Magdalena Samozwaniec

Maria i Magdalena

1960

 

(...)

 

ZA CZASÓW KRÓLA ĆWIECZKA

Wiosną 1923 roku Jan Starzewski, mąż Magdaleny, otrzymał nominację na drugiego sekretarza poselstwa polskiego w Bukareszcie. Madzia aż piszczała z radości. Konik, na którego postawiła najwyższą stawkę - wygrał! Przecież całe jej małżeństwo było po to, aby z domowego podwórka wyrwać się na szeroki świat. ZAGRANICA! To słowo równało się dla niej ze słowem "szczęście". Zagranica - i to w jakich warunkach: dyplomacja, wielki świat, zagranicznicy!

Młodzi państwo Starzewscy szykowali się do wyjazdu. Madzia gorączkowo przeglądała swoją garderobę, która nie przedstawiała się zbyt okazale. Brakowało w niej kosztownych futrzanych etoli i balowych sukien z ogonami, w których miała występować na balach dworskich. Z pomocą przyszło jej to kochane Mamidło: wyciągnęło ze starych kufrów swoje wspaniałe balowe szaty nabijane dżetami, pajetkami, haftowane złotymi nićmi, które łatwo można było przerobić dla młodszej córki.

Poselstwo polskie w Bukareszcie mieściło się wówczas na Calea Victoriei w wynajętym od jakichś rumuńskich książąt pałacyku, który przedstawiał szczyt złego smaku i tandetnego przepychu: marmurowe schody ze złoconymi balustradami, aksamitne purpurowe kotary, złocone stiuki i boazerie. Styl wiktoriański w najgorszym wydaniu, a poza tym całe urządzenie jak gdyby przeznaczone dla nadludzi, dla kolosów: okna i piece sięgające nieomal sufitu, fotele obite pluszem, tak obszerne, iż mogłyby pomieścić przytuloną do siebie zakochaną parę, olbrzymie lustra w złoconych ramach, łoża na cztery osoby, ozdobione głowami lwów i stojące na złoconych łapach, a na ścianach niemieckie oleodruki, tak zwane landszafty, w kosztownych ramach, i fotografie rodzinne: panowie z ustami wtulonymi w loki bujnej brody, panie w wysokich kołnierzykach, sztywne i pełne godności, jakaś zakonnica rodzinna w małym czarnym cylinderku z czarną zasłoną okalającą twarz. A wszystko razem jakby przeznaczone do zdruzgotania maluczkich, którzy by się tam przypadkowo dostali. Takiego ohydnego przepychu nie oglądały jeszcze nigdy Madzine oczy i wszedłszy pierwszy raz w progi tego domostwa, w tę teatralną dekorację z fin de siecle'u, zapytywała sama siebie; czy potrafi tu normalnie żyć, jeść, spać i prowadzić zwykłe codzienne rozmowy.

Posłem Rzeczypospolitej Polskiej był zacny obywatel ziemski, Paweł Jurjewicz. Starzewski, który już poprzednio w Bernie przy prof. Rostworowskim nauczył się dyplomatycznego rzemiosła, podsuwał mu swoje uwagi i propozycje tak delikatnie i chytrze, że pan poseł wychodził z owych spotkań głęboko przekonany o swojej bystrości umysłu i politycznych zdolnościach. Pierwszy sekretarz, pan Arciszewski, był wówczas na urlopie, tak że bez pomocy Starzewskiego kochany Jurjewicz byłby się czuł jak tabaka w rogu.

