitej kariery, pozostał do końca sobą. Miał jednak wspaniałą, szorstką i śmiałą kreskę, którą widać zwłaszcza w jego rysunkach wypełnionych intensywną formą i kolorem. Wpływowy krytyk Roberto Longhi zauważa, że Berensonowi podobały się "rysunki" Guttusa, gdyż uosabiały wyznawaną przez niego zasadę wyobrażonego odczucia ruchu (ideated sensations of movement), i dodaje:

Oko ich nie analizuje, lecz wciąż po nich przemyka, podążając za szybką i prowokacyjną kreską artysty [...]. Te linie nie biegną, lecz ranią - są niczym żądło, kolec, cierń w boku.

Pablo Neruda, poeta, którego wiersze często uznaje się za literacki odpowiednik malarstwa Guttusa, w 1953 roku napisał:

W twej ojczyźnie, Guttuso, księżyc ma zapach

białych winogron, miodu i opadłych cytryn,

lecz nie ma tam ziemi

I nie ma chleba.

Później dorzucił jeszcze nieprzekonująco: "Przydaj ziemi i chleba swym obrazom". Jego Wiersz dla Renata Guttusa pod koniec robi się jeszcze gorszy, podobnie jak obrazy malarza. Były to czasy sztuki wojującej i zaangażowanej, która powstawała pod kuratelą Stalina, i w przypadku obydwu artystów nie tak prezentuje się całość ich dokonań. W latach siedemdziesiątych, choć już bogaty i wiodący życie światowca, Guttuso wciąż był opiewany w wierszach. Na przykład hiszpański poeta Rafael Alberti pisał, że Guttuso to:

malarz płonącej ziemi

kamieni i spalonych zbóż

światło, które pulsuje bezustannie

i wskazuje drogę Człowiekowi.

Urok Guttusa wiązał się w dużej mierze z nostalgią. Gdy Włosi wkroczyli w erę konsumpcji, Guttuso przypominał im, że są biednym i namiętnym ludem, który upodobał sobie proste życiowe przyjemności. Kiedy chłopi z południa porzucili pracę na roli, aby ruszyć do fabryk na północy, a przemysłowcy zaczęli obrastać w bogactwa, Guttuso przypominał im wszystkim, że są blisko ziemi i słońca i że zwykli przelewać krew za to, co kochają.

W czasach transformacji i wykorzenienia było to coś, czego wielu ludzi chciało słuchać. Gdy dawna Italia zmieniała się nie do poznania, ostre obrazy Guttusa dodawały im otuchy. Sporo Włochów miało już pieniądze, które mogli wydać na obrazy, a jeśli nie na obrazy, to przynajmniej na limitowane wydania litografii. Pasquale z młyna powiedział mi, że Guttuso był właścicielem sieci sklepów, w których je sprzedawał. Sprawując całkowitą kontrolę nad ich produkcją i dystrybucją, zarobił mnóstwo pieniędzy. Był artystą czasów włoskiej ery industrialnej i wśród ludzi lewicy znalazł wiernych klientów na swoje produkty z niższej półki cenowej.

Rzadko się zdarza, by jakąś partię i artystę łączyły tak obopólnie satysfakcjonujące relacje. Guttuso okazywał lojalność Włoskiej Partii Komunistycznej podczas wszystkich jej wzlotów, upadków, zawirowań i przemian. Partia wytrwale promowała wojującego i zaangażowanego malarza, a on, gdy już wyrobił sobie nazwisko i zbił majątek, okazał się bardzo hojny. Przekazywał pokaźne sumy na jej działalność oraz dodawał prestiżu i wiarygodności, gdy inni artyści ją porzucili. Zasiadał w Radzie Miejskiej Palermo i przez dwie kadencje piastował urząd senatora z listy sycylijskich komunistów. Ludzi często dziwił jego pociąg do świata władzy i polityki. "Guttuso jest człowiekiem władzy. To jego sycylijski zew" - mówił z westchnieniem Alberto Morawa w czasach, gdy sława i dochody malarza zaczęły naprawdę rosnąć. Moravia - urodzony intelektualista i osoba lojalna wobec przyjaciół i partii, do której sam nigdy nie wstąpił - tłumaczył, że "głód pieniędzy jest częścią jego głodu wzrokowego, lecz Guttuso to przede wszystkim artysta. Polityka przemija, a sztuka pozostaje".

Minęły trzy lata i Guttuso z człowieka bogatego przemienił się w bardzo bogatego. W pięknym rzymskim światku ideologia znaczyła mniej niż władza, a najczystszą oznaką władzy były pieniądze. Rzymskie salony tworzyły awangardę radykalnego szyku i miały niewiele wspólnego z mordowanymi związkowcami i lokalnymi siedzibami partii na Sycylii, pod które podkładano bomby. Guttuso polubił arystokratki już w latach trzydziestych, kiedy był biednym i niezwykle przystojnym młodzieńcem na dorobku. Historyczny kompromis polityczny lat siedemdziesiątych ostatecznie usankcjonował obecność hierarchów Kościoła oraz wpływowych, bliskich Watykanowi chadeków, takich jak Giulio Andreotti, w przepięknym rzymskim apartamencie Guttusa w palazzo del Grillo. Obu stronom to schlebiało, a Guttuso tłumaczył:

Pieniądze to jeden z kluczowych elementów władzy. Pieniądze dają władzę. Jednak władza czerpana z pieniędzy jest bardzo gorzka, bo już nie wiadomo, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem. Władza izoluje od prawdziwych uczuć, nawet od miłości.

Brzmiało to jak ponura zapowiedź przyszłych zdarzeń.

Odrzucona kochanka

Jesienią 1995 roku Marta Marzotto wciąż była jedną z najbardziej znanych kobiet Italii, ale namierzenie jej zajmowało sporo czasu. Była w ciągłym ruchu. Rzym, Wenecja, Cortina, Francja, Afryka, Ameryka. Zawitała nawet do Australii. Kiedy przebywała w domu w Mediolanie, należało działać delikatnie. "Tylko, na litość boską, proszę nie dzwonić za wcześnie, bo będzie się złościć" - przestrzegł mnie jej zalękniony służący, gdy wreszcie udało mi się tam dodzwonić. Ale kiedy hrabina w końcu sama odebrała telefon, nie była zła, tylko zniecierpliwiona.

- Proszę się streszczać. Za trzy minuty jadę na pogrzeb jed nego z moich pierwszych kochanków - rzuciła.

- Przykro mi. Bardzo pani współczuję.

- Skarbie, oczywiście, że zjem z tobą lunch - zagruchała.

- To może... - zawahałem się.

- Powiedz im, żeby przysłali po ciebie samochód! - podniosła głos. - To jakiś absurd.

Zmiany tonu głosu świadczyły, że nie jestem jej jedynym rozmówcą. Miałem nadzieję, że odpowiadam na kwestie kierowane do mnie. Zasugerowałem, że zadzwonię później, po pogrzebie.

- Nie, nie. Przyjedź do Mediolanu. Tylko nie dzisiaj, bo pogrzeb, i nie jutro, bo mam pokaz mody, ale przed weekendem, bo wyjeżdżam do Wenecji. Przyjedź, kiedy zechcesz. Odbędziemy d ł u g ą,  m i ł ą  r o z m o w ę.

Na koniec dorzuciła kategorycznie:

- Połóż to tam.

Wsiadłem więc w samolot w Palermo i wzbiwszy się ponad zdradliwe skały Punta Raisi, poleciałem nad kobaltowym morzem do Mediolanu. Po dwóch godzinach telepałem się statecznie pustą ulicą w stronę centrum, przez spokojne zielone przedmieścia, wzdłuż wijących się łagodnie szyn tramwajowych. Nigdy wcześniej tego nie robiłem - nie latałem z jednego krańca Włoch na drugi - i żadna nabyta wcześniej wiedza nie mogła przygotować mnie na ten wstrząs. Tłumy, przejrzystość powietrza, dramaturgia i ruiny południa zniknęły. Zbliżając się do centrum Mediolanu, ujrzałem ugór zarzuconych robót publicznych z czasów rządów socjalistów. Jedna z dziur w ziemi była prawdopodobnie pozostałością po pięknej, starej fontannie, którą rozebrano i wywieziono do renowacji, kiedy burmistrzem Mediolanu był szwagier premiera Craxiego. Później ktoś wypatrzył ją odnowioną w ogrodzie tunezyjskiej willi żyjącego na wygnaniu byłego premiera. Hrabina była w domu i akurat rozmawiała przez telefon.

- Straszne - powiedziała i pokręciła głową w reakcji na słowa swojego rozmówcy. - Potworne.

Odłożyła słuchawkę i podciągnęła na kanapę bose stopy. Miała na sobie zielony jedwabny peniuar. Spojrzała na mnie.

- Chcą, żebym tam wróciła. Tak, bardzo za mną tęsknią i zrobią wszystko, żebym wróciła. Ale nigdy tam nie wrócę. Nigdy. Przenigdy.

Byłem zaskoczony, kiedy przeniosła się do Mediolanu. Dziwiło mnie, że wyjechała z Rzymu i teraz ciskała klątwy na to miasto.

- Kiedy zdradza cię m ą ż, s p o d z i e w a s z  s i ę tego. Godzisz się z tym, bo to normalne. Takie jest życie - oznajmiła z powagą, po czym na chwilę zamilkła. - Ale kiedy zdradza cię k o c h a n e k, nie, to już przesada! To upokorzenie, ten ból... Nie ma mowy, żebym tam wróciła.

Kompletnie zbiło mnie to z tropu. Oczekiwała, że wiem, kto jest tym kochankiem, a ja nie miałem nawet pojęcia, jak wyglądają jej relacje z hrabią Umbertem, choć zakładałem, że są w separacji po aferze z Guttusem. Z namysłem skinąłem głową.

