Stanisław Salmonowicz, Janusz Szwaja, Stanisław Waltoś

PITAVAL KRAKOWSKI
 

2010

 

(...)

 

Maliszowie

 

Maliszowie - nazwisko oznaczające głośne morderstwo i nie mniej głośny proces w Krakowie prawie osiemdziesiąt lat temu.

Rozgłos był spowodowany przede wszystkim przez ówczesną prasę, z "IKC" i osławionym "Tajnym Detektywem" na czele. Relacjonowano wówczas wszystkie rzeczywiste i urojone szczegóły tragedii, akcentowano w opisach morderstwa i procesu wszelkie punkty budzące sensację, pozostawiając jednocześnie na uboczu pobudki, jakie kierowały Maliszami w chwili podejmowania decyzji morderstwa: trudne lata wielkiego kryzysu, rozpaczliwą sytuację materialną i brak jakiejkolwiek nadziei na poprawę.

Jeśli pobudki, które pchnęły Maliszów do czynu, były charakterystyczne dla tamtych czasów, to szczegóły zbrodni i jej rozmiary zaskakujące. Jeśli zaś dodać do tego wyjątkowo szybkie wykrycie sprawców oraz ich ujęcie i nadto wprost przejmujące w swej szczerości wyjaśnienia Malisza oraz tragiczny w skutkach pośpiech, z jakim wydano, a potem wykonano wyrok, zrozumiałe się stanie, dlaczego sprawę tę można uważać za jedną z najciekawszych i najbardziej tragicznych w historii kryminalnej międzywojennego dwudziestolecia

* * *

W Krakowie przy ul. Pańskiej (dziś - M. Curie-Skłodowskiej) nr 11 trzypokojowe mieszkanie na drugim piętrze wynajmował dawny agent handlu drewnem, Michał Süskind wraz z żoną i córką, 47-letnią starą panną. Był rok 1933, punkt szczytowy wielkiego kryzysu. Czasy były ciężkie, bieda w domu, Süskind postanowił więc wynająć jeden pokój. Nie przypuszczał, że decyzja ta pociągnie za sobą dla niego i kilku innych osób tak ciężkie następstwa...

Ledwie Süskind wywiesił na ścianach okolicznych domów ogłoszenie o wolnym pokoju do wynajęcia, zgłosili się reflektanci. Jednym z nich był młody człowiek, dość wysokiego wzrostu, ciemny szatyn, w wieku około 30 lat, skromnie ubrany.

Oznajmił, że pragnie wynająć pokój dla swej znajomej. Powiadomiony, że pokój jeszcze jest wolny, opuścił mieszkanie Süskindów, aby w niedługim czasie powrócić z ową znajomą. Kobieta była wysoka, szczupła, ciemnoruda, twarz jej miała niezdrową cerę. Mężczyzna wówczas przedstawił się. Nazywa się Rotter, mieszka na Salwatorze, a znajoma - jak mówił - nazywa się Salomea Selecka i jest studentką pierwszego roku Akademii Sztuk Pięknych. Zamieszkiwała dotychczas - powiedział - przy ul. Urzędniczej.

Zgodzili się na czynsz w wysokości 40 złotych miesięcznie, wręczyli 5 złotych zadatku. Süskindowie żądali więcej na początek i grozili, że nie wpuszczą jej do pokoju, dopóki nie otrzymają całego czynszu z góry. Stanęło wreszcie na tym, że Rotter podniesie zadatek, a resztę otrzymają w chwili wprowadzenia się Seleckiej. Następnego dnia Rotter przyszedł znowu, pokazał Süskindom legitymację Seleckiej, bez zdjęcia, wystawioną przez Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie. Dodał też jeszcze dalszych 10 złotych zadatku i w końcu uzgodnił z Süskindami, że Selecka wprowadzi się w poniedziałek rano, dnia 2 października 1933 roku

Nie wybiła jeszcze godzina 8 rano, gdy 2 października do mieszkania Süskindów zapukali Selecka z Rotterem. W mieszkaniu znajdowała się w tym czasie cała rodzina Süskindów. Süskindowa zatrzymała sublokatorów w kuchni. Uparcie powtarzała, że nie wpuści ich do pokoju, dopóki nie otrzyma z góry całej miesięcznej należności. Rotter tłumaczył, że przyjdzie zaraz listonosz z pieniędzmi dla nich, może więc śmiało wpuścić ich do pokoju. Wybuchła sprzeczka. Wtem dzwonek u drzwi. Nadszedł listonosz. Miał przy sobie przekaz pieniężny na kwotę 10 zł dla Seleckiej. Süskind wprowadził go do kuchni, w której nadal znajdowały się wszystkie pozostałe osoby.

- Czy pani Selecka? - zwrócił się do nowej sublokatorki.

- Tak - potwierdziła.

Listonosz wyjął z torby przekaz. Rotter zaproponował, by wypłata odbyła się w pokoju wynajętym Seleckiej. Süskindowie zaoponowali. Wypłata ma odbyć się w kuchni w ich obecności. Obawiali się chyba, że Selecka skorzysta z okazji i wprowadzi się do pokoju bez uiszczenia z góry całego miesięcznego czynszu. Bardzo a bardzo zależało im na pieniądzach.

Listonosz z początku zdawał się nie wiedzieć, co ma czynić, czy pozostać w kuchni i tam dokonać wypłaty, czy też w ogóle opuścić mieszkanie. Pomimo dalszych nalegań Rottera, aby przejść do pokoju, został, wahając się, w kuchni. Wejście do pokoju zresztą zatarasowali Süskindowie. Koniec końców wręczył Seleckiej przekaz i ołówek do podpisu. Stał tuż obok Seleckiej, obok niego z lewej strony Rotter, a w drzwiach do pokoju tłoczyli się Süskindowie. Selecka zaczyna podpisywać przekaz. Na blankiecie rysują się litery "Sele...". W tym momencie strzał. To Rotter wyjął rewolwer z wewnętrznej kieszeni marynarki i strzelił w kierunku listonosza. Strzał był śmiertelny. Listonosz upadł. Przerażeni Süskindowie wybiegają z kuchni. W pierwszym pokoju przyległym do kuchni zatrzymują się matka i córka. Süskind biegnie do następnego - oba były w amfiladzie - w kierunku okna. Tam dopada go Rotter i dwoma strzałami zwala z nóg. Selecka tymczasem rzuca się na obie kobiety usiłując je obezwładnić. Nie może jednak dać im rady. Woła więc do Rottera - chodź tutaj! Rotter podbiega i przewraca matkę i córkę na podłogę. Znowu strzały. Tym razem trzy. Rotter zadaje obu ofiarom szereg uderzeń rękojeścią rewolweru. Teraz Selecka zarzuca na Süskindową pierzynę, usiłując ją udusić. W końcu Süskindowa i córka przestają się poruszać. Zapanowała cisza. Rotter idzie do kuchni, bierze do ręki torbę leżącą obok listonosza i woła Selecką. Ta chowa rewolwer do torebki, bierze dwie przyniesione przez siebie walizki i opuszcza z Rotterem mieszkanie, zatrzaskując za sobą drzwi.

W zdemolowanym mieszkaniu, obok ciał czterech ofiar, leżą na skrwawionej podłodze kuchni rozrzucone przekazy pocztowe i rozsypany bilon...

Dwóch mieszkańców domu przypadkowo obecnych na klatce schodowej zauważyło schodzącą w dół parę. Rotter złorzeczył głośno na nieuprzejmość Süskindów, a Selecka podniesionym tonem narzekała - wynajmują mieszkanie, a nie wpuszczają.

Nie było to żadną rewelacją dla sąsiadów. Süskindowie znani byli z nieustannych awantur domowych i kłótliwego usposobienia. Odgłosy strzałów dochodzące z ich mieszkania uznane zostały przez sąsiadów za odgłosy jeszcze jednej z wielu awantur. Temu też trzeba przypisać fakt, że Rotter i Selecka mogli spokojnie opuścić dom.

W kilka chwil potem z mieszkania Süskindów rozległ się tak przeraźliwy krzyk, że zaniepokojona sąsiadka zapukała do ich drzwi. Otworzyła zakrwawiona i słaniająca się na nogach Süskindówna. Wszczęto alarm. Wkrótce przyjechała karetka pogotowia ratunkowego i nadeszli pierwsi policjanci.

* * *

Listonosz nazywał się Walenty Przebinda. Leżał w kuchni na wznak. Tak jak upadł, głową w kierunku pieca. W pierwszym pokoju zobaczono już niedającą znaku życia Süskindową z zarzuconą na głowę pierzyną. W drugim pokoju na podłodze - Süskind. Niewiele pomogła natychmiastowa pomoc lekarza. Zmarł po chwili. Eugenię Süskindównę karetka pogotowia odwiozła do szpitala, gdzie natychmiastowa trepanacja czaszki uratowała jej życie.

Na zwłokach Przebindy stwierdzono tylko jedną ranę postrzałową. Pocisk ugodził go w głowę, uszkodził ważne centra mózgowia, wywołał krwotok do komór mózgowych i w konsekwencji śmierć. Zwłoki Heleny Süskindowej posiadały rany tłuczone głowy, ponadto trzy rany postrzałowe.

Także na zwłokach Michała Süskinda znaleziono szereg obrażeń zadanych przedmiotem tępym i tępokrawędzistym - przedmiotem tym mogła być rękojeść rewolweru. Śmierć spowodował jednakże pocisk rewolwerowy, który ugodził Süskinda w dołek nadobojczykowy, przebił pierwszą przestrzeń międzyżebrową, przeszył górny płat lewego płuca, trafił w żebra, a w końcu po przebiciu mięśni grzbietu wypadł poniżej dolnego kąta lewej łopatki, wywołując krwotok wewnętrzny i zewnętrzny. Drugi pocisk trafił w szyję, uszkadzając ją tylko powierzchownie. W chwili nadejścia policjantów oba pociski leżały na podłodze obok zwłok Süskinda. Kaliber pocisków i brak łusek w mieszkaniu wskazywały, że napastnicy użyli rewolweru bębenkowego kal. 8 mm.

