ĆPAŁEM, CHLAŁEM I PRZETRWAŁEM

Maciej Maleńczuk

Rozmawia Barbara Burdzy

 

2015

 

(...)

 

WYSZEDŁEM Z WIĘZIENIA

 

Była jesień 1982 roku. Wyszedłem znienacka, parę miesięcy wcześniej, niż było planowane. Nikt się mnie nie spodziewał, nie było wtedy telefonów. Zapukałem do Tośka Radwana. Wcześniej oczywiście byłem hipisem. Hipisowaliśmy. Mieliśmy długie włosy i tak dalej, ale ciągle nie mieliśmy jeszcze odpowiedniego dostępu do narkotyków. To było ciągle tylko wino. Ewentualnie z wkładką ze spirytusu salicylowego. Do prostego wina wlewało się spirytus salicylowy zakupiony w aptece. Setkę. Było to ohydne, ale kopało jak diabli. W czasie, kiedy przebywałem w więzieniu, moi koledzy zdążyli się już porządnie rozćpać. Między innymi Radwan. Ja wciąż siedziałem, piłem czaj i paliłem szlugi. Nauczyłem się skręcać w gazetę. To były wówczas moje narkotyki - czaj i szlugi. I o ile sobie przypominam, raz w więzieniu waliliśmy denaturat.

Wyszedłeś z więzienia i zapukałeś do Antoniego. Otworzył?

Przywitał mnie zblazowany. Zawsze podawaliśmy sobie rękę w taki specyficzny sposób. To był taki hipisowski uścisk dłoni. I ja mu podaję rękę w ten sposób, ale widzę, że on jakoś tak niechętnie to robi, nie? Widzę, że jest, kurwa, zblazowany. Widzę, że jest naćpany. Niby się cieszył na mój widok, ale jednak poczułem, że utraciłem ten kontakt, że to już nie jest ten sam Tosiek i że na pewno już nie będzie tak jak kiedyś. Na dzień dobry, jak tylko wszedłem do niego, rzucił:

- O, Maleńczuk... Chcesz coś przyćpać?

Mówię:

- No coś ty, może pogadamy...

A on od razu:

- To ja ci zrobię.

Wyciągnął jakieś tabletki i mówi trochę do siebie, trochę do mnie:

- Ile by ci tutaj dać... Dam ci dwie, ale w kanał.

- Co to znaczy w kanał, stary?

- Dobra, dobra. Ja ci wszystko zrobię.

Wziął obcążki, rozgniótł tabletki, proszek powstały z tabletek wsypał do łyżki, po czym zalał ten proszek wodą ze strzykawki. To wszystko postawił nad świeczką i zagotował. Potem na strzykawkę nałożył watę i do strzykawki wciągnął ten, kurwa, płyn. Następnie trzepnął mi w kanał dwie piątki parkopanu.

Czym jest parkopan?

Jest to lek dla schizofreników w bardzo silnych stadiach. Lek ten ma w jakiś sposób tego schizofrenika niby uspokajać i sprowadzać na ziemię. Normalnego człowieka od razu wypierdala w kosmos i powoduje maksymalne halucynacje. Później nie strzelałem już parkopanu dożylnie. Jedliśmy go. Wielokrotnie jadłem parkopan w różnych ilościach. Powoduje to momentami całkowitą utratę kontroli nad tym, gdzie jesteś, czym jesteś, wiesz... Może ci się na przykład zdawać, że dookoła ciebie jest pełno ludzi, z którymi toczysz ożywioną dyskusję, po czym nagle widzisz, że całe towarzystwo w autobusie gapi się na ciebie, a wszyscy, z którymi toczyłeś ożywioną rozmowę, zniknęli, w ogóle ich nie ma, nigdy ich nie było. I robi się kwas. Ten narkotyk ma fale. Są takie momenty, kiedy fala odchodzi i wracasz do rzeczywistości. Wtedy u Tośka Radwana pamiętam, że zacząłem oglądać jakiś puchar sportowy, który on zdobył, i stwierdziłem, że nie powinien mieć takich ostrych brzegów, bo jakiś przejeżdżający samochód może porysować sobie lakier (śmiech)...

Czy dobrze zrozumiałam - po tym mieszkaniu, w którym się znajdowaliście, będzie przejeżdżał samochód i ostre krawędzie zwycięskiego pucharu Tośka porysują jego karoserię, tak?

Tak (śmiech)! Całkowicie odleciałem. Radwan spokojnie czekał, aż mi przejdzie. Weźmy pod uwagę, że był to strzał w kanał, a strzał w kanał działa prawie natychmiast. Po prostu dochodzi do mózgu i momentalnie odlatujesz. Po jakiejś godzinie do dwóch Antonio wyprowadził mnie z chaty. Bredziłem, gadałem, podobno bardzo dużo przeklinałem, brzydkich wyrazów używałem. Mówiłem całkowicie bezładnie. No i Tosiek wyprowadził mnie na zewnątrz i tam doszedłem do siebie. Zginały mi się nogi. Okazało się, że ten lek powoduje dodatkowo rozluźnienie mięśni prążkowanych. I w ogóle nie mogłem na tych, kurwa, nogach ustać. On mówił:

- Nie przejmuj się, to normalne. Co jakiś czas będziesz miał wrażenie, że wchodzisz w dołek. I faktycznie - co chwila mi się ta noga uginała. Ale do pewnego stopnia było to śmieszne. Mieliśmy z tego ubaw. Od razu można było rozpoznać, czy któryś jest na parkopanie, bo mu się nóżka zginała, jak szedł. Niektórzy jechali parkopan dzień w dzień.

Generalnie było nas trzech - ja, Tosiek Radwan i Mietek o wdzięcznej ksywie "Kanar". Mietek zyskał ten przydomek, bo miał zwyczaj chodzić w żółtej sukience swojej siostry i w niebieskich jeansach i do tego był gadatliwy.

Gender?

Teraz wszyscy potraktowaliby to w tym stylu, ale wtedy tak nie było. Zapierdolił siostrze żółtą sukienkę na ramiączkach, ale naprawdę bardzo zabawnie się w tym prezentował (śmiech). Weźmy pod uwagę, że to był hipizm. Społeczeństwo było w tamtym czasie dużo bardziej tolerancyjne. Jednocześnie dużo bardziej szare.

Jeśli dobrze pamiętam, Mietek ma brodę. Jeśli miał ją także w tamtym czasie, musiało to wyglądać komicznie.

Miał, miał! Ale nie chodził w tej sukience z gołymi nogami, nie wyglądał jak baba. Miał normalne trampki i jeansy. Ja nosiłem wtedy kożuszek bez rękawów przepasany sznurkiem, dziurawe jeansy, trampki i flet prosty zatknięty za ten sznurek. Lub dwa flety, gdyż potrafiłem grać na dwóch naraz, ponieważ byłem zapalonym flecistą prostym (śmiech). Słuchałem jazzu i wydawało mi się, że gram jazz. Rozumiesz... Po prostu cały czas grałem na tym flecie "free", bo interesowałem się free jazzem. Doszedłem już do takiego etapu i byłem tym niezwykle zainteresowany. Hipisi pierdolili coś o Jefferson Airplane albo Grateful Dead. Odszczekiwałem im na to:

- Boże, co za nudy! Słuchałem tego, jak miałem 10 lat. Teraz to ja słucham free jazzu.

Oni tego nie rozumieli. W krótkim czasie okazało się, że nie do końca potrafię się dogadać z hipisami na tematy muzyczne, natomiast bardzo dobrze się z nimi dogadywałem na poziomie zażywania. Szybko zaczęło się walenie tego parkopanu. Właściwie dzień w dzień razem z nimi jechałem. Niektórzy brali tylko jedną tabletkę, to generalnie poprawiał im się nastrój. Ale mnie tak nie interesowało, ja to chciałem sześć albo najlepiej, kurwa, dziesięć. Moi koledzy mówili mi:

- Nie jedz dziesięciu, bo w ogóle nie wstaniesz z ławki! Mięśnie odmówią ci posłuszeństwa. Zobaczysz!

Posłuchałeś rad kolegów czy przyjmowałeś po dziesięć tabletek?

Doprowadzałem się do porządnych stanów, w ogóle nie bawiłem się w półśrodki.

Czy powodowało to uszczerbki na twoim zdrowiu?

W przypadku parkopanu nie. Co innego heroina, ale parkopan to był właściwie drag zabawny i nic złego się nie działo.

Mówimy o nim jak o narkotyku. Nie zapominajmy, że jest to lek.

Zgadza się - lek. Również pridinol z tej samej mańki, trochę słabszy. Jeden i drugi są lekami na schizofrenię.

Jak długo to zażywałeś?

Może z miesiąc. W krótkim czasie koledzy wpadli na kolejny genialny pomysł. Dołączył do nas nieżyjący obecnie Ciko. Wtedy zrobiło się nas czterech [MM, Mietek "Kanar", Tosiek Radwan, Ciko - przyp. red.]. I Ciko któregoś dnia mówi do nas:

- Pojedźmy do Warszawy! Kupimy tam sobie kompot. 

W więzieniu spotkałem producenta kompotu. Był to gość, który miał całkowicie niebieskie żyły, dosłownie wszystkie żyły na rękach i na nogach miał nakłute. Był z Wybrzeża i chwalił się, że jest jednym z tych, którzy opracowali polski kompot.

Czym był ów polski kompot?

To piekielnie silna heroina brązowego koloru uzyskiwana z maku, który rósł wtedy wszędzie. Były gigantyczne pola maku w Polsce. Rolnicy go hodowali. Był strasznie popularny w kraju, ale nikt nie wiedział, że z tego maku produkuje się tak zajebiście mocny drag.

Ciko zaproponował wyprawę do Warszawy po ten właśnie kompot. Pojechaliście?

Nie mieliśmy nic lepszego do roboty. Wsiedliśmy do pociągu, oczywiście na gapę, starając się rozminąć z konduktorem. Tylko idioci i frajerzy kupowali bilety - taki był styl. Jak już capnął cię konduktor, to bez problemu można go było przekupić drobną kwotą. Wtedy konduktorzy byli bardziej ludzcy, brali w łapę, mieli kieszenie wypchane pieniędzmi. Udało się - wylądowaliśmy w końcu w tej Warszawie. Chyba musieliśmy mieć pieniądze, bo jednak za coś trzeba było ten towar kupić. Na początku lat 80. cały Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście to był jeden wielki bajzel *[Bajzel - w tamtych czasach najczęściej główna ulica miasta; miejsce, gdzie można było nabyć heroinę od przypadkowego dilera bez wcześniejszego umawiania się; ćpuny gromadziły się w tych miejscach, oczekując na dostawcę.]. Pałętały się tam całe chmary, tabuny uzależnionych od heroiny ludzi w poszukiwaniu towaru.

Wnioskuję, że tamten Nowy Świat nie miał nic wspólnego z dzisiejszym. Elegancki deptak, promenada - nic z tych rzeczy?

Absolutnie nic! Wtedy był to jeden wielki bajzel. Pamiętam ciągi chodników z desek, zaplute bramy. Większość budynków była w niekończącym się remoncie. I jak tam wpadał gościu z towarem, to leciała za nim cała chmara ćpunów. Te wszystkie snujące się postacie na heroinowym kacu, na głodzie, to są ludzie, z którymi nie pogadasz. Taki człowiek ma tylko jedno w głowie - musi TO dostać! Więc oni tak się, kurwa, snują z kąta w kąt. I nagle idzie iskra, idzie info, że jest gość. I ci ludzie ożywają. Biegną, nogi im się uginają. Widać, jak są słabi fizycznie. Mają długie włosy, skórzane kurtki, są hipami lub czymś podobnym. Są ćpunami. I tym osłabionym, chwiejnym biegiem lecą do bramy, gdzie gościu z wielkiej transportowej pompy nalewa im do strzykawek polski kompot.

Kilka lat temu Cezary Ciszewski nakręcił dokumentalny film o twardych ćpunach z Foksal. Sam się zresztą uzależnił, ale mniejsza o to. Ekskluzywna ulica Foksal, przy stolikach wytwornych restauracji snobistyczne towarzystwo popija drinki, wcześniej zadając szyku swoim nowym bentleyem, a tymczasem dwa piętra wyżej, na squacie, grupa narkomanów wali heroinę w kanał.

Ciekawe, skąd biorą ten towar, jak go teraz wytwarzają. Generalnie w czasie, kiedy ja to robiłem, były dwa sposoby na produkcję - bardzo prosty i bardzo trudny (śmiech).

Zjawiliście się na Nowym Świecie i co?

I nie ma, kurwa, towaru! Poszliśmy na Stare Miasto i usiedliśmy tam. Naprawdę specyficznie wyglądaliśmy. Jak czterech takich świrów jak my siedzi w jednym miejscu, to zaraz się do nich przyłączy jakiś piąty, no nie? I oczywiście przyłączył się gościu z długimi włosami, z lekko błędnym wzrokiem, z reklamówką w ręce i zagaduje:

- Nie jest bardzo mocny, ale działa.

Okazało się, że reklamówkę tę ma pełną marihuany. Mówi do mnie:

- Dość dobry jest ten towar, tylko nie wiem, jak go palić.

Nie znaliście się wcześniej?

Absolutnie nie. Odpowiedziałem mu:

- W więzieniu nauczyłem się rolować skręty.

Tam bez przerwy paliło się zwijane w gazetę pety. Nie było papierosów przez cały czas, tylko krezusi mieli non stop jaranie. Więc mówię, że zrobię skręta. Określenie "blant" wtedy nic istniało. A on znowu:

- Ale jak ty zrobisz tego skręta?

- Dawaj tę gazetę ze śmietnika!

Wyciągnął rosyjską "Prawdę" i zacząłem kręcić jointy z samej marychy. Gniotłem to w palcach i kręciłem w skręty. Paliliśmy te ogromne papierochy. Każdy z nas wypalił po cztery takie. W pewnym momencie ktoś mnie poprosił, żebym skręcił następnego, i wtedy zacząłem się śmiać. Dostałem histerycznego ataku śmiechu. Rozśmieszył mnie ten blant, rozśmieszył mnie ten gość, rozśmieszyli mnie ci wszyscy ludzie dookoła i to Stare Miasto też. Wszystko było ultra-śmieszne. Rechotałem i zaraziłem wszystkich swoim śmiechem. Zaczęliśmy łazić po Starym Mieście, zanosząc się od śmiechu bez najmniejszego powodu, czyli dostaliśmy tak zwanej śmiechawy.

Wciąż tak cię cieszy palenie?

Niestety, muszę z żalem przyznać, że tak jest tylko na początku. Jak palisz regularnie, tak jak ja, a palę kilka blantów dziennie, to jest już zupełnie inaczej. Oczywiście cały czas to uruchamia mi głowę i mnie uspokaja, i wolę to niż papierosy, ale ataki śmiechu odeszły bezpowrotnie. Jak wspominam sobie te pierwsze razy marihuanowe, to pamiętam, że to był słaby stuff, dużo słabszy niż teraz. Prawdopodobnie gdybyśmy wyjarali takiego skuna, jak palę teraz, to może byśmy się nawet porzygali. Nieraz widziałem, jak ludzie wymiotują po marihuanie. To, co wtedy paliliśmy, to był słaby stuff, ale byliśmy uparci. Właziliśmy we czterech pod koc i pod tym kocem jaraliśmy jointy zawinięte w gazetę. Chodziło o to, żeby nic nie uciekało, żeby siedzieć w tym dymie. A tamten gość, co się do nas dosiadł w Warszawie, dał nam w końcu swoją paczkę, reklamówkę z marihuaną, więc wróciliśmy z nią do Krakowa. Zaprosiliśmy jeszcze kilku kolegów i urządziliśmy u Radwana słuchanie Hendrixa. Z tego spotkania zapamiętałem, jak niejaki kolega Czyż, później redaktor radiowy, poryczał się przy Janis Joplin (śmiech). Nie pamiętam, jak miał na imię, ale wszyscy mówili na niego "Czyżu". Miał długie włosy i był taką trochę ofermą, na zasadzie:

- Chłopaki, idziemy szukać jakiegoś towaru.

To Czyżu od razu chętny i pyta:

- Mogę iść z wami?

- Nie! Ty nie możesz!

Był ciapowaty, ale wtedy na to palenie marihuany przyszedł. Leciało Cry Baby Janis Joplin i ja się patrzę, a Czyżu siedzi na wersalce i płacze rzewnymi łzami. Miał długie, kręcone włosy, takie opadające oczy jak u spaniela i łkał, łkał, łkał...

Rozumiem, że byliście wtedy już po spaleniu?

Oczywiście! Po wyjściu spod koca.

Wychodzi na to, że nie wszyscy po jointach się śmieją...

Nie, nie! Ale wyobraź sobie naszą reakcję na to! Wszyscy padli ze śmiechu. Zaczęliśmy go dręczyć:

- Czyżu, uspokój się! Teraz już wiemy, dlaczego nie możemy cię nigdzie ze sobą zabierać. Po prostu obciach robisz.

Ale umówmy się - my też wtedy odjechaliśmy. Ja na przykład wchodziłem do głośnika. Sprzęt był słaby, a ja chciałem, żeby było głośniej. Otumanialiśmy się tym wszystkim i zdecydowanie nam to pasowało.

Czy zdobyczny wór marihuany nie miał dna?

Niestety, wór się skończył i nie wiedzieliśmy za bardzo, co dalej. Wróciliśmy więc do starych nawyków. Ale chciałbym ci opowiedzieć, kiedy po raz pierwszy pierdolnąłem porządnej heroiny, ale tak, żeby ci nie skłamać... Szukaliśmy tego towaru, ktoś miał coś przynieść, ale nie przyniósł... Już wiem! Zobaczyłem babę, która sprzedawała na straganie maki w Krakowie na Kleparzu. Pęk makówek miała, z pięćdziesiąt wysuszonych głów. Wyglądało to jak jedna wielka grzechota. Ona to chciała po prostu sprzedać. Ładne, dorodne makówki. Ludzie wsadzali to do bukietów jako ozdobę. Ale myśmy już wiedzieli... I ja wziąłem ten mak, zapakowałem w gazetę i ugotowaliśmy go. To było u mojej koleżanki Anki Szarbińskiej. Anka była córką lekarza, któremu później przetrzepałem porządnie apteczkę. Miała wtedy wolną chatę, mieszkała na 18-ego Stycznia i była dziewczyną z dobrego domu. Więc natychmiast ją poderwałem, tak? Potrzebowałem jakiegoś lokalu i w ogóle jakoś się zaczepić. Byłem w tym bardzo bezczelny. Koniec końców okazało się, że jest zajebista chata, często pusta, bo starzy wyjeżdżali na jakąś daczę, czyli można sprowadzić towarzystwo i urządzić produkcję.

Produkcja heroiny w domu poważnego pana doktora pod jego nieobecność?

Tak jest (śmiech)! Jego córeczka nie była do końca świadoma, co się wokół niej dzieje. Ja byłem przecież bohaterem, bo odmówiłem służby wojskowej. Cały Kraków wylepiony był plakatami "Uwolnić Maleńczuka!". Odbywały się też demonstracje w mojej obronie. Byłem osobą modną po wyjściu z więzienia, w związku z czym bardzo szybko tę Ankę otumaniłem. Później wziąłem jej gitary i tak dalej (śmiech)... Wpasowałem się na chatę i jeszcze hipisów sprowadziłem.

Może się zdarzyć, że twoja koleżanka Anka będzie to czytać. Weź to pod uwagę.

Ale nie, to nie tak (śmiech)... Kochałem ją. To była miłość. Anka Szarbińska była fajna. Poznała mnie później ze swoimi kolegami z Warszawy, którzy byli istotni w dalszych przygodach narkotykowych.

Wracamy do Krakowa, do domu doktora Szarbińskiego na 18-ego Stycznia.

Sprowadziłem na chatę kilku hipisów. Była też Anka i jej koleżanka poetka. Też fajna dziewczyna, która pisała wiersze. No i byłem jeszcze ja. Nagotowaliśmy gar zupy *[Zupa - prymitywna heroina uzyskiwana w procesie gotowania makówek; podawana doustnie; zażycie dożylne powoduje śmierć.]. Po prostu wypatroszyliśmy makówki z maku, pognietliśmy je i wrzuciliśmy do gara. Wyszło z tego do cholery i jeszcze trochę towaru. Gotowaliśmy tę zupę z trzy godziny. Zrobił się czarny wywar, maksymalnie mocna zupa. Walnąłem wtedy pół litra. Skutkiem tego najebany byłem co najmniej trzy dni. Wszyscy piliśmy tę zupę. Dziewczyny - córki z dobrych domów - też. I pamiętam, że położyliśmy się na podłodze w kilka osób. Niektórzy palili papierosy, inni nie. Prowadziliśmy bardzo spokojną, niezwykle empatyczną rozmowę. Atmosfera była tak miła, że nikt nie zauważył, że SBB się zacięło i już godzinę zapierdala loop na gramofonie. Atmosfera przemiła, co chwila odlatywałem, a jak już odlatywałem, to w naprawdę piękne rejony... Miałem cudowne halucynacje. Byłem na jakiejś łące, na której rosły kwiaty. Latałem sobie. Były tam jakieś góry, jakieś pejzaże, spotkałem jakichś ludzi, którzy nieśli szafę. Dwóch ludzi z szafą spotkałem gdzieś na łące. Tych halucynacji było dużo więcej. Ale jednak na heroinie bardziej odlatujesz, jak jesteś sam, a jak jest towarzystwo, to masz chęć gadania z ludźmi. Więc każdy opowiadał jakąś niekończącą się historię swojego życia. Cała reszta go słuchała, współczuła mu. Jedna wielka empatia. Nie wiem, czy to był taki dobry mak, czy co, ale świetnie nam ta zupa weszła. Rano wstałem i miałem iść do pracy...

Poszedłeś w takim stanie do pracy?

Z trudem, ale poszedłem. Byłem po więzieniu - musiałem. Wsiadłem do tramwaju. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak wyglądam. Byłem totalnie naćpany, miałem źrenice wielkości szpileczek. Zapytałem się jakiejś kobiety:

- Która jest godzina? Jaki dzisiaj mamy dzień?

Spojrzała na mnie z oburzeniem i odpowiedziała:

- Czwartek, proszę pana, czwartek...

I momentalnie odleciałem. Prawdopodobnie zrobiłem kółko od pętli do pętli. Każdy narkotyk ma przebłyski - są momenty, kiedy odlatujesz, i są momenty, kiedy wracasz. Więc ja starałem się wrócić, ale co chwila odlatywałem (śmiech).

Co to była za praca, do której zmierzałeś?

Pracowałem w magazynie jako pomocnik magazyniera. Szef magazynier stwierdził, że jestem w niezbyt dobrej formie i zwolnił mnie z zajęć.

Bezpieczeństwo i higiena pracy.

Tak jest. Higiena pracy przede wszystkim (śmiech). A nawalony byłem jeszcze przez dwa dni. Nic nie jadłem, nie robiłem też kupy - zatrzymane funkcje życiowe. Jest mi cały czas ciepło, jest mi cały czas przyjemnie, jest mi cały czas miło. Bo to jest tak - najpierw masz mocne uderzenie, to wtedy sobie leżysz albo siedzisz jak w palarni opium. Później zaczynasz normalnie funkcjonować, ale jak tylko wypijesz herbatę albo zjesz coś ciepłego, bo wreszcie weźmie cię lekki apetyt, to wtedy wszystko wraca - wzburzasz krew, narkotyk znowu działa.

Tak jest chyba ze wszystkimi dragami.

Tak, ale heroina działa wyjątkowo długo. No, chyba że speed, który trzyma chyba jeszcze dłużej. Ale umówmy się - speeda nienawidzę.

I to był ten pierwszy raz?

Pierwszy raz, kiedy porządnie naćpałem się heroiną.

Czy w tamtym czasie brałeś pod uwagę, że narkotyki, oprócz wielu ciekawych wrażeń, mogą przynieść ci również szkody, mogą mieć negatywny wpływ na twoje zdrowie, psychikę?