En deshabille *[En deshabille (fr.) - w negliżu.] Marta Marzotto prezentowała się bardzo atrakcyjnie. Nie potrzebowała zabiegów makijażystki. Miała siwoblond włosy i mocne, nordyckie rysy twarzy. Była łatwo rozpoznawalna, gdyż pojawiła się na setkach obrazów, tysiącach rysunków i dziesiątkach tysięcy zdjęć. Kiedy się dowiedziałem, że ma sześćdziesiąt pięć lat, nie mogłem w to uwierzyć.

- On nie ma ani centa - powiedziała hrabina, wracając do naszej rozmowy. W jednej ręce trzymała słuchawkę telefonu stacjonarnego, a w drugiej komórkę i wbijała paznokciem numer. - Teraz nie dostaje nawet pieniędzy z telewizji. To straszne. Wyrzucili go z programu.

Nie byłem pewien, dokąd zmierza ta rozmowa ani dlaczego mi o tym opowiada. Hrabina miała nawyk podejmowania kilku wątków naraz, nawet jeśli rozmawiała tylko z jedną osobą. Czasami się jej plątały. Może w ogóle nie kierowała tych słów do mnie.

- Nonsens! - wykrzyknęła, wstukując cyfry na słuchawce telefonu stacjonarnego. - Ten program ma szokować. To salon dziwów. Kiedyś mnie też zaprosili. Ma być nieprzyjemny, więc dlaczego nie mogą gościć chorego na aids?

Hrabina wciąż odbierała jakieś telefony i sama dzwoniła do adwokatów po dokumenty, które zostawił Guttuso i które - jak tłumaczyła - ukażą mi prawdziwy stan jego umysłu w ostatnich miesiącach życia. Wtem zadzwoniła do niej przyjaciółka, z którą poprzedniego dnia hrabina jadła kolację.

- No, wiesz, kochana, w  n a s z y m  w i e k u... - Zadzwonił drugi telefon. Hrabina przez chwilę tylko słuchała swojego rozmówcy. - Prześlij mi kopię. - Mediolańscy adwokaci są bardzo szybcy, pomyślałem. - Z Wybrzeża Kości Słoniowej? Hmm... A ma prawo jazdy? Umie gotować? Można im ufać? Wiesz, skarbie, że mam w domu różne r z e c z y...

Hrabina powiedziała coppia, nie copia, czyli "para" zamiast "kopia". Chodziło o problem ze służącą. Później zaczęła mi wyłuszczać, jak to było naprawdę.

Rzymski palazzo del Grillo stoi obok trzynastowiecznej wieży tego samego imienia, niedaleko Koloseum i ruin Forum Romanum. Jest suto zdobioną budowlą z xviii wieku z imponującymi schodami i wewnętrznym ogrodem ozdobionym fontanną i nimfami. W 1964 roku część pałacu wystawiono na sprzedaż i właśnie wtedy, w czasach dolce vita i apogeum pierwszego boomu gospodarczego, Renato Guttuso był najbardziej rozchwytywanym włoskim malarzem. Gdy we Włoszech rozrastały się jak rak stawiane przez spekulantów blokowiska, Guttuso przypominał ich mieszkańcom ubogi, lecz pełny namiętności świat, który utracili. Rozglądał się też za jakimś eleganckim lokum dla siebie. Pierwszy raz dysponował dużą gotówką i zapragnął zamieszkać w lepszych warunkach. Dzięki koneksjom wśród działaczy partii komunistycznej poznał wpływowego finansistę, podówczas prezesa Banca Commerciale Italiana. Dowiedział się od niego o dwóch lokalach na sprzedaż w palazzo del Grillo i z jego pomocą uzyskał kredyt na zakup obszernej luksusowej pracowni oraz. mieszkania. Czynnikiem sprzyjającym było również to, że sprzedający przyjaźnił się z żoną Guttusa, Mimise Dotti, zamożną kobietą z północnych Włoch. Gdy Guttuso poznał ją w 1937 roku, była wyjątkowo piękną żoną pewnego hrabiego z kręgów bliskich Watykanowi.

Lokal na pierwszym piętrze zaadaptowano na wspaniałą pracownię, z której wjeżdżało się windą lub wchodziło spiralnymi schodami do położonej na wyższej kondygnacji części mieszkalnej. Pracownia pełniła także funkcję salonu, gdzie artysta gościł możnych i pięknych tego świata. Piętro drugie służyło wyłącznie domownikom. Do pracowni wchodziło się z dziedzińca i urządzonego na tarasie ogrodu. W 1980 roku Guttuso namalował obraz przedstawiający ów ogród i zatytułowany Wieczorna wizyta. Jak sam powiedział: to "obraz ukazujący czyjąś wizytę w pracowni o zmroku. Nie wiedziałem, kim ma być ten gość, póki nie doznałem wizji. Tygrysem". Dodał jeszcze: "Gdy oglądam się wstecz, dociera do mnie, że to tygrys, który przynosi mi swe piękno, ale i drapieżność". Malarz najwyraźniej dawał do zrozumienia, że chodzi o piękną i drapieżną kobietę, Martę Vacondio, hrabinę Marzotto, która - nim obraz powstał - już od dziesięciu lat odwiedzała jego pracownię.

"La Marzotto" można bez trudu odnaleźć w obrazach namalowanych w ciągu ostatnich, niezwykle płodnych dwudziestu lat życia Guttusa. Są ich setki. Hrabina jest na nich w ubraniu, naga lub częściowo roznegliżowana, często jedynie w pończochach i w pasie. W siatkowych rajstopach. Rozbudzona, śpiąca i na wpół śpiąca, w ruchu i w bezruchu. Siedząca, stojąca, leżąca i na czworakach, widziana z przodu, z tyłu, z góry, a najczęściej z dołu. Kulminacją tych wizerunków jest wielkie niedokończone płótno zawierające kilka jej portretów, nad którym dominuje inne, przedstawiające wielką, zgarbioną, a jednocześnie przypominającą wilka nagą Martę w bardzo wysokich szpilkach. Obydwa - zapakowane w folię bąbelkową - stały oparte o ścianę w willi Cattolica.

"Są takie chwile w życiu, kiedy ktoś musi tobą potrząsnąć - wyznał Guttuso po latach znajomości z Martą. - Mnie zdarzyło się to przed sześćdziesiątką. Lubię kobiety erotycznie dojrzałe otwarte i bez tabu. Młode kobiety tak naprawdę mi się nie podobają". Mimo że przybyła o zmroku jako tygrys do ogrodu Guttusa Marta Marzotto dobiegała wtedy czterdziestki i miała piątkę dzieci, to i tak wciąż była dwadzieścia lat młodsza od mistrza, a Mimise była od niego o siedem lat starsza. Hrabina przyszła na świat jako córka pracownika kolei w północnych Włoszech. W ciężkich czasach wojny jej ojciec dorabiał do pensji, rozwożąc zimą węgiel. Mała Marta zwykle mu towarzyszyła, siedząc na wyładowanym workami ręcznym wózku. Ojciec przekonywał ją, że dzięki temu może oglądać świat z góry. Marta łapała żaby w rowach i je sprzedawała. W dolinie Padu ich mięso było bardzo popularne. Jej matka pracowała w jednej z fabryk tekstylnego imperium rodziny Marzotto, a w sezonie także przy uprawie ryżu. Kiedy Marta skończyła jedenaście lat, też zaczęła pracować w polu. Gdy skończyła piętnaście, wstawała o czwartej rano i jeździła pociągiem do miasta, gdzie pracowała jako pomoc krawcowej. Wracała po zmroku do kolejowego baraku, w którym sypiała w jednej izbie z bratem i rodzicami. "Jak u Dickensa, ale takie były wtedy Włochy i taka byłam ja" - wspominała po latach. Była wysoką, chudą blondynką o piegowatej buzi i bajecznie długich nogach. Gdy pewnego razu jedna z modelek zachorowała, Marta wskoczyła na jej miejsce. Odniosła natychmiastowy sukces. To, co było, minęło. W 1954 roku wyszła za mąż za dziedzica tekstylnej fortuny, Umberta, hrabiego Marzotto. Przez kolejne trzynaście lat, aż do narodzin ich piątego dziecka i brzemiennego w skutki spotkania z Guttusem, była przykładną żoną i matką oraz doskonałą kucharką z zamożnej i eleganckiej włoskiej prowincji.

Gdy w 1967 roku poznali się w domu wspólnego znajomego w Mediolanie, Marta była w ciąży i zakochała się w jednym z jego obrazów. Nie przewodziła jeszcze wtedy towarzyskiej śmietance Rzymu. Jej intelektualno-arystokratyczny salon przy piazza di Spagna zaistniał zupełnie przypadkowo dopiero cztery lata później. W tym czasie Marta obracała się już w kręgach rzymskich elit ludzi pięknych. Lista sławnych gości jej legendarnych przyjęć ciągnęła się bez końca. Bywali u niej reżyserzy Francesco Rosi i Lina Wertmuller, pisarz Moravia, pisarz i reżyser Pasolini, będący wszystkim po trochu Andy Warhol oraz architekt i dyrektor biennale w Wenecji Paolo Portoghesi w nieodłącznej czapce z czarnego bobra. Rywalizujące z nią damy z towarzystwa uznawały jej salon za zbyt egalitarny i wesoły, by określać go mianem wspaniałego. "Jaki tam salon. To po prostu znajomi" - odpowiadała Marta. W latach siedemdziesiątych zaczęli pojawiać się w nim politycy, na przykład Giulio Andreotti, oraz przemysłowcy - Agnelli, właściciel Fiata, i De Benedetti, ten od firmy O1ivetti. Może właśnie napływ mężczyzn w garniturach sprawił, że nagle, po dziesięciu latach, wszystko to zaczęło ją nudzić. Sprzedała mieszkanie i przeniosła się do położonego w pobliżu okazałego domu. Odtąd jej życie towarzyskie stało się bardziej sformalizowane. Tymczasem w latach siedemdziesiątych Mimise, żona Guttusa, zaczęła podupadać na zdrowiu. Wiedziała też o romansie Renata i Marty. Myślała o samobójstwie.