W tej chwili więcej dowodów nie było. Już jednak wieczorem, o godzinie 23 tego samego dnia Wydział Śledczy PP w Krakowie został zaalarmowany, że odkryto bardzo istotne ślady. Otóż o godzinie 14 dozorca boiska "Salwator" przy ul. Kasztelańskiej zauważył wystający kawałek materiału z dołu kloacznego przy boisku. Zaintrygowany wyciągnął go na wierzch. Okazało się. że jest to brązowy płaszcz męski. Szukał więc dalej, po czym wyłowił na światło dzienne skórzaną torbę listonosza. Wezwana policja przeszukała ponownie dół i znalazła w nim jeszcze dwa kawałki sznurka.

W tym samym dniu Wydział Śledczy doszedł do wniosku, że nazwiska "Rotter" i "Selecka" są fałszywe. Według wszelkich danych osób o takich nazwiskach nie było w Krakowie. Obliczono także kwotę zrabowaną podczas napadu. Z torby, po odliczeniu pozostałego na podłodze bilonu, zrabowano 18 086 zł 78 gr. Suma jak na tamte czasy niemała. Tak obfity łup był możliwy tylko dlatego, że napad został dokonany w dniu doręczania wypłat pocztowych, emerytur, rent i innych należności płatnych w pierwszym dniu każdego miesiąca (dzień 1 października przypadał na niedzielę).

Potrójne morderstwo wywołało w Krakowie powszechne oburzenie. Niezliczone tłumy wypełniły cmentarz Rakowicki w dniu pogrzebu W. Przebindy, człowieka cieszącego się powszechnym szacunkiem, pośmiertnie odznaczonego Krzyżem Zasługi, ojca kilkuletniego synka. Dzienniki szeroko rozpisywały się o napadzie. Temu chyba należy przypisać, że inwalida wojenny, Wojciech Bąk, właściciel kiosku przy ul. Rakowickiej, zgłosił się "Pod Telegraf". Zeznanie, jakie później złożył (z początku bowiem spisano tylko notatkę), warto zacytować z niewielkimi skrótami, ponieważ jego relacja umożliwiła policji przypisanie płaszcza wyciągniętego z latryny do konkretnej osoby.

 

Posiadałem rewolwer bębenkowy dużego kalibru, który na wiosnę br. - miesiąca, dnia nie pamiętam - dał mi w zastaw pewien mężczyzna (...). Jak się później dowiedziałem, nazywał się Jan Malisz, i prosił mnie o pożyczkę 24 złotych, na które pod zastaw wręczył mi właśnie wspomniany rewolwer z 5, zdaje mi się, nabojami (...). Rewolwer ten miałem u siebie do września br. Z początkiem września pewnego wieczoru około godziny 22 przyszedł pod moje mieszkanie Jan Malisz w towarzystwie pewnej kobiety i rewolwer poprzednio u mnie zastawiony wykupił (...). Malisz był mi z widzenia znany, ponieważ często kupował u mnie w kiosku papierosy. Okazany mi nabój L. Baux EC M 72 kal. 8 jest taki sam, jak te, które były w rewolwerze Malisza, a które Malisz u mnie zastawił. Nabój ten w szczególności poznaję po płaszczu pocisku, który był taki sam miedziany i tak samo ścięty na końcu.

 

Takie rozpoznanie pocisku nie było oczywiście dla fachowca wiele warte. Zeznanie natomiast w części dotyczącej pochodzenia broni, z której prawdopodobnie padły zbrodnicze strzały, mogło stanowić istotną poszlakę. Tak więc w tym kierunku policja podjęła natychmiast szereg czynności.

Przede wszystkim okazało się, że Jan Malisz był znany policji. W 1923 roku siedział w areszcie policyjnym w związku z głośnymi zajściami na ulicach Krakowa. Zwolniono go jednak wtedy po krótkim czasie i sprawa jego została umorzona. Dziesięć lat później - w styczniu 1933 roku został skazany na karę 6 miesięcy więzienia za sprzedaż aparatu fotograficznego pochodzącego z kradzieży.

Gdy nazwisko Malisza wypłynęło w śledztwie, któryś z policjantów przypomniał sobie, że Malisz podczas swej ostatniej bytności "Pod Telegrafem" popisywał się znajomością pistoletów i rewolwerów. W próbce pisma, jaką od niego wówczas uzyskano, skreślił kilka zdań właśnie o rewolwerach. Może więc Malisz był poszukiwanym mordercą?

"Pod Telegrafem" porównano pismo na przekazie pocztowym wysłanym na nazwisko Salomei Seleckiej z pismem na zachowanej próbce. Już na pierwszy rzut oka oba czyniły wrażenie identycznych. Ustalenie miejsca zamieszkania Malisza nie nasuwało żadnych trudności. Mieszkał u swojej matki przy ul. Ogrodowej. Był żonaty z Marią Węgrzyn. Oboje czuli się szczęśliwi w małżeństwie - jak zeznali sąsiedzi policjantowi przeprowadzającemu wywiad - chociaż już od dawna byli bezrobotni.

Policja dokonała teraz dalszej czynności, mającej wszelkie cechy podstępu. Komisarz brygady śledczej wysłał wywiadowcę z płaszczem znalezionym przy ul. Kasztelańskiej do matki Malisza. Ten opowiedział bajeczkę, że płaszcz znalazł nad brzegiem Wisły, a znalezione w kieszeni pismo (była to owa próbka pisma Malisza) zdaje się wskazywać na autorstwo jej syna. Policja podejrzewa, że syn popełnił samobójstwo. Dobrze więc byłoby ustalić, czy znaleziony płaszcz stanowił własność jej syna.

Matka oglądnęła z przerażeniem płaszcz. Nie miała żadnych wątpliwości. Należał do jej syna, Powiedziała to złamana policjantowi. Prawda, z jaką wkrótce stanęła oko w oko, była stokroć gorsza. Zaproszono ją "Pod Telegraf". Aby nie było już żadnych niedomówień, pokazano jej odcinek przekazu pocztowego znaleziony na miejscu przestępstwa. Opiewał on na "Salomeę Selecką", a nadawcą miała być "Fela Berger, zam. w Krakowie ul. Węgierska 10". Matka spojrzała na pismo na przekazie, zrozumiała wszystko. Siląc się na zachowanie spokoju, łamiącym się głosem powiedziała: "Tak, to mój syn wypełnił przekaz".

Wprawdzie matka odmówiła później zeznań i nie została nawet wezwana na rozprawę sądową, ale dowód, jaki jej zawdzięczano, definitywnie zaciążył na dalszym postępowaniu. Podstęp policji w stosunku do niej był wtedy uznawany za dopuszczalny w ramach przepisów kodeksu postępowania. Artykuł 94 § 1 tego kodeksu (art 104 § 1 według numeracji kp.k. z 1932 roku) upoważniał osoby spokrewnione lub spowinowacone z oskarżonym do odmowy składania zeznań, a więc oświadczeń, z zachowaniem całego ceremoniału stosowanego wobec świadków. Osoba poddana natomiast "rozpytaniu", czyli przesłuchiwana nieformalnie, bez spisania protokołu z przesłuchania świadka lub wezwana do obecności przy oględzinach albo celem rozpoznania osoby lub rzeczy - nie mogła korzystać z prawa odmowy zeznań. Taka była ówczesna praktyka i Sąd Najwyższy w 1930 roku ją usankcjonował, orzekając, że przepis art 104 § 1 kp.k nie odnosi się do oświadczeń niemających charakteru zeznań. Praktyka zarzucona dopiero w dobrych kilka lat po II wojnie światowej.

Także i wywiad przeprowadzony na Podgórzu wykazał (a potwierdzili to później świadkowie), że pieniądze nadawał w urzędzie pocztowym na Podgórzu mężczyzna o wyglądzie Malisza. Teraz już nie było wątpliwości, że "Rotter" to Jan Malisz, a "Salomeą Selecką" jest nie kto inny jak jego żona, Maria Maliszowa.

Zarządzono pościg za Maliszami. Według wyjaśnień matki Malisza oboje w dniu 2 października wyjechali do Przemyśla, gdzie mieli otrzymać jakąś pracę. Tam jednak nikt ich nie widział. Ślad ich odnalazł się w Katowicach. Jakiś impresario kabaretowy spotkał w pierwszych dniach października Jana Malisza w nocnym lokalu "Astoria" w Katowicach. Policja przetrząsnęła wszystkie tamtejsze nocne lokale i spelunki. Dopiero w "Trocadero" jeden z kelnerów rozpoznał Malisza na okazanej mu fotografii i oświadczył, że był on tu niedawno z żoną i jakąś młodą kobietą. Policja urządziła w "Trocadero" zasadzkę. Malisz wpadł w nią w ciągu kilkunastu godzin. Aresztowanie go odbyło się 12 października bez żadnego oporu ze strony Malisza, nad samym ranem, gdy lokal był już prawie pusty. W kieszeni Malisza tkwił jednak nowy pistolet z pociskiem w lufie. Zaraz po zatrzymaniu Malisz próbował się otruć weronalem. Nieskutecznie. Przepłukanie żołądka uratowało mu życie, tak cenne w tej chwili dla rozkręcającej się machiny wymiaru sprawiedliwości.

Tego samego dnia w południe policja ujęła Maliszową w Rabce. Maliszowa zamieszkała tam w jednym z pensjonatów, meldując się pod panieńskim nazwiskiem - Węgrzynówna. Zdjęcie jej opublikowane w "Ilustrowanym Kurierze Codziennym" przyczyniło się do rozpoznania przez właścicielkę pensjonatu. Podczas porannej lektury "Ikaca" skojarzyła ona twarz nowo przybyłej ze zdjęciem w dzienniku. Natychmiast zawiadomiła posterunek policji w Rabce. Maliszową niezwłocznie odwieziono do Krakowa, gdzie jej mąż już siedział w areszcie do dyspozycji sędziego śledczego. Skończyły się chwile gorzkiego szczęścia. Trwało ono zaledwie dziesięć dni.