W żaden sposób nie zdawałem ani tym bardziej nie chciałem zdawać sobie z tego sprawy. Jak wszedłem w hermana *[Herman - heroina.], to jechałem go równo przez trzy miesiące od tego momentu, gdy pierwszy raz się naćpałem. Później, jak to ze mnie zeszło, to poczułem się tak, kurwa, źle, że trudno to opisać. Dostałem gorączki i bolał mnie wrzód. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że to wrzód. Myślałem, że to serce. Prawda jest taka, że wrzody miałem już od więzienia. Czułem się fatalnie. Ledwo zwlokłem się z łóżka, żeby w ogóle wyjść na miasto. Nogi miałem jak z waty, czułem się okropnie. Na mieście spotkałem kolegów i mówię do nich:

- Jak ja się, kurwa, źle czuję... Ja pierdolę. Mówię wam, że nie dam rady. Może napiję się alkoholu czy coś...

A oni na to:

- Ty masz, chłopie, normalną abstę *[Absta - zestaw dolegliwości wywołanych odstawieniem narkotyku.]. Musisz znowu pierdolnąć sobie heroiny.

Akurat wtedy w Krakowie bardzo dobrze rozwinął się bajzel. Byłem tam stałym klientem, więc od razu znaleźliśmy dobre ćpanie, trzepnąłem w kanał i uwierz mi, że wszystkie dolegliwości puściły, jak ręką odjął. Jeśli masz kaca, a nie chcesz go mieć, to możesz być pewny, że jak jebniesz heroiny, to kac znika i zaczynasz znowu czuć się dobrze (śmiech). To jest straszne, ale tak właśnie jest i dlatego mówi się, że herman tak mocno uzależnia.

"Mówi się"?

Nie, no uzależnia, uzależnia (śmiech)... Przytoczę na ten temat żart: Jimi Hendrix mówi do Milesa Davisa:

- Miles, ty tak bierzesz tę heroinę... Nie boisz się, że się uzależnisz?

A Miles na to:

- No co ty! Biorę już piętnaście lat i żadnego uzależnienia nie zauważyłem.

 

KRZYSIO

Opowiem ci historię narkomana Krzysia, który swą miłość do heroiny przypłacił życiem. Choć prawda jest taka, że tego życia odechciało się mu już wcześniej.

"KRZYSIO"

Nie palił nigdy i nie pił

Z żadną dziewczyną nie był

Ubranie czyste nosił

Do pracy się nie spóźniał

I kochał heroinę

Mówił innej nie chcę

Najlepszy towar w całym mieście

Już tylko to tylko to jedno

Ręce i nogi skłute

Każda tu z każdym lecz nie ze mną

Zęby mam zepsute

Więc grzeję heroinę

Żadnej innej nie znam

Najlepszy towar w mieście mam

Jest już w ziemi drugi rok

Czasem się wspomni o nim słowo

Nikt chyba dobrze nie znał go

Każdy pamięta tylko

Kochał heroinę

Mówił innej nie chcę

Najlepszy towar w całym mieście

W naszym środowisku nie było raczej uznawane handlowanie dragami. Jak komuś wyrósł krzak ganji, to chodził po mieście i rozdawał. Parę razy uczestniczyłem też w produkcji heroiny. Jest to bardzo poważny, ośmiogodzinny proces. Prowadził całą sprawę niejaki Krzysio. Był to sweter *[Sweter - zwykły człowiek, nie hipis, żaden freak.], człowiek, który na co dzień normalnie pracował. Był nauczycielem lub jakimś instruktorem na warsztatach dla młodzieży, gdzie uczył na obrabiarkach do metalu. Był też gitarzystą, przygrywał na gitarze. Ćpał już wtedy, ale chodził normalnie do pracy. Coraz dłuższe włosy mu rosły, coraz bardziej się zaniedbywał, bardzo mocno leciały mu zęby. Iglaturę *[Iglatura - uzębienie.] miał bardzo solidnie już przetrzebioną. Krzysio był po wypadku. Dwa palce miał upierdolone z niewiadomych przyczyn. Chyba załatwił je sobie, będąc naćpanym na tych warsztatach.

Znowu BHP.

Nie przestrzegał. Była to prawa ręka. Mimo to dalej grał na gitarze. Grał lewą ręką, a w prawej, w tym kikucie trzymał kostkę i tak grał. Był takim trochę bluesmanem. W końcu wyrzucili go z tej roboty, wtedy wszedł w tę heroinę po prostu jak w ciasto. Pokochał to i wiadomo było, że nikt nie robi towaru tak jak Krzysiu. On do tego towaru pluł. Mieszał go tylko w jedną stronę. Czary nad nim odprawiał. Nie pozwalał się spieszyć. Pamiętam, jak Mietek go poganiał:

- Szybciej, szybciej! Co tak długo tę odparówkę *[Odparówka - proces odparowywania.] robisz?

A Krzysio odpowiadał spokojnie:

- To musi mieć swój czas...

Był pod tym względem bardzo zasadniczy. Włączał mu się ten nauczyciel, którym de facto był (śmiech). I siedzieliśmy gdzieś w Hucie *[Huta - Nowa Huta, dzielnica Krakowa.] na chacie. Mieliśmy tę chatę wolną i było fajnie. Byłem ja, Radwan, Mietek, Ciko i był Krzysio. Było to chyba u Mietka na chacie, w Starej Hucie, fajnej Hucie, na Stokach *[Na Stokach - właściwa nazwa: Na Stoku (osiedle w Nowej Hucie).], gdzie były całkiem przyzwoite mieszkania. Krzysio warzył towar. Polegało to na tym, że najpierw gotujesię zupę z makówek, z główek makowych. Wcześniej trzeba było ten tak zwany susz załatwić. Z tego powodu jechało się do chama, do Słomnik. Dwadzieścia kilometrów za Krakowem była wieś Słomniki, która miała kontraktowe pola maku *[Kontraktowe pola maku - pola, na których realizowano zlecaną przez państwo uprawę maku na potrzeby medyczne.] po horyzont. Wystarczyło iść do byle którego chłopa i zapytać, czy nie ma czasem w stodole zeszłorocznego suszu makowego. Miał. Zawsze miał. Później już policja zaczęła się interesować, ale w tym czasie, o którym opowiadam, to jeszcze w ogóle nie istniał taki problem. Więc jechaliśmy do Słomnik, przywoziliśmy stamtąd wór suszu i ten susz się gotowało. O ilościach nie będę mówił, dokładnie żadnych szczegółów produkcji nie podam, mimo że jest to aktualnie bezpieczne i chyba można dzisiaj o tym mówić, bo nie istnieje już opiumowa odmiana maku. Wprowadzono bezopiumową odmianę Przemko i wytrzebiono mak w Polsce. Nie ma teraz dostępu do heroinowego maku w naszym kraju. Wtedy był...

Mamy już susz od chama ze Słomnik. Gotujemy. Ile czasu i co dalej?

Samo gotowanie pierdolonej zupy trwa trzy godziny. Kiedy już nabrała naprawdę dobrego czarnego koloru, Krzysiu wołał jednego z nas i kazał kosztować, czy wyszła odpowiednio gorzka. On sam nie mógł, bo go wzdrygało, więc zawsze wysyłali mnie na próbowanie, bo ci wszyscy narkomani to już mieli od tego ciarę *[Ciara - silne wzdrygnięcie, reakcja obronna organizmu.] i nie chcieli tego robić. Sprawdziłem - gorzkie jak diabli, gorzkie jak skurwysyn. Przez gazę, do drugiego gara przelewamy tak, żeby odsączyć te śmieci, te wygotowane główki. I jedna przelewka, druga przelewka, piąta, kurwa, przelewka...

Główki maków w wodzie i tyle?

Tak. Właśnie z tego podczas gotowania powstaje tak zwana zupa. Mamy cały gar - parę ładnych litrów brązowego płynu, który już właściwie w tym momencie jest bardzo silnymnarkotykiem, który można wypić i się napierdolisz, ale będziesz miał w sobie mieszaninę alkaloidów. A tu chodzi o wydobycie ekstraktu, tak? O wydobycie cukru z cukru. Więc produkcja trwa nadal - przelewamy i przelewamy, żeby było klarowne, przelewamy przez gazę, żeby nie został żaden syf. Z powrotem na kuchnię i wtedy dosypuje się tak zwany piach. Jest to odczynnik, który nazywa się kationit i jest absorberem. Wchłania w siebie to, co ma wchłonąć. Krzysiu dodatkowo pluł do tego towaru i mieszał zawsze tylko w jedną stronę. Wydaje mi się, że w lewo, i ni chuja nie pozwalał mieszać w prawo. Twierdził, że jak napluje, to wytwarza się jakiś dodatkowy chemiczny związek. Kationit wygląda jak brązowy cukier.

Skąd go braliście?

Z zakładu fotograficznego, gdzie wywołuje się zdjęcia. W tej chwili praktycznie nierealna sytuacja. Nie wiem, skąd można teraz wytrzasnąć coś takiego jak kationit, nie mówiąc o bezwodniku kwasu octowego, który jest potrzebny później.

Co dokładnie ma absorbować kationit?

Opiat, właściwy alkaloid. A tak szczerze, to sam dokładnie nie wiem (śmiech). W każdym razie - dochodzi do jakiejś filtracji, ten kationit to absorbuje i później już wylewa się całą wodę. Po wymieszaniu i wygotowaniu tego draństwa, a są to kolejne dwie godziny roboty, zostaje nam piach, w którym jest zawarta hera. W tym momencie nie za bardzo pamiętam, co dzieje się dalej, ale zdaje mi się, że następuje tak zwana odparówka. Jest to również bardzo długi proces i to on najbardziej śmierdzi. Ten kationit, który nam został, zalewa się ponownie wodą i gotuje, gotuje i gotuje, odparowując go aż do momentu, gdy zostanie tak zwany plaster. Wygląda to tak, jakbyś wylała jakiś karmel na patelnię i on by zastygł. I mamy karmelek, który ściągamy z patelni, wrzucamy do małego kubeczka i zalewamy acetonem. To jest najbardziej niebezpieczny fragment roboty, ponieważ można zapłonąć. Odparowywany aceton jest łatwopalny. Akurat z nami robił mistrz Krzysio, więc nie było żadnego zapłonu (śmiech). Ale pamiętam, że nieraz spotykałem Cika z kolejną dziurą w swetrze. Pytałem go wtedy:

- Co jest Ciko? Co znowu nabroiłeś?

- A wiesz... Znowu zapłonąłem.

Do tych akcji z acetonem najlepsza byłaby kuchnia elektryczna, bez płomienia, ale wtedy to było trudno dostępne. Jak robiło się to na gazie, gdzie opary tego draństwa parowały na wszystkie strony, to wywoływało to zapłon. W związku z tym robiliśmy różne kombinacje - na żelazku, na płycie położonej na gazie. Chodziło o to, żeby nie było bezpośredniego kontaktu z płomieniem. I trzeba było wietrzyć pomieszczenie. Był to bardzo niebezpieczny fragment roboty. Bardzo łatwo można było spowodować pożar. Zresztą niejeden ćpun spalił mieszkanie albo przynajmniej kuchnię właśnie w ten sposób.

Zalaliście plaster acetonem. Czy to koniec procesu produkcji i heroina jest już gotowa?

Z tego, co mi wiadomo, aceton służy do kolejnej destylacji. Później już tylko woda i jeszcze raz zagotować, i wtedy dodajemy bezwodnik kwasu octowego. To jest jakieś kolejne gówno z zakładu fotograficznego. Jak tego nie dodasz, to dostaniesz kopa *[Kop - potężny wstrząs organizmu towarzyszący dojściu towaru do mózgu.], który może cię zabić.

Przy pełnej produkcji musi być ten tak zwany bezwodas. Można go pominąć jedynie przy produkcji ze świeżego, zielonego maku prosto z pola. Kiedy plaster jest odparowany - ląduje w kubku, potem aceton i znowu kolejny plaster, już poacetonowy. I ten ostatni plaster zalewamy wodą, dodajemy kilka kropel bezwodnika kwasu octowego i mamy towarek. Czekamy, aż wystygnie. Po ośmiu godzinach doszło wreszcie do tego upragnionego, kurwa, momentu. Gotowy, ale jeszcze gorący towar czeka w garnku, a Mietek już leci z pompą! *[Pompa - strzykawka.] Nie powinien podawać sobie gorącego, ale oczywiście to zrobił. Przecież wystarczyło wsadzić tę pompę pod kran, pod zimną wodę, poczekać, schłodzić, ale nie - Mietek musiał oczywiście pierdolnąć sobie gorący towar! Na naszych oczach spuchł, zrobił się dwa razy większy. Szyja zrobiła mu się gruba, twarz poczerwieniała. Zatkało go. Oczy wyszły mu na wierzch, bo nie dość, że towar mocny jak sukinsyn, to jeszcze gorący. Zacząłem na niego wrzeszczeć:

- Kurwa mać! Po ośmiu godzinach warzenia ty nie potrafisz poczekać jeszcze tych paru chwil, żeby sobie to człowieku ostudzić...

No ale na szczęście nic mu się nie stało, przeszło mu i już później było OK. Cała reszta kolegów poczekała, aż towar wystygnie, i podaliśmy go sobie. Ja dostałem centa *[Cent - centymetr sześcienny wiadomej substancji.]. Towarek był mocny, koloru golden brown, jak ta piosenka... Dobry towar nie ma prawa być mętny, nie może w nim nic pływać, jakieś, kurwa, elementy. To musi być klarowny płyn, trochę gęstawy, o zabarwieniu ciemnego miodu. Tak to powinno wyglądać i powinno być gorzkie jak skurwysyn. W porównaniu z zupą, która już jest gorzka jak diabli, towar, który podajesz ze strzykawki prosto w żyłę, jest już tak gorzki, że gębę wykręca na drugą stronę. W smaku jest to ohydne, obrzydliwe. I tu znowu koledzy używali mnie jako testera, na zasadzie: "Sprawdź, Maleńczuk, czy odpowiednio gorzkie wyszło".

Specyfik ten podajemy sobie dożylnie, i tu zaczyna się kolejny cyrk z Cikiem. Ja poradziłem sobie bez problemu, Mietek podał sobie na gorąco, ale już mu przeszło, a Krzysiu ugrzązł gdzieś w drugim pomieszczeniu, podając sobie w pachwinę czy szyję. On w tym czasie już jechał w takie miejsca, więc utkwił gdzieś w drugim pokoju przed lustrem z zawiązaną na szyi gumką, próbując podać sobie w te swoje zmarnowane kanały. Ja podałem sobie bez najmniejszego problemu. Od razu mnie siekło. Uczucie jest fantastyczne, bo jest tak zwany kop. Czujesz go chyba, kiedy towar dochodzi do mózgu. Włos jeży się na całym ciele i robi ci się gorąco. Masz wrażenie, że jeżysz się od środka, nie wiem, jak to ująć, ale masz wrażenie, jakby w twoją skórę od środka, na przestrzeni całego ciała, wbito milion igieł od wewnątrz na zewnątrz. Taka ciara jak trza! Najczęściej ludzie zaczynają się wtedy gwałtownie drapać, próbują to z siebie zrzucić, a później już robi się fajnie. Trzy dni z tej chaty nie wychodziliśmy.

Miał być jakiś cyrk z Cikicm, ale popadłeś w dygresje. O co chodziło?

Ciko miał ten problem, że był drobnej kości. Nigdy nie był żylastym typem, był delikatny. Są ludzie, którzy mają żyły jak powrozy. Ja w tym czasie takie miałem. Mówiono na to autostrady. Słyszałem na ten temat od kolegów komentarze: "Tobie to można podawać z zamkniętymi oczami i po ciemku. Zawsze się trafi w jakąś żyłę". Tak to było w moim przypadku, a u Cika było odwrotnie. Ciko nie był jeszcze wtedy tak schorowanym narkomanem jak później. A uwierz mi, że później to już wyglądało to wszystko fatalnie - było podawanie w członka, w pachwinę. Natomiast tego dnia to była normalna próba wkłucia się Cikowi w rękę. Więc najpierw Ciko przez dziesięć minut pompował nadgarstek, trzymając zaciśniętą gumę na przedramieniu, żeby jakkolwiek pokazały mu się żyły, gdzie one w ogóle są, bo naprawdę trudno było je znaleźć. W końcu pokazywała się mała niebieska żyłka gdzieś tam na środku przegubu łokciowego, nie? Więc ja podchodzę naćpany ze strzykawką do tej żyły, a ta żyła mi znika, normalnie się cofa! Jego organizm był już tak ustawiony, że żyła bała się igły. Ciko w końcu mówi:

- Wal, kurwa, na ślepo!

- Ja pierdolę! Dobra, walę.

Mniej więcej wiem, gdzie ta żyła była, więc wkłuwam się i pomalutku wkłuwając się, czekam, aż w strzykawce pojawi się krew. Jeżeli się pojawiła, to znaczy, że jesteś. Ciko od razu zareagował:

- Jesteś, jesteś, jesteś! Nic nie ruszaj! Powoli podawaj.

Udało się podać, ale był z tym cyrk. Cała operacja trwała około 20 minut. Jak podasz krzywo, na przykład pod żyłę i towar wypłynie, to możesz dostać tak zwanego pirogena *[Pirogen - silna alergia połączona z wymiotami i opryszczką na całym ciele, spowodowana podaniem heroiny pod żyłę lub podaniem nieświeżego czy zanieczyszczonego towaru.]. Możesz dostać pryszczy lub zgnilizny. Nietrafienie sobie w kanał jest cholernie niebezpieczne, powoduje maksymalny toxic. Jakoś tak to jest, że żyła i krew potrafią to przyjąć, a organizm poza żyłą tego ni chuja przyjąć nie chce. Rany po tym paprzą się, robią się siniaki. Ciko bez przerwy chodził z ręką na temblaku, bo sobie znowu podał pod kanał. Miał z tym problem.

Wszyscy już po zabiegu, już na was działa. Jak to jest być naćpanym heroiną?

Jak się naćpasz, to jest taka chęć opowiadania, takiej gaduły. Bajera *[Bajera - płynna rozmowa w miłej atmosferze.] klei się jak cholera. Pali się papierosy. Głodu nie czujesz. Nic ci się nie chce, tylko suszy w ustach i trzeba pić, bo jest totalna suszara. Krzysiu zaczął mi opowiadać o swoim życiu, które okazało się bardzo smutne. Wcześniej dobrze mu szło. Nawet grał w jakimś zespole, ale poznał heroinę i tak ją pokochał, ten stan, to ciepło, poczucie bezpieczeństwa i sympatię do wszystkich ludzi, że po kolei rzucał wszystko, co miał. Coraz bardziej niszczało jego życie. Krzysio mówił o heroinie jak o złej babie. Zwłaszcza bezwodnik kwasu octowego ma fatalny wpływ na uzębienie, niszczy tryby jak cholera. Sam też przez wiele lat miałem poważne problemy z zębami. Ciągnęło się to za mną, mimo że już nie ćpałem. Krzysiu miał iglaturę w skandalicznym stanie. Był tym załamany. Mówił do mnie:

- No i zobacz... Gdzie ja teraz dziewczynę znajdę, która mnie zechce z takimi zębami? Jedyną moją żoną, kurwą i kochanką jest ta pierdolona heroina, więc staram się przynajmniej to robić dobrze. Jak już to kocham, to chociaż będę miał najlepszy towar. A jak się w końcu nauczę robić naprawdę zajebisty towar, to wtedy się nim wykończę. Podam sobie tyle, żeby od tego umrzeć.

Takie gadanie było wtedy na porządku dziennym. Byliśmy turpistami i tak dalej... Żal mi go było, ale on nie chciał wcale, aby się nad nim litować. Tak po prostu sobie gadaliśmy. I ta sytuacja była jesienią - to gotowanie towaru, o którym ci opowiedziałem. A zimą Krzysiu faktycznie poszedł... Robił wtedy jako cięć. Nagotował sobie towaru, uwarzył tak, jak umiał, a naprawdę robił to świetnie. Podobnie dobry towar przygrzałem później dopiero w Stanach Zjednoczonych. Była bardzo ostra zima, minus 30 stopni. Bardzo często słyszało się, że wielu naszych znajomych narkomanów odchodziło właśnie w ten sposób - naćpany usiadł na ławce, odpłynął i zamarzł. Kilka osób z mojego środowiska zeszło w ten sposób. I Krzysiu też tak sobie wymyślił, ponieważ wiedział doskonale, że żadna ilość towaru go nie zabije. Miał wielką tolerancję na tego draga. Mi wystarczało przygrzać jednego centa, on żeby coś poczuć, musiał przygrzać 20. Moja strzykaweczka była malutka, a jego strzykawa była jak dla konia - wielka pompa. Żeby podać taką ilość towaru, trzeba to robić godzinę. Więc on paradował z igłą w szyi. Uderzał w bajerę, nie wyciągając jej z żyły. Co jakiś czas podchodził do lustra, przystawiał pompę do igły i strzelał sobie kolejną działę. Tego dnia, kiedy się zabił, otworzył na swojej stróżówce wszystkie okna i podał sobie w jeden i drugi kanał po 20 centów, czyli razem 40. Taka ilość zabiłaby ze dwa konie, a jego i tak to nie ruszyło, tylko dopiero wychłodzenie organizmu.

Krzysiu zostawił dziwny list. Mogę o nim opowiedzieć, bo obydwie osoby z nim związane już w tej chwili nie żyją. Okazało się, że przyjaźnił się z moim kumplem Cikiem, który był ciężkim narkomanem. Dużo cięższym niż ja, Mietek czy Radwan. I oni się zakumplowali. Umówili się, że razem tego dokonają - że będą sobie nawzajem podawać towar i tak razem odpłyną. Tyle że Ciko swoim zwyczajem stchórzył i przyszedł na miejsce tego zdarzenia dopiero post factum, zanim jeszcze pojawiła się tam policja. Powiedział mi to dopiero po kilku latach. Trzymał w tej sprawie gębę na kłódkę jak cholera. Krzysia znaleźli. Wtedy okazało się, że zostawił list, który Marek [Ciko] przejął i nikomu go nie pokazał. Mnie pokazał po dobrych kilku latach. Był to typowy list samobójczy: "Nie mam chęci do życia" i tak dalej. Ale ewidentnie było powiedziane, że wiesz... Nie jestem tu sam, jestem tutaj z kolegą, razem to robimy", nie? Ciko ukrył ten list, bo w innym wypadku mógłby zostać posądzony o współudział czy diabli wiedzą co. Ciko w ostatniej chwili skrewił, zwyczajnie stamtąd zwiał i nagle się okazuje, że jeden żyje, drugi nie żyje, a w liście jest napisane, że jest ich dwóch. I dlatego Ciko ten list ukrył. Pokazał mi go po wielu latach. Mimo że Ciko był ciężkim narkomanem i chłopakiem z robotniczej okolicy, byliśmy dosyć bliskimi przyjaciółmi.

W rozmowie z tobą mówił o samobójstwie serio.

Moja z nim rozmowa o śmierci odbyła się może z dwa miesiące przed tym, jak on faktycznie to zrobił. Kiedy o tym mówił, nie brałem sobie tego do serca na serio, ale potem okazało się, że jednak się myliłem... Napisałem o Krzysiu piosenkę, ale w żaden sposób nie przestałem ćpać. Dalej to robiłem i grałem na ulicy. Zauważyłem, że osłabia mi się głos, że koncentracja jest taka sobie. Ciągle zasycha w ustach. Trudno wykonywać repertuar, będąc na heroinie. Poza tym zwyczajnie źle to wygląda... Odlatywałem. Miałem tendencję do zamykania oczu podczas grania.

Która pozostała ci do dziś, mimo że już nie bierzesz heroiny.