Apartament w palazzo del Grillo rozpadł się na dwa osobne królestwa. Mimise Dotti nie opuszczała mieszkania na drugim piętrze, a Marta Marzotto nigdy nie wchodziła wyżej niż na pierwsze. Sekretarka Guttusa starannie usuwała wszelkie wzmianki o Marcie z artykułów prasowych, listów i zaproszeń docierających do Mimise. Służbę przyuczono, by cenzurowała informacje na temat hrabiny. Te dwa światy - słabnącej żony z drugiego piętra i zmysłowej światowej kochanki z pierwszego - uległy dalszemu rozszczepieniu, gdy Guttuso podzielił odwiedzających go w pracowni gości na przyjaciół, którzy przy chodzą w niedzielę, i resztę. Prałaci, politycy i intelektualiści, którzy później towarzyszyli mu do samego końca, odwiedzali go w niedziele. Dni te poświęcał na poważne rozmowy i zawieranie znajomości z ludźmi ze szczytów władzy. Przyjaciele, którzy wpadali popołudniami, żeby pograć w karty, poplotkować i napić się whisky, przyprowadzający żony i kochanki, odwiedzali go w pozostałe dni tygodnia. Dom Guttusa funkcjonował w ten sposób przez piętnaście lat. Marta stała się muzą malarza, jego modelką i kochanką. Mimo to Guttuso wciąż kochał swą starzejącą się żonę z drugiego piętra, a Marta nadal prowadziła bujne życie towarzyskie "stachanowca elit" i wpływowej organizatorki przyjęć. Włosi wymyślili nawet specjalne określenie dla takiej osoby - presenzialista. Marta Marzotto bywała na wszystkich premierach, przyjęciach i festiwalach. Występowała we wszystkich programach typu talk-show oraz na łamach wszystkich gazet i magazynów. Wydała wspomnienia i książkę zatytułowaną // successo dell'eccesso (Sukces ekscesu). Nawet w wieku sześćdziesięciu lat jest wszechobecna w mediach.

Jedyny kryzys ich związku wywołał jej romans w latach 1977-1978 z popularnym przywódcą lewicowych radykałów Luciem Magrim. A ponieważ Magri najpierw wystąpił z partii komunistycznej, by potem do niej wrócić, sprawa ta nabrała wymiaru politycznego, co szczególnie zirytowało Guttusa. W 1979 roku zazdrosny malarz poświęcił zdradzie kochanki serię uderzających, wielkich obrazów pod wspólnym tytułem Alegorie, na których przedstawia ją zawsze nagą, a swego rywala maluje z głową małpy. Na jednym z płócien epatująca genitaliami naga para obejmuje się na rzymskim dachu w otoczeniu szczurów i sów. Poniżej starszy nagi mężczyzna skrywa twarz obok rzeźby Michała Anioła Noc. Nazajutrz po wernisażu, na którym zaprezentowano między innymi serię tych niezwykle zmysłowych prac, z rzymskiego dziennika "II Messagero", który trafił do Mimise, usunięto stronę zawierającą relację z wystawy. Mijały lata. W 1984 roku Mimise doznała udaru. Rok później u Guttusa, nałogowego palacza, wykryto raka płuc, który ostatecznie doprowadzi do jego śmierci. Mimise coraz bardziej traciła siły, a Guttuso za wszelką cenę starał się ukryć przed nią wiadomość o swojej chorobie. Tymczasem na początku października 1986 roku Mimise niespodziewanie doznała drugiego udaru i zmarła.

Marta Marzotto skontaktowała się z Guttusem telefonicznie. Chory na raka malarz był załamany śmiercią żony. "Przyjedź do mnie, Marto, przyjedź. Strasznie cierpię. Tak zaciskam zęby, że zaraz mi wylecą". To była ich ostatnia rozmowa. Włączył się do niej monsignor Angelini: "Tak, hrabino, proszę przyjechać". Kiedy zjawiła się w palazzo del Grillo, portier nie chciał jej jednak wpuścić. Dzwoniła, ale nikt nie chciał przekazać słuchawki Guttusowi. Pisała do niego, lecz listy pozostały bez odpowiedzi. Nieco ponad trzy miesiące później Marta Marzotto usłyszała w radiu, że malarz nie żyje. Rozpłakała się ze złości i smutku.

Tego, co działo się w apartamencie w palazzo del Grillo między 5 października, kiedy zmarła Mimise Dotti, a 18 stycznia, gdy tuż po północy odszedł Renato Guttuso, nie udało się ustalić nawet badającym tę sprawę śledczym. Sami byli mocno podzieleni. Pojawiły się poważne oskarżenia. Marta Marzotto nie była jedyną osobą, której pod koniec 1986 roku nie dopuszczano do Guttusa. Vivi Caruso, długoletnia przyjaciółka malarza i właścicielka galerii w Palermo, wspomina dużą wystawę prac malarza zorganizowaną tamtego roku przez Fondation Maeght we Francji. Gdy dyrektor fundacji oraz kurator wystawy przybyli do Rzymu, by omówić szczegóły, Vivi Caruso powiedziała im: "Dzwoniłam do palazzo del Grillo i prosiłam służącego, żeby powiadomił Guttusa o waszym przyjeździe. Odpowiedział, że nie może. Dlaczego? Jest aż tak słaby? - spytałam. - Nie, po prostu, nie mogę mu tego przekazać - odpowiedział służący".

Kilka dni po śmierci Guttusa inny jego bliski przyjaciel, wybitny psychiatra, który znał artystę przez pięćdziesiąt lat, również wyznał, że go do niego nie dopuszczano. "Bardzo mnie to niepokoiło". Giampiero Dotti, znany finansista, bratanek Mimise i przyjaciel Guttusa, odwiedził go w tym czasie czterokrotnie i odniósł wrażenie, jakby wokół umierającego malarza ustawiono zaporę. Dotti pisał, że za każdym razem portier mówił mu: "Dostałem polecenie, żeby nikogo nie wpuszczać", i że gdy dzwonił do Guttusa, służący oznajmiał mu: "Mistrz prosił, aby mu nie przeszkadzać". Kiedy Marta Marzotto otworzyła wynajęty na spółkę z Guttusem sejf w pewnym rzymskim banku i stwierdziła, że jest pusty, Fabbio Carapezza został już adoptowany przez malarza i stał się jego spadkobiercą. Procedurę adopcyjną wszczęto osiem dni po śmierci Mimise i zakończono w niecałe dwa tygodnie. Dotti był zaskoczony, gdy o tym usłyszał. Był z wizytą w palazzo del Grillo w dniu złożenia wniosku o adopcję, lecz nikt mu nawet o tym nie wspomniał.

Młody Fabbio, urzędnik niższego szczebla pochodzący z mafijnej rodziny z Palermo, zyskał nagle majątek wart sto milionów dolarów albo i dwa razy więcej. "Kto wie, ile to wszystko jest warte?" - rzekł z westchnieniem stary adwokat prowadzący wcześniej sprawy Guttusa, a teraz Carapezzy. Kilka dni po śmierci malarza Marta Marzotto okazała wściekłość, za to inni wystąpili z całkiem konkretnymi oskarżeniami.

Giampiero Dotti wyraził zaniepokojenie losami założonej rok wcześniej przez malarza i jego żonę Fundacji imienia Renata i Mimise Guttusów. Położona na północy Włoch wiejska posiadłość Dottich, przez dziesięciolecia pełniąca funkcję letniska i pracowni, miała zostać przekształcona w muzeum poświęcone twórczości Renata Guttusa. Dotti postanowił nie dopuścić do tego, by ideę fundacji "storpedowali ludzie zainteresowani wyłącznie materialną stroną tego dramatu". Fundacja trwała w zawieszeniu, gdyż prezydent Włoch musiał zatwierdzić darowiznę na rzecz państwa. Dotti podejrzewał, że - jak napisał - "Fabio Carapezza, ciesząc się poparciem swoich nowych, wpływowych przyjaciół, nalegał na spowolnienie procedury". Tymi "nowymi, wpływowymi przyjaciółmi" byli monsignor Angelini oraz Giulio Andreotti.

Gniew i podejrzliwość Dottiego przybrały na sile, gdy okazało się, że Carapezza przekazał czterdzieści płócien Guttusa przeznaczonych dla fundacji rzymskiemu Muzeum Sztuki Współczesnej. Darczyńca milczał, za to jego matka Ginevra Carapezza rzuciła Dottiemu przez telefon: "Mój drogi, prawnie jesteśmy nie do ruszenia". Gdy Giampiero Dotti zapytał ją po pogrzebie, co się stało z listą prac, które Guttuso pragnął przekazać po swej śmierci państwu, usłyszał od niej: "Mój drogi, wiesz, jaki był twój wuj. Jednego dnia coś napisał, a drugiego podarł". To jednak nie Marta Marzotto ani Giampiero Dotti wmieszali w tę sprawę śledczych. Uczynił to pewien miłośnik sztuki, który zdołał wyminąć portiera z palazzo del Grillo i przemknąć do apartamentu Guttusa, gdzie ujrzał leżącego w łóżku artystę "o martwym, pustym i nieobecnym spojrzeniu". Prokuratorzy mogli wszcząć śledztwo.

Wielka retrospektywna wystawa organizowana przez Fondation Maeght w St Paul de Vence na południu Francji miała zostać otwarta wiosną. W połowie 1986 roku jej kurator wraz z Guttusem i paroma innymi osobami dokonał selekcji obrazów w pracowni malarza. "Wybraliśmy pięćdziesiąt obrazów, może trochę więcej. Było tam tysiące szkiców. Pamiętam, jak Renato powiedział, że tych na pewno nie zabraknie i że można wyłożyć nimi drogę z Rzymu do Mediolanu". Płótna zostały sfotografowane i rozpoczęto prace nad katalogiem wystawy. Guttuso był bardzo podekscytowany. Odmówił udziału w wystawie prezentującej prace kilku artystów w paryskim Grand Palais na rzecz tej autorskiej retrospektywy. Nieoczekiwanie pod koniec lata kurator stracił kontakt z Guttusem. Służący nie chciał przekazać słuchawki telefonu, a portier wpuścić do budynku. "Ostatnią próbę podjęliśmy 19 listopada" - wspomina. Znów nie zostali wpuszczeni. Do gry wkroczyli adwokaci. Kurator zaczął głośno o tym mówić, gdyż Ginevra Carapezza twierdziła, iż w pracowni malarza właściwie nie ma już żadnych obrazów. Kurator oświadczył:

Czułem, że Guttuso żyje tą wystawą w St Paul de Vence. To nieludzkie, że Carapezzowie tak mu to utrudniali [...]. Z całą pewnością w pracowni były dzieła artysty. Nie tylko rysunki, ale także płótna o wymiarach dwa na trzy metry. Kiedyś jeszcze się pojawią.