* * *

W śledztwie oboje przyznali się do zabójstwa i rabunku. Malisz złożył nawet tak wyczerpujące wyjaśnienia, że jasne stały się prawie wszystkie okoliczności sprawy. Wyjaśnienia te plastycznie przedstawiają plan zbrodni i samą zbrodnię, która przybrała postać i rozmiary diametralnie różne od zaplanowanej. Widać z nich wyraźnie, jak przedstawiały się zamierzenia Maliszów i jak gwałtownie, niespodziewanie dla nich samych zdarzenie przybrało potworne rozmiary. Można odnieść wrażenie, że ostateczny efekt ich czynu nie tylko postronnymi, ale i nimi wstrząsnął do głębi. Z jego wyjaśnień powstawał także przygnębiający obraz pobudek, jakie ich skłoniły do zbrodni.

Maliszowie znajdowali się w skrajnej nędzy. Oboje bez konkretnego zawodu, liczący na jakąś pracę biurową czy dorywczą, od początku swego małżeństwa znajdowali się bez środków do życia. Malisz próbował być "obrotny". Wdał się w sprzedaż aparatu skradzionego z jednego z zakładów fotograficznych w Krakowie. Skończyło się wsypą i wyrokiem skazującym, o którym była już mowa. Doszło do tego, że chodził w tak dziurawych butach, iż od spodu więcej widać było skarpetki niż podeszwy. Wszelkie starania znalezienia chociażby przejściowego zajęcia kończyły się niepowodzeniem. Niestety, takich jak oni w czasie wielkiego kryzysu było więcej.

I wtedy, jak wyjaśniał Malisz:

 

Gdy tak głowiłem się dalej, w jaki sposób zdobyć konieczne pieniądze, wpadłem na pomysł obrabowania listonosza pieniężnego (...). Planowałem następująco: wyszukać kamienicę z długą ciemną sienią, skierować listonosza do sieni, uderzyć go kastetem, obrabować i zbiec. Takie wykonanie jednak po namyśle odrzuciłem, licząc się z tym, że uderzając tak silnie, aby oszołomić, można by go zabić, a tego nie chciałem i bałem się. Zresztą nie miałem żadnego kastetu (...). Zdecydowałem się, że jedynie spokojne będzie zwabienie listonosza do zamkniętego mieszkania z osobnym wejściem. Myślałem, że na wchodzącego zarzucę koc, zrabuję pieniądze i zbiegnę, potem jednak uznałem zarzucenie koca za złe, bo listonosz mógłby spod koca wyciągnąć rękę i mogłaby wywiązać się walka, w której mógłbym go uszkodzić, a tego nie chciałem. Wykombinowałem przeto, że uszyje się worek i zarzuci mu na głowę tak głęboko, aby mu obezwładnić ramiona. Natychmiast planami moimi podzieliłem się z żoną i streściłem jej wszystkie kombinacje tu opisane. Kiedy żona tłumaczyła mi, że te plany są przecież ryzykowne, ja jej powiedziałem, że wyszukam starego słabego listonosza, tak że wreszcie ją przekonałem i ona się zgodziła. Przede wszystkim należało zatem wyszukać odpowiednie mieszkanie.

Przy ul. Jagiellońskiej oglądnąłem kartki, a także pilnie czytałem ogłoszenia mieszkań w dziennikach. Ogółem obszedłem i oglądnąłem 5 mieszkań, z których wybrałem ostatnie przy ul. Pańskiej nr 11 (...). Na zrealizowanie planu, tj. wynajęcie mieszkania i inne wydatki, pożyczyłem od znajomej mej żony, Dattówny, kwotę 100 złotych, pod pretekstem, że trafia mi się kupno maszyny do pisania, na której zarobię (...). Tak zatem szukanie mieszkania trwało blisko 2 tygodnie i zbliżał się pierwszy miesiąca, tj. dzień, o którym wiedziałem, że listonosze pieniężni noszą większą gotówkę (...). Przeczytałem gdzieś kartkę o pokoju przy ulicy Pańskiej 11.

Było to w czwartek albo piątek poprzedzający krytyczny dzień 2 października 1933 roku, kiedy wszedłszy na II piętro stanąłem przed drzwiami mieszkania Süskindów.

 

Na pytanie, czy i jaki jest tam dzwonek, oskarżony podawał najpierw, że tam dzwonka w ogóle nie było i że pukał do drzwi, a potem, zastanawiając się, przypomniał sobie, że w drzwiach jest dzwonek umieszczony na wysokości piersi. Która była wtedy godzina, nie wiedział, ale był pełny dzień.

 

Po otwarciu mi drzwi przez dwie kobiety - zeznawał dalej Malisz - już chciałem się cofnąć, bo wejście było z przedpokoju. Mimo że kobiety te swoimi ruchami i sposobem patrzenia zrobiły na mnie wrażenie anormalnych, zatrzymałem się, a kiedy otwarłszy drzwi na lewo wskazały mi pokój, oglądnąłem go i zapytałem o cenę, wtedy nadszedł ojciec (Süskind).

Wszyscy troje wypytywali mnie, dla kogo chcę wynająć pokój, na co odrzekłem, że dla jednej pani, malarki, ale ani jej nazwiska nie podałem, ani sam się nie przedstawiłem, tylko powiedziałem, że wrócę. Wyszedłem zły i zdenerwowany, bo mieszkanie nie było z osobnym wejściem. Usiadłem na Plantach i myślałem, że już chyba nigdy nie znajdę mieszkania. Wtedy wpadł mi pomysł, że skoro oni są starzy i anormalni, to trzeba będzie przyjść wcześniej, związać ich i zaczekać na listonosza. Kiedy powiedziałem to żonie, ona uznała to za niemożliwe i dodała: "Jak ty sobie to wyobrażasz, związać troje ludzi?". Wówczas przekonałem ją, perswadując następująco: przyjdziemy razem dnia 2 października 1933 roku rano i obejmiemy mieszkanie (popatrzyłem wtedy na kalendarz i przekonałem się, że 1 października przypada na niedzielę), ty wyjdziesz, zawołasz któreś z nich do naszego pokoju, a wtedy ja szybkim ruchem tę osobę odwrócę, przytrzymam usta, a drugą moją ręką wezmę jej dwie ręce, położę ją na łóżku i zwiążę, postępując delikatnie, aby nie zrobić krzywdy. Na pytanie, czy nie pomyślałem, że druga i trzecia osoba już nie przyjdzie, bo się zlęknie, wyjaśniam, że wedle mego planu po trzecią osobę (gdyby dwie były już związane) miałem sam pójść do pokoju. Wiedziałem, że to są ludzie słabi, i nie przewidywałem żadnych przeszkód ani walki. O tym, że są drugie drzwi przez sionkę, w ogóle nie wiedziałem. Związanych chciałem przenieść do tamtych pokot, a w naszym zaczekać na listonosza z przygotowanym zrolowanym workiem

Z żoną podzieliłem role w ten sposób, że gdy listonosz zapuka, ja schowam się do przedpokoju, żona po zamknięciu drzwi wejściowych, idąc ściągnie go swoją osobą do pokoju, a ja wtedy rzuciłbym się na niego z tyłu w drzwiach wiodących z przedpokoju, następnie bym zarzucił mu worek przez głowę i ramiona, przez worek zatkał mu usta ręką, podstawił nogę, przewrócił na ziemię, tam pokrył go swoim ciałem i związawszy mu ręce z tyłu i nogi, położył go potem obok tamtych. (...) W ten sposób, teoretycznie obliczając zdobycie pieniędzy, mieliśmy zostać początkowo w Krakowie, a potem jechać do Warszawy i złożyć tam kaucję do 2000 zł na jakąś posadę. Z ujęciem mnie nie liczyłem się.

Już wtedy obmyśliłem przygotowanie 10-12 sztuk sznurków ze strychu wspólnego w domu, w którym mieszka moja matka, gdzie suszy się bielizna, z przeznaczeniem tych sznurków do wiązania rąk i nóg, dalej worka, który żona później uszyła z siennika (wymiary ja dałem) i knebli z popielatego fartucha danego mi przy końcu przez żonę, który sam później pociąłem na pasy.

(...) Wychodząc (...), w lewej wewnętrznej kieszeni marynarki włożony miałem rewolwer "le bell", z lufą ku dołowi skierowaną, z kolbą wystającą ponad poziom kieszeni wewnętrznej, nabity pięcioma kulami. Żadnej innej broni ani narzędzia w rodzaju kastetu, boksera czy żelaznej sztaby nie miałem. Na pytanie, po co wziąłem bron, skoro przy zamierzonym rabunku chciałem tylko wiązać i kneblować - wyjaśniam, że nigdy nie rozstawałem się z nią, a tego "le bella" zawsze tak samo nosiłem. Prawda, że może trochę mi ciążył, ale marynarki nie piętrzył ani ciała nie przygniatał.

 

W dalszej części swych wyjaśnień oświadczył, że kłótnia, jaka wywiązała się między nim a Süskindami na tle niedopłacenia pozostałej reszty umówionej wysokości czynszu, i wzbranianie się Süskindów przed wpuszczeniem ich do pokoju, pomimo że listonosz miał się zjawić lada chwila, wprawiły go w stan niezwykłego zdenerwowania. Nerwy odmówiły mu całkowicie posłuszeństwa, gdy listonosz już przyszedł i gdy Süskindowie zażądali wypłaty w kuchni w ich obecności. Mówił, że doszedł do wniosku, iż wszystko przepadło, chciał swoją żonę zastrzelić, bo wyobrażał sobie nagle, że nie będzie mógł jej utrzymać. Ale wówczas jakaś brunatna bryła stanęła mu przed oczyma; nie wiedząc, co czyni, wyjął rewolwer i strzelił, a potem strzelał dalej - z tym że nie wie właściwie, do kogo i jak długo.