W tej chwili używam okularów przeciwsłonecznych, żeby nie było tego widać. Zawsze miałem do tego tendencję. Jeżeli grałem na stojąco, to nagle okazywało się, że w ogóle nie stoję przodem do ludzi, tylko stoję na przykład bokiem. W międzyczasie się przekręciłem, a oczy miałem zamknięte. Otwieram oczy, a ja stoję bokiem do widowni (śmiech). Zaczęło mi to przeszkadzać. Po raz pierwszy zacząłem się zastanawiać, czy może by nie przestać ćpać tej heroiny. Z drugiej strony to było w sumie fajnie, bo mieliśmy zajęcie, każdy dzień był naznaczony szukaniem towaru, tym, że musimy go sobie zorganizować - czy to kupić, czy ugotować. Ale ja chciałem też żyć, chciałem być muzykiem i występować. Zależało mi na tym. Potrzebowałem też normalnie kasy, więc grałem na streecie, ale bardzo wyraźnie czułem, że siada mi głos, że jednak heroina przynosi złe efekty. Dużo szlugów się przy tym pali. Nie ma dobrego towaru bez tytoniu. Musisz zajarać se szluga. To dobrze razem chodzi, podbija działanie. Ale to był ten moment, kiedy po raz pierwszy zastanowiłem się nad tym, czy nie powinienem jednak przerwać tego procederu i spróbować chociaż na chwilę przestać ćpać. Wszyscy koledzy ostrzegali mnie, że nie da się wyjść na sucho, jeżeli jechałeś przez kilka miesięcy, kłułeś się dwa, trzy razy dziennie. Nie można tak po prostu sobie przestać. Będziesz miał ciężką abstę, a wtedy nawet nie wiedziałem, jak ciężką... Byłem w tym bardzo nierozsądny.

Któregoś dnia postanowiłem po prostu zostać w domu i przestać brać. Na początku jeszcze nie było tak źle. Zacząłem się tylko nieco pocić. Przez pierwsze 24 godziny to było jeszcze jako tako - wyszedłem do sklepu, coś tam porobiłem. A potem jak mnie rzuciło na łóżko, to uwierz mi... Żadnej przyjemności nie miałem z tego leżenia. Wszystko mnie bolało. Zaczęło się od małych kosteczek w palcach u dłoni i stóp. Od tego ten bardzo silny, jakby reumatyczny ból się zaczyna.

I potem stopniowo ogarnia on cały twój kościec. Masz wrażenie, że się rozpadasz, że w żaden sposób nie jesteś w stanie utrzymać swojej wagi na kręgosłupie. Wstajesz i się przewracasz. Mdlejesz. Ciśnienie zero. Nie miałem już siły zmieniać tych prześcieradeł ani przebierać się z kolejnych mokrych piżam. Pocenie jest takie, że nie do wiary. Co chwila jesteś mokry, więc to cię wtedy chłodzi. Leżysz w mokrym, kurwa, łóżku, w mokrej pościeli miotasz się (śmiech). Leżysz w całkowicie mokrej piżamie i boli cię cały kościec. Jedyne, o czym myślisz, to gdzie by tu, kurwa, przyczepić hak, ale tak, żeby się na pewno nie urwał, żeby się można było skutecznie powiesić. Po trzech dniach zaczyna się sraczka, co wykańcza cię jeszcze bardziej. Srasz i srasz.

Jadłeś cokolwiek lub chociaż piłeś?

Nie za bardzo mogę sobie przypomnieć, ale chyba jednak pić mi się chciało. Pamiętam, że wystarczało byle co. Jakiś kisielek czy coś - byle zatkać żołądek. Organizm nie ma siły trawić. Kombinowałem wodę z cukrem, herbatę i jakieś zupki z przedpotopowej paczki. Jakiś taki glut, chyba żurek. Miałem potężną sraczkę, ale przede wszystkim - nigdy wcześniej nie spotkałem się z taką, kurwa, depresją! Nie dość, że fizycznie czujesz się okropnie, bo wszystko cię boli, to jeszcze przychodzi maksymalna deprecha. Mężczyzna zniesie ból. Każdy zniesie. Ból sam w sobie jest do zniesienia, bo zawsze wiadomo, że w końcu przejdzie. Ale do tego przychodzi niestety ta maksymalna depresja. Heroina powoduje, że jesteś szczęśliwy i spokojny, a więc bez niej jesteś nieszczęśliwy i totalnie niespokojny (śmiech). Masz lęki. Co chwila masz wrażenie, że gdzieś spadła jakaś szmata albo że przeszedł jakiś czarny pies. Bez przerwy miałem halucynacje. Same czarne myśli.

Planowałeś samobójstwo, ale planu nie zrealizowałeś, więc chyba nie było aż tak strasznie.

Pamiętam, że wymyśliłem w końcu, jak to zrobię. Że przewiercę na wylot dziurę nad framugą okienną i tam zaczepię sznur, bo tam na pewno się nie urwie. Tylko że ja jestem za wysoki, żeby się tam powiesić, czyli trzeba by było wejść na stołek i jakoś mocniej szarpnąć. Myślenie o tym przynosiło mi jako taką ulgę. Spędziłem w taki sposób około pięciu dni. Następnie postanowiłem, że muszę jednak zażyć jakieś lekarstwo, bo inaczej nie dam rady. Pamiętam, że wtarabaniłem się matce do barku, gdzie ona trzymała leki nasenne. Zżarłem całą fiolkę tych leków i natychmiast zasnąłem. Poczułem się szczęśliwy. Wreszcie po tych pięciu dniach, kiedy nie było żadnego spania, udało się - wyspałem się. Majaczysz, bolą cię kości. Ani leżeć, ani stać. Syf. Masz depresję. Po tych pięciu dniach, po tych lekach udało mi się przespać - już sam nawet nie wiem, czy dzień, czy noc. Obudziłem się jakoś w środku następnego dnia w zdecydowanie lepszym stanie. Do tego jeszcze dochodzi wodowstręt - nie myjesz się, boisz się wody. Pamiętam, że około trzeciego dnia odkręciłem kran i zamiast wody zobaczyłem wylatujące z niego białe muszki. Tak jakby mole. Było to dla mnie ohydne. Miałem delirę. Od razu zakręciłem i zrozumiałem, że mam wodowstręt, że to takie typowo narkomańskie. Koledzy uprzedzali mnie o tym. Ale jak już się przespałem, wodowstręt wreszcie mi minął. Wstałem i się umyłem. Zrobiłem sobie kąpiel. Odblokowałem się wreszcie na wodę.

I już byłeś zdrowy?

Tak mi się wydawało. W związku z tym poszedłem na miasto i natychmiast się naćpałem. Od razu poszedłem na bajzel. Wydawało mi się, że jak już jestem zdrowy, to mogę znowu sobie trzepnąć (śmiech).

Czyli podtrzymywałeś proceder?

Tak, tyle że z dłuższymi przerwami. Najpierw raz na trzy dni, potem raz na tydzień. Później rozciągnęło się to do raz na miesiąc. Proceder ten trwał z 20 lat. Pamiętam, że już miałem ze cztery dyszki, byłem znaną osobą, a lubiłem sobie jeszcze czasem przygrzać. Bardzo długo to trwało i uwierz mi, że gdybyś położyła teraz przede mną dobry towar, to ja bym go wziął (śmiech). Dlatego lubię o tym opowiadać. Kocham to. Przyniosło mi to bardzo wiele przemyśleń. Miałem czas na kontemplację. Miałem czas na to, żeby sobie pograć czy posłuchać muzyki głębiej niż zwykle. Dobrze się też czyta, jeśli nie przyćpasz za dużo, bo jak za dużo, to wzrok ci się rozjeżdża i jest dupa. Ale jak przyćpasz odpowiednią ilość, to bardzo dobrze czyta się książki. Jesteś cierpliwy. Można też coś napisać. Sporo tekstów napisałem w tamtym czasie. Były to teksty o tym lub na tym. W tym czasie w ogóle byłem dość płodnym artystą i pisałem dużo piosenek. Na streecie korzystałem głównie z własnego repertuaru oraz ze standardów bluesowych. To mi bardzo dużo tlało. Bardzo miło wspominam swój heroinowy czas. Niestety, z wiekiem kace były coraz mocniejsze. Poza tym faktycznie miało to fatalny wpływ na uzębienie i ogólnie na zdrowie. Na dłuższą metę herman ma wykańczające właściwości. Właściwie dzisiaj nikomu tego nie polecam. No, chyba że jesteś mędrcem, orłem wśród orłów i naprawdę wiesz, co robisz i zdajesz sobie sprawę z tego, jak można ten drag wykorzystać, a zdecydowanie można to zrobić. Napisać większe dzieło lub też jakiś fajny finał, jakieś finale, wiesz... Jeśli potrzebujesz specjalnego natchnienia, to odpowiednia, niezbyt duża ilość dobrego towaru - opium lub heroiny - może być w tym bardzo pomocna, ponieważ skupienie utrzymuje się długo i, mówiąc krótko, bajera się klei.



BRUDNE STRZYKAWKI

 

Opowiedz mi, proszę, historię strzykawek, które kradłeś z kolegami ze szpitala.

Przyszedł do mnie Mietek i powiedział, że właściwie to chciałby coś przyćpać. I z jakichś przyczyn pojawił się też Mędrek. Wszystko to odbywało się w moim domu. Był Mietek i był Mędrek. Mędrek był takim ćpunem z doskoku, trochę tak jak ja. Właściwie był intelektualistą. Pisał coś do szuflady. Gdzieś tam też pracował. Mędrek miał takie zapędy, że lubił na przykład żreć duże ilości relanium *[Relanium - silny lek uspokajający stosowany przy stanach lękowych, problemach z bezsennością.], przez tydzień nie wstawać z łóżka, tylko ręką sięgać i wsypywać sobie do ust garść tabletek, które go usypiały. I tak leżał, majaczył, bawiło go to. Ja nigdy relanium za bardzo nie lubiłem, bo to zamulacz, nie dawał efektu, który dawać powinien. Ale o ile sobie przypominam, kilkunastokrotnie grzałem relanium dożylnie z ampułek. Mnie ten stan nie interesował, nie podobał mi się. I spotkałem dwóch kolegów [Mietka i Mędrka] i powiedziałem im:

- Panowie! Niedaleko mnie, obok osiedla Na Kozłówce, gdzie mieszkam, wypatrzyłem u chama maki...

Tam, w mojej okolicy, była wieś Piaski, na którą mówiło się Pioski. I wypatrzyłem, że na tych Pioskach u chama, na samym środku posesji, gdzie stoi dom i parę grządek, rośnie kępa zajebistego maku. Głowy jak pięści. Akurat przypadł odpowiedni moment, czyli sierpień. Pięknie to wszystko dojrzało. Mietek poparł mój plan i Mędrek też, mimo że zarzekał się, że właściwie to on już, kurwa, rzucił i że on to właściwie chce sobie odpuścić, zrobić sobie przerwę.

Poszedł z wami czy trzymał się postanowień?

No właśnie wiesz... Powiedział w końcu:

- Dobra! To ja sobie zrobię przerwę w tej przerwie, bo jednak mam ochotę se przyćpać.

Mędrek to był taki gość, który zawsze miał sprzęt. Mówię o strzykawce i igle. I była taka historia, że nie wiem, czy zapomnieliśmy go zapytać, czy byliśmy przekonani, że on ten sprzęt będzie miał, a potem okazało się, że nie ma. Wtedy nie było tak, że szedłeś do apteki i kupowałeś takie rzeczy. Na widok ludzi takich jak my aptekarze nie sprzedawali sprzętu. To był problem. W krótkim czasie znaleźliśmy się na chacie i pytamy Mędrka, czy ma igłę i strzykawkę, a Mędrek mówi:

- Wyrzuciłem sprzęt, bo chciałem skończyć z nałogiem.

Nerwowo na to zareagowałem:

- Ty pierdolony buraku! Co cię, kurwa, podkusiło, żeby wyjebać ten sprzęt! Czym my teraz będziemy ćpać?!

Tutaj rada dla tych wszystkich, którzy ćpają i którzy na przykład postanowili rzucić, i chwilowo akurat nie ćpają - nigdy nie wyrzucaj sprzętu!!! On się zawsze może przydać. Historia, którą teraz opowiem, będzie przestrogą dla tych, którym się wydaje, że wyrzucenie sprzętu spowoduje, że zerwą z nałogiem. Nie zerwą! Mędrek był tego najlepszym przykładem. No to mówię do kolegów:

- Kurwa, dobra! Będziemy się tym sprzętem martwić później. Na razie zdobądźmy ten mak.

Rósł on na samym środku posesji chłopa, która otoczona była siatką i kolczastym drutem. Podeszliśmy w to miejsce. Na podwórku siedziała baba, dookoła niej bawiła się trójka dzieci w różnym wieku. Baba była w takiej odległości od poletka maku, że myślę sobie - spokojnie zdążę. Byłem wysportowany, byłem w formie. Zresztą ja ogólnie zawsze byłem wysportowany. Koledzy spytali mnie:

- Jak tam wejść? Przecież musimy się wpierdolić chłopu na posesję.

- Zanim ta baba do mnie doleci, to ja już zdążę ten mak wychlastać i przeskoczę z powrotem przez ogrodzenie, i będziemy już mieć ten mak.

Wziąłem na plecy wór i nie zastanawiając się ani chwili, wskoczyłem na siatkę, przelazłem przez ogrodzenie, haratam ten mak i ładuję go do wora. I w tym momencie pod posesję podjeżdża, kurwa, pick-up. Wysiada z niego pięciu chłopów, chamów. Wszyscy mają w rękach łopaty albo motyki. I wszyscy biegną w moim, kurwa, kierunku. Więc ja tylko zdążyłem krzyknąć do moich chłopców:

- Spierdalać! Każdy w innym kierunku!

I włażę na tę siatkę, na to ogrodzenie. Umówmy się - byłem wysportowany i dlatego zdążyłem. Spierdoliłem stamtąd. Oczywiście wszyscy pobiegli w tym samym kierunku (śmiech). Spotkaliśmy się paręset metrów dalej. Chłopi zrezygnowali z pościgu. Jakby mnie, kurwa, dorwali z tymi łopatami...

To koniec.

Zapewne przetrąciliby mi grzbiet. Jednak weźmy pod uwagę, że wpierdoliłem się gościowi na jego prywatny teren! Jakby mi się ktoś wpierdolił na posesję i coś na tej posesji robił, to potraktowałbym go najprawdopodobniej widłami albo czymkolwiek, co akurat miałbym pod ręką. Wcale się im nie dziwiłem, że chcieli mnie zajebać. Gonili nas uporczywie, ale spierdalaliśmy. Byliśmy bardzo szybcy w tym spierdalaniu. No i udało nam się uciec. Wszystko to miało miejsce w okolicy dziecięcego szpitala na Prokocimiu *[Prokocim - obszar Krakowa wchodzący w skład Dzielnicy XII Bieżanów-Prokocim.] w Krakowie. To słynny dziecięcy szpital, tak zwany amerykański. Amerykanie zbudowali go nam w darze i tak stoi do dziś.

Nie zgubiłeś maku podczas ucieczki?

Oczywiście, że nie! Wyciąłem cały mak i spierdoliłem przed chłopami razem z worem. Wora nie puściłem z ręki. A maki - uwierz mi - były piękne.

Mak już jest, ale wciąż nie ma sprzętu do podawania towaru.

Nie mamy czym, kurwa mać, przygrzać! I w tym momencie Mietek mówi:

- Jedyne miejsce, gdzie możemy zdobyć igłę i strzykawkę, to szpitalny śmietnik.

I tu przestrzegam - niech nikt tak nigdy nie robi! Ja do tej pory naprawdę nie rozumiem, jak mogłem się na to, kurwa, zgodzić. W każdym razie - poszliśmy w miejsce, gdzie były porozwalane jakieś gazy z ropą, jakieś takie poszpitalne resztki. Śmierdziało tam zgniłym szpitalem, ale było pełno strzykawek i igieł. Było ohydnie. Była komuna. Teraz takich rzeczy się tak po prostu nie wyrzuca. Utylizuje się i tak dalej. A wtedy można było tam po prostu wleźć. Łaziliśmy po tych uginających się gazach ropnych i szukaliśmy jakiejś strzykawki i kilku igieł, które by się nadawały. No i znaleźliśmy. Wzięliśmy te strzykawki i te pierdolone igły z tego w dupę jebanego szpitalnego śmietnika. Wtedy chyba coś jednak nade mną czuwało, że niczym się nie zaraziłem. A może właśnie wtedy złapałem HCV, o czym dowiedziałem się po wielu latach, że w ogóle to mam.

Zdezynfekowaliście chociaż sprzęt?

Wmówiliśmy sobie, że jak wrzucimy te igły i strzykawki do gotującej się wody, to one już będą czyste.

A spirytusem lub jakimś mocnym alkoholem nie?

Mówili, żeby to wygotować, a wszystko będzie OK. No i dokładnie tak zrobiliśmy. Towar zmontowaliśmy u mnie w domu. Wyszedł zajebisty i wyszło go dużo. Nie było wiele tych główek, ale były ogromne. Piękny turecki mak. Jak jest turek *[Turek - turecka odmiana opioidowego maku.], to on nie jest okrągły, tylko w kształcie takiego malutkiego półksiężyca. Ten maczek, ten mak, co się sypie, nie? Jak widzisz, że masz głowę, w której zamiast okrągłego malutkiego maczku jest malutki półksiężycek, to masz turka, czyli najlepszy ze wszystkich. I to był właśnie turek. Wyszedł zajebisty towar. Pompka zaczęła nam się w gotowaniu giąć, bo to była jednak jednorazówka. Mówiłem do kolegów:

- Nie możemy tego tak długo gotować, bo pompa już całkiem się nam zmarnuje. Pognie się i w ogóle sobie nie przygrzejemy.

Ale udało się - strzeliliśmy towar w kanał. Pamiętam, że miałem przeczucie, że coś jest jednak, kurwa, nie w porządku. Pomyślałem: "Czy ja się czasem czymś nie zaraziłem?". Przecież sprzęt tego typu dezynfekuje się w tysiącu stopni, a nie tylko samo gotowanie. Byliśmy durni. Dałem się przekonać Mietkowi. To był jeden, jedyny raz, kiedy zrobiłem coś takiego. Wiele lat później dowiedziałem się, że miałem HCV, czyli wirusowe zapalenie wątroby typu C, które mój organizm z jakichś przyczyn zwalczył. Miałem też żółtaczkę, którą przywiozłem ze Śląska, o czym też mogę opowiedzieć. No i pamiętam, że to było okropne, ale naćpaliśmy się jak automaty. Zajebiście wyszło. Świetny towar, ale ciągle czułem gdzieś z tyłu głowy, że przesadziliśmy, że nie powinniśmy tego robić w taki sposób. Myślałem sobie: "Kurwa... Co się stanie, jeżeli okaże się, że coś mi jednak jest, coś mi dolega?". O HIV nikt jeszcze wtedy nie słyszał. HIV-a jeszcze nie było, nie było o tym mowy. Bardzo daleko coś tam świtało, że gdzieś jest coś takiego jak AIDS. Bardziej chyba bałem się dostać jakiegoś syfilisu. Często zdarzało się, że ćpuny zarażały się od siebie syfilisem. Podawali sobie towar z jednej pompy, a syfilis przenosi się przez krew, więc bardziej się bałem, że jakiegoś syfa dostanę czy coś takiego. Żadnego syfa nie dostałem. Pryszczy też nie było, nie było też pirogena, więc do pewnego stopnia okazało się to wszystko bezpieczne.

Ćpanie z brudnych strzykawek było według ciebie bezpieczne? Chyba po prostu mieliście trochę szczęścia.

To znaczy wiesz... Bezpieczne to nie było w ogóle, ale nic mi się nie stało lub przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. To był jeden z takich razów, który bardzo silnie pamiętam. Zacząłem sobie później tłumaczyć, że nie mogę tak robić bez przerwy, że robienie takich rzeczy skończy się dla mnie tragedią.

Koledzy mieli podobne przemyślenia?

A skąd! Przecież to Mietek mnie do tego namówił! Mietek zawsze był takim trochę nurkiem śmietnikowym.

Krakowskie bramy i krakowskie podwórka to było wtedy drugie miasto. Dziś wszędzie są domofony, ogrodzenia, zasieki. A wtedy były to zrujnowane piękne podwóreczka, do których można było wejść czy to wypić flaszkę, czy wypalić blanta. I ile razy wchodziliśmy do jakiejś bramy, żeby napić się wina albo zapalić jointa, co robiliśmy uporczywie, to Mietek od razu nurkował w śmietniku. Wyciągał jakiś but albo coś podobnego i mówił:

- Jak ktoś mógł coś takiego wyrzucić? Przecież to jest jeszcze całkiem dobre!

Sprowadzałem go na ziemię:

- Mietek, kurwa! Rzuć to, zostaw to w pizdu!

A on dalej swoje:

- Nie ma mowy! Takich rzeczy nie powinno się wyrzucać. To jest jeszcze całkiem dobry but.

Tak samo jak jeszcze całkiem dobre strzykawki.

Taki recykling (śmiech). No, ale taki był Mietek - że w ogóle nie można niczego wyrzucać, że to się jeszcze może przydać. Miał tendencje do nurkowania w śmietnikach. W ogóle z hipisami tak było. Potrafili na przykład dojadać po kimś w barze mlecznym. Nie mieli z tym problemu. Potrafili rzucać tekstami: "Patrz, ile jeszcze jajeczniczki zostało, co ma się marnować!". Rachu-ciachu i już zjedli. Hipisi robili w tamtym czasie dużo rzeczy, z którymi ja nie za bardzo mogłem się pogodzić. Byli fajni i byli moimi kolegami, więc musiałem na to patrzeć, ale nie musiałem tego popierać.

W jakich okolicznościach złapałeś żółtaczkę?

Przywiozłem ze Śląska w 1990 roku. Miałem 29 lat i dość mieszkania z mamą w małym, ciasnym pokoiku. Za wszelką cenę chciałem się usamodzielnić. Grania na streecie już za bardzo wtedy nie było. Była za to Wolna Polska, byliśmy już po przewrocie. Moje granie skończyło się właściwie razem z przewrotem. Ciągle nie miałem gdzie mieszkać. Szukałem jakiegoś squatu, czegokolwiek, żeby się chociaż trochę usamodzielnić. Wciąż nie miałem pieniędzy, żeby cokolwiek wynająć. O tym nawet nie było mowy. Byłem biedny. I nagle odezwali się do mnie koledzy ze Śląska: "Przyjeżdżaj do Zabrza, pełno mieszkań stoi otworem!". Myślę: "Ale jak to otworem?". Okazało się, że doszło do sytuacji, w której Niemcy Zachodnie ogłosiły, że ktokolwiek, kto - mówiąc w dużym skrócie - miał dziadka w Wehrmachcie lub może pochwalić się niemieckim obywatelstwem czy nazwiskiem, może bez problemu przyjechać i zamieszkać. Wśród takich ludzi był na przykład mój kumpel, który miał ksywę "Szafa", a tak naprawdę nazywał się Schafenberg. Po prostu nagle pół Śląska wyjechało do Reichu, w związku z czym w Zabrzu stało pełno pustych mieszkań. Spotkałem kumpla, który złożył mi propozycję nie do odrzucenia: "Nie masz gdzie mieszkać - przyjeżdżaj na Śląsk". Więc wziąłem ze sobą jakieś rzeczy, trochę klamotów, wsiadłem do pociągu i przyjechałem do Zabrza. Będąc na miejscu, pierdolnąłem z kopa w drzwi przy ulicy Przy Bramie 4. Otworzyły się. W środku było łóżko, stół, marmurowy przycisk do papieru, obsadka do pióra z marmuru, zajebiste sprężynowe łóżko, piecyk gazowy, ogrzewanie typu kaloryfery i kuchenka gazowa. Była duża kuchnia i drugie pomieszczenie z łóżkiem. Mnie to wystarczyło. Było czysto. Ślązacy to porządni ludzie - nawet wyjeżdżając, zostawili porządek. Kopnąłem w te drzwi i wyleciał zamek. Listonosz przynosił do skrzynki rachunki za prąd, za gaz, no to ja je po prostu płaciłem bez żadnego meldunku, bez żadnego problemu.