Wśród tych, którzy pamiętali, że w zagraconej pracowni Guttusa znajdowało się ponad sto obrazów i tysiące rysunków, był prezes Banca di Italia. Po trzech tygodniach "wyniosłego milczenia" Fabio Carapezza Guttuso złożył pozwy przeciw Dottiemu, dwóm włoskim dziennikom i innym "nieznanym osobom". Jego adwokat wyjaśnił, że to jedyny sposób na "położenie kresu wulgarnej polemice wokół sprawy, która jest czysta jak łza". W tych okolicznościach trudno jednak było jej uniknąć. Powrót na łożu śmierci na łono Kościoła malarza komunisty w obecności Angeliniego nie przeszedł niezauważony. Pewien tygodnik satyryczny zamieścił na stronie tytułowej nagłówek: "bóg istnieje", a pod nim, nieco mniejszym drukiem, napis: "i chce dostać swoją część łupu". Komunistyczne i katolickie dzienniki oskarżyły autorów o brak szacunku i poczucia dobrego smaku. Antonello Trombadori, lider komunistów, który spędził sporo czasu przy umierającym, zapowiedział, że "przywali w mordę" każdemu, kto wątpi w nawrócenie mistrza. Ten sam Trombadori obwieścił wcześniej w kuluarach parlamentu, że "Moro nie żyje" gdy ten walczył jeszcze o życie. Dziennikarz Giorgio Bocca uznał, że to już przesada, i napisał, że historyczny kompromis na szczytach władzy był zwykłą polityczną zagrywką. Czuł się zniesmaczony "tandetnym i wulgarnym spektaklem, którzy urządzili starzy stalinowcy i klerofaszyści przy łożu śmierci malarza". Jego zdaniem nawrócenie Guttusa było czymś bardzo włoskim:

Wszyscy jesteśmy przesiąknięci katolicyzmem. Grzeszymy, a później się spowiadamy [...]. Położyliśmy się spać jako faszyści, a obudziliśmy się jako demokraci. Wszyscy jesteśmy maminsynkami, zabezpieczonymi na każdą okoliczność jak mieszczańskie rodziny w czasie wojny, które wysyłały jednego syna w góry z komunistami, a drugiego do rodzinnej firmy, żeby układał się z Niemcami.

Później Bocca skupił się na Guttusie, którego były i przyszły chadecki premier Fanfani - ten sam, który dostał dwa i pół miliona dolarów od Sindony - nazwał w telewizji "jednym z ojców demokratycznej Republiki Włoskiej". "Ciekawe epitafium dla kogoś, kto przez całe życie był wyznawcą Stalina" - pomyślał Bocca.

Prywatnie Guttuso żył, jak mu się podobało, "do szpiku kości" - jak mawiał - miłując proletariat, lecz jednocześnie czując się jak w domu w willach burżuazji z Varese. Opowiadał się za najbardziej radykalną formą komunizmu, ale wykorzystywał kapitalistyczny spryt do gromadzenia wielkiej fortuny. Trzeba mieć nie lada tupet, żeby nazywać go wzorcem czy też czempionem demokracji [...]. Guttuso udawał, że nie wie, iż Sowieci nie hołubią go za dobre obrazy, które tworzył w młodości, czy pompatyczne megapłótna z dojrzałego okresu twórczości - ten straszny Pogrzeb Togliattiego! - lecz za to, że jest intelektualnym zdrajcą.

Innych bulwersowało to, jak potraktowano Martę Marzotto. Alberto Moravia, kolejny długoletni przyjaciel odsunięty od malarza, powiedział:

To nielogiczne, by zachowywać się w ten sposób wobec kobiety, którą się kiedyś głęboko kochało - a tak bez wątpienia było. Najbardziej tajemniczym elementem tej sprawy nie jest dla mnie nawrócenie ani kwestia spadku, lecz historia Marty.

Zgadza się z tym reżyserka Lina Wertmuller:

Ci cali monsignori, nawrócenia, adopcje i spadki, to wszystko jest mocno podejrzane. Jest w tym coś szesnastowiecznego [...]. Widziałam w życiu wiele romansów, a ten Renata i Marty był jednym z najbardziej płomiennych [...]. Z całą pewnością Guttuso bał się śmierci i może nie chciał, aby ktoś oglądał go w takim stanie, nawet Marta - ale żeby nie zgodzić się na ostatnią rozmowę przez telefon?

Tymczasem Marta Marzotto potrzebowała wsparcia. Hrabia Marzotto, przez lata dyskretnie wyrozumiały, teraz przerażony rozgłosem, jakiego nabrała ta sprawa, próbował zniechęcić ją do używania jego nazwiska i zażądał separacji. Za pośrednictwem adwokata Marta obwiniła media, które - jak powiedziała - "nie oszczędzają żywych ani zmarłych". Była bardzo osamotniona. Niemal wszyscy piękni, którzy mościli się na białych kanapach w jej salonie przy piazza di Spagna, rozpłynęli się - według określenia jej przyjaciółki - niczym "śnieg w słońcu". Marta została naznaczona jako szerząca zepsucie uwodzicielka, babilońska dziwka.

* *

Pojawiła się bardzo elegancka żona ambasadora Urugwaju w Hadze, ubrana w żakiet w pepitkę. Gdy jej mąż kierował urugwajską placówką w Rzymie, należała ona do ścisłego kręgu przyjaciółek Marty. Teraz przywiozła wieści z Rzymu na dwór na wygnaniu w Mediolanie. Przekaże je, kiedy hrabina skończy rozmawiać przez telefon. Nawiązaliśmy pogawędkę, by nie podsłuchiwać Marty. Rozmawialiśmy cicho, bo nie chcieliśmy przeszkadzać a jednocześnie oboje staraliśmy się wychwycić jej słowa.

- To mu p r z e r w i j. Boże, te dzisiejsze dziewczyny! - Hrabina momentami przemawiała jak Czerwona Królowa z Alicji w Krainie Czarów.

Tymczasem ja i ambasadorowa wymienialiśmy szeptem uwagi na temat procesu. Andreotti jest taki inteligentny, wyprzedza wszystkich o kilka długości. Błyszczy na przyjęciach. Zgodziliśmy się, że włoska polityka to prawdziwy koszmar dla kogoś z zewnątrz. Nigdy nie wiadomo, kto ma jakie poglądy.

- Andreotti podarował Renatowi szczerozłotego rolexa z dedykacją dla kogoś innego. Renato dał go mojemu synowi. Wciąż go nosi!

Hrabina przekrzykiwała się z kimś, kto wtrącił się w jej rozmowę. Pobyt ambasadorowej w Rzymie przypadł na okres anni di piombo, "lat ołowiu" *[Okres niepokojów politycznych we Włoszech trwający od końca lat sześćdziesiątych do początku lat osiemdziesiątych.]. Nikt w ambasadzie Urugwaju w Rzymie nie rozumiał, o co chodzi Czerwonym Brygadom, dlatego żona ambasadora osobiście przygotowywała raporty na tematy polityczne. W Urugwaju działali wtedy tupamaros, wiedziała więc to i owo o terroryzmie. Wyobraziłem sobie, jak jej wypielęgnowane palce przelatują wieczorami po klawiaturze dalekopisu. Komórki terrorystyczne. Przestrzelone kolan. Porwania. Trybunały ludowe. Egzekucje. Metody przesłuchań.

- Piszą o tych pomyjach Andreottiego w gazecie. I o tym, że Renato przewraca się w grobie. Jego ukochany przyjaciel. Niedobrze się robi. On nigdy nie był przyjacielem Renata! Czytałaś "Corriere delia Sera"? - Hrabina miotała się na kanapie.

Służący, starszy dostojny Lankijczyk w pasiastej marynarce, przyniósł jej naręcze papieru faksowego, co najmniej kilkanaście metrów wydruku. Listy polecające dla pary służących z Wybrzeża Kości Słoniowej. Wszystkie strony opatrzone rodzinnym herbem.

- Ten Angelini to  s t r a s z n a  postać. Zrobili go kardynałem, bo opiekował się papieżem po tym, jak został ranny w zamachu. Inni go tam nie chcieli.

Służący powrócił ze srebrną tacą, na której stały srebrny czajniczek i filiżanka ze złotą obwódką. Hrabinie nie chciało się pić, ambasadorowej też, więc tylko ja sączyłem herbatę. Marta rozmawiała teraz przez telefon z Vivi Caruso z galerii sztuki w Palermo, w której Sciascia wystawił La Vuccirię.

- Przyjaciele Renata, przyjaciele Leonarda, to jest k u l t u r a! - Po krótkim wstępie przeszła do rzeczy: - Kto mnie do niego nie dopuścił, kiedy przyszłam do palazzo del Grillo z policją? Wiem, że Angelini. A l e  k t o  z a  n i m  s t a ł?

Wyciągnąłem szyję, lecz nim padła odpowiedź, hrabina odebrała drugi telefon. Pojawił się jakiś problem ze zdjęciami z pokazu mody. Zajęła się ostatnio projektowaniem ubrań sprzedawanych przez jedną z sieci domów towarowych. Szczerze mówiąc, nie najwyższa półka.

ŚWIAT MARTY. SZALONA MARTA. DLA KOBIETY, KTÓRA CHCE WSZYSTKIEGO OD RAZU.