Maliszowa również przyznała się. Przedstawiła przebieg wydarzeń bardzo szczegółowo. Opis jej w zasadzie pokrywał się z tym, co mówił mąż. Z pewną jednak, ale niesłychanie istotną różnicą.

Oddajmy głos w tym miejscu samej Maliszowej:

 

Zauważyłam, jak Süskind uciekając, a za nim mój mąż pobiegli przez pierwszy od kuchni do drugiego (frontowego) pokoju i jak mąż, za którym i ja, i obie kobiety postąpiłyśmy do pierwszego pokoju - strzelił do Süskinda, gdy ten biegł ku oknu. O ile pamiętam, strzelił mąż do niego dwa razy. Obie kobiety zatrzymały się w pierwszym od kuchni pokoju przy otomanie, między mną a otomaną koło pieca. Podbiegłam do nich i chwytając je oburącz przez plecy i szyje przyciskałam je do siebie, chcąc je w ten sposób obezwładnić, ale one ciągle mi się wyrywały, krzycząc.

Wtedy to, o ile pamiętam, wezwałam męża na pomoc okrzykiem: "chodź tutaj!", bo nie mogłam sobie dać rady. W momencie podejścia męża jedna z kobiet wyrwała mi się - zdaje mi się, córka - odbiegła może dwa kroki w stronę kuchni, ciągle krzycząc, a wtedy złapał ją mój mąż, przyciągnął z powrotem do miejsca, gdzie stałam. Szamotając się z kobietami, mąż obie powalił na ziemię, w trakcie czego wypadł mu rewolwer z ręki. Stał nad nimi w pozycji pochylonej, a ponieważ dalej krzyczały, ja podniosłam z podłogi rewolwer i na odległość mej wyciągniętej ręki, ku nim do ziemi skierowanej, oddałam dwa strzały - zdaje mi się.

Mąż, ciągle trzymając kobiety, kazał mi odrzucić rewolwer, ale ja zaraz po strzałach chwyciłam za nieco jeszcze ciepłą lufę i obu kobietom zadawałam na oślep razy kolbą. Ile razy i której z nich - nie wiem. Ponieważ krzyczały w dalszym ciągu, zarzuciłam na nie poduszkę leżącą na otomanie i poduszkę tę przyciskałam z wierzchu, ale one mimo to usiłowały się wydostać spod niej. Przyciskając, położyłam rewolwer na ziemi. Kiedy mąż. który w międzyczasie udawszy się do kuchni, zdjął tam listonoszowi torbę, zawołał na mnie: "chodź już!" - podniosłam rewolwer z ziemi (...). rewolwer schowałam do mej ręcznej torebki i wraz z mężem (...) wyszłam głównymi drzwiami (...).

 

A więc sprzeczność w wyjaśnieniach podejrzanych. Które z nich strzelało do Süskindowej? Razem, równocześnie strzelać nie byli przecież w stanie. Dlaczego wyrywali sobie obciążające fakty?

Prokurator udzielił na te pytania połowicznej odpowiedzi. Oskarżył oboje o współsprawstwo zbrodni zabójstwa: napadu rabunkowego, osobno zarzucając Maliszowi zastrzelenie Przebindy i Süskinda, a osobno Marii Maliszowej zastrzelenie Süskindowej.

Metoda rozumowania prokuratora była prosta: stawiać każde z nich pod takimi zarzutami, aby wina każdego z osobna nabierała możliwie największych rozmiarów. Sposób myślenia nieraz spotykany. Nie znaczy to jednak, że koniecznie zasługujący na naśladowanie.

Pomińmy tu dalsze dowody i relację o przebiegu dochodzenia. Nie tu punkt ciężkości tego procesu. Wystarczy chyba tylko stwierdzić, że prawie wszystkie zeznania świadków, wyniki oględzin, sekcji, ekspertyz itd. potwierdziły treść przyznania się Maliszów. Nawet pożółkłe zdjęcie fotograficzne, zrobione zaraz po wejściu policji do mieszkania Süskindów, potwierdza rzetelność ich słów. Widać na nim wyraźnie, że zwłoki Süskindowej są przywalone pierzyną...

Brakowało tylko dowodów, które mogłyby rozwikłać tę trudną, ale jakże znamienną sprzeczność w ich wyjaśnieniach.

Rozstrzygnął ją więc prokurator.

Rozprawa w trybie doraźnym rozpoczęła się już 31 października 1933 roku przed Sądem Okręgowym w Krakowie, a więc w niecały miesiąc po dniu morderstwa. Przewodniczącym składu sądzącego był sędzia dr L. Krupiński. Zasiadali z nim sędziowie M. Pilarski i J. Horski. Oskarżycielem publicznym był wiceprokurator Sądu Okręgowego dr E Lewicki. Malisza bronił - znany już z procesu Palucha - dr Tomasz Aschenbrenner, Maliszowej bronił natomiast dr Leon Warenhaupt. Rozprawa toczyła się w słynnej sali nr 16.

Jak można było się spodziewać, sala była szczelnie wypełniona. Sprawozdawca "IKC" pozostawił opis zachowania się obojga oskarżonych w czasie rozprawy. Tragiczne chwile nie złamały miłości łączącej Maliszów.

Najpierw wprowadzono na salę Malisza. Potem Maliszową. Zacytujmy opis tej chwili z "IKC":

 

W tym momencie oskarżony Malisz odwraca się do swej żony i posyła jej ręką całusa. Patrzy dłuższy czas na nią, uśmiechając się. Po pewnej chwili osk. Malisz prosi jednego z posterunkowych o podanie Maliszowej chusteczki. Posterunkowy wręcza Maliszowej niebieską chusteczkę, którą ta chowa, dziękując z uśmiechem Maliszowi.

 

Rozpoczyna się rozprawa. Po odczytaniu aktu oskarżenia dr T. Aschenbrenner zgłasza spodziewany z góry wniosek o przekazanie sprawy do zwykłego trybu postępowania. Uzasadnia go tym, że

 

prowadzenie sprawy o ordynarny mord w trybie doraźnym wywołuje nie tylko u prawników, ale i u pospolitych obywateli wrażenie, że są dwie sprawiedliwości. Jedna doraźna, pewna, druga zwyczajna, mniej pewna. Przez to niesłusznie wyrabia się przekonanie o dwoistej sprawiedliwości.

 

Ale nie tylko to. Wprawdzie biegli orzekli, że Malisz jest człowiekiem w pełni poczytalnym, lecz dysponowali oni zaledwie kilkoma dniami na jego obserwację. Uzyskali więc tylko wyrywkowy materiał. Tymczasem obrońcy otrzymali od Malisza w przeddzień rozprawy tyle informacji o jego życiu, że nie sposób przejść nad nimi do porządku dziennego. Obrona zamierza więc powołać świadków na temat życia oskarżonego. Nie należy pozbawiać oskarżonego możliwości obrony. W świetle zeznań świadków może się bowiem okazać, że kwestia poczytalności inaczej się przedstawia.

Prokurator Lewicki sprzeciwił się. Uważał, że rozporządzenie o postępowaniu doraźnym zostało prawidłowo opublikowane i że mowy nie ma tu o żadnej dwoistej sprawiedliwości. Rozporządzenie to wyraźnie stanowi, jakie przestępstwa są ścigane w trybie doraźnym, a jakie nie. Sam przestępca decyduje więc, czy ma ponieść karę w trybie procesu zwyczajnego czy też doraźnego. Oboje oskarżeni przesłuchiwani przez prokuratora wyraźnie zaś przyznali, że wiedzieli o wprowadzeniu trybu doraźnego na terenie Krakowa.

Sąd nie uwzględnił wniosku dra Aschenbrennera. Swe postanowienie uzasadnił następująco:

 

Odnośne zarządzenia Rady Ministrów (o wprowadzeniu sądów doraźnych na terenie województwa krakowskiego i Krakowa) wydano na wniosek Ministra Sprawiedliwości, po porozumieniu się z Ministrem Spraw Wewnętrznych, który to mandat prawny nadało Radzie Ministrów rozporządzenie Prezydenta Rzplitej z 19 marca 1928 roku. W wykonaniu tego mandatu zostały zaprowadzone sądy doraźne dla czynów ustalonych w art. 225 i 259 k.k. (zbrodnie zabójstwa i rabunku). Rozporządzenie to zostało należycie ogłoszone na terenie m. Krakowa 31 sierpnia 1932 roku. Wobec tego postępowanie doraźne w niniejszym wypadku jest prawnie uzasadnione. Odnośnie do drugiego zarzutu obrońcy - niedopuszczalności sądu doraźnego z powodu wątpliwości co do poczytalności oskarżonych, z art. 24 § 2 cytowanego rozporządzenia Prezydenta Rzplitej o postępowaniu doraźnym, to wobec treści orzeczenia biegłych co do stanu umysłowego oskarżonych sąd przyjmuje, że tryb postępowania doraźnego jest prawnie dopuszczalny.

 

Obrona przegrała więc pierwszy i podstawowy atak w ciągu całego procesu. Postanowienie sądu zaważyło definitywnie na dalszych losach Maliszów

Pierwszy składał wyjaśnienia Malisz. Mówił złamanym głosem, co chwilę przerywał. W pewnej chwili zrobiło mu się tak słabo, że zezwolono mu przez jakiś czas mówić w pozycji siedzącej. Trzeba koniecznie zapoznać się z curriculum vitae Malisza. Stawia w dostatecznie jasnym świetle drogę wiodącą do dramatu przy ul. Pańskiej i pozwala właściwie ocenić jego winę.

Urodził się w 1908 roku w Krakowie. Wybuch wojny zastał go z rodzicami w Serbii. W Belgradzie podczas oblężenia miasta przez Austriaków widział stosy trupów, ludzi rozrywanych wybuchami pocisków artyleryjskich, sceny gwałtu.