Wśród nich obu milcząca Madzia zrozumiała, że teraz ona będzie na drugim planie, a jej mąż na pierwszym, że przestała być Magdaleną Samozwaniec, a stała się tylko panią Starzewską, żoną drugiego sekretarza poselstwa. O jej książce, o jej zdolnościach nie wspominano tu wcale. To było dobre w kraju. W tym dyplomatycznym światku nie potrzebowano żadnych jakichś tam humorystek, potrzebowano natomiast taktownych, doskonale ułożonych dam, które mogłyby czasem zabłysnąć dowcipną konwersacją, ale jakżeż daleką od typu humoru "Na ustach grzechu" albo "Czy chcesz być dowcipny?" Jaś przezornie milczał na temat literackiej kariery swojej żony, za to chętnie zaznaczał, iż jest córką słynnego malarza Wojciecha Kossaka. Zrozumiawszy, że z jej pisaniem na razie koniec, rzuciła się Madzia głową naprzód w nurt tego nowego życia, które z początku wydało jej się szczytem spełnionych marzeń. Była jak ktoś, kto przepada za słodyczami i zostaje nagle przeniesiony do pałacu jakiejś Królowej Cukru. Zapycha się, zażera wyszukanymi słodyczami i po jakimś czasie zaczyna marzyć o kawałku razowego chleba i szklance kwaśnego mleka. Porównanie z pałacem Królowej Cukru z czarodziejskiej baśni nie jest wcale przypadkowe, w tym dziwnym świecie, w który się Madzia nagle dostała, wszystko było lukrowane, słodzone, zaprawione miodem: miodowe uśmiechy, słodzone komplementy, marcepanowe twarze bez wyrazu, czekoladowe spojrzenia czarnych oczu rumuńskich dyplomatów, lepkie dowcipy młodych ludzi, uprzejmość z lodowatego cukru starych rumuńskich arystokratek. A pod tym cukrem, lukrem, miodem - fałsz, obłuda i snobizm bez granic! Madzia, z początku oczarowana tym wszystkim, wysyła do Mamidła entuzjastyczne listy, ale po kilku tygodniach pisze do swej, ukochanej siostry trochę inaczej:

Ach Lilusiu żyje się tutaj w takim głupim snabskim świecie zupełnie jak w durnym śnie gdzie rzeczy drobne stają się szalenie ważne. Prawda tutaj leży w tym że jest wiecznie ciepło że bzy kwitną taka wiosna jak wówczas kiedy byłyśmy małe i że czasem wieczorem w restauracji jakiś kapitan marynarki sypnie morskie oko aż ci w pięty pójdzie czego nie umieją robić te sztywne dyplomatołki. Baby głupie jak baobab i jeszcze więcej myślą o ubraniu niż u nas.

Madzia niedługo po przyjeździe do Bukaresztu ma być, jak każda żona dyplomaty, przedstawiona królowi i królowej. Pani Jurjewiczowa uczy ją trzech głębokich dygów w tył, które ma wykonać, stanąwszy w obliczu królowej. Madzia robi próbę przed lustrem w długiej balowej sukni, naturalnie potyka się, przydeptuje tren, który rozrywa się na dwie połowy. Musi próbę powtórzyć kilkakrotnie.

- Proszę pamiętać - mówi poważnie posłowa - że nie wolno pani odezwać się pierwszej, tylko czekać, aż królowa o coś zapyta. Zwykle, podając rękę, pyta: "Jak się pani czuje w Bukareszcie?" - na co należy odpowiedzieć, że "doskonale".

Madzia jest bardzo zemocjonowana i boi się, aby nie popełnić jakiejś gafy. Z bijącym sercem, w asyście swojego męża, usztywnionego frakiem i nie byle jakim przeżyciem, wstępuje na schody zasłane dywanami, które wiodą do sali przyjęć. Nad nią wiszą duże batalistyczne płótna pędzla polskiego malarza Ajdukiewicza - zrobił on tutaj ze swoim miernym talentem zawrotną karierę - wśród nich czernią się i błyszczą twarzami, jak gdyby z kości słoniowej, przepyszne portrety starego hiszpańskiego mistrza El Greco. Poza tym widzi się taki sam tandetny i teatralno-kiczowaty przepych jak w polskiej legacji *[legacja - misja poselska, poselstwo, deputacja, sprawowanie urzędu legata, posła;], tylko doprowadzony do potęgi. Marmury, purpury i złocenia, kotary, plusze i duch starej królowej Carmen Sylvy, unoszący się nad wszystkim. Oboje królestwo stoją w środku wielkiej sali przyjęć. Król Ferdynand ma na sobie galowy mundur obwieszony orderami. Mały, przysadzisty, z krzywymi nogami, wygląda jak wyobrażenie baśniowego króla Ćwieczka. Jest podobno zupełnie zahukany przez swoją piękną żonę, królową Marię, i spełnia przy niej rolę księcia małżonka. Jedyną jego pociechą jest młoda mniszka w jednym z klasztorów znajdujących się w okolicy Bukaresztu, do której dojeżdża w wielkiej tajemnicy... poliszynela. Królowa też wygląda na królową z bajki, cała spowita w jasne jedwabie i gazy. Do bujnych blond włosów ma przypiętą malutką koronę z diamentów. Jest jeszcze bardzo piękna mimo swojego statecznego wieku, ale wiedząc dobrze, że kobieta psuje się wpierw od szyi i podbródka (przeciwnie jak karp, który podobno... od ogona), nosi na głowie pod koroną białą gazę, otulającą miękko całą szyję, tak że z tych osłonek wyziera jej twarz jak piękny dojrzały owoc. Madzia, czerwona z emocji, robi bezbłędnie trzy głębokie ukłony w tył, królowa zbliża się do niej, podaje jej rękę. Szpaler czarnych fraków i dekoltowanych toalet, w których tkwią dyplomatyczne kukły, przygląda się tej prezentacji, prawdopodobnie marząc, aby la nouvelle zrobiła jakieś faux pas. Ale ona trzyma się dzielnie.