Miała zamiar wykorzystać swój portret namalowany przez Guttusa jako znak firmowy, ale Fabio Carapezza zażądał miliona dolarów za prawa do reprodukcji. "Uniemożliwiłby mi start. Musiałam ustąpić". Nie pierwszy raz portret Marty pędzla Guttusa spotkał taki los. Gdy po śmierci malarza wystawa organizowana przez Fondation Maeght nie doszła do skutku, Fabio Carapezza złożył pozew o wstrzymanie przez pewien włoski tygodnik publikacji zdjęć prac, które miały zostać na niej zaprezentowane. Hrabina występowała niemal na wszystkich. Wystawa byłaby hołdem dla jej ciała. W jaki sposób Carapezza trafił do mistrza?

- Sama mu go przedstawiłam i wpadłam na pomysł, żeby zatrudnił go jako sekretarza. Powiedziałam Renatowi, że jest bardzo wrażliwym chłopcem i że będzie porządkował je sprawy. Chciał zostać urzędnikiem państwowym, ale jakoś się nie udawało. W końcu nim został po interwencji Andre tiego.

Marta Marzotto z godnością opowiadała o szczegółac z przeszłości, ale było widać, że już nie bardzo ją to interesuje. W każdym razie nigdy nie interesowały jej pieniądze. Powiedziała to wtedy wprost, podobnie jak Giampiero Dotti. Żadne z nich nie pragnęło majątku malarza dla siebie. Minęło już dziesięć lat i hrabina rozpoczęła nowe życie. Żałoba i rozpamiętywanie najwyraźniej nie leżały w jej naturze. Od czasu do czasu zżymała się na jakąś niegodziwość, ale czuło się, że widziała już w życiu tyle, że nawet te wypadki skupiły jej uwagę jedynie na chwilę. Sprawa opróżnionego sejfu wręcz ją bawiła. Renato Guttuso gromadził w nim swoje skarby. Nie tylko listy miłosne i erotyczne rysunki. Powinienem zrozumieć, że Renato był przez długi czas bardzo biedny. Oboje mieli klucze do sejfu, ale hrabina zajrzała tam pierwszy i ostatni raz dziesięć dni po śmierci Mimise. Chciała odzyskać swoje listy i szkice. W środku nie było nic. Biżuteria, sztabki złota, prace Guttusa, Balthusa i Magritte'a zniknęły. Był to duży sejf, metr na trzy. Wcześniej chory Guttuso powiedział jej, że jego długoletniego doradcę finansowego i księgowego zastąpił ktoś młodszy, kogo nie znał. Po śmierci artysty hrabina ustaliła, że poprzedniego doradcę zwolnił Carapezza.

Nawet po tylu latach dziwiło ją tempo, w jakim Carapezza został adoptowany. Guttuso był ciężko chory, często zapadał w śpiączkę i wciąż opłakiwał śmierć żony. Rak płuc dał przerzuty do mózgu i chwile przytomności przeplatały się z coraz dłuższymi okresami braku świadomości. Jak wszędzie, tak i we Włoszech, wnioskowi adopcyjnemu towarzyszą liczne dokumenty, akty urodzenia lub oświadczenia woli. Zbiurokratyzowane włoskie urzędy słyną z powolności przy wydawaniu tego typu świadectw. Zwykle mijają wieki, nim urzędnicza machina zareaguje na najprostszy wniosek. Do tego dochodzi cała procedura adopcyjna, ale w przypadku Carapezzy zajęło to ledwie dwa tygodnie.

* *

W trakcie śledztwa w sprawie o wyłudzenie majątku Carapezza oznajmił, że okaże sekretny testament Guttusa, który raz na zawsze rozwieje wszelkie wątpliwości. W myśl włoskiego prawa tajny testament musi zostać ujawniony tuż po śmierci jego autora przez adwokata, w którego obecności został spisany, tak więc już samo oświadczenie Carapezzy wzbudziło wiele pytań. Po jego otworzeniu okazało się, że testament niczego nie wyjaśnia. Zawierający pięć linijek tekstu dokument sporządzony przez wezwanego do palazzo del Grillo adwokata i podpisany przez umierającego malarza jedynie unieważniał poprzednie testamenty i przekazywał całość majątku jego spadkobiercy. Co dziwi, nie pada w nim nazwisko Carapezzy. Gdyby adopcja okazała się bezprawna, spadkobiercami byliby Giampiero Dotti oraz jego brat - choć ci niczego się nie domagali. A może majątek odziedziczyłby także syn Guttusa urodzony w związku pozamałżeńskim? Marta Marzotto nieoczekiwanie wprawiła wszystkich w jeszcze większy zamęt, pierwszy raz wspominając o nieuznanym synu, którego mu urodziła. Nagle znalazł się na ustach wszystkich, mimo że nikt nie potrafił go wskazać.

W połowie stycznia Carapezza skontaktował się z zakładem pogrzebowym, by omówić szczegóły pochówku. Trzy dni później Guttuso zmarł. Znany sycylijski sędzia skomentował później ostatnią wolę Guttusa:

To nie jest testament. Renato Guttuso postanowił nie zostawiać testamentu. Wezwał adwokata tylko po to, żeby unieważnić wcześniejsze oświadczenia woli. Jak typowy Sycylijczyk, rozwiązał problem, umywając ręce.

Pozostawało podstawowe pytanie: czy Guttuso był w pełni władz umysłowych w okresie, gdy odciął się od świata? Czy też może rak płuc i wątroby z przerzutami na mózg, efekty chemioterapii, szok związany ze śmiercią żony oraz rzeki wypitej przez niego whisky wpłynęły na stan jego umysłu? Adwokaci Carapezzy złożyli wniosek o powołanie na świadków kilku znanych osobistości, które czuwały przy łożu chorego malarza w dniach poprzedzających jego śmierć i mogły potwierdzić, że Guttuso zachował pełną świadomość. Pierwszą osobą na tej liście był Giulio Andreotti.

Marta Marzotto opowiedziała mi, jaki los spotkał Gott mit uns, serię rysunków, które - jak żadne inne - rozsławiły nazwisko młodego podówczas malarza. Ukrywający się w Rzymie na początku lat czterdziestych członek ruchu oporu Guttuso stworzył ciąg prostych, acz niezwykle ekspresyjnych szkiców w stylu Goi, ukazujących okrucieństwo wojny. Rysował je na tanim papierze, który z czasem zżółkł i zaczął się kruszyć. Artysta wyznał hrabinie, że kilka z tych niezwykle teraz cennych rysunków zniknęło z palazzo del Grillo. W kontekście tej rozmowy Marta Marzotto zaczęła mówić o "złodzieju".

Był nim jeden z czwórki służących - dwóch małżeństw - którzy wraz z Carapezzą zaczęli zawiadywać wszystkim, co działo się w apartamencie malarza. "Teraz to oni o wszystkim decydują" - rzekł z westchnieniem Guttuso do odwiedzającego go Giampiera Dottiego. Prawdopodobnie malarz myślał również o rodzicach Carapezzy, którzy zjechali z Palermo i zadomowili się w apartamencie w palazzo del Grillo. Któraś z tych osób pozostawała w kontakcie ze środowiskiem twórców falsyfikatów dzieł malarza. Oryginały jego prac znikały, a na rynek trafiały kopie. Wcześniej Guttuso potrafił w napadzie szału niszczyć te, które napotkał w galeriach, lecz teraz nie miał już na to siły. Poprosił Martę, żeby coś z tym zrobiła. Hrabina ochoczo przystąpiła do dzieła. Policja zaplanowała nalot na wskazane przez nią galerie i drukarnie, ale ktoś z domowników ostrzegł je o zamiarach stróżów prawa. Marta namawiała Guttusa, by zwolnił osobę, którą podejrzewała, na co ten odpowiedział: "Tyle wokół wilków. Jeden odejdzie, przyjdą następne".

Aldo Torroni pracował jako portier w palazzo del Grillo. Zwykle siedział w budce na dole, machnięciem ręki wpuszczając gości, których znał od lat, sławnych i mniej sławnych bywalców apartamentu Guttusa, gdy w mieszkaniu uwijali się służący. Przez dziewiętnaście lat Marta Marzotto zjawiała się tam każdego ranka za kwadrans dziesiąta i zostawała do pierwszej. Podczas pogrzebu Mimise Dotti Guttuso, na którym stawiła się cała służba, Aldo słyszał, jak podążający z konduktem jeden ze służących mówi wyraźnie: "Wystarczy, żeby odciąć Marzotto na dwa dni, i będzie po sprawie". Zdumiało go to, a zdumiał się jeszcze bardziej, gdy nazajutrz przykazano mu, by nie wpuszczał przyjaciół Guttusa, którzy odwiedzali go codziennie lub co tydzień przez ostatnie dwadzieścia lat. Tak go to zaniepokoiło, że poprosił o radę administratora palazzo del Grillo. Ten odpowiedział: "Poproś mistrza o polecenie na piśmie". "Wydawało się to rozsądne, więc Aldo zwrócił się o takie pisemne polecenie. Obiecano mu, że je dostanie, nigdy go jednak nie otrzymał. Gdy któregoś dnia Marta ponownie zadzwoniła do niego z pytaniem, co się dzieje, Aldo wypalił, nawiązując do bijącej wtedy rekordy popularności telewizyjnej opery mydlanej o rodzinie milionerów: "W porównaniu z nami, pani hrabino, Dynastia to betka".

Dwa miesiące po śmierci malarza "znane osobistości" złożyły zeznania w obronie Carapezzy, zgodnie potwierdzając, że Guttuso był "przytomny do samego końca" Media doniosły, że Giulio Andreotti, "jeden z nielicznych dopuszczanych do apartamentu w palazzo del Grillo w ostatnich miesiącach życia artysty" zajęty zażegnywaniem kryzysu rządowego i kompletowaniem składu nowego gabinetu, 15 marca "znalazł jednak czas, by zeznać, że Guttuso do końca zachował świadomość umysłu". Lider komunistów Antonello Trombadori odrzucił "teorię spisku", w zawoalowany sposób grożąc "tym, którzy chcą pójść drogą oper mydlanych". On także zeznał, że Guttuso był "przytomny do samego końca". Niektórzy ze świadków użyli nawet sformułowania: "całkowicie przytomny". Byli to owi "niedzielni przyjaciele" malarza, którzy zjawiali się u niego nieregularnie na krótko - ujawnił adwokat Giampiera Dottiego. Marta Marzotto zeznawała w sumie przez piętnaście godzin. Jej zdaniem Guttuso bywał przytomny, lecz nie cały czas. Inny długoletni przyjaciel rodziny wspominał, że artysta miewał chwile zagubienia i utraty pamięci, powtarzał te same rzeczy po sześć, siedem razy, a działo się to jeszcze przed śmiercią żony.