Potem internowanie jako obywateli austriackich przez władze serbskie. Następnie podróż okrężnymi drogami w skandalicznym niedostatku do kraju, gdzie położenie materialne rodziców nie uległo żadnej poprawie. Po powrocie do Krakowa ojciec, z zawodu fotograf, otworzył zakład fotograficzny, który wkrótce splajtował. Znowu nędza. Nauka w szkole podstawowej, a potem wydziałowej, której nie ukończył. W 1923 roku czynny udział w wypadkach listopadowych na ulicach Krakowa. Dostał wówczas do ręki broń, broń, za którą zawsze tęsknił i którą interesował się od najmłodszych lat. Już w Belgradzie chciał ją kupić, intrygowali go uzbrojeni żołnierze. Pierwszy rewolwer miał, gdy był uczniem szkoły wydziałowej. Ojciec skonfiskował go. Nie pomogło. Były potem inne. Zdarzyło się nawet raz, że zdenerwowany wystrzelał w domu 24 naboje. Dopiero interwencja policji zakończyła tę strzelaninę. Broń była, jak się wydaje, środkiem kompensacji jego ubogiego życia. Pozwalała mu czuć się KIMŚ. Motyw kompensacji zresztą przewijać się będzie stale przez jego życiorys.

Po listopadzie 1923 roku, który zakończył się dla niego tylko krótkim aresztem, przyszła praca w zakładzie fotograficznym Garzyńskiego i pierwsza prawdziwa posada - urzędnika w Kasie Chorych. Wtedy też zmarł ojciec. Syn nie przykładał się tam zbytnio do pracy. Po roku znalazł się więc znowu na bruku. Na szczęście nadszedł termin służby wojskowej. Spieszył się do niej. Przyjechał o 8 dni wcześniej do koszar w Nowym Sączu. Wówczas znowu dodaje sobie znaczenia. Mówi, że jest aktorem z zawodu. Udaje mu się w ten sposób zjednać przełożonych. Na ćwiczeniach często słabł. Skończył służbę w szpitalu wojskowym, skąd go przedterminowo zwolniono do cywila.

Po powrocie do Krakowa - mówił dalej -

 

chodziłem po mieście, kogo tylko miałem znajomego, zaczepiałem i prosiłem o posadę. Z początku szukałem jej w moim zawodzie jako fotograf czy rysownik. Nic nigdzie. Znowu minął jakiś czas. Moja mama, żebym bliżej mieszkał, by mi łatwiej było szukać pracy, przeprowadziła się na ulicę Królowej Jadwigi. Stąd znowu zacząłem chodzić, szukać, prosić. W tym czasie poznałem się z moją żoną (...). W pierwszy dzień zaraz po poznaniu odprowadziłem ją do domu. Nie wiem dlaczego, powiedziałem jej wszystko o sobie. Ona mnie tak samo. Mówiła mi o sobie takie rzeczy, jakich żadna kobieta nigdy mężczyźnie nie powie. Powiedziała mi wszystko. Wtenczas uczułem, że ją kocham. To jest takie wyraźne uczucie. Od tego czasu chodziliśmy razem. Było coraz gorzej. W domu moim zaczęło brakować jedzenia. Chodziłem głodny, zdenerwowany, żona moja stale na spacery przynosiła jakieś podwieczorki, tłumacząc, że ma tego w domu dosyć. Wiedziałem, że to jest jej porcja. Jedliśmy razem. W końcu nie wiem, jak zacząłem przychodzić do niej do domu. Starałem się wtedy gwałtownie o posadę, bo chodziło mi przede wszystkim, ażeby ją z domu wyprowadzić, znając stosunki, jakie u niej panowały. Nie mogłem jej zabrać do siebie. Chodziło mi tylko o parę złotych, żebym mógł zarabiać przynajmniej 60, 80 złotych, to by już wystarczyło, bo mieszkalibyśmy u mamy. Za tych 80 złotych łącznie z 30 zł mamy, to by przecież stanowiło jakąś sumkę, można by jakoś żyć, tym bardziej że mama doskonale prowadzi gospodarstwo. Wtenczas prosiłem kogoś, jakąś panią, znajomą rodziców (...) o protekcję do dra Kadena w Rabce. Myślałem, potrzeba tam może jakiegoś dozorcy w łazienkach. Wszystko jedno, co, byle jakąś pracę. Daliśmy także ogłoszenie do "Kuriera", że małżeństwo szuka jakiejkolwiek pracy, przyjmie stróżostwo, byle żyć. Wszędzie spotykaliśmy się z niczym. Byłem z żoną u prez. Kaplickiego - też nic. Dowiedziałem się o posadzie woźnego w fabryce Sucharda. Zgłosiłem się tam. Złożyłem ofertę pisemną, w której proszę i błagam o posadę. Odpowiedziano mi, żebym przyniósł jakieś polecenie. Od kogo wziąć polecenie? Znałem dr. Drobnera, poszedłem tam, prosiłem go, napisał mi polecenie, zaniosłem je - nie pomogło nic. Wyczytałem w "Kurierze" (...), w Mikołowie fotograf poszukuje pomocnika. Napisałem życiorys i po słałem ofertę. Dostałem odpowiedź pozytywną. Wyrwałem 10 czy 15 złotych od braci i pojechałem do Mikołowa.

W Mikołowie malutki zakład fotograficzny. Ten człowiek mówi do mnie: "Panie, ja nie szukam pracownika, tylko chcę zakład wydzierżawić!" Na Śląsku jest przyjęte, że raz do roku w czasie komunii św. wszystkie dzieci obowiązkowo fotografują się. Ten człowiek wymyślił sobie, że przyjmując pracownika na czas parodniowy, będzie zmuszony mu później wypowiedzieć na trzy miesiące i zapłacić mu. Wykombinował więc, że przyjmie mnie nie w charakterze pracownika, ale proponując mi dzierżawę zakładu, przedstawi mi propozycję rozglądnięcia się w tym zakładzie przez jakiś czas, i to będzie właśnie czas, w którym jest dziennie po 80 zdjęć.

On nie mógłby sam w żadnym wypadku podołać tej pracy (...). Początkowo ja nie rozumiałem tego i uwierzyłem, że on chce zakład wydzierżawić. Zgodziłem się. Przedstawiłem mu się jako człowiek żonaty, tymczasem ja nie byłem żonaty jeszcze.

Myślę - co tu zrobić, powiedziałem, że jestem żonaty, muszę więc wziąć ślub, żeby on tego nie kwestionował i na tej podstawie nie zrezygnował z dzierżawy. Wróciłem do Krakowa, powiedziałem żonie: "Pobierzmy się, już mam dzierżawę w Mikołowie"

Rodzicom żony też to powiedziałem. Do żony mówię: "Przygotuj się do ślubu... Pobierzemy się i pojedziemy. Jadę na dwa tygodnie do Mikołowa, a później przyjadę po ciebie". Pojechałem. Pracowałem od świtu do nocy, od 7 rano do 12 w nocy. Byłem tylko ja jeden, w zakładzie pracował tylko on i jego żona, poza zakładem jakiś pomocnik. Zrobiłem wystawę, aby ściągnąć klientelę. On mówi do mnie: "Niech pan jedzie do Krakowa, a ja panu dam znać listem, kiedy pan ma zgłosić się do objęcia zakładu" (...)

Wracam do Krakowa (...). Po paru dniach przychodzi list tej treści: "Panie Malisz, podczas bytności Pańskiej w moim zakładzie zginęło mi szkło powiększające i lampka elektryczna, dlatego uważam, ze wykluczone jest, żeby między nami doszło do nawiązania interesu". To było dla mnie straszne. W pierwszej chwili nie wiem, co mam zrobić, myślałem, że oszaleję. List przyszedł na adres mojej żony do mieszkania rodziców.

Zrozumiałem ten trick, pojąłem, dlaczego on to robi, jaki ma w tym interes. Wróciłem do domu do mnie; w domu napisałem list do niego, w którym błagam go, aby miał litość nade mną, żeby nie był łotrem skończonym, żeby zastanowił się nad tym, że mi łamie życie. Nie mogłem mu powiedzieć, że ja dopiero teraz pobrałem się z zoną. Pod koniec listu zacząłem go przeklinać. Wysłałem ten list. Zacząłem jeszcze intensywniej szukać pracy. Prosiłem znajomych, kogo tylko spotkałem (...), prosiła moja zona. Przeprowadziliśmy się do Bronowic. Był to czas, w którym rzucali się ludzie pod pociągi prawie codziennie. Było to vis a vis moich okien. Raz żona moja była u mnie (...) mówię do niej: "Co mam z tego życia, skończmy, po co się tak męczyć?". Zacząłem znów myśleć, co zrobić z sobą. Wiedziałem, że nie ma mowy o dostaniu posady, jeśli się nie ma jakichś pieniędzy. Trzeba ukraść, bo nie chcę, żeby moja Maryjka była współwinna. Nie da się ukraść, a specjalnie ja nie mógłbym, bo zawsze wszystko jej mówiłem i wykluczone byłoby, żebym mógł bez niej coś zrobić.

 

Do tej myśli Malisz jednak wrócił. Rozważał, czy nie napaść na bank lub jakiegoś woźnego. I tak doszedł do koncepcji napadu na listonosza pieniężnego.

 

To jest człowiek, którego można skierować, gdzie się chce. Pierwszym moim zamiarem było spotkać listonosza na ulicy, uderzyć go z tyłu i porwać mu torbę. Ale tego nie mogę, bo nie mam kastetu, a tylko może oszołomić, a nie zabić.

Minął znowu jakiś czas, znowu wracam myślami do tego, że nie mam innego wyjścia. Wykombinowałem, że na listonosza zarzucę koc, ale może wyciągnąć rękę i bronić się. Dlatego wpadłem na pomysł użycia worka, aby nie mógł się bronić.

 

Później opisywał przygotowanie do napadu, jego przebieg i okres do ujęcia go w Katowicach. Ta partia wyjaśnień była prawie identyczna ze złożonymi w śledztwie. W czasie opisywania czynu było jednak tyle fragmentów dramatycznych, że nie da się ich nie zacytować. Tłumaczą one psychikę Malisza lepiej niż jakakolwiek analiza.