- Dawno pani przyjechała do Bukaresztu? - pyta królowa po francusku.

Madzia odpowiada, kiedy tu przyjechała.

- Jak pani się podoba Rumunia?

- Szalenie. Jestem zachwycona! - Na tym powinna była skończyć, ale nasza gaduła dodaje jeszcze szybko, że przede wszystkim zachwycona jest klimatem, bo w Polsce wiecznie leje... To już jest całkiem zbyteczne i Jaś Starzewski, słysząc te zwierzenia, drży na myśl, co jego żona jeszcze ma zamiar powiedzieć. Królowa uśmiecha się leciutko i nie zadaje żadnych więcej pytań, więc Madzia, znów robiąc przepisowe dygi, wycofuje się. Prezentacja skończona. Madzi zlatują kamienie z serca i ma wrażenie, iż toczą się po kosztownych perskich dywanach. Wszyscy przechodzą do bufetu. Popijając szampana z rumuńskimi generałami znajduje się tuż koło milczącego i mało rozbawionego króla Ćwieczka, z którym nikt nie pije i nikt nie rozmawia, ponieważ on pierwszy musi się odezwać. Madzia, to "dobre serduszko", lituje się nad opuszczonym starszym panem i pierwsza zaczyna z nim towarzyską rozmowę wbrew przyjętemu protokołowi, co wzbudza zrozumiałe zamieszanie.

Królik jest jednak zachwycony. Rozmawia z zapałem, wygłodniały, stęskniony za jakąś normalną towarzyską rozmową. Popijają razem szampana, generałowie robią wokoło tej pary cercle, podsłuchując ich rozmowę. Jaś po powrocie do domu nie wie, czy ma żonie zrobić wymówki, iż postąpiła wbrew przyjętym przepisom, czy też powinien ją pochwalić, bo ostatecznie to zrobiło na wszystkich ogromne wrażenie, że król Ferdynand cały wieczór tylko się nią zajmował. Sukces nie lada. Wybiera więc drogę pośrednią:

- Dobrze, że ci się udało, moje Madziątko, ale na przyszłość, błagam, unikaj tego rodzaju wyskoków. Przecież cię pouczałem, że do ukoronowanych głów zwykły śmiertelnik nie ma prawa pierwszy się odezwać i musi czekać, aż one wpierw do niego zagadają,

- To byłabym czekała do rana - odpowiada krnąbrna osóbka. - Czy nie zauważyłeś, jaki ten biedny Ferdynand jest nieśmiały? Stał koło mnie, przestępował z jednej krzywej nogi na drugą krzywą nogę, otwierał usta, aby coś powiedzieć, i ani be, ani me. Trzeba mieć trochę serca i litości, nawet dla ukoronowanych głów.

Jaś cicho westchnął: ach, ta oryginalność jego młodej małżonki! co ona mu jeszcze może narobić...