Giampiero Dotti twierdził, że jedynym wiarygodnym zeznaniem będą ekspertyzy biegłych sądowych, i zażądał przedstawienia stosownej dokumentacji medycznej. Wcześniej wystąpił z pozwem o unieważnienie adopcji Fabia Carapezzy. Adwokaci pozwanego wskazywali, że nie ma do tego prawa, gdyż nie do maga się udziału w spadku. Policja działająca na wniosek Marty Marzotto złapała na gorącym uczynku drukarzy powielających litografie Guttusa, Picassa, De Chirico, Chagalla i Miro. Odnale ziono także syna artysty, który wystąpił z wnioskiem o uznanie go za prawowitego potomka Guttusa. W kwietniu 1987 roku prokuratorzy prowadzący dochodzenie w sprawie adopcji Carapezzy zaprotestowali przeciw jego umorzeniu, a jeden z nich złożył dymisję. Po - jak nazwał to dziennik "La Repubblica" - "milczącej, lecz zaciętej próbie sił" w rzymskiej prokuraturze śledztwo zostało wznowione. Tymczasem Carapezza pozwał redakcję tygodnika "L'Espresso" za opublikowanie artykułu zatytułowanego Kolor pieniędzy, w którym Dotti opisuje cztery wizyty w mieszkaniu malarza w ostatnich miesiącach przed jego śmiercią.

Zawsze poprzedzały je żmudne i upokarzające rozmowy z Fabiem, gdyż w palazzo del Grillo nikt nie odbierał telefonów [...]. Podczas tych wizyt, przy których zawsze byli obecni Carapezzowie, panowała bardzo dziwna atmosfera. Renato cieszył się na mój widok, ale był jednocześnie nieswój, jakby się bał. Powtarzał, że Mimise jest u siebie [choć nie żyła]. Zawsze kiedy przekazywałem mu pozdrowienia od przyjaciół, wzruszał się do łez i mówił, że chce się z nimi jak najszybciej zobaczyć. Kilkakrotnie [...] prosił mnie, bym skontaktował się z Fondation Maeght w sprawie wystawy jego prac. Do 3 grudnia 1986 roku nie wspomniał mi ani słowem o adopcji.

Carapezza próbował także uniemożliwić uznanie syna Guttusa. Trombadori pośpieszył mu w sukurs z informacją, że jego matka sypiała z kim popadnie. By jeszcze bardziej ją zdyskredytować, stwierdził, że była oszałamiająco piękna i kompletnie niezainteresowana malarstwem Guttusa. Mimo to trzy miesiące później wniosek syna Guttusa został przyjęty, co dobrze rokowało. Po dwóch dniach sąd oczyścił Carapezzę z zarzutu izolowania malarza od świata i wykorzystywania jego wątłego stanu fizycznego i psychicznego do wymuszenia adopcji. Powołując się na zeznania Giulia Andreottiego, monsignore Angeliniego, Antonella Trombadoriego oraz innych niedzielnych przyjaciół malarza, sędzia - jeden z tych, którzy kilka miesięcy wcześniej chcieli umorzyć sprawę - orzekł, że Renato Guttuso był "przytomny do samego końca". Carapezza zyskał prawa jedynego spadkobiercy i pozwał Giampiera Dottiego oraz Martę Marzotto o zniesławienie. Wobec Marty dochodzenie wszczęła także policja fiskalna. Dotyczyło ono sprzedaży mieszkania przy piazza di Spagna, w którym kiedyś Marta prowadziła swój słynny salon. Sędzia orzekł, że dwudziestoletni związek Marty i Renata miał "charakter nie tylko artystyczny, ale także intymny" i uznał, że "została sowicie nagrodzona za świadczone przez siebie usługi". "Odjęło mi mowę, gdy to usłyszałam" - wyznała Marta. Proces nie odbył się z jej inicjatywy. Starała się nie wypowiadać na te tematy. "Świadczone przeze mnie usługi? Nie byłam służącą Guttusa ani jego pracownicą. Odbieram to jako atak na moją osobę. Jestem zwyczajnie wściekła!" Hrabina nie szukała żadnych korzyści, walczyła jedynie o swoją godność, a w zamian spotkały ją pozew o zniesławienie, dochodzenie w sprawie sprzedaży nieruchomości i separacja małżeńska. Dotti też czuł się pokrzywdzony. ,

Dlaczego sąd nie powołał moich świadków? Ludzi, którzy codziennie widywali się z Renatem i byli jego prawdziwymi przyjaciółmi? Nawet jeśli nie są celebrytami, nie pochodzą z Rzymu i nie mają związków z polityką [...]. O stanie umysłu Renata Guttusa zadecydowali świadkowie, a nie lekarze i biegli.

Szczególnie mocno dostało się Angeliniemu - "Błagam, nie nazywajcie go Monsignore!" - i "kurialnemu cynizmowi tej podejrzanej postaci". Przypomniałem sobie o tym, gdy dwa lata później ujawniono treść zeznań Angeliniego. Wyniesienie go do rangi biskupa, które dwa i pół roku wcześniej wydawało się bardzo rychłe, wciąż przesuwało się w czasie. Sędzia prowadzący rozprawę najwyraźniej wyrobił sobie opinię o hrabinie Marzotto na podstawie jego zeznań.

Guttuso sowicie wynagradzał Martę Marzotto pieniędzmi i obrazami [...]. Systematycznie je sprzedawała. Były dla niej źródłem zarobku, w ten sposób pokrywała swoje wydatki [...]. Hrabina zawsze traktowała mnie uprzejmie [...]. Guttuso pragnął zerwać ten związek, ale było to niemożliwe. Bal się szantażu ze strony mediów. Poważna choroba i pełna świadomość niedalekiego końca dodały mu odwagi. Dzięki temu odzyskał równowagę i odnalazł siebie.

Sprawy ciągnęły się bez końca, tym bardziej że wszystko działo się we Włoszech. Wciąż składano nowe pozwy, procesy kończyły się umorzeniami. Czy zostanie przeprowadzona ekshumacja szczątków Guttusa w celu wykonania badań dna, które ostatecznie rozstrzygną kwestię tożsamości jego syna? W 1989 roku szczątki mistrza przeniesiono do zachwaszczonego ogrodu willi Cattolica w Bagherii i złożono w ohydnym cylindrycznym sarkofagu z szarego marmuru projektu rzeźbiarza Manzu. Sarkofag otoczono płytką fosą i przyozdobiono czterema złotymi gołębiami, zapewne stalinowskimi symbolami pokoju, które mistrz tak chętnie malował w czasach zimnej wojny. Tymczasem syn malarza zniknął równie dyskretnie i niespodziewanie, jak się pojawił. Zastanawiałem się, co sprawiło, że stracił zainteresowanie schedą po ojcu, którą - jak wyznał - chciał przekazać swym nieletnim córkom. Trzy lata po śmierci malarza proces o zniesławienie wytoczony przez Carapezzę Dottiemu wciąż się ciągnął. Dotti, który przegrał pierwszą rundę bitwy o unieważnienie adopcji Carapezzy, gdyż nie domagał się pieniędzy, został uznany za "nieuprawnionego do podnoszenia tej kwestii". Wskazywał on jednak, że nigdy nie miał dostępu do dokumentów adopcyjnych. Tymczasem te gdzieś zniknęły.

Fundacji Guttusa, jedynej alternatywie dla zapędów Carapezzy, który dążył do przejęcia całości spadku, groziła likwidacja. Tylko Dotti o nią walczył. Pozbawieni funduszów i wpływu na dalszą działalność pozostali członkowie rady nadzorczej opowiedzieli się za rozwiązaniem fundacji. Jej siedzibą miał być piękny majątek Dottich, gdzie mieściła się letnia pracownia Guttusa, nieopodal Varese w północnych Włoszech. Śmiertelnym ciosem okazała się inicjatywa otwarcia Sali Guttusa w miejscowym muzeum. Wystąpili z nią burmistrz miasta, bliski przyjaciel Giulia Andreottiego i członek jego frakcji wewnątrz chadecji, oraz pewien biskup, którego również łączyła zażyła przyjaźń z premierem. Wydaje się, że projekt ten zaaranżował sam Andreotti w przerwach między przemówieniami na uroczystości złożenia szczątków malarza w sarkofagu w Bagherii. Obecny na uroczystości w styczniu 1990 roku burmistrz Varese wyznał rozbrajająco w rozmowie z dziennikarzami, że "Andreotti jest kimś w rodzaju doradcy Carapezzy", który ostatecznie przejął wiejską posiadłość malarza. Później przestałem śledzić tę sprawę.

* *

Z budynku rzymskiego sądu zniknęły nie tylko dokumenty związane z adopcją Carapezzy. Dwa miesiące po śmierci Guttusa śledczy odebrali anonimową przesyłkę - list napisany przez malarza do Marty Marzotto. Do adresatki trafił dopiero po ośmiu latach. Większość czasu przeleżał w aktach sprawy w archiwum prokuratury w Rzymie. Marta Marzotto dowiedziała się o jego istnieniu przypadkiem w listopadzie 1994 roku. "Czytając go, płakałam z bólu i złości" - wyznała. Został napisany na pojedynczej kartce drżącą ręką Guttusa i zawierał piętnaście linijek tekstu.

Najdroższa Martino,

mam nadzieję, że Aldo doręczy ci ten list, choć wiem, że będzie to trudne. Jestem już bardzo chory i chciałbym, żebyś była koło mnie. Nie mogę zrozumieć, dlaczego nie przychodzisz.