 

Przew: Przechodząc do sprawy przekazu, skąd pan wziął nazwisko nadawczyni?

Osk: Przypadkowo, idąc przez Podgórze, i tam też zobaczyłem ul. Węgierską.

Przew: Skąd pan przypuszczał, że ten przekaz przyjdzie 2 października na ul. Pańską?

Osk: Nadałem go w sobotę rano, wiedziałem, że nie przyjdzie w niedzielę, tylko w poniedziałek 2.

Przew: Czy żona o tym wiedziała?

Osk: Nie.

Przew: Personel poczty stwierdził, że przekaz nadawała kobieta czarno ubrana. Urzędnik zwrócił nawet uwagę na to, że ktoś nadaje 10 złotych z Podgórza do Krakowa.

Osk. Malisz podniesionym głosem dowodzi, że on był w urzędzie pocztowym, a nie jego żona, i opisuje szczegółowo urząd pocztowy oraz sposób, w jaki nadał przekaz.

Przew: Kto był w okienkach?

Osk: Sami mężczyźni.

Przew: Poznałby pan ich?

Osk: Nie. Żona czekała na mnie w domu. Przyszedłem i powiedziałem, że przekaz nadałem (...).

Przew: Czy pan wie, że żona zeznała, że panna w urzędzie pocztowym przyjęła pieniądze?

Osk: Ja wiem, że ona to powiedziała. Ona kłamie. (Głos oskarżonego przechodzi w głośny krzyk) Bo ona wie, że ja będę wisiał, i ona kłamie, by mnie bronić, wszystko kłamie od początku do końca.

 

I scena potrójnego zabójstwa.

 

Na rogu ul. Pańskiej zatrzymaliśmy się; żona pyta: "Czy ja mam wejść pierwsza?". Ja odpowiedziałem, że nie trzeba. Wchodzimy razem na II piętro, pukamy, nikt nie otwiera. Jestem zdenerwowany, a jak jestem zdenerwowany, to słabnę w nogach pod kolanami. W końcu otwierają drzwi dwie osoby: matka i córka. Ja stałem w drzwiach pierwszy, żona za mną. One witają mnie krzykiem: "Dawać pieniądze. Gdzie są pieniądze?". Krzyczą bez związku. Moment był taki, że chciałem się cofnąć, ale one zaczęły się cofać do tyłu, co pociągnęło mnie mimo woli za nimi. W tym czasie nie widziałem żony. Ja chcę ich przekrzyczeć "Zaraz będą pieniądze, tylko chwilę spokoju". Cały dygocę. Wtedy wpada ktoś i woła: "Dziesięć złotych, listonosz".

 

Dalsze wyjaśnienia były tak chaotyczne, że przewodniczący musiał zadać całą serię pytań.

 

Przew: Czy zgłosił się Süskind z awizem?

Osk: Nie.

Przew: Gdzie stał pan z tymi kobietami?

Osk: W kuchni.

Przew.: Czy stojąc z Süskindami, rzucił pan takie słowo: "Bonzo"?

Osk: Tak, Bonzo - to moja żona. To jest taki piesek Myślę sobie: koniec, trzeba skończyć, bo widzę ją, jak się męczy. 100 złotych trzeba oddać, nie ma pieniędzy, nie ma. Sięgam po rewolwer, wyciągam go. Chcę go dalej wyciągać, ale w tym momencie myślę, że przecież ona będzie widziała ten rewolwer, skierowany do siebie. Nie chciałem, żeby go widziała. Te myśli błyskawicznie przechodziły mi przez głowę. W tym momencie czy widzę, czy odczuwam tylko otwieranie drzwi i weszły jakieś dwie osoby. Ja ciągnę ten rewolwer i słyszę te osoby. W momencie strzelania jakaś bryła brązowa stanęła między mną i żoną. W momencie strzału, pamiętam to uczucie, ten błysk przy strzale. Pamiętam tyle, że ciągnę za cyngiel i potem wykonywam jakieś szybkie ruchy, skoki. Dziś sobie to w ten sposób tłumaczę, że strzelałem do listonosza, a widziałem jakieś sylwetki. Ja nie wiem, kto to był. Jak przypuszczam, te osoby były anormalne, umysłowo chore, osoby normalne cofnęłyby się przede mną, a nie rzucały na mnie. Pan prokurator powiedział, że wiedziałem strzelając, co robię. Ja jestem taki strzelec, że gdybym chciał zastrzelić, to strzelam w głowę jedną kulą, a nie trzema kulami. Ja w locie trafiam jaskółkę z rewolweru. Ja musiałem rzucić się między nich i strzelałem i biłem na oślep z rewolweru. Strzelałem do kogoś bez zastanowienia...

Prok.: I trafił pan jednego i drugiego.

Dr Warenhaupt: Tylko jednego w głowę, drugiego w brzuch i w piersi.

Osk. Malisz opowiada dalej z ferworem: - Rzucają się na mnie, ja się rzucam na nich. (Oskarżony przy tym żywo gestykuluje i wpada na stojącego obok policjanta.)

Przew.: Czy celem pańskiej strzelaniny na początku było zabicie żony, zanim pan zobaczył tę brązową bryłę?

Osk.: Nie. Ja zobaczyłem między mną i żoną bryłę, ale u widziałem, że to nie była żona. Pamiętam teraz, że miałem uczucie w kręgosłupie, jak od skoków. Nie słyszałem nic.

Przew: Nie słyszał pan, jak żona wzywała pomocy?

Osk.: Nie.

Przew: Czy pan pamięta, że pan miał cały czas w ręku rewolwer?

Osk: Tak

Przew: Więc pan ten szczegół pamięta?

Osk: Nie, tylko to niemożliwe, żebym ja rewolwer wypuścił z ręki.

Przew: Jak pan wytłumaczy powalanie krwią zarzutki?

Osk.: Nie wiem. Przypuszczam, że ktoś się mnie w tej walce czepił.

Przew: Tam się nikt pana nie czepiał, pan gonił Süskinda przez dwa pokoje i w trzecim go pan bił po głowie, aż drzazgi leciały.

Osk.: Nie pamiętam.

Przew: Kiedy pan przyszedł do siebie?

Osk.: Kiedy zobaczyłem drzwi wejściowe przed sobą.

Przew: A skąd panu przyszło do głowy wziąć ze sobą torbę listonosza z pieniędzmi?

Osk.: Tego nie wiem.

 

Zaprezentowane wyrywki z wyjaśnień Malisza są więc chyba na tyle charakterystyczne, że pozwalają wyrobić sobie pogląd na jego osobowość oraz stan psychiczny w chwili czynu.

Później Maliszowa składała wyjaśnienia. Częściowo przy drzwiach zamkniętych. Wtedy, gdy opowiadała o tym, jak była deprawowana jeszcze w wieku dziecinnym przez różnych starszych panów, jak nie układało się jej poprzednie małżeństwo ze zbyt młodym człowiekiem, jak urodziło się, a potem zmarło dziecko urodzone w tym małżeństwie.

Jeszcze raz na sali padły słowa o poznaniu się Maliszów i o tragicznej ich sytuacji materialnej, a w końcu o pomyśle ograbienia listonosza, pierwszym etapie jego realizacji oraz o przebiegu zdarzeń w domu przy ul. Pańskiej. Mówiła bardzo cicho, później nieco głośniej i wyraźniej. Słowom jej uważnie przysłuchiwał się Malisz, zachęcając ją nawet czasem, by mówiła głośniej.

Jej opis czynu nie odbiegał w jakiś bardziej rażący sposób od relacji Malisza, z jednym tylko, ale bardzo istotnym wyjątkiem. Twierdziła stanowczo, że to ona, a nie Malisz, zastrzeliła Süskindową. Miało stać się to w tym czasie, gdy Malisz dopadł obie kobiety w środkowym pokoju. Wypadł mu wówczas rewolwer z ręki. Podniosła go Maliszowa i strzeliła kilka razy do Süskindowej. Ten punkt w jej wyjaśnieniach spowodował żywą polemikę między nią a adwokatem Warenhauptem.

 

Obr.: Jak pani tłumaczy stanowisko męża w tej sprawie od samego początku? Twierdzi on, że sam strzelał.

Osk.: Nie strzelał sam.

Obr.: Niech pani ze spokojem powie. Pani przecież wie, o jaką stawkę dla was obydwojga w tej sprawie chodzi. Mąż pani powiedział, że pani nie strzelała

Oskarżona podnieconym tonem: To kłamał.

Obrońca, zwracając się do oskarżonej, w dość porywczym tonie mówi: To pani nie posiada instynktu samozachowawczego? Pani przyznaje się do strzałów i ściąga przeciwko sobie karę śmierci? Przecież każdy człowiek ma instynkt samozachowawczy.

Osk.: Ja go zatraciłam. Nie zależy mi. Jaka będzie kara, ja nie wiem, ale wiem, żem na nią zasłużyła i jest mi obojętne.

 

Konsekwentnie do końca procesu upierała się, że to ona strzelała do Süskindowej. Obciążała też siebie wszędzie, gdzie tylko mogła. Przypisywała sobie inicjatywę prawie w każdym posunięciu przed i w czasie napadu.

Zeznania licznego korowodu świadków mało co wniosły do sprawy. Potwierdziły w zasadzie treść wyjaśnień oskarżonych. Można więc sobie darować przytaczanie, skoro rola ich była tak niewielka. Jedna tylko nuta, stale przewijająca się przez zeznania świadków, zasługuje na podkreślenie. Otóż wszyscy świadkowie, którzy bliżej stykali się z Maliszem, mówili o jego niezwykłej zmienności usposobienia, dużej gwałtowności, nieumiejętności skoncentrowania swych wysiłków w jednym punkcie. Rzeczywiste jego zdolności - doskonale znał rzemiosło fotograficzne, był niezłym rysownikiem, malował ciekawe obrazy, mimo że malarstwa nie studiował - nie szły w parze z wytrwałością i pracowitością. Łatwo się zniechęcał, potem mnożył projekty, jedne bardziej fantastyczne od drugich. Stale przedstawiał się otoczeniu w lepszej roli od istotnie odgrywanej. Wieczne zgrywanie się przed ludźmi i przed sobą.