Nagle okazało się, że mam mieszkanie. Zaczęli się do mnie złazić hipisi i narkomani z całego Śląska. Dosłownie tabuny ludzi. Obok była knajpa, która nazywała się Pod Kasztanami. Bez przerwy padał deszcz, bez przerwy było chmurno i brudno. Taki, kurwa, syf na tym Śląsku, że ja pierdolę. Wszędzie wystawały z ziemi jakieś druty. Pomyślałem: "Przejdę się". I, kurwa, patrzę, a tu leży jakaś kupa szmat. Co to za szmaty? Podchodzę bliżej, a tu okazuje się, że to człowiek. Wyszedł spod Kasztanów. Ludzie tam ostro pili. Niebieskie ptaki na nich mówiono. Część z nich pracowała w kopalni. Tacy to byli porządnymi ludźmi, chociaż też pili. Ale ci, co nie pracowali, to tylko i wyłącznie pili. Taki kolo jak położył się na chodniku, to zlewał się z nim, wyglądał jak kupa szmat. Pomyślałem sobie: "No nieźle!", i tylko ominąłem go szerokim łukiem.

Czemu "niebieskie ptaki"?

Bo byli obdziargani *[Obdziargani - wytatuowani; dziara - tatuaż.].

Długo tam mieszkałeś?

Pół roku. Na górze mieszkał kolega Talent. Był Ślązakiem i ćpunem. Wielokrotnie robiliśmy na mojej chacie produkcję heroiny. Wtedy okazało się, że jest AIDS i że już są wśród nas ćpuny, które to AIDS mają. Ze czterech nas tam było. Tym razem była to śląska ekipa, czyli ani Ciko, ani Radwan, ani Mietek.

Twoja ekipa została w Krakowie.

Zostali, gibali, ćpali sobie tam dalej w Krakowie. A ja pojechałem na Śląsk, bo po prostu chciałem sobie trochę pomieszkać na swoim. I też tam ćpałem. Był u mnie któregoś razu gościu, którego imienia nie pomnę. Okazało się, że ma HIV, ale potrafi zrobić towar jak należy - jest dobrym producentem. Pamiętam, że sytuacja była taka, że wiadomo było, że on ma HIV, więc każdy miał swój sprzęt i tak dalej. Ale tam jest taki zwyczaj, że ćpuny jak se przygrzeją, to się całują. I tego chorego na, kurwa, AIDS gościa pocałowałem w usta. Została mi na ustach jego ślina czy coś i tak to wycierałem, wiesz... Zastanowiłem się: "Kurwa, co ja robię?" (śmiech). Ale było fajnie, naćpaliśmy się porządnie. On wszystkim dookoła mówił, że ma HIV-a, więc w pewnych czynnościach już nie moczył swojej pompy. Uważał na to, żeby nikogo nie zarazić.

Skąd brałeś pieniądze na przetrwanie na Śląsku?

Bida była jak cholera. Na ulicy nie szło tam za bardzo grać. Śląsk był wtedy biedny, a dodatkowo Ślązacy nie mieli zwyczaju wrzucać do kapelusza. Katowice wyglądały ohydnie. Zabrze jeszcze gorzej. Także była bida, ale w końcu udało mi się załatwić jakieś granie, jakiś koncert. I z tego koncertu zarobiłem trochę pieniędzy. Po koncercie przyszedłem na chatę z około piętnastoma osobami, które się do mnie przyplątały, po czym spiliśmy się jak bele. Ale już tak naprawdę konkretnie. Całko-wicie utraciłem przytomność. Jak się rano obudziłem, zobaczyłem dziwną scenę. Generalnie balowaliśmy na dwa mieszkania, na górze w mieszkaniu urzędował Talent, na dole ją. I patrzę się, a w drugim pokoju u mnie w moim mieszkaniu leżą na podłodze ludzie - jeden na drugim przełożeni przez siebie jak koty. Pięć, może sześć osób leżało w kałuży wody, a na samej górze Talent. On nie wymawiał "r". Tyrpię go, próbuję go obudzić. Pytam:

- Talent, co się stało?

Otworzył oczy i spojrzał na mnie niewidzącym wzrokiem. Widziałem, że jest kompletnie naćpany, a przecież tylko piliśmy wódkę! Był kompletnie naćpany jakimiś barbituranami, oczy mu się rozpływały. Spytałem go:

- Co się, kurwa, stało?

Odpowiedział mi:

- Idź na gó(r)ę...

Idę na tę, kurwa, górę, a tam zgliszcza! Odbył się pożar. Talent przygrzewał tam piecykiem elektrycznym. I jakaś kretynka, jakaś pijana idiotka, którą on chciał przeruchać, zrzuciła zasłonę na ten piecyk i powstał z tego gigantyczny pożar. Spłonęła górna część domu i fragment dachu. Prądu nie było, a cała górna część domu przemieniła się w zgliszcza. Czarne opalone ściany i tak dalej. Schodzę na dół i mówię do kompanów wczorajszej imprezy:

- O ja pierdolę, Talent! Nic wam nie jest?

Na moich oczach na jego ręce wyrastały bąble. Gość jest poparzony. Nic nie czuł, bo zeżarł gigantyczną ilość barbituranów. Mówię:

- Talent! Natychmiast musisz jechać na pogotowie! Co się, kurwa, z tobą dzieje? Jesteś totalnie poparzony!

Obie ręce miał zupełnie poparzone. Wyglądało to po prostu koszmarnie. Mówię do wszystkich:

- Wstajemy, wstajemy! Budzimy się i idziemy na pogotowie!

Nie było nas stać na taksówkę ani nawet żaden tramwaj, więc poszliśmy na piechotę. Musiałem go wlec. Ręce zaczynały go już boleć. Zaczął coś burczeć:

- Maciek, coś mnie boli...

Odpowiedziałem:

- Stary! Proszę cię, tylko na to nie patrz.

Okazało się, że w tym pijanym widzie próbował ratować jakieś sprzęty. Wyrzucał przez okno płonące fotele i tak dalej.

Dotarliście do szpitala?

Jezus Maria, tak! Przyszliśmy wreszcie na to pogotowie. Zapakowali mu całe ręce w bandaże, po czym wróciliśmy na chatę. Talent cały czas naćpany tymi prochami zaczął nucić jakiegoś bluesa w stylu Spaliło mi się mieszkanie (śmiech)... I nagle słyszę, że ktoś puka do drzwi. Okazuje się, że jest to jakiś, kurwa, ćpun, którego ja nie znam, ale którego zna Talent. Ćpun, który ma wszystko - pełną torbę maku, cały zestaw do produkcji, tylko nie ma gdzie zrobić. W moim mieszkaniu nie było co prawda prądu, ale wciąż był gaz na kuchni. Można było to zrobić u mnie. Zmrok zapada, ci warzą tę zupę, cała produkcja śmierdzi niemiłosiernie. Świecimy jakimiś resztkami świec, które poznajdowaliśmy. Pomyślałem sobie: "Jezu... Czy ja aby na pewno przeżyję ten Śląsk?". Rąbnąłem w kanał tego towaru i postanowiłem, że stamtąd spierdalam. Następnego dnia wyjechałem. Byłem jeszcze całkiem naćpany, totalnie napierdolony, ale postanowiłem trzymać się planu. Zostawiłem poparzonego Talenta, zostawiłem mieszkanie, w którym nie było już prądu i powoli powstawała coraz większa ruina. Z drugiej strony pamiętam, że mimo całej tej rozjebki, przebywając tam, ćwiczyłem na klarnecie. Ciągle byłem muzykiem, ciągle starałem się grać. Pisałem też wiersze, ale po pożarze wszystko strzelił chuj.

Co z mieszkaniem? Nie spotkały was prawne konsekwencje za spalenie czyjejś nieruchomości?

Uwierz mi, że następnego dnia ewakuowałem się stamtąd czym prędzej. Nie wiem, co dalej działo się z tym mieszkaniem. Natomiast wiem na pewno, że później z Talentem podziało się bardzo źle...

Mianowicie?

Rozćpał się. Zaczął chodzić na bajzel i handlować wadliwym czy w ogóle nieprawdziwym towarem. Ludzie zaczęli go ścigać. Sam potrzebował pieniędzy na towar, to poszedł, naciągnął do pompy herbaty i sprzedał jakiemuś ćpunowi herbatę zamiast towaru. A sprzedać ćpunowi herbatę to jest ultrachamstwo. Wygląda bardzo podobnie - ten sam kolorek. Jak sobie jebniesz takiej herbatki z cukrem dożylnie, to będziesz miał pirogena przez tydzień. Będzie cię trzęsło, będziesz miał temperaturę i dostaniesz pryszczy. Będziesz ciężko chory. Talent to zrobił, po czym spadły na niego straszne nieszczęścia. Jedno po drugim. Z tego, co wiem, w tej chwili siedzi w jakimś przytułku. Dariusz K., niejaki Talent, był wówczas moim kumplem. Spadły na niego straszne plagi, a przecież wcześniej był muzykiem, bluesmanem. Nawet teksty pisał. Grał na gitarze i śpiewał z tym swoim niewyraźnym "r". Sympatyczny, fajny gość. Ale zaczął robić złe rzeczy. Jak wyjechałem, to narobił sobie tam niezłego bigosu. Ludzie mówili, że leci w chuja. Mówili, że jest dilerem, i to złym dilerem. Później wyjechał gdzieś do Niemiec i jak go w tych Niemczech zbadali, to okazało się, że ma HIV. Potem jak znowu wrócił do kraju, to mówił, że już nie ma tego HIV-a, że niby mu się cofnął. Nawiedzał mnie. Najeżdżał mnie w Krakowie, ale nie bardzo chciałem go przyjmować, bo miałem już wtedy dziecko, więc wiesz... Jak wchodzi taki ćpun, to uwierz mi, że cała chata śmierdzi. Fotel, na którym taki usiądzie, później normalnie wali. W ogóle ćpuny śmierdzą, bo mają wodowstręt i się nie myją. Ten towar z niego wyłazi, a on się nie kąpie.

Mówiłeś, że to właśnie na Śląsku złapałeś żółtaczkę. Jak dowiedziałeś się, że ją masz?

Wyjechałem stamtąd i wróciłem do Krakowa. Jak tylko zobaczyli mnie znajomi na Bramie Floriańskiej, bo tam się spotykaliśmy, to od wszystkich słyszałem:

- Maciek, jesteś całkowicie żółty!

Nie rozumiałem, o co chodzi. Pytałem:

- Jak to żółty?

A oni:

- Człowieku, masz żółtaczkę jak stąd do Zabrza i z powrotem!

Patrzę się w lustro, a ja jestem, kurwa, żółty! Oczy żółte, skóra żółta. W dodatku poczułem się dziwnie słaby.

Nie mogłem przejść po schodach jednego piętra. Po wejściu na pierwsze piętro zemdlałem. Pamiętam, że szedłem, a potem następne, co pamiętam, to jakąś dziwną perspektywę na zasadzie: "Co ja widzę?". Okazało się, że leżę na podłodze, że jestem, kurwa, zemdlony. Straciłem przytomność po wejściu na pierwsze piętro. Zrobiłem badania. Okazało się, że mam żółtaczkę i całkowity ubytek krwi. W kiblu na Śląsku od dwóch czy trzech tygodni nie było już żarówki, nie było światła. Srało mi się dobrze, wygodnie mi się srało, ale okazało się, że srałem krwią już dobry miesiąc, co oznaczało pęknięcie wrzodu. Nie zdawałem sobie sprawy, co się ze mną działo.

Mogłeś umrzeć.

Tak, miałem perforację. Krew w organizmie i kale. Okazało się, że mam utratę co najmniej litra krwi, jak nie lepiej.

Jak to wyleczyłeś?

Jakieś dziewczyny wzięły mnie w obroty. Robiły dla mnie barszcze. Wszyscy mówili: "Masz pić barszcz. Czerwony barszcz! Kupuj od bab taki kiszony i pij". I faktycznie piłem to litrami. Smakowało jak cholera. Tak mi podchodził ten barszczyk, że hej. Nawet teraz jak o tym myślę, jak ten barszczyk sobie przypominam, to ślina wypełnia mi całe usta. Ledwo dałem radę i uwierz mi - po tym wszystkim nie miałem już takich żył... Nagle moi koledzy pytają mnie: "Gdzie się podziały twoje autostrady? W ogóle nie masz żył!" Pamiętam, że nie mogłem grać. Nie mogłem wyjść z domu. Nie miałem siły. Grając na ulicy, wytrzymywałem nie dłużej niż pół godziny. Chwiałem się i śpiewałem słabym głosem. W ogóle słabo było ze mną. To było już po komunie, już po przewrocie. Nie mam skąd wziąć kasy. I to właśnie wtedy postanowiłem, że założę Homo Twist.

Jak ci szło zakładanie kapeli w tak złym stanie zdrowotnym i finansowym?

Problem był taki, że w ogóle nie miałem elektrycznego sprzętu. Miałem tylko akustyczną gitarę. Zacząłem się zapożyczać, kombinować, że będę teraz elektrycznie grał. Były z tym same kłopoty.

Odpuściłeś heroinę?

Żółtaczka w międzyczasie sama mi przeszła, ale prawdopodobnie miałem HCV. Ćpałem zawsze wtedy, kiedy tylko nadarzała się okazja. Nie biegałem już za towarem, ale ile razy przyniesiono, tyle razy sobie przyładowałem. Odpowiadając na twoje pytanie - trochę odpuściłem. Przynajmniej na tyle, że sam nie biegałem za towarem. Chciałem to Homo Twist założyć. Chciałem się jednak jakoś wyprostować. Zależało mi. Nie będę tu opowiadał o swoich romansach i jakichś tam kobietach, ale były takie rzeczy, więc nie mogłem być całkowitym ćpunem, bo gdybym był całkowitym ćpunem, to nic bym nie zaruchał. A jednak ciągle chciałem ruchać. Bawiły mnie te sytuacje. Co do kasy, to mogę powiedzieć, że dopóki nie wydałem pierwszej płyty Homo [Cały ten seks, premiera 11 kwietnia 1994 r. - przyp. red.] i jej nie sprzedałem, to między 1990 a 1993 rokiem był bardzo trudny okres, była wielka bieda. Na streecie już się tak dobrze nie grało, a ćpać się chciało. Wiesz... Nie ma kasy, nie ma skąd wziąć tej kasy. Tonę w jakichś długach, nieoddanych pieniądzach, to se chociaż, kurwa, przyćpam, żeby odsunąć od siebie problemy. No i tak to trwało. Prawdopodobnie to właśnie ze Śląska przywiozłem HCV, o którym dowiedziałem się po wielu latach. Mój organizm to zwalczył. Zostały mi przeciwciała.

Żółtaczkę wyleczyły koleżanki, HCV zwalczył twój organizm. Silny egzemplarz.

Żółtaczka to jest chyba to samo co HCV. To jest po prostu wirusowe zapalenie wątroby, które powoduje żółtaczkę, więc raczej złapałem to wtedy, na Śląsku. Do dziś zastanawiam się, czy przypadkiem nie szarpnąłem tego od któregoś ćpuna. HCV musiałem zarazić się wszczepiennie. Dobrze, że nie, kurwa, HIV (śmiech)! A przecież był tam jeden kolega, który miał.

Wszystko, co robiliście, było niehigieniczne i niebezpieczne. Wydaje mi się, że w czasie, w którym ta książka powstaje, trudno byłoby namówić kogokolwiek na dożylne zażywanie narkotyków z niesterylnych strzykawek. Może po prostu tylko ty i twoi koledzy mieliście takie pomysły?

To, co robiliśmy, w ogóle nie było higieniczne, ale było powszechne. Ale nasze pomysły nie były odosobnione.

Rozumiem, że w tamtych czasach brakowało podstawowych produktów, że nie dało się tak po prostu pójść do apteki i kupić. A jak już się nawet jedna sztuka ostała, to nie chcieli wam sprzedać. Ale jest, Panie Maleńczuk, jeszcze coś takiego jak zdrowy rozsądek...

W naszym przypadku czegoś takiego nie było. Mieliśmy w głowach informację, że mamy towar, ale nie mamy pompy i to całkowicie odebrało nam zdroworozsądkowe myślenie. Uwierz mi, że widziałem scenę, w której gościu, który był uzależniony i nie miał igły, ściął końcówkę strzykawki żyletką i ten ścięty plastik wpierdolił sobie w kanał - w ten sposób sobie przyćpał, bo nie miał igły. Więc widzisz, takie to były zabawy z tym Śląskiem, na którym mało co nie zszedłem z powodu pękniętego wrzodu i żółtaczki.

Wróciłeś do Krakowa. Czas na Homo Twist.

Postanowiłem założyć Homo. Zrobiłem bardzo dużo w tym kierunku, włącznie ze zleceniem pewnemu ćpunowi kradzieży gitary. Krzemiński się nazywał. Ćpun i złodziej jednocześnie. Agresywny sukinsyn. Jeszcze żyw. Zleciłem mu, bo wypatrzyłem w komisie zajebistą gitarę Washburna z jednego kawałka drzewa. Jest na wielu zdjęciach. Była to kremowa gitara o bardzo nietypowym kształcie, której kradzież zleciłem Krzemińskiemu w zamian za pompę towaru, za dwadzieścia centów. Załatwiłem te dwadzieścia centów, kupiłem normalnie za pieniądze. I Krzemiński mi ją przyniósł. I na tej oto gitarze nagrałem kilka płyt Homo Twist.

Fajna gitara cenniejsza od dwudziestu centów heroiny, więc to jednak muzyka była dla ciebie numerem jeden.

Oczywiście! Miałem idée fixe. Byłem muzykiem.

Później wielu moich znajomych poszło na metadon *[Metadon (Methadone Hydrochloride) - opioidowy lek przeciwbólowy podawany jako środek zastępczy podczas leczenia osób uzależnionych od heroiny; działanie metadonu jest podobne, ale wielokrotnie silniejsze od morfiny.]. Okazało się, że wreszcie jest w Polsce kuracja metadonowa. I tu trzeba otwarcie powiedzieć - metadon jest zajebiście silnym narkotykiem, więc to jest takie leczenie, że wiesz... Z deszczu pod rynnę. O tyle było to dobre dla tych ćpunów, że jak wystoisz swoje w kolejce, to bez dyskusji dostaniesz słoik ultramocnego towaru. Nie wkłuwasz się, tylko to pijesz, przyjmujesz to doustnie. Był to taki słodki, gęsty płyn. Taki miodzik. Uwierz mi, że ultramocny drag. W krótkim czasie rozpoczął się handel tym. Ciko miał cały zapas pełnych słoików. Ćpuny mówiły na to metaxa. Pamiętam, jak około 2005 roku przyszedł do mnie Ciko i mówi:

- Mam metaxę, chcesz trochę?

- No dobra...

I dał mi pięćdziesiątkę tego płynu. Miałem już wtedy dobre czterdzieści parę lat. Ciko rzucił jeszcze:

- Nie stresuj się, dobre półtorej godziny do dwóch trzeba poczekać na działanie.

Walnąłem tę pięćdziesiątkę i tak czekam na to działanie, i czekam, i nic nie czuję. Mówię:

- Ciko, daj jeszcze drugą pięćdziesiątkę.

Ciko:

- Jesteś tego pewny?

- Tak!

I walnąłem jeszcze drugą pięćdziesiątkę, i dalej nic.

Mówię:

- Nie ma co, chyba pierdolnę trzecią.

A Ciko na to:

- Nie, nie, nie! Nie bierz trzeciej. Coś dziwnie długo ci wchodzi.

No i jak mi w końcu weszło, to uwierz mi... Trzy dni byłem całkowicie nieprzytomny. Byłem totalnie napierdolony, a miałem już wtedy dzieci... Miałem żonę, dzieci, dom. I trzy dni gościu jest na totalnej, kurwa, fazie. Jakaś ciotka przyjechała akurat z Austrii. Jak otworzyłem jej drzwi, to popatrzyła na mnie raczej nieufnie (śmiech). Od razu wzięła moją żonę na bok, pytając, czy nie jestem czasem jakimś narkomanem, czy coś (śmiech). A moja małżonka odpaliła jej:

- Absolutnie, nie! To jest taki typ urody. Tak po prostu wygląda.

Trzy doby byłem kompletnie naćpany tą metaxą. Jakbym walnął trzecią pięćdziesiątkę, to być może bym umarł. Więc niech mi nikt nie mówi, że metadonem się leczy, bo metadon to normalny, potężny, zajebiście mocny narkotyk heroinopodobny.

Może w terapii metadonowej chodzi o to, żeby ćpuny się nie kłuły, nie zarażały itd.

No pewnie tak. Pewnie chodzi o to, żeby już nie dziurawili tego ciała. Wszystkim ćpunom polecam metadon, gdyż nie trzeba się kłuć (śmiech). Tylko, kurwa, uwaga! Nie więcej niż pięćdziesiąt gram, bo naprawdę... Ja mam silny organizm, a jak inni to zniosą - tego nie wiem. Kilka razy bardzo silnie przedawkowywałem różne narkotyki, między innymi bieluń dziędzierzawy *[Bieluń dziędzierzawa - trujący chwast, wywołuje silne halucynacje, pragnienie z równoczesnym lękiem przed przyjmowaniem napojów z uwagi na trudność w połykaniu, wzrost temperatury ciała do 41 stopni, niekiedy drgawki, ataki złości lub narkotyczny sen.]. Śmieszy mnie to do dziś, ale była taka sytuacja, że ktoś w Polsce od tego bielunia umarł i w telewizji powiedzieli, że dwadzieścia nasion jest dawką śmiertelną, tymczasem ja zjadłem dwieście... Zjadłem wielką garść tego draństwa. Faktem jest, że umierałem przez trzy dni. To jest prawda. Bieluń dziędzieierzawy działał podobnie jak parkopan - nie mogłem wstać, w ustach kompletna klucha...

Jak wygląda ta roślina?

To jest jakiś taki krzak. Pełno tego w Polsce rośnie. Nasiona bielunia wyglądają jak takie malutkie kuleczki. Przyniósł mi je gość, który się nimi napierdolił. Byliśmy na Śląsku. Zjadłem dwieście nasion. Póki mnie nie sieknęło, czułem się jeszcze w miarę jako tako. Pamiętam, że nawet poszliśmy na jakąś imprezę. Impreza ta odbywała się w domu, który był w remoncie. Weszliśmy do chaty, w której nie było nic - puste mieszkanie i nic - ale ponieważ byliśmy na tym bieluniu, no to wiesz... Równie dobrze mogliśmy sobie wyobrazić luksusowe sprzęty, których nigdy tam nie było. I pamiętam, że nagle nas wzięło, żeby gdzieś się przejść, bo to są takie fazy, no nie? Na mnie bieluń jeszcze mocno nie zadziałał, ale tamten gość już się nafazował.

I okazało się, że drzwi są zamknięte, że nie możemy wyjść. I kolega długo się nie zastanawiając, ten nawalony tym bieluniem, kopnął w szybę, powodując dwudziestocentymetrowe rozcięcie na nodze szerokości dwóch centymetrów. Rozciął sobie skórę na bardzo dużej płaszczyźnie, rozciął tak, że mięso wyszło mu na wierzch, ale uwierz mi... Nie uronił przy tym ani kropli krwi! Doszedł w tym stanie na pogotowie. Absolutnie nie krwawił. To jest historia z cyklu: wikingowie żarli jakieś grzyby czy coś w tym stylu, następnie odnosili rany w boju, ale te rany im nie krwawiły. Coś takiego widziałem na własne oczy dwa razy w życiu. Pierwszy raz to właśnie u tego gościa na bieluniu. Na siłę musiałem go ciągnąć na to pogotowie, żeby mu to zaszyli. Rana wyglądała koszmarnie - kilkudziesięciocentymetrowe rozcięcie szkłem, mięso na wierzchu, fragment mięśnia, fragmenty ścięgien, a jednocześnie ani kropelki krwi! Drugi raz widziałem coś takiego, jak Bolo się skaleczył, również w nogę, i też wtedy nie krwawił. Byliśmy wtedy na kwasie. Mówię tutaj o Bolcu, nieżyjącym już raperze, z którym się kumplowałem. Wciągnęliśmy razem dużo koksu *[Koks - kokaina.], zażyliśmy też sporo kwasu *[Kwas - LSD.]. Bolec lubił kwas, ja niestety mniej. Po wypadku poszliśmy z Bolem na pogotowie z tą rozciętą nogą, ale chłopak był tak zakwaszony, że po prostu najzwyczajniej w świecie jego rana nic a nic nie krwawiła. Nie wiem dokładnie, co to jest za medyczny wynalazek, że tak się dzieje, ale widziałem coś takiego na własne oczy.