Otaczają mnie same kruki. Chwile jasności umysłu zdarzają mi się coraz rzadziej. Nie dopuszczają mnie do telefonu... Wybacz, że cię o tym informuję, ale gdybyś była przy mnie, może poczułbym się lepiej.

Wciąż liczę, że pojawisz się w drzwiach. Moje serce, czemu nie przychodzisz? Przyjdź, przyjdź. Czekam z utęsknieniem, ściskam Cię i całuję.

Twój Renato

PS Albo przynajmniej zadzwoń.

Podwinąwszy pod siebie bose stopy na białej kanapie, Marta na moment zamilkła. Telefony nagle przestały dzwonić. Hrabina była przekonana, że list przekazał dalej Aldo.

- A teraz zniknął. Nigdzie nie mogę go znaleźć.

Nawet pani ambasadorowa na chwilę zaniemówiła, aż opadły kąciki jej ust.

- Portier zniknął? - szepnęła.

- Aldo przepadł bez śladu. - Hrabina skinęła głową. Ambasadorowa spojrzała na mnie w milczeniu. Zacząłem się zastanawiać, co takiego dzieje się w tym sądzie, że znikają w nim akta i dokumenty. Wkrótce zainteresowałem się sprawą zabójstwa dziennikarza Mina Pecorellego, zastrzelonego na rzymskiej ulicy w czasie, gdy zaczął wnikać w skandale z udziałem Andreottiego. Tamto dochodzenie sprzed lat też utknęło w mrocznych zakamarkach rzymskiej procura. Marta Marzotto wie, jak to jest, pomyślałem. Po jednym z niekończących się przesłuchań w sprawie Guttusa powiedziała, że "zaczyna się czuć w tym budynku jak w domu". Pewnie jednak i ona była zaskoczona, gdy wiosną 1996 roku, parę miesięcy po naszym spotkaniu, aresztowano jednego z najbardziej znanych sędziów śledczych, stawiając mu bardzo poważne, wręcz druzgocące zarzuty korupcji, w którą zamieszane było imperium finansowe Berlusconiego. Dochodzenie dotyczyło także działań kolegów sędziego. Tymczasem hrabina znów zaczęła rozmawiać przez telefon.

- Dzwonił do mnie Licio Gelli. Rozmawiałam z nim rano. Ty też powinieneś. Chcesz? Dowiesz się od niego różnych ciekawych rzeczy. Podać ci numer?

Wiedziała, że brzmi to prowokująco, i się roześmiała. Było to jak zaproszenie na pogawędkę przy herbacie z Heinrichem Himmlerem, którego Gelli zresztą przypominał. Być może za młodu, kiedy zaczynał karierę, poznał Himmlera. Walczył w wojnie domowej w Hiszpanii po stronie Franco i po stronie Mussoliniego w czasach republiki Salo. Przez lata miał okazję spotkać wielu głównych rozgrywających tego świata. Hrabina rzucała mi wyzwanie. To był test.

- Tak - odpowiedziałem bez przekonania. Zaczęła szukać numeru Gellego w notesie.

- To wyjątkowy spryciarz. Nie dość, że oddali mu paszport, to jeszcze przydzielili policyjną obstawę z dwoma radiowozami. Z kogutami. Jest bardzo wpływowy - stwierdziła. - Watykan zgłosił jego kandydaturę do Nagrody Nobla - dorzuciła z roztargnieniem. - Gdzie ja mam ten cholerny numer? W dziedzinie literatury. Naciskają na ambasadorów krajów Ameryki Łacińskiej. Mnóstwo się od niego dowiesz.

Nie miałem co do tego wątpliwości. Ktoś mi mówił, że nieźle pisze. I nagle sobie przypomniałem. Na początku lat osiemdziesiątych Tullio Pironti z Neapolu, wydawca Prawdziwej historii Włoch, chciał opublikować wspomnienia Gellego, "czcigodnego mistrza" jak określano go wtedy w telewizyjnych wiadomościach. W 1981 roku Gelli nieumyślnie doprowadził do upadku włoskiego rządu. Podczas przeszukania w jego willi policja odnalazła listę - czy też jedną z list - członków tajnej nielegalnej loży masońskiej P2, którą podejrzewano o przygotowywanie prawicowego puczu. Powodem policyjnego zainteresowania Gellim był Sindona i jego nieudana wyprawa na Sycylię latem 1979 roku, kiedy ów finansowy doradca Gellego, cosa nostry i Watykanu próbował szantażować swych klientów, którzy stracili przez niego miliardy dolarów. Gelli został aresztowany w Szwajcarii, dokąd zbiegł w peruce i z doklejonymi wąsami a la Sindona. Później uciekł z więzienia śmigłowcem i ukrył się w Ameryce Południowej.

- Mogłabym ci opowiedzieć o Sindonie - powiedziała, czytając w moich myślach, Marta. - Wiem wszystko. Mogłabym ci opowiedzieć o każdym z nich.

Na liście członków loży P2 znalazły się nazwiska pięciu byłych i aktualnych ministrów, trzydziestu ośmiu posłów, czternastu sędziów, jedenastu szefów policji, dziesięciu prezesów banków, dwustu wysokich rangą oficerów armii, karabinierów i funkcjonariuszy policji fiskalnej oraz większości szefów służb specjalnych. Figurowali na niej także właściciel i wydawca dziennika "Corriere delia Sera" oraz Silvio Berlusconi. Ten szemrany biznesmen, który nagle dorobił się fortuny, kilkanaście lat później zostanie włoskim premierem, a jeszcze później jednym z trzech byłych premierów, którym prokuratura postawi jednocześnie najróżniejsze zarzuty. Było tam także nazwisko gospodarza programu telewizyjnego, który wyprosił ze studia uczestnika chorego na aids.

Na liście nie widniało nazwisko Giulia Andreottiego, co dało asumpt do postawienia kilku hipotez. Ta najbardziej ostrożna zakładała, że rejestr członków był zwyczajnie niekompletny i że pełna lista jest przechowywana gdzie indziej, najśmielsza zaś przyjmowała, że Gelli to jedynie przykrywka i że prawdziwym czcigodnym mistrzem loży Propaganda 2 oraz architektem planów zamachu stanu, określanego eufemistycznie "demokratycznym odrodzeniem" jest drobny mężczyzna, którego zwolennicy nazywają "bogiem Giulio", a pozostali Belzebubem. Nie było na to żadnych dowodów, lecz Włosi przez lata przyzwyczaili się, że nie sposób wyobrazić sobie żadnych ważnych jawnych działań ani też działań tajnych, za którymi nie stałby Andreotti. Nikt nie był w stanie ocenić, czy Gelli był szefem, czy jedynie pośrednikiem, szantażystą i osobą działającą w cudzym imieniu, i lista członków loży P2 była tego symbolem. Gelli miał za to wielu przyjaciół w Ameryce Południowej.

- Pewnie, że tak - potwierdziła ambasadorowa. - Miał wielkie fermy hodowlane w Urugwaju. - W pewnym momencie ona i jej mąż, ambasador w Rzymie, przestali przyjmować zaproszenia od Gellego i jego współpracownika Umberta Ortolaniego, który miał jeszcze więcej ziemi w Urugwaju niż Gelli. - Ta znajomość była dla nas... jak by to powiedzieć... zbyt kompromitująca.

Gelli wynegocjował później wyjazd z Brazylii do Szwajcarii, skąd został deportowany do Włoch, gdzie postawiono mu już tylko zarzuty natury finansowej. Kilka dni po mojej wizycie u hrabiny Sąd Kasacyjny potwierdził, że Gelli był jedną z osób odpowiedzialnych za podłożenie jedenaście lat wcześniej bomby w pociągu ekspresowym relacji Neapol-Mediolan. Zamach ten pochłonął szesnaście ofiar. Warunki ekstradycji sprawiły, że Gelli nie trafił do więzienia. Andreotti przyznał kiedyś, że natknął się na niego podczas wizyty u argentyńskiego dyktatora Juana Peróna w pałacu prezydenckim Casa Rosada w Buenos Aires. Powiedział też, że przedtem znał Gellego jedynie jako dyrektora fabryki materacy Permaflex we Frosinone. W programie telewizyjnym nadanym tuż przed rozpoczęciem procesu w Palermo Andreotti mówił: "Pomyślałem, że ten człowiek bardzo przypomina dyrektora fabryki materacy Permaflex we Frosinone". Inni twierdzili, że to Gelli przedstawił Andreottiego Peronowi. Andreotti wyznał gospodarzowi programu, iż sądził, że Gelli jest wpływową postacią w Ameryce Południowej. "Ale nie we Włoszech. Na pewno nie we Włoszech".

Ale to we Włoszech Gelli skłonił bankiera Roberta Calviego do wypłacenia milionów dolarów Bettinowi Craxiemu, nim ten został premierem. Teraz Craxi zaszył się w Tunezji, umknąwszy przed trzema wyrokami włoskich sądów, skazującymi go w sumie na dwadzieścia pięć lat pobytu za kratkami. Calviego, który zastąpił swego dawnego mentora Sindonę w roli doradcy finansowego mafii i Watykanu oraz znanego na całym świecie finansisty, odnaleziono w 1982 roku powieszonego pod londyńskim mostem Blackfriars, co odpowiadało zasadom masońskiej egzekucji. Calvi wywołał największy krach bankowy na świecie od czasu zakończenia drugiej wojny światowej. W związku z tą śmiercią wymieniano nazwisko mieszkającego wtedy w Londynie bossa cosa nostry z Palermo. Wdowa po Calvim utrzymywała, że to Andreotti jest mistrzem loży P2. Wkrótce po mojej wizycie u Marty Marzotto śledczy z Vico Equense pod Neapolem przesłuchali Gellego na okoliczność jego udziału w międzynarodowym handlu bronią, złotem, plutonem i diamentami. Oto, co im powiedział:

Spędzam kilka dni w tygodniu na rozmowach z ludźmi z Włoch i z zagranicy, którzy szukają u mnie rady. Chodzi o ogólne rady, nic, co byłoby niezgodne z prawem, nie o przysługi czy listy polecające. Tylko im doradzam, bo lubię kontakty z ludźmi.