Życie Magdalenki w pierwszych miesiącach pobytu w Bukareszcie składało się z samych przyjemności. Już popołudniowy spacer wzdłuż nie kończącej się Calea Victoriei był atrakcją nie lada. Co krok filie paryskich sklepów. Wystawy jubilerskie, od których ćmiło się w oczach, i najpiękniejsza bielizna damska wzbudzały w myślach grzeszne marzenia. Mijające ją Rumuneczki w modnych angielskich kostiumikach z krótkimi stanami prześliczne były do pasa, ale zbyt okazałe i wschodnie od pasa w dół. Wszystkie mówiły ze sobą tylko po francusku, udając, iż wcale nie znają rodzimej mowy, dopiero jak stawały przed którąś z. tych ślicznych długookich rumuńskich wieśniaczek, sprzedających kwiaty na rogu przecznic, pokazywało się, że znają doskonale język rumuński i nawet potrafią się w nim biegle targować. Na Calea Victoriei mało się zresztą widywało rumuńskiego ludu. Była to ulica jak gdyby tylko przeznaczona dla bukareszteńskiego high-life'u, dla wspaniałych pojazdów, luksusowych samochodów. Gdy chłopek ze skrzypiącym wozem, zaprzężonym w jakąś dychawiczną chabetę, chciał przejechać tą główną arterią, to nawet piękne, spasione koniki, wiozące bojarów lub dygnitarzy, spoglądały na niego spode łba. W żadnym kulturalnym kraju nie spotykało się w wieku dwudziestym takiej przepaści między panem a chłopem, jak w Rumunii. Madzia nigdy nie zapomni niesłychanie groteskowej sceny, jaka miała miejsce, gdy państwo Starzewscy zamieszkali u księżny Sutzo. Księżna wyszła na balkon właśnie w momencie, kiedy chłop rumuński, siedzący na wozie, okładał batem konia, który nie mógł pociągnąć przeładowanego wozu. Oburzona tym widokiem, przechyliła się przez poręcz balkonu i zaczęła przeklinać:

- Ty przeklęty, śmierdzący drakul (diable)! Za to, że bijesz konia, zdechniesz wraz z żoną i dziećmi!

Na to chłopek zsiadł z wozu, ukląkł na ulicy, złożył ręce jak do modlitwy i zaczął jęczeć:

- Domnica, litości! Możesz mnie przekląć, nędznego robaka, ale daruj życie żonie i dzieciom!

- No - rzekła łaskawie bojaryni - niech twoja sobaka ze szczeniętami żyje, ale ty zdechniesz, jak jeszcze raz uderzysz konia! - Pogroziła mu palcem i wróciła do salonu, z miną władczyni zadzierając siwą głowę do góry.

Idąc wzdłuż Calea Victoriei Madzia wstępowała zawsze w południe do słynnej cukierni Capsa. O takich słodyczach, jakie tam były, mogło się jej dawniej tylko śnić. Chałwy we wszystkich smakach, sorbety, rachaty różane, miód turecki, kandyzowane owoce, fiołki w cukrze i makagigi. Przy drzwiach wejściowych stała olbrzymia kadź z bitą śmietaną, którą można było sobie gratis nakładać na talerzyki, ile się chciało. Madzia jadła, opychała się i tyła nieomal w oczach. Jak nałogowy alkoholik na "jedną głębszą" i "śledzika", tak ona musiała wpadać do tego słodkiego baru przynajmniej na jeden kawałek tortu z kremem albo na jedną porcję sorbetu. Przy stolikach siadywało u Capsy najlepsze bukareszteńskie towarzystwo i plotkowało. Madzia spotykała się tu ze swoimi rumuńskimi przyjaciółmi, którzy za nią przepadali. Polacy z dawien dawna imponowali Rumunom, a przyjaźń, jaka te dwa narody ze sobą łączyła, datowała się jeszcze (o ironio!) od tych czasów, kiedy hospodar mołdawski Stefan zadał królowi Olbrachtowi pamiętną klęskę, a państwo największego z hospodarów wołoskich, Michała Walecznego, padło pod naporem polskiego oręża. Staropolskie przysłowie "kto się lubi - ten się czubi" można by w tym wypadku zmienić na "kto się czubił - ten się lubi". Potomkowie słynnego bojara Lapusleano szczycili się na przykład powinowactwem z rodziną Dąmbskich. Księżniczka Bibescu, która niedawno poślubiła jednego ze Starzeńskich, była dla Rumunów podwójną arystokratką, bo nie tylko że Bibescu, ale jeszcze żona polskiego hrabiego, co już było szczytem dobrego mariażu. Stare rumuńskie arystokratki nieraz myliły nazwisko "Starzewska" ze "Starzeńska" i z najbardziej słodziutkim uśmiechem pytały Madzię: Comment ca va, chere comtesse? - a gdy szybko prostowała tę pomyłkę, zmieniały ton na obojętno-zdawkowy. Śmietanka rumuńskiego towarzystwa nie lubiła uchodzić za Rumunów. - Ja nie jestem Rumunką - jestem Greczynką! - mówiła ta lub inna arystokratką. - Je ne suis pas Roumain - mówił dobry znajomy Madzi, młody Vladescu - je suis Moldavalaque!