To tłumaczy, dlaczego żołnierzom na froncie podawane są twarde narkotyki.

Bardzo możliwe. Są też przeciwbólowe i tak dalej.

Opowiedziałeś, co stało się z kolegą. A co z tobą? Jak się czułeś po zjedzeniu dwustu nasion bielunia?

Jakimś cudem na ostatnich nogach trafiłem do domu. Czułem, że te nasiona dopiero zaczynają we mnie buzować. Z trudem przeżyłem dwie noce i dwa dni zwyczajnego umierania - niczego nie mogłem przełknąć, miałem całkowicie spuchnięte gardło, a mięśnie prążkowane tak rozluźnione, że nie mogłem wstać. Do tego non stop halucynacje. Byłem sam, było ciemno, byłem na Śląsku. Ultra halucynowałem. Nie mogłem nic wypić, miałem całkowicie zaklejone usta. Normalnie, regularnie umierałem. To, że nie umarłem, to cud. Dopiero później dowiedziałem się, że 20 takich nasion to dawka śmiertelna (śmiech). Ale co by nie mówić - umierałem. W ogóle narkomania to jest umieranie. Bo cóż z tego, że w momencie, kiedy jesteś na haju, wszystko jest OK, ale później ten haj schodzi...

I zaczyna się zejście.

Prawdziwy, regularny ćpun nigdy nie dopuści do takiej sytuacji. Natychmiast będzie biegał, szukał towaru. Będzie biegał i szukał, żeby tylko nie dopuścić do kaca. A ja za każdym razem dopuszczałem do kaca.

Dzięki temu żyjesz.

Żyję, ale uwierz mi, że umierałem tysiące razy...

 

(...)

 

Co heroina daje, a co odbiera?

Narkotyk ten daje spokój i co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Narkotyk ten daje również ciepło. Nie bez powodu mówi się na to "grzanie". Heroina całkowicie odbiera apetyt, nie trzeba jeść. W skrócie można powiedzieć, że herman załatwia trzy sprawy - spokój, posiłek i ciepło. Jeśli dojdzie do tego miłe otoczenie, które ci sprzyja, które nie naskakuje na ciebie, to można uznać, że jest to wybitnie kontemplacyjny narkotyk. Możesz się rozmarzyć i strasznie nagadać. Ćpuny generalnie opowiadają jeden przez drugiego niekończące się historie ze swojego życia, a cała reszta im straszliwie współczuje. Klepią się po ramieniu, całują się, współczują sobie. Coś na zasadzie: "Ależ miałeś ciężkie życie... Nie martw się, teraz będzie tylko lepiej!". Fajna atmosfera. Ja bardzo często lądowałem po heroinie sam. Osobiście uważam, że to jest właśnie najfajniejszy stan. Kiedy opadnie już kop, strzał, ta cała ciara, która przez ciebie przechodzi i tak dalej. Heroina długo działa. Dobry strzał powinien trwać 24 godziny albo i dłużej. W sytuacji, kiedy jesteś już zmęczony, przychodzisz do domu, już złapałeś powiedzmy na tyle apetyt, żeby wypić herbatę, to wtedy jak położysz się do łóżka, zapadniesz w piękny, heroinowy sen. Jest to cudowny letarg. Najmilej to wspominam. Dopiero od pewnego momentu zacząłem się w tym śnie lubować. Wydawało mi się, że mogę w ten sposób przemyśleć bardzo wiele rzeczy. Zacząłem nawet słyszeć głos... A najgorsze było to, że głos ten słyszałem bardzo wyraźnie (śmiech)! Dochodziło do tego, że potrafiłem się z nim pokłócić. Głos ten był zawsze strasznie moralny.

Żeński czy męski?

Był to męski głos, który mnie napominał. Mówił: "To zrobiłeś źle, tamto zrobiłeś źle!", i tak dalej, nie? Opieprzał mnie.

Coś jakby Bóg?

Tak jakby. Każdą inną halucynację, jaką przeżywasz, to jest tak, że wiesz, że musisz zamknąć oczy, i czujesz, że to halucynacja. Z głosem było inaczej. Było to bardzo realne. Bardzo wyraźnie wielokrotnie słyszałem ten głos. O tej halucynacji mogę powiedzieć, że czasami już sam nie wiedziałem, czy to jest prawda, czy wytwór mojej wyobraźni. Pytałem sam siebie: "Jak to możliwe, że słyszę go tak wyraźnie?". Zawsze mówił mi rzeczy raczej moralne. Raczej mówił o mnie, o tym, co robię źle, a nie o Bogu czy czymś takim. Był to głos napominający, należący jakby do ojca. Czasem się z nim kłóciłem. Wtedy wyrywał mnie z letargu dźwięk mojego własnego głosu. De facto mogę uznać, że heroina to najlepszy, najwspanialszy, najsilniejszy narkotyk na świecie. Mogę to wszystko powiedzieć, ale nie mogę, nie powinienem tego nikomu polecać (śmiech).

Przejdźmy do wad heroiny.

Przede wszystkim błyskawicznie uzależnia.

Jak szybko się to dzieje?

Niektórzy twierdzą, że właściwie od pierwszego razu i mógłbym się z tym zgodzić. Zwłaszcza jeżeli ktoś ma stale dostęp do większej ilości tego towaru. Ja w moich młodych latach strzelałem z doskoku, nie miałem tego towaru przez pięć czy dziesięć dni non stop, więc nie leczyłem kaca towarem, a to właśnie jest moment, kiedy się uzależniasz. Zawsze uważałem, że przez kaca trzeba przejść. Kac ten jest straszny i najlepiej załatwić ten problem kolejnym strzałem. I wtedy już jesteś wjebany. Z alkoholem na przykład jest tak, że jak się danego dnia spijesz, to następnego nie weźmiesz wódki do ust, bo masz odrzut, nie? A z heroiną tego nie ma, bo podajesz narkotyk dożylnie. Jeśli mając potwornego kaca, całe to okropne samopoczucie, wiesz, że za pomocą jednego machnięcia pompką możesz to całkowicie zlikwidować i wrócić do miłego stanu, to łatwiej to zrobić i wielu tak robi.

Niestety, tak fajnie nie jest, dlatego że heroina powoduje całkowity zastój w kiszkach i mówiąc krótko - nie można zrobić kupy. W krótkim czasie zorientowałem się, że moi koledzy - ćpuny, którzy grzeją dzień w dzień - potrafią nie srać przez dwa tygodnie albo może i dłużej. Dlatego są tacy chudzi, bo nie mają żadnego łaknienia, bo organizm nie przerabia. Nie działa przemiana materii. Są full of shit. Opowiadano mi, że wypróżniają się za pomocą palca. Radzę każdemu heroiniście, aby nie strzelał następnej działy, dopóki się nie wypróżni. W innym przypadku ten cały syf w sobie magazynujesz. W dawnych, starożytnych czasach opium stosowano jako lek na biegunkę, ponieważ za sprawą opium biegunka momentalnie znika. W jej miejscu pojawia się zatwardzenie, które jest szkodliwe dla organizmu. Pot, który wydziela ćpun, jest toksyczny. Powoduje, że piecze i swędzi cię ciało. Ćpuny notorycznie się drapią, a drapanie to powoduje, że łapią infekcje. Rozdrapują rany i wiesz...

Do tego dochodzi wodowstręt i ogólny brak higieny.

No tak. Ćpuny cierpią na chroniczny lęk przed kąpielą, więc do tego jeszcze zaczynają śmierdzieć. Dochodziło do sytuacji, że jak przychodził do mnie Ciko w ciężkim stadium uzależnienia, w czasie gdy ja już nie chciałem z nim grzać, to miał nogi opuchnięte do tego stopnia, że całe podchodziły mu ropą. Dawałem mu wszelakie maści, żeby to chociaż jakoś zaleczył. Ciko w tamtym czasie już ledwo chodził. Podawał sobie właśnie w nogi, bo tylko tam mógł. Miał za sobą serię spudłowanych strzałów, więc towar odkładał mu się na kończynach. Uwierz mi, że mało co nie doszło do amputacji. Kilkakrotnie lądował na bardzo poważnych toksykologiach, gdzie trzymali go tylko dlatego, że miał koszmarnie zrujnowane podudzia. Okropnie to wyglądało. Widok nóg Cika przyprawiał mnie o mdłości. Mówił mi wtedy, żeby już nigdy, przenigdy nie grzać w kanał, że jak już koniecznie bym musiał, to żeby jakoś inaczej to podawać, nie dożylnie. Wielokrotnie musiałem pomagać Cikowi się wkłuwać, choć już sam długo tego nie robiłem. Odwiedzał mnie czasem, ale zacząłem mieszkać z żoną, więc te odwiedziny nie za bardzo były jej w smak. Pachniało to wszystko nie najlepiej. Ratowało go więzienie, bo jak do niego trafiał, to miał przerwy w ćpaniu. Ciko już nie żyje.

Kolejna wada grzania to skandaliczny wpływ na stan uzębienia. Co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Zęby lecą momentalnie. Większość ćpunów nie ma zębów.

Jak długo trzeba grzać, żeby stracić zęby?

Pół roku wystarczy. Po sześciu miesiącach masz konkretnie przetrzebione tryby. To leci w błyskawicznym tempie.

Miałem pewien okres, że grzałem już tylko raz na miesiąc, ale znowu wiesz... Trudna sytuacja życiowa, nieudane próby nagrywania płyt i tak dalej powodowały, że raz na jakiś czas znowu szukałem tych moich kolegów i strzelałem sobie z nimi. Czasami tuż po takim strzale czułem, że ukruszył mi się ząb. Sam ten pojedynczy strzał powodował, że od razu łamał mi się ząb.

Istnieje dość powszechna opinia, że kokaina i amfetamina też mają zły wpływ na uzębienie. Można to porównać?

Są to sytuacje absolutnie bez porównania. Od kokainy tryby polecą ci w etapie, powiedzmy, pięcioletnim, a przy hermanie - pięciomiesięcznym. Iglatura poleci ci momentalnie.

Mam też taką ciekawostkę - razem z grzaniem zaczyna prześladować cię pech. Jest taka typowa sytuacja, że jeżeli unikasz towaru, nie chcesz ćpać, to towar biega za tobą i na odwrót - jeżeli ty zechcesz znaleźć towar, to będzie on przed tobą spierdalał. Parę razy wpakowałem się w tego typu sytuacje. Wyglądało to mniej więcej tak: Ciko, który zawsze biegał za mną i namawiał mnie do grzania, w momencie kiedy przychodziłem do niego z prośbą, żeby mi coś dał, to on wtedy odpowiadał:

- A weź, Maleńczuk, spierdalaj! Idź se natnij na pole! Co ci będę, kurwa, załatwiał!

Odczuwałem to tak, jakbym spotkał innego gościa. Przypominam sobie też taką akcję, jak kiedyś na jakiejś imprezie w willi u niejakiego Koniecznego, syna rzeźbiarza Mariana Koniecznego, gdzie bawiło się warszawskie towarzystwo, jeden z gości z Warszawy zaczął nawijać do mnie, czy ja mógłbym załatwić mu heroinę, a ja na to, że owszem, że mógłbym. Kanar wynajmował wtedy mieszkanko gdzieś koło rzeki Rudawy, gdzie ćpał i produkował na potęgę. Nie było forsy, nie było za co kupić jedzenia, więc wykombinowałem, że wezmę tego warszawskiego frajera, którego oskubiemy z kasy w zamian za trochę towaru. Tak sobie wyobrażałem, że Mietek kopsnie mu centa, a warszawiak da nam parę stów. Gość był maksymalnie najarany, nakręcony na towar. Wchodzimy do Mietka, a tam faktycznie stoją na stole makówy. Warszawiak tylko pociągnął nosem i wyczuł od razu, że jest produkcja, że się udało, że dostanie, co chciał. Mówię:

- Cześć, Mietek! Tu jest kolega, który ma kasę, a ty nie masz. Może zdilujesz mu trochę? Dasz mu centa lub dwa, a potem niech spierdala, co?

Na co Mietek uniósł się jak Wernyhora honorem! Wstał, chwycił tego biednego warszawiaka za klapy i wskazując na okno, rozdarł się:

- Tam jest pole, chuju! Idź se, kurwa, natnij! A ty, Maleńczuk, nie rób tu ze mnie dilera i wypierdalaj!

Pomyślałem sobie: "O Jezus... Co za, kurwa, faux pas...". Spojrzałem mu w oczy i od razu wiedziałem, że przekonywanie go nie ma najmniejszego sensu. Mietek w tym momencie był zdesperowanym ćpunem na abście, który wybiegał gdzieś na polu mak, po czym spokojnie siadł sobie do produkcji, a tu mu przychodzi jakiś cwaniaczek z Warszawy i wciska mu kasę. Tak mnie wtedy zjebał, tak mnie opierdolił i nagle zrozumiałem, że te moje wyjazdy do stolicy odsuwają nas od siebie.

Tak czy inaczej otrzymałem od Mietka moralny cios. Chodziło mu o to, żebym nie robił z niego dilera, że jak chcesz sobie przyćpać, to sobie, kurwa, wychodź ten mak, wypatrz ten mak, natnij, zaczaj się, zaryzykuj, a nie mi tu forsą machaj. Dotarło do mnie wtedy, że już raczej nie wyciągnę swoich kolegów z grzania.

A poczęstować też się nie dało?

Nie było o tym mowy. Wygonił nas w ciemną noc. Stał w drzwiach i wygrażał za nami:

- Wypierdalać mi stąd! Tam jest pole!

Tak mnie zjebał, że daj spokój. Te moje znajome ćpuny były strasznie w to wszystko uwikłane. Normalne życie uciekało im bokiem. Miles Davis przez dłuższy czas walił heroinę, ale zdążył jednocześnie stworzyć cały muzyczny gatunek. Zajmował się też innymi rzeczami niż ćpanie, a moi koledzy nie mieli żadnych innych zajęć oprócz hermana. Ja tak nie chciałem. Tłumaczyłem kolegom:

- Panowie, zdobycie towaru nie jest celem, a środkiem do zdobycia innego celu.

Odpowiadali na to pół żartem, pół serio:

- Tak, oczywiście, Maciek. Celem jest kop!

I tak te nasze dyskusje wyglądały. Tak oni sobie to tłumaczyli. Ja miałem inne myślenie.

Czy heroina miała wpływ na twoją twórczość?

Napisałem co najmniej kilka bardzo dobrych tekstów.

Pisałeś pod wpływem czy na kacu?

Raczej na kacu, na depresji heroinowej. Dużo tekstów na pierwszą płytę Homo Twist powstało w ten sposób. Generalnie to jest taki drag, że jeżeli nie przedawkujesz, to dobrze się po nim czyta, ale też pisze. Próbowałem pisać opowiadania i nawet całkiem sporo ich wyszło. Być może do tej chwili leżą w szufladzie. Mogłem też dłużej uporczywie ćwiczyć na gitarze, bo nie spadały mi nastrój ani koncentracja. Artystycznie bardzo dużo mi to dawało, ale zabierało mi zdrowie. Szukałem podobnych sobie, takich jak Miles Davis, Alice in Chains czy Nirvana. Zakładając Homo Twist, do pewnego stopnia chciałem mieć band taki jak właśnie Nirvana. Do dziś fajnie wspominam heroinę, ponieważ jestem po niej empatycznym, dobrym człowiekiem, a tak to różnie ze mną pod tym względem bywa. Po grzaniu jestem zawsze miły. Jak przestałem ćpać hermana i zacząłem więcej chlać i wciągać koksu, to zrobiłem się awanturny i robiłem zadymy. Moi znajomi pytali mnie:

- Maciek, co się z tobą stało? Przecież byłeś taki dobry, taki do rany przyłóż...

Odpowiadałem im:

- Nie byłem do rany przyłóż, tylko byłem naćpany i to dlatego.

Heroina miała zbawienny wpływ na moją osobowość.

Powiedziałeś kiedyś, że kobiety nie powinny brać heroiny. Dlaczego?

To zdecydowanie nie jest dla was. Kobiety totalnie się od tego uzależniają. Wszystkie, które znałem, które to wzięły, strasznie zeszły na psy. Umierały od tego. Zmarła Floribertina Kalala. Denaturka otarła się o śmierć - ktoś zszedł na jej oczach. Też pełno kolegów mi poumierało, m.in. Ciko, Aborygen. Nie wiem, czy byli tacy słabi, czy aż tak grzali. Może ja nie zdawałem sobie nigdy sprawy z tego, do jakiego stopnia można grzać, ile razy dziennie. Gdzieś przeczytałem, że Edith Piaf potrafiła sobie trzepnąć dziesięć razy dziennie. Coś takiego nie może się dobrze skończyć. Umówmy się - to jest cholernie szkodliwe.

Udało ci się zerwać z tym nałogiem. Jak to zrobiłeś?

Nie ma sposobu, żeby się ot tak od razu podnieść po heroinie. Nie ma na to patentu. Musisz swoje wyleżeć i wypocić. Można stosować usypiające barbiturany, żeby przespać ten stan. Będziesz się pocić, ale przynajmniej będziesz spać. Wszyscy mówią, że lepiej niż na wolności wychodzi się w więzieniu, że proces przebiega szybciej. Najlepiej w szpitalu, bo czujesz, że ktoś się tobą opiekuje, ale żeby tam trafić, trzeba być już poważnie zatrutym. Najtrudniej wychodzi się samemu. Raz podjąłem próbę wychodzenia na sucho, bez wsparcia leków, to powiem tyle, że już nigdy więcej tego nie zrobiłem i nie zrobię. Później do takich akcji kombinowałem sobie relanium w dużej ilości, żeby odespać. Zajmowało mi to najczęściej trzy, cztery lub pięć dni - w zależności od długości ciągu. Gdyby ciągi były dłuższe, musiałbym odleżeć z dwa tygodnie. Ja po kilku dniach potrafiłem już całkiem się zebrać, zacząć robić próby, działać. Na koniec chcę powiedzieć, że w tym wszystkim niezwykle pomagała mi marihuana, o której za chwilę wszystko ci opowiem (śmiech)...

 

 

POBYT W WARIATKOWIE

 

Mieliśmy porozmawiać o twoim pobycie w zakładzie psychiatrycznym. Opowiedz o tym.

Minął rok od mojego wyjścia z więzienia. Miałem już konflikty z prawem, już nie pracowałem, już mnie skądś milicja wyprowadziła. Dostałem trzy miesiące nakazu pracy w Bonarce *[Zakłady Chemiczne "Bonarka" - krakowska fabryka produkująca fosforany (superfosfat wapniowy, fosforan amonowy) działająca w latach 1946-2002; zakłady w znacznym stopniu przyczyniły się do zanieczyszczenia Krakowa; do pracy w nich kierowano tak zwane niebieskie ptaki, czyli ludzi uporczywie uchylających się od pracy lub skazanych za drobne przestępstwa.]. Jak już ci mówiłem, sam zgłosiłem się na Wojskową Komisję Uzupełnień i tam okazało się, że jestem zdolny do służby wojskowej i właściwie to chcą mnie znowu powołać i robią to całkiem serio. Nie wiem, na ile byli w prawie, ale chyba nie byli. Wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy, więc to, co mi zapowiedziano, wystarczyło, żebym się przestraszył. Koledzy narkomani zaprowadzili mnie do Mellibrudy [dr Leszek Mellibruda - przyp. red.], który jest obecnie psychologiem biznesu, znaną postacią. Wówczas prowadził klinikę uzależnień na Kopernika w Krakowie. Była to bardzo szanowana klinika, a on sam był bardzo porządnym freakiem. Klinika ta miała mocno rozbudowaną gałąź w zakresie toksykologii i uzależnień. Wszyscy moi koledzy tam uczęszczali. Mówili mi:

- Chodź do Mellibrudy. Może on coś pomoże.

Podłączyli mnie do jakichś aparatów, do jakichś wariografów, ale niestety nic z tego. Mellibruda stwierdził:

- Przepraszam cię, Maciek, ale jesteś całkowicie normalny. Nie wykazujesz żadnych odchyleń od normy. Jesteś całkowicie zdrowy.

Pomyślałem sobie: "No to gratuluję sam sobie. Za chwilę będę siedział za recydywę".

Nie sądziłem nawet, że z tego artykułu może w ogóle być recydywa. W związku z zaistniałą sytuacją zacząłem kombinować inaczej. Wiedziałem, że muszę zacząć symulować. Sytuacja naprawdę się zaogniła. Po wyjściu z więzienia stanąłem na sześciu komisjach. Któraś kolejna z nich stwierdziła, że jestem, kurwa, zdrowy i chuj, i właściwie za chwilę dostanę bilet *[Dostać bilet - potoczne określenie karty powołania (do wojska).].

Jak wcześniej unikałeś takiej diagnozy?

Najczęściej byłem po prostu naćpany lub ogólnie wyczerpany. Dzięki temu dostawałem odroczenie na pół roku i co pół roku znowu się stawiałem.

Jak wygląda taka kontrola?

Przychodzisz do zatłoczonej przychodni lekarskiej, gdzie czekanie ciągnie się w nieskończoność. Wchodzisz, stajesz przed komisją i odpowiadasz na zadawane pytania.

Jak brzmią takie pytania?

O ojca, matkę, gdzie się urodziłeś. Mierzą cię, ważą i tak dalej. Nie były to żadne psychologiczne rozmowy. Zadają zupełnie zwykłe, czysto informacyjne pytania. Chodzi o to, że musisz zachowywać się jak wariat. Musisz być naćpany albo coś i wtedy odraczają twoją sprawę na sześć miesięcy. Udało mi się pięć razy. Miałem spokój na pół roku.

Niemożliwe - skoro odraczali na sześć miesięcy, a odroczyli ci pięć razy, to jest już dwa i pół roku. Przed chwilą powiedziałeś, że byłeś rok po wyjściu z więzienia. Więc jak to w końcu było?

Czekaj... Faktycznie coś chyba pierdolę. Coś za długo to wyszło. Chyba były to jednak krótsze okresy odroczenia, być może trzymiesięczne. Wiem, że wielokrotnie się stawiałem. Tak czy inaczej - za kolejnym razem już mi się nie udało i nie odroczyli mi wyroku. Okazało się, że muszę zacząć już naprawdę poważnie kombinować, w czym pomogła mi moja mama. Znalazła panią doktor, która jakimś sposobem zdołała umieścić mnie na oddziale 3A w zakładzie psychiatrycznym w Kobierzynie. Był to słynny krakowski psychiatryk, gdzie każdy szanujący się schizofrenik regularnie bywał. Kobierzyn to miejsce owiane absolutnie złą sławą. Było tam pełno czarnych ptaków - kruków - które krakały niemiłosiernie od samego rana. Zakład w starym stylu, w ogóle nienowoczesny. Freudowski klimat. Wylądowałem na oddziale pełnym całkowitych świrów. Na dzień dobry zaprzyjaźniłem się ze schizofrenikiem, który zaczął mi się żalić, że jest tam już długo i dręczą go sanitariusze. Mówił:

- Kurwa! Nie zniosę tego dłużej. Muszę coś zrobić!

A ja go w tym wspierałem:

- Tak! Masz rację! Nie dawaj się tak traktować!

Byłem w tym głupi, ale to pierwszy dzień, nie? Zacząłem go pompować do jakiegoś takiego dziwnego buntu. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, co robię. Zająłem się obserwacją otoczenia, które było dla mnie zupełnie nowe. Dookoła sami wariaci, część w kaftanach, wiesz... I ja patrzę, a tamten schizofrenik rzuca się na sanitariuszy. Zaczął krzyczeć i szarpać się z nimi. Więc oni do niego:

- Dobra, idziesz w kaftan!