Mógłbym spytać Gellego o jego kontakty, ale pojawił się też inny temat, tym bardziej że czcigodny mistrz celował teraz w Nobla. "Poezja". Przypomniałem sobie, że Tulliowi Pirontiemu nie udało się namówić Gellego na wydanie wspomnień, za to otrzymał od niego cienki tomik poezji. Tymczasem hrabina zarzuciła poszukiwania jego numeru, bo też sobie o czymś przypomniała.

- Boże! - wykrzyknęła nagle.

Zbliżała się pora lunchu. Czy zjem z nią sałatkę? Poprosiła ambasadorowa, żeby pokazała mi jej dom, a sama ruszyła pod

prysznic i przebrała się w jeszcze wygodniejszy strój. Rozgląda łem się od czasu do czasu po mieszkaniu, głównie wypatrując obrazów Guttusa. Największy wisiał na ścianie, naprzeciw której siedziałem. Noc Gibelliny - ponura, ciemna i surowa scena przedstawiająca pożar, ruiny i rozpacz, wspomnienie po trzęsieniu ziemi w Belice na Sycylii z 1968 roku. Wczesny Guttuso, malarz wieśniaczych dramatów. Obraz ukazujący ludzkie cierpienie w dwójnasób, jak wskazał kiedyś Moravia - w tym wypadku ludzi poszkodowanych przez trzęsienie ziemi oraz samego malarza. Miałem wrażenie, że już go gdzieś widziałem, może reprodukcję albo inną wersję. Trochę nie pasował do rokokowo radosnego gniazdka Marty. Wisiały tam też mniejsze prace Guttusa, na jednej można było rozpoznać hrabinę, lecz nie zdołałem się im dłużej przyjrzeć, gdyż ambasadorowa, moja przewodniczka, narzuciła szybkie tempo. Znaleźliśmy się na niskim strychu z odsłoniętymi starymi belkami, pełnym ekstrawaganckich drobiazgów i bibelotów. Całość robiła miłe wrażenie. W rogu stała kolekcja wielkich, złoconych jarmarcznych kielichów z kolorowego weneckiego szkła.

W sąsiednim pokoju całą długość ściany zajmowała obita jedwabiem w kolorze różowego lizaka sofa w stylu empire. Jej falujące, obite tą samą tkaniną i wysadzane wzdłuż krawędzi ćwiekami oparcie niemal sięgało sufitu. Był to szalony, kojarzący się z tronem mebel niczym ze spektaklu o Królewnie Śnieżce.

- Ileż mieliśmy kłopotu, żeby ją tu wciągnąć - wyznała ambasadorowa, zerkając na te różowe, jedwabne krągłości.

Pokoje dzieliła wysoka ściana pokryta w całości oprawnymi w szkło małymi rysunkami tuszem i akwarelami. Nawet z daleka można było w nich rozpoznać zamaszystą kreskę Guttusa, kształtne plamy koloru i elegancką, dynamiczną symbiozę formy i ruchu, tak rzadko spotykaną w jego większych pracach. Ruszyłem w tamtą stronę, ale ambasadorowa była szybsza.

- Rysunki erotyczne, bardzo zabawne - podsumowała zwięźle.

Rysunki erotyczne! Czy było wśród nich tych dziewiętnaście skradzionych z sejfu, do którego klucz mieli tylko Marta Marzotto i Fabio Carapezza? Odzyskała je? Odzyskała listy?

Ambasadorowa wypchnęła mnie grzecznie, acz stanowczo do innego pokoju, więc zdołałem tylko dojrzeć nagą hrabinę na czworakach, a za nią węża lub gigantycznego fallusa. W tych rysunkach było tyle ruchu, wigoru, uroku! Uważam, że Marta Marzotto bardzo się przysłużyła malarstwu Guttusa. Miałem nadzieję, że jeszcze tam wrócę, ale jak się okazało, nie było już okazji. W kolejnym pokoju stała dziewiętnastowieczna gipsowa niemiecka rzeźba naturalnych rozmiarów, przedstawiająca Cygankę w bujanym fotelu, karmiącą piersią niemowlę. Hrabina kazała ustawić ją w kącie, bo wciąż zawadzała o nią łydkami. Marta Marzotto wróciła do nas świeża i promienna. Zjawiła się jej kolejna przyjaciółka, blada kobieta zajmująca się bodajże biżuterią. Nie miała apetytu, ale Marta i tak posadziła ją przy stole. Oświadczyła, że ten posiłek to nic wielkiego, to, co zdołała wyskrobać. Służący w pasiastej marynarce tylko pojawiał się i znikał. Jędrna i soczysta prosciutto crudo z ciemnozieloną rucchettą. Gęsty wenecki gulasz z wieprzowego ogona z plastrami smażonej polenty.

- Moje ulubione danie - zakomunikowała Marta, hojnie napełniając nam talerze. - Plastry grubej różowej mortadeli. - Koniecznie spróbuj. To prezent od Pavarottiego - zachęcała gospodyni. Mortadela była nawet do niego podobna, tyle że nie miała brody ani zębów.

Delikatny kurczak i cytrynowa zapiekanka. Najpiękniejszy ser gorgonzola, jaki w życiu widziałem, podany w całości z rozcięciem, z którego zmysłowo wylewało się jego kremowopleśniowe wnętrze. Do tego hrabina zaproponowała wino z butelki bez nalepki. Pyszne, owocowe, białe, którego wypiliśmy jeszcze mniej, niż zjedliśmy potraw. Sztućce były masywne i ciężkie. Do tego fantastyczne kolorowe kielichy Marty ze szkła z Murano. Cudownie lekkie kawowe semifreddo.

- Zjedz jeszcze, bo się roztopi - kusiła hrabina, nakładając mi kolejną porcję.

- Próbuję się odchudzać. Jak możesz mi to robić? - jęknęła jej znajoma od biżuterii.

Tymczasem Marta zaczęła rozmawiać z ambasadorowa o podróżach. Ja skupiłem się na jedzeniu.

- Moje dzieci uwielbiają Australię - powiedziała uprzejmie hrabina. - Po prostu uwielbiają. Wciąż tam jeżdżą. I do Nowej Zelandii. Ja też. Byłam w Adelaide. - Urwała na moment. - Paskudna dziura. Moje dzieci są w linii prostej potomkami Fryderyka Barbarossy.

- My kochamy Sydney - wyznała ambasadorowa. - Mamy tam mnóstwo znajomych. Uwielbiamy tam wracać. Przepadamy za australijskimi filmami.

- Ja zakochałam się w Fortepianie - rzuciła Marta Marzotto głosem bez wyrazu.

- Bad Boy Bubby! - wykrzyknęła znienacka ambasadorowa, zaskakując tym pozostałych. - Niezwykły film. O chłopcu, którego matka całe życie trzymała w domu...

Tu nastąpiło streszczenie fabuły. Hrabina wyglądała na znudzoną. Gdy ambasadorowa zaczęła mówić o jedzeniu karaluchów, Marta zmrużyła oczy i dolała wszystkim wina. A gdy ambasadorowa opowiedziała o duszeniu rodziców folią kuchenną, hrabina zabrzęczała sztućcami.

- Wyjeżdżam do Argentyny - oznajmiła. - Będę mieszkać w Casa Rosada. Menem wciąż mnie zaprasza, muszę tam w końcu pojechać. Ale najpierw Wenecja. A później Kenia.

- Menem jest taki uroczy! - zachwyciła się ambasadorowa. - Uwielbiamy go. A co myślisz o niej? Kocha rozgłos. Tyle zamieszania, kiedy go rzuciła i wyprowadziła się z Casa Rosada. I to żona prezydenta!...

- Chcecie zobaczyć moje nowe projekty? - spytała Marta. - Właśnie miałam pokaz. - Zerwała się z krzesła i wybiegła z jadalni. Wróciła z chromowanym wieszakiem na kółkach, obwieszonym jesiennymi strojami z poliestru. Ambasadorowa zaczęła je szybko przeglądać. Włożyła pikowaną kurtkę, postawiła kołnierz i zaczęła przybierać pozy modelki przed antycznym lustrem wiszącym na ścianie.

- Spodobałyby się mojej szwagierce - powiedziałem, obejrzawszy kilka sukienek. - Kupię jej w prezencie.

- Jeśli w Mediolanie, w centralnym sklepie, załatwię ci rabat - zaproponowała hrabina.

- Mogłabyś eksportować j e do Australii. Wiesz, włoska moda...

- Zaporowe cła. W życiu bym na tym nie zarobiła. Zresztą, mają tam swoje własne, paskudne projekty - ucięła temat Marta i kazała podać kawę.

Dostojny Lankijczyk bez słowa wyszedł z jadalni.

- W ogóle mnie nie słucha. Nie zwraca na mnie uwagi. Zawsze się tak zachowuje przed wyjazdem do domu.

- Myślami jest gdzie indziej - tłumaczyła służącego ambasadorowa Urugwaju. - Żyje w innym świecie.

- Mam nadzieję, że to małżeństwo z Wybrzeża Kości Słoniowej będzie inne - odpowiedziała hrabina.

Później piliśmy prawdziwą kawę, tak dobrą, jakiej można się spodziewać w Mediolanie. Sączyłem ją, przyglądałem się tej silnej kobiecie i myślałem o Guttusie, a raczej o tym, jak wyobrażał go sobie Sciascia. "Chciał, żeby wszyscy byli szczęśliwi. Mimo swej męskości był bardzo kruchy psychicznie". Finał skomentował następująco:

To opowieść jak u Pirandella. Jedyna naprawdę sycylijska rzecz w całej tej sprawie. Istnieje tyle różnych prawd, że trudno ułożyć je w całość.

- Wiesz, co myślę? - powiedział Pasquale z młyna. - Że usiedli przy stole i podzielili między siebie forsę. Komuniści i Watykan.

- A ten syn? - spytałem. - Ten adoptowany?

- To oczywiste, że musieli zadbać o przyjaciół z Palermo.