Ciekawe spostrzeżenia o malarstwie poczynił jeden ze świadków, były pracodawca Malisza:

 

Miał on zamiłowanie do jaskrawych kolorów i tworzenia koncepcji rzucających się w oczy. Gdyby rysunki Malisza były bardziej obmyślane, zharmonizowane, to byłyby zdaniem moim dobre, ale takie, jak były, robiły wrażenie nienormalne.

 

Kwestia niepoczytalności obojga oskarżonych rozstrzygnięta została dla nich niepomyślnie przez biegłych: prof. J. Olbrychta i dr. S. Jankowskiego.

Doszli oni do wniosku, że Malisz jest psychopatą konstytucjonalnym, należącym do rzędu tzw. niestałych. Istotny w ich orzeczeniu był zwłaszcza następujący passus:

 

Twierdzi on, że strzelał bezwiednie, że nie wie, do kogo strzelał i czy trafiał, ale równocześnie wyklucza, aby jego żona również strzelała - twierdzi, że nie pamięta poszczególnych aktów tego dramatu. Ze stanowiska sądowo-lekarskiego rzecz biorąc, zasłanianie się tego rodzaju niepamięcią, wobec wszystkich towarzyszących czynowi okoliczności, jest niewiarygodne, w szczególności wykluczone jest, aby badany strzelając "na oślep do jakiejś brązowej bryły", którą był Przebinda, trafił go właśnie jednym jedynym strzałem w tył głowy, kładąc go trupem na miejscu.

 

Tezę o psychopatii konstytucjonalnej Malisza biegli uzasadniali bardzo szczegółowo. Konkluzja brzmiała:

 

Wyszliśmy z założenia, że badany jest psychopatą i to z kategorii niestałych, zmiennych, odznaczających się pewną chwiejnością woli ponadto pozbawionych należycie silnych i wyrobionych hamulców, jakie każdemu przeciętnemu osobnikowi daje etyka i moralność. Tym samym musimy przyjąć, że i zdolność badanego do kierowania swym postępowaniem, zdolność oceny następstw swych czynów była do pewnego stopnia osłabiona - w każdym razie nie była osłabiona znacznie.

 

Maliszowa została natomiast uznana przez biegłych za osobę o pełnej poczytalności. Zdaniem ich była osobą zupełnie umysłowo zdrową, niedotkniętą żadnym, choćby przejściowym czy chwilowym zaburzeniem władz umysłowych.

Od opinii tej biegli nie odstąpili pomimo długotrwałego i uporczywego ataku obrońców.

3 listopada wieczorem sąd wysłuchał głosów stron. Prokurator Lewicki nacisk położył na skutki, jakie wywołało zabójstwo, na fakt zaplanowania napadu. Twierdził, iż strzały w mieszkaniu Süskindów padły dlatego, że oskarżeni widząc listonosza silniejszego fizycznie od tego, który ich zdaniem miał przynieść pieniądze, gwałtownie zmienili plan w kierunku morderstwa rabunkowego. Żądał surowej kary dla oskarżonych. "Niech wyrok ten wytrąci morderczą broń z ręki tych, którzy by kiedykolwiek chcieli pójść w ślady Maliszów!" - brzmiały jego ostatnie słowa.

Dr Aschenbrenner w swym przemówieniu polemizował z opinią biegłych. Zarzucał, że była oparta na zbyt skąpym materiale faktograficznym. Uważał, że błędem niewybaczalnym było nieprzesłuchanie matki Malisza i zaniechanie przeczytania wszystkich świadectw lekarskich. Powołał się na zdanie jednego z profesorów UJ - nie wymieniając jego nazwiska - że zachodzi tu wypadek powiększenia się psychopatii wrodzonej skutkiem czynników zewnętrznych. Opinia biegłych powinna być więc inna. W imieniu matki, która boleśniej niż wszyscy inni odczuła strzały przy ul. Pańskiej, prosił o niewymierzanie kary śmierci.

Dr Warenhaupt bronił Maliszowej wbrew jej woli. Zwalczał więc zarzut, że używała broni. W namiętnym przemówieniu jeszcze raz apelował o uchylenie trybu doraźnego, zwracał się do sędziów - "nie zabijajcie tych biednych ludzi, darujcie im życie".

I końcowy dzień rozprawy, 4 listopada 1933 roku godzina dziewiąta.

Ostatnie słowa oskarżonych. Oddajmy po raz ostami głos sprawozdawcy prasowemu. Nikt lepiej od niego nie odczuł sedna i powagi chwili.

 

Malisz wśród płaczu występuje z prośbą, z jaką jeszcze nikt nie wystąpił w jego sytuacji. Prosi nie dla siebie, ale tylko dla swej żony, i w chwilach tych, w których przezwyciężając wszelki odruch myśli o sobie, pragnie jedynie dobra istoty drugiej, wchodzi na wyżynę, co każe choćby na chwilę zapomnieć, że prosi zbrodniarz, a nie tylko biedny, nieszczęśliwy człowiek w obliczu śmierci.

Maliszowa, spokojniejsza od niego i bardziej zdecydowana, prosi nie o względy sądu dla siebie, ale znowu jedynie o łaskę dla męża i prośba ta w formie bardziej powściągliwa, ale drgająca rozpaczą gorącego uczucia, wywołuje łzy nawet w oczach tych. którzy tu na salę przyszli słuchać wyroku śmierci.

 

Po kilkugodzinnej naradzie sąd ogłosił wyrok. Oboje oskarżonych skazał na karę śmierci przez powieszenie, z tym że Maliszowa miała umrzeć pierwsza. Zgodnie z przepisami rozporządzenia o postępowaniu doraźnym wyrok miał być wykonany w ciągu 24 godzin od chwili ogłoszenia.

Obaj obrońcy jeszcze w czasie procesu, przeczuwając wynik, wysłali do Prezydenta RP prośbę o ułaskawienie. Po ogłoszeniu wyroku wysłali dodatkowo telegram do Warszawy, niezbyt zresztą fortunnie napisany. Argumentem na rzecz ułaskawienia Malisza - jak sądził widocznie dr Aschenbrenner - miała być nadzieja, że po skorzystaniu z prawa łaski Malisz w pełni poświęci się twórczości artystycznej. Dziwny argument jak na tak doświadczonego obrońcę, który niewątpliwie umiejętnie, mimo że bezskutecznie, walczył o życie oskarżonego.

Do zwolenników ułaskawienia obojga oskarżonych dołączył się i sąd. Sporządzone na piśmie opinie w sprawie ułaskawienia zaskakują trafnością oceny sylwetek oskarżonych. Charakteryzują one wiernie osobowość oskarżonych i dobitnie podkreślają rolę środowiska, tragicznych warunków życiowych, w jakich wypadło im pozostawać.

Niestety, opinii tych ani szef Kancelarii Cywilnej Prezydenta RP ani sam prezydent Mościcki nigdy na oczy nie ujrzeli. Na przesyłanie dokumentów w trybie doraźnym czasu nie było. Posłużono się tylko telefonem, najpierw do Warszawy, a potem do Spały, gdzie w tym czasie przebywał Mościcki. Wieczorem tego samego dnia zadzwonił telefon z Warszawy. Prezydent ułaskawił tylko Maliszową, zamieniając jej karę śmierci na karę dożywotniego więzienia. Malisz musiał umrzeć.

Gdy zakomunikowano tę wiadomość skazanym, doszło do rozdzierającej sceny. Maliszowa rozpaczliwie zaprzeczała swej dotychczasowej wersji. Nie strzelała, w ogóle rewolweru nie miała w ręku. Brała na siebie winę tylko po to, aby dzielić los z mężem. Dopiero po dłuższej chwili uspokoiła się.

Jeszcze tego samego dnia na pół godziny przed północą zakończyło się życie Malisza. Maliszową osadzono w więzieniu kobiecym w Fordonie pod Bydgoszczą. Stamtąd wkrótce wysłała list do swego obrońcy dra Warenhaupta. Ciekawy był to list. Brzmiał:

 

Fordon, dn. 28 XI 1933 roku

Szanowny Panie Mecenasie!

Serdecznie dziękuję za tak wielką życzliwość dla mnie, jak również za zajęcie się moją sprawą. To, co powiedziałam wobec Prokuratora, jest prawdą, że twierdziłam inaczej podczas rozprawy, jest chyba dla Pana Mecenasa zrozumiałym, przecież chciałam iść razem z mężem do końca, nie chciałam zostać sama - tak strasznie sama. Bliższe szczegóły w tej sprawie trudno mi jest podać, gdyż nie jestem w stanie skupić się i zebrać myśli, gdybym widziała się z Panem Mecenasem osobiście, sądzę, że łatwiej byłoby mi wrócić do tej tak przykrej sprawy, ale niestety, z powodu tak wielkiej odległości jest to niemożliwym. Mogę tylko jeszcze raz stwierdzić, że w tym krytycznym dniu nie miałam zupełnie rewolweru w ręce, a tym samym nie strzelałam i nie biłam, było tak, jak mąż zeznał, że nie wypuścił rewolweru do ostatniej chwili.

Wszystkie moje zeznania poza tym faktem są do pewnego stopnia prawdziwe, bo ja, jak już wspomniałam, chciałam za wszelką cenę odejść razem z mężem.

Panie Mecenasie, proszę zająć w tej sprawie stanowisko, jakie Pan Mecenas uważa, ja ze swej strony zostawiam Panu Mecenasowi zupełną swobodę działania w tym kierunku, proszę robić wszystko, co może mi przynieść jakąkolwiek ulgę w tej naprawdę bardzo ciężkiej roli. Jeszcze raz z serca całego dziękuję za tyle życzliwości, jak również drowi Aschenbrennerowi.

Maria Maliszowa.