No to on znowu, tyle że już w kaftanie, podbiega do mnie i żali się:

- No, patrz! Znowu wzięli mnie w kaftan! Chuje jebane!

A ja, nie wiem czemu, ale dalej pompowałem go do buntu. Potem zaczęło się dziać coś innego. Tam co chwila coś nowego się przydarza, cały czas jest ruch. Zdekoncentrowałem się, a tu nagle przylatuje pielęgniarka z innego oddziału i krzyczy:

- Halo! Co się tu u was dzieje? Chory uciekł wam w kaftanie!

Okazało się, że to ten schizofrenik, z którym gadałem. Postanowił dać dyla w piżamie. Pojechali za nim samochodem i zgarnęli go z drogi.

No to pięknie zmotywowałeś kolegę (śmiech).

No, cholera jasna! Źle go nastawiłem. Właśnie tak rozpoczęło się moje bytowanie tam. Dostałem łóżko.

Jedynka?

Jaka jedynka? O czym ty mówisz (śmiech)?! Spałem na ogromnej sali.

Teraz są jedynki. Niedostępne wprawdzie dla osób po próbach samobójczych, ale są.

Wtedy nie było takiego luksusu. Oddział był właściwie otwarty. Podzielony na trzy sale - dla mocno, słabiej i najsłabiej pierdolniętych. Ja byłem na tej ostatniej, dla w miarę normalnych. Ekipa z niedużymi odchyłami. Czy to alkoholik, czy narkoman na odtruciu. Byli też kryminaliści, cwaniacy tacy. W pewnym momencie miałem z jednym z nich scysję. W głębszych salach stacjonowali mocniej pierdolnięci. Był na przykład taki jeden, który cały czas się onanizował. Wszyscy wariaci go za to ganiali. Wrzeszczeli:

- Znowu! Znowu to robi!

Ja się patrzę, a gościu leży na łóżku i wali konia. I to tak zawzięcie (śmiech)! A wariaci do niego:

- Przestań! Przestań! Wiesz, że nie wolno ci tego robić!

W takich momentach spierdalał przed resztą, chował się. Bez przerwy wybuchały tego typu krótkie, dziwaczne spięcia. Dosłownie non stop. Trzeba było się do tego przyzwyczaić. W krótkim czasie bardzo dobrze wytwarza się w takim miejscu hierarchia. Mądrzejszy zawsze będzie sterował głupszym. Tak naprawdę najgorsi są psychopaci, bo nigdy nie wiadomo, co takiemu, kurwa, odbije.

A tacy nie byli jakoś specjalnie izolowani od reszty?

Generalnie psychopaci powinni być na innym oddziale. Tam, gdzie ja byłem, nie było psychopatów. Takich jakichś kilerów. Chociaż wśród głęboko upośledzonych było co najmniej kilku zabójców, którzy byli całkiem otumanieni lekami. Był taki Jacek, o którym właściwie mogę opowiedzieć, bo przez chwilę się z nim kumplowałem. Chyba miałem tam ze sobą flet, na którym przygrywałem, i ten Jacek zaczął za mną chodzić. Był to wielki, zwalisty gość. Mojego wzrostu, ale ważył ze 140 kg. Miał wielkie, czerwone ręce, gorylowatą mordę i wyglądał jak potwór. Szczęka wysunięta, ogromna twarz. Łaził za mną, więc zacząłem do niego zagadywać:

- Zabiłeś?

- Zabiłem.

- Ale jak to było?

- Tata zbił mamę, ja byłem na podwórku i miałem w ręku siekierę, a ona miała czerwoną sukienkę...

Taką mi opowiedział historię. Nie pytałem, jak tam dalej było (śmiech)... Ale generalnie zaczęło się od tego, że tata znowu wpierdolił mamie.

Kogo zabił Jacek?

Zabił przypadkową kobietę, która przechodziła przez jego podwórko. I to właśnie ona była w czerwonej sukience. Przechodziła kobieta, a on był zdenerwowany i wiesz... No, kurwa, wariat! Niedorozwinięty, wielki, silny gnom.

Jak to trzeba jednak uważać, gdzie się spaceruje i w jakim stroju (śmiech)...

Mówił, że jak zobaczył tę kobietę w czerwonej sukience, to po prostu strzelił ją siekierą i po sprawie. Zamknęli go do wariatkowa i tak już tam został na wiele lat. Ale mam jeszcze jedną fajną historię! Opowiem ci. Był tam jeden arystokrata. Wysuszony, chudy, stary piernik, ale potrafił pięknie się podpisać. Wszyscy przychodzili do niego po autograf. Nazywał się Dobrowolski czy jakoś tak. Pięknie się podpisywał, ale nic poza tym nie pamiętał. Był na bardzo ciężkim etapie demencji. Nie wiem właściwie, jakiego rodzaju, czy poalkoholowej, czy jakiej. Chodził wiecznie zamulony. Nie wiem, co miał na sumieniu. Świry mówiły na niego "hrabia". Ja byłem przytomny, więc dali mnie do talerzy, do roznoszenia jedzenia. Była wśród nich jedna metalowa miska. Rozdałem wszystkie normalne talerze, ale nie wiedziałem na chuj ta miska, więc ją odłożyłem, nie dałem jej nikomu. Wszyscy usiedli. Zaczęli nalewać zupę, a ja słyszę, że ktoś coraz mocniej stuka talerzem o blat. Wali, wali, wali i w końcu - jeb! - rozpierdolił ten talerz. Okazało się, że to właśnie ten arystokrata. Rozjebał talerz, więc starszy sanitariusz od razu wyskoczył z awanturą:

- Kto mu, kurwa, dał porcelanowy talerz? Zaraz wszystkie wytłucze!

Wtedy zrozumiałem, dla kogo była metalowa miska. Pytam świra:

- Dlaczego to zrobiłeś?

- Niedobry był.

Tyle się dowiedziałem (śmiech). Później już pamiętałem, że muszę mu podawać jego specjalną miskę.

W następnych dniach kumałem się z tym schizofrenikiem, który spierdolił w kaftanie pierwszego dnia mojego pobytu. Nudziło mi się tam. Najbardziej idiotyczne były te wszystkie, kurwa, obchody. Leżysz rano, przychodzi doktor i pyta:

- Jak się pan czuje?

Więc ja symuluję:

- Mam depresję, źle się czuję.

Nie miałem żadnej depresji, świetnie się czułem (śmiech)! Jebali mi witaminy w dupę, od czego stał mi kutas. Zaczęła mnie dręczyć ta sytuacja. Pomyślałem: "Zaraz zacznę się zachowywać jak ten jebnięty z trzeciej sali" (śmiech). Zrobił się to dla mnie problem.

Ale teraz inna sprawa - w krótkim czasie zorientowałem się, że sanitariusze faktycznie dręczą wariatów. Generalnie jest tak, że świry muszą wykonywać różne rozkazy. Sami sprzątają, ścielą łóżka i tak dalej. Wybierani są dyżurni, którzy bardzo grzecznie wykonują wszystkie polecenia. Ale oprócz tego zauważyłem całkowicie sadystyczne dręczenie przez salowych. Były to chamy ze wsi, gdzieś ze Skawiny *[Skawina - małe zapyziałe miasteczko w okolicach Krakowa uchodzące za symbol buractwa.] czy skądś. Przyjeżdżali do roboty, do której nie mieli za grosz serca. No i zobaczyłem, że świrowi - mordercy Jackowi - wykręcają cycki. Chwytają go za sutki i kręcą, a on się wkurwia. Widziałem, jak jeden salowy przechodził koło Jacka i chlast go za cycek, po czym idzie dalej, zaczyna z kimś rozmawiać i udaje, że nic się nie stało.

Jak na to zareagowałeś?

Oburzyło mnie to, ale nie trzeba było długo czekać, żeby inny świr w ramach zemsty zaatakował sanitariusza. Był to ten schizofrenik, którego poznałem na samym początku, ten, który uciekł z zakładu w kaftanie. Ostro mu wykurwił! Kopnął go w żołądek tak mocno, że największy chuj i sadysta aż się zwinął. Przyleciało pięciu do pomocy, to tak ich oprawił, że sobie nie wyobrażasz! Nie mogli sobie w ogóle z nim poradzić. Wiesz, jak jest ze schizofrenikiem... Jak wpadnie w szał, to jest, kurwa, szał bojowy. Niezwykle trudno ujarzmić takiego sukinsyna. Oni wykorzystują wtedy większość posiadanej siły. Normalny człowiek wykorzystuje na co dzień coś koło sześćdziesięciu procent energii, a schizole używają jej znacznie więcej. Są naprawdę niebezpieczni. Pamiętam, że był wtedy niezły czad. Zanim zawinęli biedaka w kaftan, każdy z sanitariuszy oberwał od niego chociaż raz. Porozdawał ciosy na wszystkie strony. Polała się jucha. Wszyscy wariaci mieli straszną uciechę. Awantura jak chuj (śmiech)! Koniec końców zawinęli kolegę i dali mu taką, kurwa, dawkę leków, że przez kilka dni spał na poduszce schizofrenicznej.

Czyli?

Nigdy wcześniej ani później nie widziałem czegoś takiego. Polegało to na tym, że gość śpiąc, cały czas trzymał głowę nad poduszką.

Trzymał głowę w powietrzu nad prawdziwą poduszką?

Tak. Był to dla niego duży wysiłek. Wszystkie mięśnie miał napięte, na szyi wyszły mu żyły. Jego ułożenie ciała było takie, jakby leżał w kołysce. Przez cały ten czas coś kazało mu być w tym zgięciu. Koszmarnie to wyglądało. Zrobili mu tam, kurwa, lot nad kukułczym gniazdem. Nie pamiętam, jak miał na imię, ale miał naprawdę zaawansowaną schizofrenię. Zupełnie nie mógł się wybudzić. Dopiero po dobrych trzech dniach leżenia na poduszce schizofrenicznej trochę mu puściło, bo chyba zmniejszyli mu dawkę. Wtedy dla odmiany popadł w katatonię. Stał w jednym miejscu i gapił się w okno. Z ultra-agresywnego gościa, który spierdolił w kaftanie, przerodził się w niemal warzywo. Długo to wszystko trwało. W końcu zaczął sikać pod siebie i zabrali go stamtąd. Tak skończyła się moja przygoda z tym schizofrenikiem. Ale dopiero później zaczęło być naprawdę wesoło...

Schizofrenii jakoś nie potrafią wyleczyć. Przywożą pacjentów w stanach nasilenia, ponieważ jest to choroba, która się nasila. Nawet pogodowo. Przez jakiś czas taki klient może normalnie funkcjonować, ale potem znowu dostaje świra i idzie do szpitala. Przytrzymują ich wtedy na mocniejszych dawkach, i tak w kółko. Widziałem kiedyś scenę, jak na oddział wszedł nowy pacjent, a jakiś stary krzyczy do niego: "O! To ty Stefan! Cześć, stary wariacie!". Tak się witali. Niektórzy wracali tam cyklicznie. I była taka sytuacja, że już leżeliśmy. Był wieczór. Wreszcie wszyscy się uspokoili. Zrobiła się cisza. W ogóle z wieczora robiło się o wiele spokojniej. I nagle jeden wariat mówi coś takiego: "Z Paryża mówił Andrzej Bilik". Było to hasło z Dziennika Telewizyjnego z tamtego czasu. Usłyszałem syreny, alarm, łubu-dubu, a tak już było, kurwa, cicho! Wwożą kogoś na oddział. Hałas, huk, awantura. No i wjechało dwóch wykręconych gości w kaftanach, toczących pianę z ust. Delirium tremens w takiej fazie, że daj Boże zdrowie (śmiech)! I dawaj ich na nasz oddział, bo tylko u nas było miejsce. Dwóch górali w pełnej delirze. Przywiązali ich do łóżek. Nie dość, że byli w kaftanach, to jeszcze unieruchomili ich pasami. Jak oni, kurwa, nadawali, to sobie nie wyobrażasz! Wszyscy mieli ich dosyć. Jeden powtarzał ciągle:

- Podaj mi ten nóż! Podaj mi ten nóż!

Inni wariaci mu odpowiadali:

- Jaki nóż? Tu nie ma żadnego noża.

To tamten znowu:

- Jak to nie ma! Tam leży - koło krzyża!

Coś jak w filmie Korkociąg Marka Piwowskiego?

Ci goście u nas byli w dużo większym szale. Wiesz... Krzyki, wrzaski. Cały czas wykrzykiwali jakieś bzdury. Coś w stylu:

- O Boże! O Boże! On idzie do mnie! Zostaw tę siekierę! Podaj mi ten nóż! Pestki. Wypluję je. Pluję! Pestki! Mam śliwki!

Takie tam były jazdy (śmiech). Bredzili tak przez 48 godzin. Dobre dwa dni. W ciągu dnia się uspokajali, trochę im przechodziło, a w nocy znowu jazda. Wieczorem wszystko im wracało. Nie wiem, jak trzeba pić, żeby osiągnąć taki efekt. Z tego, co się później interesowałem i co opowiadali mi koledzy w więzieniu, to dowiedziałem się, że zdarzają się alkoholicy, którzy tak piją, że dostają pełnych halucynacji. Taki gość otwiera oczy i mówi: "O! Jakie wspaniałe wesele! Ile tu kwiatów...", a jest w pustym pokoju. W ogóle wiesz... Pełna psychodela. Podobno jest coś takiego. Mówi się przecież, że ludzie widzą białe myszki czy różowe słonie. Są takie opowieści, nie? Sam zresztą czasem widuję świecące muszki (śmiech). One rosną później do myszek, a następnie robią się z nich kotki. Śniły ci się kiedyś koty, które gryzą cię po rękach?

Będziesz rozczarowany - nie.

W każdym razie tych dwóch zalkoholizowanych wariatów dawało nam czadu przez dwie doby. Potem zaczęli stopniowo dochodzić do siebie. Zaczęliśmy uderzać z nimi w bajerę:

- Nieźle was wymęczyło. Pamiętacie coś?

Jeden zaczął opowiadać:

- Widziałem diabły, pająki i inne stwory. Już nigdy nie będę pił. Nigdy nie dotknę wódki. To, co przeżyłem, to było coś okropnego.

W sumie jeden i drugi mówili to samo - że już nigdy nie napiją się wódki. To działało oczywiście na zasadzie efektu nuworysza. Później takie rzeczy mijają. Kac się kończy i razem z nim kończy się wstręt do wódki. Każdy wraca na swoją wieś i wraca do starych zwyczajów. Ale dowiedziałem się, że jest taka akcja, że górale mają jakiś kościół, w którym można złożyć śluby antyalkoholowe. Jak to zrobisz, to koledzy nie mogą namawiać cię do picia wódki. Jak cię namawiają, to mówisz, że złożyłeś te śluby, i wtedy oni odpuszczają. Jeden z tych, którzy do nas trafili, poddał się czemuś takiemu. Jak doszedł do siebie, to okazał się być całkiem niegłupim, sympatycznym gościem. Przytrzymali go jeszcze jakiś czas na oddziale, więc uderzyłem z nim w głębszą bajerę. Budowlaniec, góral. Za komuny było tak, że piło się i piło. Jak mieli robotę, to mieli wódkę. Pędzili też bimber. Jak wielu innych ludzi zapędzili się w alkoholowy kozi róg. Komuna była szarym systemem, więc jak była wóda, to chlało się ją non stop. Tak było, ale jednak, żeby dostać takiej deliry jak oni, trzeba pić od rana przez nie wiadomo jak długo. Prawdopodobnie kilka tygodni.

Jeśli dobrze pamiętam, trafiłeś do wariatkowa na początku jesieni. Kiedy wyszedłeś?

Wyszedłem późną jesienią. Przegibałem tam całą piękną jesień, podczas której mógłbym grać na streecie. Pamiętam, że było bardzo ładnie, a ja zamknięty w tym jebanym wariatkowie! Okropnie mi się dłużyło. Przychodziła do mnie Anka Szarbińska. Przynosiła mi jedzenie i inne niezbędne rzeczy. Dbała o mnie. Faktycznie bardzo się wtedy starała. Pomagała mi. A pamiętam jeszcze taki jeden przypadek, jak siostra pościeliła wariatowi łóżko, a wariat mówi:

- Siostro! Ja nie wiem, jak się siostrze odwdzięczę!

A drugi na to:

- Jak to jak? Daj jej fotel prezydencki! Daj jej Warszawę!

Pamiętam, że powiedziałem do tej pielęgniarki:

- No i widzi pani... Jak panią hojnie obdarował (śmiech).

Uśmiała się. Właściwie wszyscy fajniejsi pracownicy też zachowywali się jak wariaci, a z wariatami łatwo jest uderzać w bajerę. Niektórzy są całkiem przytomni i mocno wyszczekani. Są inteligentni.

Chyba mówisz teraz o łagodniejszych świrach. Nie wyobrażam sobie swobodnej rozmowy z człowiekiem, który poćwiartował kogoś siekierą.

Tacy siedzieli w trzeciej, najbardziej odizolowanej sali. Mówię o ekipie z mojego oddziału. A ci byli zdecydowanie przytomniejsi.

Normalni, inteligentni, mili ludzie - jak to bywa najczęściej w zamkniętych zakładach dla psychicznie chorych (śmiech)...

Uwierz mi, że duża część z nich była gdzieś w okolicach wieszcza. Taki gość potrafił ni z tego, ni z owego powiedzieć do ciebie na przykład coś takiego:

- Jest nas pięć tysięcy, a było więcej. Tu wszędzie są kamery. Cały czas nas obserwują, rozumiesz?

A ja w szoku:

- Co? Co? Co?

To inny wariat krzyczy do mnie:

- Dobra, dobra, nie słuchaj go! On każdemu to mówi. Nie słuchaj go!

Takie rzeczy są tam na porządku dziennym. Ktoś chwyta cię za ramię i zaczyna nawijać do ucha jakąś swoją bajkę. W sumie było to wszystko całkiem śmieszne.

Została ci trauma po pobycie tam?

To znaczy wiesz... Pewnie tak. Byli tam tacy, których się bałem. Byli też tacy, których nienawidziłem. Bardzo mi się dłużyło. Doktor wiedział, że w moim przypadku to wszystko jest pic na wodę, że tylko tracę tam czas, bo muszę to odbębnić, żeby dostać odpowiedni papier.

Czy w związku z faktem, że personel szpitala wiedział, że jesteś tam tylko dlatego, by - udając chorego - uniknąć wojska lub więzienia, byłeś traktowany w inny sposób niż pozostali pacjenci?

Co jakiś czas dawano mi do zrozumienia, żebym za bardzo nie fikał, nie robił jakichś awantur. Kilka razy coś zadymiłem, to zaczęli mnie upominać. Pamiętam, że była taka sytuacja, że zesłali do nas jakiegoś kryminalistę i ten kryminalista przypierdolił się do któregoś wariata. Dręczył go, więc klepnąłem oprawcę. Była niezła szarpanka. Wylądowałem na dywaniku i dostałem opierdol. Ukarano mnie zakazem wychodzenia na zewnątrz. Przed zajściem mogłem sobie chociaż pospacerować po tym zasranym, kurwa, parku, a był to wielki teren. Było gdzie chodzić, pod warunkiem że miałeś zgodę.

Trudnym przypadkom też wolno spacerować?

Zdarza się. Był jeden ciężki świr, który w pewnym momencie zaczął napierdalać wszystkich na spacerniku, na takim ogródku. No to zawinęli go w kaftan, ale niewiele to pomogło. Biegał i wszystkich kopał. Spierdalaliśmy przed nim. Co chwila słychać było krzyki: "Uwaga, uwaga! Leci! Uciekać!" (śmiech). Maksymalnie wkurwiony, zawinięty w kaftan gościu lata i próbuje kogoś kopnąć. W końcu przywiązali go do drzewa za pomocą rękawów od kaftana i pasów. Okropnie się szarpał. Wszyscy mieli z niego uciechę.

Nie czułeś się pokrzywdzony całą tą sytuacją, tym w pewnym sensie przymusowym pobytem w zakładzie? W końcu odsiedziałeś już swoje w więzieniu za odmowę służby wojskowej.

To znaczy wiesz... Uważałem, że po kryminale jest to taka jakby "wiśniówka na torcie" (śmiech). W wojsku siedzi się dwa lata, czyli 24 miesiące, a ja w więzieniu przesiedziałem tylko 16, więc wyszło na to, że zrobiłem państwo w chuja. Odsiedziałem trochę, zyskując sławę objectora, a jednocześnie tak naprawdę nie straciłem dwudziestu czterech miesięcy swojego życia, tak jak byłoby to w wojsku. Tak de facto to udało mi się oszukać komunę. I dlatego wydawało mi się, że muszę jeszcze pogibać w psychiatryku, że do pewnego stopnia jest mi to karmicznie dane. No i dostałem te dwa miechy, które w miarę grzecznie odbębniłem. Mimo to czułem, że tracę piękną jesień.

Czy po tej przygodzie wzrosła twoja tolerancja na odstające od normy zachowania ludzkie?

Słuchaj, wariaci to całkowicie normalni ludzie (śmiech). Zawsze byłem odporny na takie rzeczy. Nie zauważyłem większego zagrożenia z ich strony. A kiedy je dostrzegałem, to wychodziłem mu naprzeciw.

Z sytuacjami, jakie można zaobserwować w psychiatryku, zdarza nam stykać się na wolności. Pytam, czy pobyt tam wpłynął na twoje przyszłe reakcje w podobnych sytuacjach?

Oczywiście, że takie rzeczy dzieją się na co dzień wokół nas. Wariat to wariat (śmiech)... Powiem ci tak: jeśli chodzi o normalnych ludzi, takich, którzy mnie otaczają, to z pewnością można do nich przyłożyć pewną sztancę. Że będą działać w dany sposób. Jak chłopak zobaczy ładną dziewczynę, to się w niej zakocha, potem ją zdradzi albo ona się puści. Można założyć pewne schematy wydarzeń i pewne oczywiste reakcje ludzi. Ona będzie płakać, on będzie pił. U schizofrenika niczego nie możesz założyć. Nigdy nie wiadomo, jak taki się zachowa. Schizofrenicy są nieprzewidywalni.

W naszym otoczeniu żyje pełno schizofreników. Zapytam jeszcze raz: czy wiedza, którą mimowolnie przyswoiłeś, przebywając w zamkniętym zakładzie dla chorych psychicznie, przydała ci się w twoim przyszłym życiu? Czy jesteś w stanie zdiagnozować chorego? Wiesz, jak się z nim obchodzić?

Na pewno potrafię rozpoznać schizofrenika. I uwierz mi, że wśród znanych ludzi jest ich sporo. Nie chcę przytaczać nazwisk, ale na pewno jest wśród nich pewien redaktor radiowy (śmiech)... Uważam, że schizole to pewien wyselekcjonowany typ. Tak naprawdę jest to ciężka choroba poetów, pisarzy, malarzy. Cierpiał na nią chociażby Vincent van Gogh. Po wyjściu z wariatkowa rzuciłem się na książki psychologiczne. Pamiętam też, że bardzo dobrze podciągnąłem się z angielskiego. Miałem wrażenie, że język ten ściąga mnie na ziemię. Było nudno, nie miałem nic lepszego do roboty, więc wziąłem się za naukę. Notorycznie obcowałem z dziwacznym zachowaniem wariatów. Była na przykład taka sytuacja, że siedzimy i oglądamy telewizję. I była antena, którą trzeba było ustawić. Wszystko jest dobrze, obraz w porządku, siedzimy i oglądamy jakiś mecz. Siedzimy z wariatami i normalnie sobie oglądamy. Wszystko jest OK, a tu nagle jeden z wariatów wstaje, przestawia antenę tak, że obraz się chrzani, siada i mówi:

- Teraz jest dobrze!

Wrócił na miejsce, usiadł i gapił się w ekran. Na sali podniósł się hałas:

- Kurwa! Co on robi?!

I znowu wrzaski, krzyki, awantura. Lot nad kukułczym gniazdem. Tam cały czas odbywa się coś takiego. Pamiętam, że pan doktor, który przeprowadzał na mnie badania, wyglądał jak kompletny świr. Miałem wrażenie, że pogrywa sobie ze mną. Byłem dla niego ciekawym przypadkiem. Doskonale wiedział, że jestem zwykłym cwaniakiem, który przez pobyt tam próbuje uniknąć wojska. Był to jeden z wariatów, tyle że z tytułem doktora. Miałem wrażenie, że go to wszystko bawi. Specjalnie przy mnie zachowywał się jak świr, no nie? Specjalnie gadał jak szalony, po czym bacznie mi się przyglądał, obserwował, jak reaguję na jego zachowanie. Kazał mi rysować. Pokazywał też obrazki z plamami i nietoperzami i kazał je interpretować. Układałem też klocki. O ile dobrze sobie przypominam, to w pewnym momencie powiedziałem do niego:

- Panie doktorze, pan wie, że tracimy tu czas?

A ten swoje:

- Nie! Nie! Nie! Proszę dalej układać.

- Kurwa! Nie mogę już wytrzymać. Nie mógłby mnie pan jakoś szybciej stąd zwolnić? Nie daję już rady, naprawdę mam dość.

- Proszę kontynuować.

Pamiętam, że jak nie mogłem w nocy spać, to obserwowałem zachowanie myszy.

Panie Maleńczuk, widział pan małe, białe myszki (śmiech)?

Uwierz mi, że oddział był zaszczurzony! Co tam się w ogóle działo! Właśnie wtedy jedyny raz w życiu widziałem prawdziwe tak zwane mysie harce. Wiesz, jak to wygląda? To jest szczyt!

Czy ktoś oprócz ciebie to widział?

Byłem na sali sam (śmiech). Próbuję opowiedzieć, co pamiętam, tak? No więc siedziałem na jadalnej sali, bo nie mogłem zasnąć. Miałem wszystko w dupie. Ani blantów, ani, kurwa, nic. Co za maniana! Trzy sale świrów - co sala, to gorsze pojeby. Na końcu, w ostatniej sali, to już kompletne downy. Między innymi ten, który potrafił się tylko podpisać, ten, który zabił siekierą kobietę w czerwonej sukience, no i ten, który bez przerwy się onanizował. Był tam jeszcze taki jeden, który udawał funkcyjnego. Chodził w czarnym kombinezonie. Tego chuja się bałem. Był kilka razy agresywny wobec mnie. Mały, żylasty, wrzeszczący typ. Dręczył innych wariatów. Był leczonym alkoholikiem, jakimś takim chuliganem z okolicy. I cały czas do mnie, kurwa, fikał. Nie lubiliśmy się. Pamiętam scenę, w której wszedłem do łaźni i patrzę się, a on leży w gorącej wodzie. Były tam takie wielkie, ogromne wanny po trzy metry służące do uspokajania wariatów. Robiło się im specjalne, ciepłe kąpiele. Zajebiste były te wanny! Nie każdy wariat miał tam wejście. Funkcyjni trzymali to w łapach. I ja wchodzę, patrzę się, a ten agresywny ćwok leży w, kurwa, wannie, w kompletnie gorącej, parującej wodzie. Stanąłem nad nim i wtedy się odezwał:

- Nie zabijesz mnie, prawda? Nie zrobisz mi nic?

Zobaczyłem, że nie jest w stanie ruszyć ręką ani nogą.

Przebywając poza wanną, był takim jak gdyby żylastym pająkiem. Bardzo szybko się poruszającym, chujowym, niebezpiecznym gościem, którego się bałem, którego nie lubiłem i z którym miałem scysje. I nagle zobaczyłem go całkowicie rozebranego przez ciepłą wodę. Widać było, że nie może się ruszyć. Leżał bezbronny i błagał o litość:

- Proszę, nie rób mi nic złego. Proszę cię! Proszę...

Pomyślałem wtedy: "Ja pierdolę, chcę stąd, kurwa, wyjść!" (śmiech). Odpowiadając na twoje wcześniejsze pytanie - całkiem być może, że to wszystko pozostawiło jednak niemały ślad na moim umyśle. W więzieniu spotykasz się ze złodziejami i tak dalej, ale są to jednak normalni ludzie.

Szczególnie w czasie, kiedy siedziałeś - do więzień zamykano wówczas opozycjonistów.

No tak, ale umówmy się... Oprócz walczącej opozycji było tam pełno złodziei. Byli to socjopaci, ale jednak myślący logicznie. A wariaci są ludźmi myślącymi nielogicznie. Trudno przewidzieć zachowanie świra.

Miałeś opowiedzieć o mysich harcach, które - jak twierdzisz - widziałeś.

Siedzę sobie, patrzę - wychodzi z dziury jedna mysz, a zaraz za nią wylatuje pięć następnych. Zaczynają zasuwać w kółko po parkiecie. Parkiet był wyślizgany, bo wariaci wieczorem polerowali go do błysku. I te myszy urządzały sobie tam taką jakby karuzelę. Biegały w kółko jak szalone, tworząc okrąg o średnicy około metra. Jak tylko jakiś wariat tupnął nogą, to spierdalały z powrotem do dziury. Jedna po drugiej. I potem znowu to samo. Obserwowałem coś takiego po raz pierwszy w życiu. Chyba właśnie na to mówi się, że myszy harcują, nie? Jest wrażenie, że te zwierzęta się bawią, że znalazły sobie upodobanie w bieganiu w kółko po wyślizganej posadzce. Były w tym strasznie śmieszne, cały czas się przewracały. Nie był to pewny bieg, tylko raczej turlanie się na pełnym poślizgu. Tylko raz coś takiego widziałem.

Czy te myszy były białe?

Nie, nie, nie (śmiech). Normalne były - szare. Nie była to żadna halucynacja. Faktem jest, że byłem nafaszerowany witaminami, ponieważ otrzymałem diagnozę "depresja", bo co innego mogłem dostać? Schizofrenii nie da się udawać. Lekarz zaznajomiony ze schizofrenikami nie da się nabrać. Nie ma takiej możliwości. Schizofrenik ma zestaw cech somatycznych, takich jak szczególne ciśnienie i różne inne rzeczy. Ma też odpowiedni body language i lekarz o tym wie. Nie wyobrażam sobie skutecznej symulacji schizofrenii. Skutecznie to można symulować melancholię. Depresji nie uznawano dawniej za chorobę. Mówiło się na to właśnie "melancholia".

Wspomniałeś, że po wyjściu czytałeś książki o tematyce psychologicznej. Jakie?

Rzuciłem się na Antoniego Kępińskiego. Też Freud, ale jednak głównie Kępiński. W tamtym czasie panowały pewne mody czytelnicze. I był też słynny wśród hipisów profesor Kępiński. Słynny z tego powodu, że przez 19 dni z rzędu, pod okiem swoich kolegów doktorów, w klinice na Kopernika w Krakowie, zażywał coraz większe dawki LSD, poddając się eksperymentowi medycznemu pod nazwą "rebirthing", co oznacza "powtórne narodziny". Twierdzono wówczas, że za pomocą LSD można cofnąć się do początkowego punktu swojego życia i przyjrzeć mu się z perspektywy czasu. Generalnie Kępiński był w tamtym czasie modnym autorem. Napisał kil-ka książek. Pamiętam, że jedna z nich nosiła tytuł Schizofrenia. Okrasił ją przepięknymi obrazami autorstwa ewidentnych schizofreników - Edmunda Monsiela i Nikifora. Schizofrenicy malują bardzo dobre obrazy. Przy tej okazji pozdrawiam świetnego malarza, Jurka Kowala. Każdemu polecam zobaczyć jego prace. Jak ktoś kiedyś widział jego dzieła, to wie, o czym mówię. Jurek to stały pacjent Kobierzyna. Uwierz mi, że jak on wraca na oddział, to od razu dostaje swój pokój, a jak po tym oddziale idzie, to widać, że wariaci mają do niego maksymalny szacunek. Jeden przez drugiego próbują go zagadywać. Coś w stylu:

- Panie Jurku, co mógłbym dla pana zrobić?

Lekarze od razu przynoszą dla niego płótno, siostry lecą z farbami. Wszyscy zachęcają go do pracy:

- Panie Jurku, niech pan maluje!

Dają mu leki, a jak się uspokoi, to dają mu farby i napierdala te swoje obrazy. Zawsze na czarnym płótnie. Ale na Kowala trzeba uważać. Jakby cię malował, mógłby cię nawet zabić (śmiech)! Nigdy nie wiadomo. Kiedyś zobaczyłem go na ulicy w pełnym rynsztunku wojskowym. Był ubrany jak żołnierz, który wrócił z operacji Pustynna Burza. Cały był w cętki, w moro. Na głowie miał kapelusz. Z każdego elementu garderoby dyndały mu metki. W lewej ręce trzymał wzmacniacz Fendera, w prawej - gitarę bez case'u, i tak szedł przez miasto. Mówię:

- Ja pierdolę! Jurek Kowal! Cześć, chłopie. Co u ciebie?

A on od razu:

- A co? Robimy jakąś próbę? Bo popatrz - mam akurat gitarę! Patrz, jaki fajny Fenderek...

- A skąd ty to wszystko, kurwa, masz?

- A wiesz... Wyrwałem rentę z Australii.

Funkiel nówka ciuchy. Buty, spodnie, kurtka, czapka - wszystko wojskowe i z metką. Do tego wzmacniacz i gitara elektryczna i tak jebany szedł przez Kraków (śmiech). Zawsze, jak spotykaliśmy go z Mietkiem, to zagadywaliśmy do niego:

- Jurek, dawaj szkicownik! Na pewno masz go przy sobie.

I zawsze miał. A w nim zajebiste szkice. Jurek Kowal - jeden ze świrów.

 

 

ŚMIERĆ JOHNA L.

 

Byłem w środkowym okresie grania na ulicy. Generalnie próbowałem zaczepić się, gdzie się da. Opowiem teraz o ciężkim alkoholizmie, czyli de facto czymś, czego bardzo w Polakach nie lubię. W sobie również. Tego, że wszyscy do pewnego stopnia jesteśmy zmuszeni do bycia nałogowymi alkoholikami.

Zmuszeni przez kogo lub co?

Jesteśmy zmuszeni kulturowo. Chrzciny, pogrzeby, pobory do wojska. Wszelkiego rodzaju imprezy odbywają się w Polsce przy wódzie, i to przy ostrej wódzie.

Niemałe zasługi ma tutaj poprzedni system, w jakim funkcjonowaliśmy.

Niech ci będzie. Ale wiem na pewno, że polski chłop pił już wcześniej. Umówmy się - Polacy piją od dawien dawna. Poczytaj sobie Dyzmę, jak się wtedy pijało, jak wojskowi pijali, wiesz...

W rozdziale o wariatkowie opowiadałeś o dwóch góralach, których przywieźli na twój oddział w stanie ciężkiego delirium. Takie sytuacje były za komuny na porządku dziennym?

W czasach mojej młodości piło się do spodu. Ludzie przemieniali się w szmaty. Było tego pełno na moim osiedlu. Było tego pełno dookoła mnie. I umówmy się, że do pewnego stopnia zawsze nienawidziłem alkoholu i pijanych ludzi. Pierwszy raz napiłem się w wieku siedmiu lat, ale dalej nie lubiłem pijanych ludzi.

A kiedy pierwszy raz się upiłeś?

Mniej więcej wtedy, kiedy zakończyłem przygodę sportową. Chociaż jako sportowiec też parę razy się upiłem. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Natomiast nie byłem w ogóle uzależniony. Piłem okazjonalnie - jak przyszli koledzy i coś przynieśli.

W jakim wieku stałeś się uzależniony od alkoholu?

Ooo... To bardzo późno, moja kochana. Dopiero koło czterdziestego roku życia uświadomiłem sobie, że jestem alkoholikiem.

Wtedy sobie uświadomiłeś, a ja pytam: kiedy się nim stałeś?

Myślę, że gdzieś koło trzydziestki, chociaż nie jestem tego taki pewny. Tak na poważnie stałem się alkoholikiem, jak zrobiłem większą karierę, zacząłem więcej jeździć na koncerty, robić więcej prób i spotykać się z zespołami. To wszystko było okraszane piciem. Każdy koncert odbywał się przy wódzie. Podczas występów Püdelsów potrafiłem wypić pół litra, będąc na scenie, nie licząc alkoholu wypitego w samochodzie, przed wejściem na scenę i alkoholu, który wypijaliśmy po zejściu ze sceny. Więc myślę, że mógł być to nawet litr dziennie. Miałem wtedy dużą odporność, ale to już było później, a ja chcę ci opisać sytuację, kiedy pierwszy raz spotkałem się z ciężkim, tak zwanym artystycznym piciem, kiedy było widać, że są to ludzie w głębokich ciągach alkoholowych. Zobaczyłem to, gdy przyjechali do Krakowa kręcić film pod tytułem Śmierć Johna L. pod przywództwem największego alkoholika z nich wszystkich, czyli pana reżysera Tomasza Zygadły. Ja grałem wtedy na streecie. Różnie z tym graniem było. Była jesień czy zima. Nawet nie za bardzo można było grać, bo było zimno. Coś takiego sobie przypominam. I nagle przyjechała do Krakowa wielka ekipa. Wynajęli ze dwa czy trzy hotele, wszystkie taksówki jeździły dla nich. Rozbijali się po mieście, wszędzie było ich widać z tymi ich kamerami i z całym tym interesem. Okazało się, że kręcą film i w dodatku szukają muzyków. Poleciałem w te pędy. Wziąłem swoją gitarę i momentalnie dostałem angaż. Wpadłem w to towarzystwo, dali mi jednego, drugiego drinka, zagrałem St. James Infirmary Blues i dostałem wielkie brawa. Od razu podniósł się hałas na mój temat. Padło pytanie:

- Ej, koledzy, czy my nie mamy dla niego przypadkiem jakiejś roli?

Nie wiem, czy tę moją rolę dopisali, czy była ona już wcześniej. Tak czy inaczej - dostałem ją. Może i była wcześniej. Chuj wie. Generalnie był to beznadziejny film o polskim środowisku rockowym lat 80. Głównym wokalistą był Zbyszek Gąsior, którego grał aktor Wojciech Wysocki, i było tam jeszcze paru innych aktorów, którzy udawali, że potrafią grać na gitarach. Dramatycznie chujowo im szło. Wszystko to odbywało się na terenie Krakowa, również w Rotundzie *[Rotunda - słynna w tamtym czasie krakowska sala koncertowa.]. No i tam spotkałem tych ludzi i zorientowałem się, że piją od samego rana. Zaczynali dzień od strzała i zabierali się do roboty, więc można sobie wyobrazić, jak ta robota wyglądała. Wynajęli chyba ze 20 czy 30 taksówek, które jeździły na ich zawołanie. W każdym z tych samochodów była wódka. Każdy z kierowców miał obowiązek mieć flaszkę, którą wyjmował na życzenie ekipy i można ją było łoić. Głupi przejazd taryfą z miejsca na miejsce w okolicach planu zdjęciowego okraszany był alkoholem. Łoiło się tam po prostu cały czas. Sytuacja ta ciągnęła się mniej więcej trzy tygodnie. Zagrałem swoją rólkę, a gdzie była wódka, tam strzeliłem banię. Oni dla odmiany dopytywali się, czy mógłbym im załatwić jakąś trawkę. Przynosiłem im jakiś chujowy stuff, a oni udawali, że palą i że są przez to bardzo psychodeliczni. Każdy dzień zdjęciowy kończył się bankietem. Oni wszyscy mieli w chuj pieniędzy, a my wszyscy byliśmy biedni jak myszy kościelne, nie mieliśmy kasy nawet na piwo.

Skąd przyjechała ekipa?

Oczywiście z Warszawy. Jak już wspomniałem - każdy dzień kończył się bankietem. Na tych imprezach wszyscy - zaczynając od reżysera, poprzez scenarzystę, po głównych aktorów - wygłaszali niekończące się mowy, wznosząc kolejne toasty. Co tam się, kurwa, działo (śmiech)!

Gdzie odbywały się te imprezy?

Co chwila gdzie indziej. W Krzysztoforach, w hotelu Pod Różą, w Hotelu Polskim. Mieli do dyspozycji pół miasta! Co wieczór inne wnętrze. Ja skumałem się z paniami od wypłat, bo to najbardziej mnie interesowało. Czasem wystarczyło przenieść parę statywów i już można było zarobić trochę grosza. Pamiętam, że nie tylko zagrałem tę niedużą rólkę, ale też załapywałem się tam do wszelakich robót technicznych, co polegało na bajerzeniu z paniami z biura i piciu flaszki w samochodzie. Generalnie miałem takie wrażenie, że troszeczkę skradłem Zygadle i głównemu aktorowi Wysockiemu show (śmiech). Wparowałem z tą swoją gitarą, z całą swoją historią, zaśpiewałem kilka bluesów i wszystkie panie się we mnie zakochały. Wznoszono toasty na moją cześć. Pamiętam, że właśnie tam spotkałem pierwszy raz Jana Kantego Pawluśkiewicza, który był wówczas wielką gwiazdą. Nie wiem nawet, czy przypadkiem nie skomponował jakiejś piosenki do tego filmu. Zbigniew Preisner też napisał kompletnie beznadziejną piosenkę Tym chlebem prawdy, którą znam, nakarmię wszystkich was i biedny Wysocki musiał te brednie wyśpiewywać. Film był kompletnie niedoświetlony, źle zmontowany. Gdzieś tam jakieś poboczne, tylne role grali Püdelsi, z którymi chyba jeszcze wtedy nie miałem nic wspólnego.

Kiedy to wszystko się działo?

A chuj wie. W końcu lat 80. Wiem, że była to taka sytuacja, że ja jeszcze nie grałem w Püdelsach. W Püdelsach śpiewał wtedy niejaki Fuck-face.

W jakich okolicznościach zyskał ten pseudonim?

Püdel mu go dał. Fajny, nie (śmiech)? I oni na tym filmie udawali zespół. Byli zatrudnieni jako zespół, wyglądali jak zespół i byli zespołem, którego liderem był ten głupi aktor Wysocki. To wszystko działo się gdzieś pomiędzy śmiercią Piotra Marka, który już na pewno nie żył, a moim przystąpieniem do Püdelsów.

Google podaje 1987 rok jako datę premiery filmu. Püdelsów poznałeś na planie czy już wcześniej miałeś z nimi kontakt?

Już ich znałem. Byłem na kilku koncertach i uważałem, że są beznadziejni (śmiech). Co za beznadziejny band! Jeszcze z tym Fuck-face'em, który wyśpiewywał po angielsku nie-kończące się wstępy. A daj spokój... Ile może trwać wstęp?! Weź już śpiewaj, chłopie!

Kim był Fuck-face poza tym, że frontmanem Püdelsów?

To był jakiś Angol czy Amerykaniec. To wszystko były koncepcje Püdla, który w ogóle non stop miał różne szalone pomysły, z którymi absolutnie nie można się było zgodzić. I pamiętam taką scenę, że jesteśmy w hotelu, palimy blanty z członkami ekipy i dochodzą do nas wiadomości z innego pokoju hotelowego, gdzie miała być kręcona scena seksu. Okazało się, że aktor od pół godziny wali konia i nie chce mu stanąć, a reżyser Tomek uparł się, że chce prawdziwy seks (śmiech)... Wszyscy pijani, wszystko niedoświetlone, lampy się przewracają. W pewnym momencie przyszedł asystent i mówi do nas:

- Z Tomka jakoś uszło powietrze.

Więc od razu ktoś krzyknął:

- Dawać taksówkę!

Asystent zaczął protestować:

- Nie! Oni już nie mogą...

I, kurwa, zapadła na planie dramatyczna decyzja, którą podjął chyba reżyser, że wszyscy mają przestać pić. Zrobił przerwę w zdjęciach i wszyscy wyjechali gdzieś na tydzień czy coś takiego. W każdym razie - zniknęli, nie było ich. Wrócili po tygodniu. Idę przez miasto i spotykam zaprzyjaźnionego asystenta. Widzę, że gość ma wszystkie paznokcie obgryzione do krwi. Zagadałem do niego:

- Oglądałeś TV, gryząc palce do krwi?

Właśnie wtedy pierwszy raz użyłem tego określenia (śmiech).

A on na to:

- Wiesz... W ogóle nie mogę sobie poradzić z tą abstynencją...

I złapał za w chuj zdarty paznokieć i na moich oczach - harat - krew bryznęła z palca, dramat. Był to poważny pan scenarzysta, czy ktoś taki. Już dokładnie nie pamiętam. Mógł być też kierownik planu. Wszyscy popuchli. Póki pili, to mieli jasny wzrok, dziarski chód. Byli inteligentni, dowcipni i tak dalej. A jak przyjechali po tygodniu absty, to wyglądali, jakby ktoś spuścił im wpierdol. Wszyscy mieli opuchnięte twarze, co poniektórzy poobgryzane paznokcie, wyciągali jakieś, kurwa, leki i zaczęli wypytywać o heroinę. O ile sobie przypominam, to zacząłem ją jednemu z nich załatwiać. Powiedział mi, że kiedyś próbował i może to by go uspokoiło, więc pomogłem koledze (śmiech)... W ogóle cała ekipa całkowicie się rozpadła, a film utknął w martwym punkcie, bo nie byli w stanie kręcić. Na trzeźwo zrobili się niesympatyczni, nie chcieli płacić, jakieś klimaty z cyklu "zamknięte drzwi". Generalnie zrobiło się nietęgo. Minął kolejny tydzień, spotykam jednego z nich i widzę, że jest podejrzanie zadowolony. Mówi:

- Tomek znowu zaczął pić! Kręcimy! W międzyczasie napisał ci rolę.

No i właśnie wtedy nakręciliśmy tę moją scenę. Miałem 26 lat, a tak mnie ucharakteryzowano, że wyglądałem jak własny stary. Przyczepiono mi sztuczny zarost, który jeszcze przez tydzień plątał mi się pod koszulą. W żaden sposób nie mogłem się go pozbyć, odkleić. W każdym razie po robocie pojechaliśmy do jakiejś kolejnej knajpy na Salwatorze *[Salwator - willowa dzielnica Krakowa.]. Wnętrze, w którym się znaleźliśmy, wyglądało niczym z delirycznej wizji alkoholika. Kazali umaić całą tę knajpeczkę pod drzewkami kolorowymi żaróweczkami. Takie jakby święta tam zrobili. Widać było, że po tych dwóch czy trzech tygodniach abstynencji oni znowu piją i są znowu w sztosie. Znowu kręcą, światełka się świecą. Wrócili do starych nawyków i nakręcili film do końca. Film, który okazał się kompletnym knotem (śmiech). W swojej roli mówiłem jakiś idiotyczny tekst, że jestem ostatnim śpiewakiem z delty Missisipi. Co za bzdury! Biały gościu z Missisipi (śmiech)! Pamiętam też scenę, jak przyszedł Kanty Pawluśkiewicz i zapytał mnie:

- A ty tu co? Kim ty jesteś?

Mówię:

- Śpiewam bluesa.

- Jak śpiewasz bluesa, to nie zrobisz kariery. Słyszałem już bluesa po chińsku, portugalsku i hiszpańsku. To nie ma sensu. Bluesa mogą grać tylko czarni.

- Tak, oczywiście, zgadzam się, ale mimo że się z panem zgadzam, to ja jednak gram bluesa.

- W takim razie nie wróżę panu kariery.

Tak więc dzisiaj pozdrawiam Kaniego Pawluśkiewicza (śmiech)... I powiem tak: stary, co powiesz teraz?

Zacząłeś od bluesa, ale w twojej zawodowej przygodzie znalazła się przestrzeń dla wielu innych gatunków muzycznych.