 

Akta sprawy dowodzą, że wszelkie prośby o ułaskawienie Marii Maliszowej nie zdały się na nic. A było ich sporo. Dopiero wrzesień 1939 roku otworzył przed nią bramy więzienia. Ciężko już chora na gruźlicę, wróciła do Krakowa, gdzie zamieszkała, kryjąc się pod swym panieńskim nazwiskiem. Zmarła w 1946 roku. Nie wiedział o tym jednak prokurator Sądu Okręgowego w Krakowie. Akta sprawy mówiły mu, że Maliszowa więzienia nie opuściła. Nie zawsze akta sądowe odzwierciedlają katastrofy dziejowe. Tak więc dnia 25 lipca 1947 roku wpłynął do Sądu Okręgowego w Krakowie wniosek prokuratora przy tym sądzie o zastosowanie wobec Maliszowej przepisów amnestii z 22 lutego 1947 roku. Wniosek leżał długo niezałatwiony, prawie przez półtora roku. Szukano Maliszowej. W końcu sąd dowiedział się o ostatecznym rozwiązaniu, wobec którego każda władza jest bezsilna. Dnia 18 grudnia 1948 roku, wskutek śmierci Maliszowej, postępowanie umorzono.

W ten sposób skończył się ostatni akt dramatu z ul. Pańskiej nr 11 w Krakowie.

* * *

Spróbujmy ocenić wyrok. Pierwsze pytanie - czy ocena stanu psychicznego Malisza w chwili zbrodni w świetle obecnego stanu wiedzy medycznej i psychologii nie budzi rzeczywiście żadnych wątpliwości?

Przede wszystkim biegłym, jak i sądowi nieznane były obrazy malowane przez Malisza, o których tyle mówiło się na rozprawie. Kilka z nich znajdowało się w posiadaniu dra Aschenbrennera do chwili jego śmierci. Malisz miał rzeczywiście duży talent malarski. Jego obrazy są ciekawe, posępne, niesamowite w nastroju, w zaskakujących tonacjach kolorystycznych. Stosunkowo dopiero niedawno (pisane w 1964 roku, SW) w literaturze psychiatrycznej i psychologicznej znalazły się prace poświęcone badaniu wpływu stanu psychicznego twórcy na dzieło plastyczne. Dominuje obecnie pogląd, że na podstawie analizy dzieł plastycznych odznaczających się pewnymi odrębnymi, charakterystycznymi cechami da się w dużym stopniu ocenić stan psychiczny autora z punktu widzenia jego patologii.

Psychiatria i psychologia od tego czasu posunęły się naprzód w odkrywaniu psychiki człowieka, pomimo że nadal są naukami, przed którymi jest jeszcze wielka przyszłość.

M. Szerer, który w 1966 roku opublikował wspaniały i nieprzeciętnie inteligentny opis sprawy Maliszów, napisał, że przygnębia dziś możliwość pytania, czy zmieniłoby się coś w losie Jana Malisza, gdyby biegli, którzy go badali, i sędziowie, którzy go sądzili, wiedzieli o stanach granicznych między wyraźną chorobą a pełnym zdrowiem tyle. ile dziś o tym wiemy.

Przypominamy, biegli ustalili poczytalność Malisza jako "do pewnego stopnia osłabioną". Widzieli w nim psychopatę konstytucjonalnego, ale o zmiennych cechach usposobienia. Czy znajomość obrazów i umiejętność ich psychiatrycznej interpretacji, znajomość psychopatii, zwanej dziś raczej socjopatią - w takim jak dziś zakresie - nie skłoniłaby biegłych do uznania psychopatii Malisza za bardziej głęboką, za powodującą większe skutki? Co najmniej do dyskusji jest także kwestia afektu Malisza w chwili czynu, owego "stanu silnego wzruszenia", powodującego w myśl art. 225 § 2 kodeksu karnego z 1932 roku łagodniejszy stosunek prawa karnego wobec zabójcy. To, że Malisz był psychopatą, zaostrza kwestię, tym bardziej że analiza stanu faktycznego może skłaniać w kierunku tego rozwiązania. Nie ma podstaw do zaprzeczania twierdzeniu Malisza, że gwałtowne załamanie się jego precyzyjnie uknutego planu rabunku mogło spowodować taki wstrząs w jego psychice, iż w rezultacie stracił przynajmniej częściowo kontrolę nad swym postępowaniem. To zaś, że z jednej strony twierdził, iż czynu nie pamięta, a z drugiej strony zaprzeczał udziałowi w nim swej żony, można by wytłumaczyć po prostu chęcią ratowania jej za wszelką cenę, bez względu na realia sprawy. Skłonność u niego do gwałtownych, nieprzemyślanych reakcji, skłonność wyraźnie psychopatyczna, mogła z powodzeniem odegrać rolę czynnika decydującego w chwili, gdy okazało się, że Przebinda do wynajętego pokoju nie wejdzie. Zabranie zaś rewolweru na ul. Pańską nie dowodzi absolutnie niczego. Po prostu rewolwer nosił przy sobie  z a w s z e. Nie ma żadnego powodu nie wierzyć w to, co mówił Malisz na rozprawie. Rozpacz, że uknuty plan rozsypuje się w proch, a w ślad za nim znika miraż pieniędzy, mogła przybrać formę tak silnego afektu, że zniesione zostały wszelkie hamulce. Pamiętajmy, ileż nadziei i wysiłku wiązało się z zaprojektowanym rabunkiem - jak okropna była ówczesna sytuacja Maliszów.

Nie były to jednak lata przychylne silnym wzruszeniom zabójców. Sąd Najwyższy w tym czasie stał na stanowisku, że fakt ukartowania czynu nie zezwala na przypisanie zabójcy stanu silnego wzruszenia. Pogląd ten przewija się od czasu do czasu i dziś. Również naganny motyw działania - chęć zdobycia pieniędzy - do tej pory przemawia, zdaniem wielu sędziów, przeciwko koncepcji silnego wzruszenia.

Problem stanu psychicznego nasuwał więc wiele wątpliwości w tym procesie. Czy nie należało zatem powołać psychologów, jako dodatkowych biegłych? Obrona zresztą o to wnosiła. Ale czasy dla psychologów w procesie karnym wówczas też były niełaskawe. Najwybitniejszy chyba ówczesny psycholog polski prof. S. Baley właśnie tak wtedy pisał: "Gdy chodzi o dorosłych, wybitniejszy udział biegłego psychologa należy raczej do przeszłości".

Na szczęście omylił się. W roku 1933 był to jednak pogląd dominujący.

Skonkludujmy. Malisz, według wszelkiego prawdopodobieństwa, obok rabunku popełnił zabójstwo pod wpływem silnego wzruszenia. Brzmi to już inaczej niż ordynarny mord rabunkowy. Tym samym i odpowiedzialność Marii Maliszowej przedstawia się w nieco innym świetle. Nie działała ona bynajmniej pod wpływem afektu. Nie miała w sobie nic z psychopatii. Była więc, od psychicznej strony zbrodni patrząc, osobą gorszą w chwili czynu. Aktywność jej w zamian za to była chyba znacznie mniejsza aniżeli męża. Mniejsza była, bo żadnych dowodów na to, że strzelała, nie ma poza jej wyjaśnieniami. Wyjaśnieniami nieustannie kwestionowanymi przez męża. W czasie rozprawy była taka chwila: za zgodą sądu Malisz wcisnął gwałtownym ruchem rewolwer do ręki żony, każąc jej natychmiast wystrzelić (rewolwer oczywiście był nienaładowany). Maliszowa nie umiała sobie poradzić z naciskaniem języka spustowego.

M. Szerer celnie spostrzegł inne fakty, świadczące o wartości jej przyznania się. Maliszowa mówiła, że zaraz po strzale zadawała ciosy rękojeścią rewolweru. Gdyby tak było, to strzelałaby i biła tą samą ręką. Nic nie wskazywało na to, że była mańkutern. Musiałaby więc uprawiać istną żonglerkę z kilkakrotnym przekładaniem rewolweru z jednej ręki do drugiej i z powrotem. Na to czasu wtedy jednak nie starczało.

Albo czy odważyłaby się na strzelanie do dwóch osób splątanych z jej mężem? Przecież mogła łatwo postrzelić męża.

Po wiadomości o ułaskawieniu Maliszowa swoje przyznanie odwołała i od tej chwili nie zmieniła swego zdania. Świadków zbrodni nie było. Süskindówna jako świadek czynu nie liczyła się zupełnie.

Tak więc nasuwa się jeden jedyny wniosek. Maliszowa nie strzelała, bo strzelać nie mogła. Nawet gdyby miała taki zamiar. O tyle też jej udział w zbrodni był mniejszy.

Wszystko to naturalnie nie zaprzecza temu, że Maliszowa była winna współsprawstwa. Rzecz tylko w tym, że rozmiar jego był inny.

I ostatnia kwestia. Tryb doraźny.

Uwagi o stanie psychicznym Malisza wskazują, że wątpliwości co do jego poczytalności nie tylko pozostały do końca procesu, ale i spotęgowały się później jeszcze bardziej. Tryb doraźny był zatem niedopuszczalny. M. Szerer ma rację pisząc, że najboleśniej dało się to odczuć w chwili ułaskawienia. Słusznie pytał:

 

Czy zdołano telefonicznie wytłumaczyć urzędnikowi Kancelarii Cywilnej całą niedolę ludzką obojga skazańców? Czy ten urzędnik z kolei zdołał telefonicznie przekazać prezydentowi to wszystko, co w tej sprawie pulsowało niezawinioną frustracją życiową obojga nieszczęśliwców? *[M. Szerer, Opowiadania o procesach. Warszawa 1966, s. 279]

 

Odpowiedź chyba sama się nasuwa.

Wszystkie te rozważania wobec faktu, że żadnej z osób dramatu nie ma dziś już na świecie, mają charakter niemal abstrakcyjny Los, który był tak okrutny wobec ofiar zbrodni, okazał się ślepym i bezlitosnym także wobec jej sprawców.