Powiem tak - wyszedłem z bluesa harmonicznie, ale nigdy nie wyszedłem z bluesa emocjonalnie. W tym, co robię, nadal jest blues. Jest w tym umiłowanie smutku, pewnej ponurości, pewnych ciemnych stron życia, a też rytmy, groove'y funkowe, czyli te, które lubię, wyszły właśnie z bluesa. Nadal uważam, że Kanty Pawluśkiewicz miał rację - że blues przynależy się czarnym jak psu buda. Co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Udało mi się zrobić karierę, ale faktycznie kto wie, czy właśnie wtedy nie wziąłem sobie tego do serca. Już parę lat grałem tego bluesa na streecie. Kto wie, czy jak Kanty mi to powiedział, nie zacząłem się dzięki temu zastanawiać, czy może nie spróbować czegoś innego. W końcu wtedy zdecydowałem się na wokalizowanie w Püdelsach i tak dalej, a Püdelsi byli daleko od bluesa, nigdy go nie grali.

W moim przekonaniu Püdelsi, odkąd istnieją, grają reggae.

Tak. Taka kocia muzyka. Chociaż w tamtym czasie grali również sporo awangardy rockowej, polegającej na tym, że nie byli w stanie skończyć utworu, przez co powstawała suita (śmiech). Tak więc być może całkiem poważnie potraktowałem słowa Kantego. Wtedy, z tą ekipą filmową, też wiele razy porządnie się spiłem. Oczywiście balowałem z nimi na bankietach, łoiłem i przeżywałem niekontrolowane sytuacje seksualne, czego później żałowałem i - mówiąc krótko - musiałem pójść do doktora. Przestrzegam wszystkich - nigdy nie ruchajcie aktorek, bo to dziwki (śmiech)!


(...)

 

Był to czas, kiedy Homo Twist miało już pierwszą płytę na rynku, wydaną w wytwórni Music Corner Records. Z zespołu wyleciał basista Miarka, który poszedł się leczyć. Został Grzesiek Schneider, a na miejsce Miarki przyszedł Waldek Raźny - mistrz próby. Był to bassman, który świetnie się zapowiadał, który bardzo dużo ćwiczył, był mistrzem klangu *[Klang - technika gry na basie polegająca na uderzaniu w struny kciukiem.] słynnym z tego, że grał po dziesięć godzin dziennie. Instrumentalnie szybki i szalony. Jako basista pełen wariat. Miał funkowe uderzenie, więc zaczęli razem z Grześkiem ostro funkować. Podobało mi się to. Dawaliśmy na próbach czadu. Pasowało mi z Waldkiem, nie było źle, chociaż potem okazał się człowiekiem całkiem nieodpowiedzialnym i wyjebałem go z bandu. Tak czy owak - Raźny w przeciwieństwie do Schneidera przynajmniej nie był alkoholikiem. Kiedy odbywały się próby Homo Twist, Grzesiek pił w tajemnicy przed nami. Przyprowadzał ze sobą idiotkę Ludmiłę, którą przywiózł z trasy po Rosji. Grał wcześniej z jakimś jazzowym zespołem i w pijanym widzie przywiózł se babę z Moskwy. Paskudną Rosjankę o tatarskich korzeniach, z twarzą jakby jej ktoś przed chwilą wystrzelił ze śrutówki. Była dziobata, głupia jak but, ledwo mówiła po polsku, a Grzesiek był w niej zakochany i przyprowadzał ją na próby do mnie do domu. Próby te odbywały się w mieszkaniu mojej żony Ewy, więc Ewa była zmuszona gadać z tą idiotką, która co chwila pokazywała jej jakieś rysunki, na których były pozycje seksualne, i coś tam cały czas chichotała. Ludmiła była durna jak chuj, a Grzesiek Schneider przynosił ze sobą flaszki, o których nic nikomu nie mówił. A były to takie czasy, że jakby wyciągnął flaszkę, to każdy chętnie by się napił, nie? U Ewy w mieszkaniu było wtedy jakoś tak, że jeden kibel był w miarę normalny, a drugi kibel był taki jakby służbowy i w tym służbowym nawalone pełno różnych dziwacznych rzeczy - szwarc, mydło i powidło.

I teraz trochę przeskoczę w czasie, żeby opowiedzieć ci pewną anegdotę związaną z tym właśnie kiblem. Mianowicie Grzegorz nie grał już w zespole, a ja robiłem wielki remont w domu, toteż zacząłem wywalać wszystkie klamoty i uwierz mi, że spomiędzy nich wyleciało dobre dziesięć pustych butelek, które Grzegorz zakamuflował tam podczas prób. W końcu doszło do absolutnie paranoicznej sytuacji, w której Schneider tak się upierdolił na jednej z prób, że upchał flaszkę pod wycieraczkę (śmiech). Wychodzę na klatkę i widzę, że wycieraczka jakoś tak, kurwa, dziwnie odstaje. Pomyślałem sobie: "Co to w ogóle jest?". Ja się patrzę, a tu leży pusta flaszka! I to pół litra! Grzesiek wyłoił pół litra sam, a my tego nawet nie zarejestrowaliśmy. Jak to jest w ogóle możliwe?! Po pewnym czasie okazało się, że trochę robił nas w chuja. Oszukiwał, kombinował i pił te flaszki w ukryciu. Wychodził do kibla, mówiąc, że chce mu się lać, i w tym kiblu strzelał banię. Potem wracał, siadał za bębnami i tak napierdalał, że - uwierz mi - dookoła jego perkusji było jak w tartaku (śmiech)! Z jego perkusyjnych pałek powstawała półokrągła krecha wiórów.

Jednak muszę powiedzieć, że zarówno Schneider, jak i Waldek Raźny byli mistrzami próby. Graliśmy strasznie głośno, wyżywaliśmy się, wykańczając jednocześnie sąsiadów. Nikt nie czynił nam uwag, bo początek lat 90. był bardzo liberalnym czasem w Polsce. Wszyscy się cieszyli, że w ogóle wreszcie coś się dzieje. Nikt nie wzywał policji bez powodu. Robiliśmy te próby ze dwa lata. W końcu doszło do sytuacji, w której dostałem pierwszy angaż do Jarocina. Załatwił to wszystko monsieur Piotr Praschil, który był właścicielem wytwórni Music Corner Records. Gwiazdą tej firmy był wtedy zespół PRL Rafała Kwaśniewskiego, który nagrał płytę Zła wiadomość. I Rafał swoim warszawskim zwyczajem sprytnie doił Praschila, żeby go zawiózł, przywiózł, kupił prowiant i tak dalej. Kombinował takie różne rzeczy, przez co cała para wytwórni Music Corner, która była dla mnie w tamtym czasie jedynym źródłem utrzymania, szła w gwizdek PRL, ponieważ Praschil wierzył w PRL, a nie w Homo Twist. Bo Homo Twist, kurwa, ledwo nagrało płytę, a już zmienił się skład. W ogóle urządzaliśmy wtedy niezły burdel. Bez przerwy chodziliśmy do Piotra po zaliczki, a on miał nas serdecznie dosyć. Grzesiek Schneider wsławił się tym, że poleciał do Praschila, wziął od niego akonto, o czym nas oczywiście nie poinformował. Następnie ja wysupłałem jakieś ostatnie pieniądze, żeby kupić ćwiartkę. Grzesiek wypił z nami tę ćwiartkę, a tu nagle okazuje się, że jest całkiem najebany! Gdzie Grzegorz, stukilogramowy sukinsyn, jest najebany po ćwiartce na dwóch czy trzech? Coś nie tak, nie? Parę dni później dowiedziałem się, że w tym czasie, kiedy ja supłałem ostatnie grosze, żeby jakoś razem się napić, to on chwileczkę wcześniej zniknął, trafił do Praschila, wziął zaliczkę i obalił flaszkę w bramie, a potem przyszedł wypić kolejną, ale już za moje. Nieładnie. W tym momencie po raz pierwszy zorientowałem się, że robi mnie w chuja. Pamiętam, że się wtedy zniechęciłem i też nastraszyłem. Myślałem sobie: "W co ja się pakuję? Czy ja w ogóle jestem w stanie utrzymać taki band?". A tu okazuje się, że zaprosili nas do Jarocina (śmiech)! Oczywiście nie ma transportu samochodowego, więc jedziemy pociągiem. Schneider był z tego powodu całkowicie niezadowolony i nadęty. Raźny przyprowadził jakiegoś kumpla, którego pierwszy raz widziałem na oczy, a ja zabrałem ze sobą Ewę. Wsiedliśmy do pociągu. Na szczęście udało mi się tak wszystko zorganizować, że mieliśmy dla siebie cały jeden przedział, chociaż był tłok i było ciasno. Byłem z tego bardzo dumny, ale Grześkowi nic nie pasowało, stroił fochy.

Wieźliście z sobą instrumenty i resztę niezbędnego sprzętu scenicznego?

Tak dokładnie to już nie pamiętam, ale chyba coś niosłem. Może nie mieliśmy perkusji, ale w Jarocinie nie potrzebujesz perkusji. W Jarocinie stoi bęben. Potrzebujesz tylko gitar i te gitary chyba mieliśmy ze sobą. Schneider miał psi obowiązek wziąć ze sobą tylko pałki, ale i tak nie pasowało mu, że podróżujemy koleją. Wreszcie przedarliśmy się przez ten jebany tłum i zasiedliśmy w naszym przedziale. Grzesiek spocony i wkurwiony. Widzę, że już zawiązują przeciwko mnie syndykat z Raźnym i jego koleżką, na co ja wyciągam flaszkę. Pół litra. Schneider spojrzał się z pogardą i mówi:

- Pół litra? To ja nawet nie zaczynam.

Ja:

- No to, kurwa, nie zaczynaj. Ale jak już wyciągnąłem tę flaszkę, to jebnijmy sobie.

Otwieram butelkę i walę małego łyczka, no bo ile można wypić z gwinta? Podaję flaszkę Raźnemu, a Raźny zrobił taką, kurwa, dziwną rzecz, że ja po prostu zdębiałem. Wypierdolił na moich oczach pół butelki! 200 gram. Gul, gul, gul, gul, gul, gul... Mówię do niego:

- Co ty, kurwa, robisz?

A on nic i dalej, kurwa, ciągnie.

Gdzie twoja asertywność? Trzeba mu było zabrać!

Jakoś nie dałem rady... Byłem zdumiony całą tą sytuacją. W końcu odstawił, bo kto przy zdrowych zmysłach przyjmie 200 gram na raz?

Domyślam się, że była to jakaś podła wódka.

Zwykła biała, tania, polska wódka. Jakby jebnął tyle łyskacza, to chyba wyskoczyłby przez okno... W każdym razie wypił te 200 gram albo i więcej, odstawił flaszkę i wytrzeszczył na mnie gały. Patrzył na mnie wzrokiem, który miał mówić: "A co, kurwa! A co sobie, kurwa, myślałeś? Że nie wypiję?".

Jaka miła atmosfera przed występem...

Pociąg jeszcze nie ruszył ze stacji, a kolega już zaserwował mi coś takiego! Ale dobra - jedziemy. Sam już dokładnie nie pamiętam, ale Schneider chyba w końcu się jednak napił. Nie minęło pół godziny, jesteśmy w Słomnikach, 25 kilometrów od Krakowa, a już nie mamy co pić. Kwas. Kiedy pociąg dojechał do Częstochowy, powiedziałem, że mam ochotę dalej się napić, bo jestem już zaszczepiony, a przed nami długa podróż. Więc mówię do koleżki Raźnego:

- Ty jedziesz na doczepkę, więc wypierdalasz teraz z tego pociągu, my tu bajerzymy konduktora, a ty szukasz sklepu i wracasz z flaszką!

Byłem wkurwiony. Dałem mu szmal i gościu pobiegł. I akcja jest taka, że konduktor gwiżdże, a kolegi nie ma (śmiech)! Więc my biegiem do konduktora i prosimy go:

- Panie konduktorze, jest taka sytuacja, że kolega wyszedł na chwilę, ale już za sekundę będzie...

A konduktor na to:

- Skurwysyny! Przecież ja nie mogę trzymać pociągu!

Nie wiem, jak się to nam udało, ale z pięć minut go zbajerzyliśmy i jakoś przytrzymał ten nasz nieszczęsny pociąg. Wars wita (śmiech)! W tej chwili nikt by nie przytrzymał. Wtedy funkcjonował tak zwany czynnik ludzki... A teraz nie ma już takich sytuacji. Możesz mieć nawet poród na peronie i nikogo to nie zainteresuje. A w tamtych czasach przytrzymanie pociągu było jeszcze możliwe. Udało się - przybiegł zziajany jak mops kolega Raźnego, przyleciał z drugą flaszką. No i jako tako się udało - podróż szła dalej. No wiesz... Kraków-Jarocin to jest, kurwa, daleko! Z 400 albo 450 kilometrów. W komunistycznych, pociągowych czasach to był kawał drogi.

Ile wódki dostarczył wasz posłaniec?

Przyleciał od razu z litrem, więc Schneider się rozpromienił, ale wcale tak dużo nie łoił. Natomiast Raźny był świrem i pamiętam, że napierdalał tę wódę bez litości. Waldek to wariat. U niego spokojnie można było zdiagnozować schizofrenię. Ciekawe było to, że pił przez cały czas, a w ogóle się nie najebał. Jakbym ja tyle wypił, to musieliby mnie wynieść z tego pociągu. Muszę powiedzieć, że przeraził mnie poziomem swojej desperacji. Jak wypił pół tej pierwszej flaszki, to dobrą chwilę patrzył na mnie całkowicie rozpaczliwym wzrokiem, który mówił: "Maciek, widzisz, co zrobiłem? Popatrz, w jakim jestem w stanie...".

Dotarliście w końcu do Jarocina?

Jakimś cudem dojechaliśmy. Grzesiek był już tak pijany, że nie mógł iść. A też prawda jest taka, że w rezultacie naszych przepychanek wyjebaliśmy półtora litra wódki, więc nasza kondycja była - powiedzmy - taka sobie... Schneider miał niemałą wagę, więc kiedy okazało się, że trzeba iść, to wymyślał mi już od królowych matek (śmiech). Nie było łatwo, ale doszliśmy wreszcie do tego jebanego, pierdolonego festiwalu. Dopiero przyjechaliśmy, a ja już miałem tego, kurwa, dość... Na miejscu cudownie objawił się Praschil, który zaoferował, że podwiezie nas do hotelu. Mówię do niego:

- No, już naprawdę zbytek, kurwa, łaski... Musiałem tu przyjechać pociągiem!

Ale okazało się, że hotel jest oddalony o 13 kilometrów, tak więc dobrze, że się zjawił. Oczywiście od razu okazało się, że w samochodzie jest o jedno miejsce za mało. W związku z tym podjąłem decyzję, że nie wchodzi kolega Waldka Raźnego, bo zabrał się na doczepkę. Powiedziałem do niego:

- Bardzo cię przepraszam, mój drogi kolego, ale uprzejmie cię informuję, że wypierdalasz z auta! Jedziemy my, a nie, kurwa, ty!

Uwierz mi, też byłem już pijany i w stanie podkurwienia. Dodatkowo oczywiście obraził się również Raźny. Mówię do nich:

- No to co, panowie? Mam wysadzić swoją starą czy sam mam iść na piechotę, bo ty przyjechałeś z kolegą? Przepraszam, kochany kolego, ale zapierdalasz do hotelu w Żerkowie na piechotę, a my jedziemy samochodem.

Możesz mi wierzyć, że był tam szybciusieńko, dał sobie radę. Były to tak swobodne, fajne czasy, że złapanie stopa nie było żadnym problemem. Wiesz... Jarocin to była naprawdę pojebana impreza. Ludzie sobie wtedy pomagali. Stopowiczów brało się na maksa. Wiadomo było, że gość jest z festiwalu, bo miał odpowiednią nalepkę. Daliśmy mu identyfikator, to go wzięli. Nie zmieniło to faktu, że Raźny się nadął. Wiesz... Gigantyczna scena, 20 tysięcy ludzi i tak dalej. Więc sytuacja jest taka, że przyjeżdżamy do tego hotelu, moi nadęci chłopcy do baru, a tu prohibicja (śmiech)! Widzę, że Schneider już ma ciamkacza *[Ciamkacz - pomlaskiwanie charakterystyczne dla alkoholików; świadczy o chęci dalszego spożywania napojów wysokoprocentowych.], bo dotarł na miejsce pijany, więc chętnie walnąłby kolejną banię. Wiesz, jak to jest na trasie - sytuacja "przyjechałem do hotelu, muszę się napić". A tu, kurwa, prohibicja (śmiech)! Wprowadzono coś takiego, że w Jarocinie i okolicy nie można było sprzedawać alkoholu. Mówię do moich kolegów muzyków:

- No i dobrze, chłopaki, że prohibicja! Nie łójcie mi więcej. Musimy być na próbie o dziesiątej rano, a później mamy ważny występ.

Budzę się rano, idę na śniadanie, a ich nie ma! Była może dziewiąta rano, o dziesiątej mieliśmy mieć jebaną próbę. Czekał na nas samochód, czas już jechać, a ich nie ma! Sprawdziłem w całym hotelu - klamoty są, kolegów brak. Wpadłem w panikę. Muszę jechać na próbę, kapela jest nieobecna, a kierowca się denerwuje. Powiedziałem do niego:

- Przepraszam bardzo, ale chwilowo nie wiem, ile to potrwa... Idę na miasto szukać moich muzyków.

Jeśli oczywiście można w ogóle miejscowość Żerków nazwać miastem (śmiech). Ale był tam rynek, a ja miałem nosa. Pociągnąłem prosto na ten ryneczek w takie miejsce, gdzie lubią przesiadywać menele. Mniej więcej jestem sobie w stanie wyobrazić, jakie to są miejsca, bo w końcu sam jestem menelem (śmiech)... Przyszedłem i co widzę? Są koledzy! Problem jest tylko taki, że obydwaj trzymają w rękach tanie wino - żura, tak zwanego kwacha. Jest godzina 9.30 rano, lato, słońce świeci, a panowie już zaprawieni. Ja też średnio się czułem po tym śniadaniu, po tej jajecznicy. Nie ukrywajmy - też byłem skacowany. Schneider w jednej ręce trzymał flaszkę podłego wina, a w drugiej czterdziestocentymetrowy kawał ohydnej kiełbasy. Powiedział do mnie:

- Ja mam takie śniadanie. Coś ci nie pasuje?

Mówię:

- O żesz, kurwa! Przecież my mamy próbę! Jak wy będziecie wyglądać o tej osiemnastej na koncercie?!

Grzesiek:

- A chuj cię to obchodzi! Gówno wiesz...

Obydwaj byli bezczelni. I pamiętam, że Schneider wziął wielkiego grzdyla wina, po czym ugryzł tę kiełbasę, ale mu nie podeszła, więc w całkowicie obrzydliwy sposób wypluł ją przed siebie, nie? Pomyślałem sobie wtedy: "Ja pierdolę! Ale, kurwa, gnój. Co to jest za atmosfera w zespole...". Nie mogłem zrozumieć, skąd w ogóle wytrzasnęli to wino w miejscu, gdzie obowiązuje prohibicja. Gdzieś poszli i załatwili. Ja naprawdę nie wiem, jak alkoholicy to robią...

Pewnie kupili na melinie.

To jest jedyna możliwość. Polskie społeczeństwo momentalnie zorientowało się, jaka jest sytuacja, i okazało się, że bez żadnego problemu można zaopatrzyć się w taniego żura. Pojechaliśmy na próbę. Schneider i Raźny byli już po jednym winie, a ja byłem w desperze. Zrozumiałem, że nic z tego nie będzie. Odbyliśmy jakoś tę próbę, nawet nie było tak źle. Potem był występ. Zaczęło się od tego, że gdy wchodziliśmy na scenę, poleciały kamienie. Nie wiadomo, czy rzucali w nas, czy w kogoś innego. Potem nastąpiło wielkie: "Prze-pra-sza-my". Grzegorz mówi:

- Kurwa mać! Ja już mam dość tej imprezy. Rzucają w nas kamieniami...

Ja też nigdy nie lubiłem tego Jarocina. Impreza gówniana jak chuj. Nie cierpię Jarocina. Tamtejsza publika najpierw rzuca kamieniami, a potem przeprasza. Idiotyczna publiczność. Cała ta kretyńska widownia tarza się w błocie, a następnie kąpie się w wodzie z węża. Ja grałem tam wtedy jakieś kawałki z pierwszej płyty - Pieniądze, Krzysio, Góralska muzyka, Miasto Kraków. Były to fajne kawałki, ale uwierz mi, że w ówczesnym Jarocinie królował metalowy ryk.

To nie były przypadkiem czasy punk rocka?

Tamten klimat już się skończył. Wtedy latały jakieś zespoły w trampkach, z gitarami, z długimi włosami, typu Krshna Brothers czy Lessdress. Takie pociotki Acid Drinkers. Wszyscy latali w trampkach i w spodniach w panterkę. Mieli długie włosy i robili moshing. Mieli ogromne piece, a my wyskoczyliśmy z jakimiś moimi dziwnymi kawałkami. Pamiętam, że na tle całej reszty brzmieliśmy bardzo specyficznie. Publika była zdezorientowana. Grzesiek wypierdolił się ze trzy razy, ale i tak przy jego pierdolnięciu to nie było nawet tak źle.

Wystąpiliście, więc rozumiem, że koledzy mimo upojenia tanim winem dotrwali do kulminacyjnego momentu imprezy.

Tak. Przetrwali, ale pamiętam, że Raźny wyszedł na scenę rozebrany do połowy, mimo że nie reprezentował żadnej sylwetki. Na szyi wyszły mu od tego wina gigantyczne plamy i w ogóle całą klatę miał czerwoną. Mimo tej paranoi byłem szczęśliwy, że w ogóle udało się jako tako zagrać, wystąpić. Myślałem, że będzie kompletna katastrofa. I uwierz mi, że jak już wreszcie zeszliśmy z tej sceny, to koledzy powiedzieli do mnie coś takiego:

- Nam się tu nie podoba, źle się tu czujemy.

Schneider dodał jeszcze, że ma wesele, na które musi zdążyć. Grzesiek lubił taką chałturę, bo mógł tam grać jakieś gówniane rzeczy i spać sobie spokojnie za bębnami.

Po raz kolejny rozsypał ci się zespół.

Tak się stało. Po zejściu ze sceny podjąłem decyzję, że zaraz znajdę jakieś LSD, pierdolnę podwójną dawkę, bo byłem zestresowany i zamierzałem się napierdolić, a oni po prostu wyjechali. Wiedziałem, że jest na miejscu taki jeden kolega, który ma kwas. Planowałem się wyluzować. Myślałem, że koledzy zostaną ze mną i jakoś się znowu zintegrujemy, nie? A oni w te pędy. Raźny zawinął bas, Schneider zabrał swoje pałki i polecieli biegusiem na dworzec, szukać transportu do Krakowa. Pociągi wyglądały wtedy jak puszka śledzi. Dopiero po jakimś czasie przyznali, że wpakowali się w taki tłok, w taki syf, że ledwo dojechali i byli tym przejazdem wykończeni do cna. Skacowani po tych winach, po tym wszystkim, bez jedzenia, ledwo przeżyli tę podróż do Krakowa.

Wtedy jeszcze nie wiedzieli, że są już zwolnieni. Obydwaj. Podjąłem taką decyzję, ponieważ ja po tym jako tako mimo wszystko udanym występie chciałem świętować, a oni w tym momencie zerwali się z Jarocina. Żądałem celebry, a oni mi tej celebry nie dali, tylko, kurwa, uciekli. Schneider popędził na wesele, a Raźny poleciał razem z nim, siedzieć w swoich czterech ścianach na Pachońskiego [Kraków - przyp. red.] i klepać na basie niepodłączonym do prądu. Okazało się, że kompletnie nie nadają się na dużą scenę. Całe to paranoiczne poszukiwanie przez nich alkoholu od samego rana miało głębsze znaczenie. Sytuacja ich przerosła. Przecież po występie mogliby najebać się do woli! Gdyby tylko zostali, napierdolilibyśmy się jak trza. Oni po prostu bali się tej wielkiej widowni, dlatego musiałem podjąć męską decyzję, że ich zwalniam.