Madzia dopiero o wiele później zorientowała się, że słowo "Rumun" brzmi źle i niearystokratycznie, znaczyło ono w tym towarzystwie to samo co "chłop".

- Ach, ci Rumuni, cóż to za ciemny i nieokrzesany naród - mówiły panie Bibescu, Lahovary, Brancovan lub Sturza.

- Nie znoszę Rumunii - przyznawał się szczerze pan Vladescu - kocham tylko Francję i Włochy!

Przy sorbetach z bitą śmietaną dowiadywała się Madzia od swoich rumuńskich przyjaciół o różnych dziwnych obyczajach bukareszteńskich.

- Powiedzcie mi, moi drodzy - pytała naiwnie - co znaczą ci eleganccy, piękni młodzieńcy, którzy w samo południe wystawają przed cukiernią Capsy? Czy oni na kogoś czekają?

- Och, jaka ta nasza Madeleine jest niewinna! To pani naprawdę nie wie, że to są des gigoles; oni czyhają na bogate starsze damy. Gdy z cukierni wychodzi takie stare pudło obwieszone brylantami, to któryś z nich robi do niej "oko", ona podchodzi do niego z uśmiechem, witają się jak dobrzy znajomi i idą sobie pod rękę do najbliższej dorożki. To jest zupełnie przyjęte i nikt się temu nie dziwi.

- Cóż za okropne zepsucie!

- To pani nazywa zepsuciem? Mamy dla pani lepsze historyjki, na przykład ta, którą od kilku dni bawi się cały Bukareszt, a która zdarzyła się jednemu z najbardziej znanych tutejszych lekarzy: Otóż jego szesnastoletnia córka zaczęła od jakiegoś czasu znikać na całe popołudnia z domu. Zaintrygowany tym ojciec zaczął ją śledzić i kiedyś na ulicy spotkał idącą pod rękę z jakimś obcym młodzieńcem. Gdy zaczepił tę parę, wyrażając zdziwienie, że jego córka spaceruje pod ramię z obcym mężczyzną, młody człowiek odparł z całym spokojem, iż poznał tę panienkę w domu publicznym.

- Och! - zawołała oburzona Madzia.

- Ale to jeszcze nic, chere Madeleine, gdy ojciec zrobił jej w domu piekielną awanturę, dziewczę przyznało się, że zostało zdeprawowane rok temu przez starszego braciszka, który obecnie zmusza ją, aby na niego w ten sposób zarabiała. Ojciec chciał ją wyrzucić z domu, ale na to przyszła jej matka i powiedziała z całym spokojem: "Nie masz prawa wyrzucać dziecka z domu, ponieważ ono wcale twoim nie jest"... No i jak wam się to podoba, cha! cha! cha!

Madzia zaniemówiła, czytywała mocno niecenzuralne powieści Pierre Louysa i Colette Villy, ale o czymś podobnym nigdy nie słyszała. - Skąd o tym wszystkim wiecie? - zapytała.

- Właśnie toczy się proces rozwodowy lekarza z wiarołomną żoną i prokurator opowiada na wszystkie strony te zabawne szczegóły.

- Rzeczywiście bardzo zabawne - mruknęła Magdalena.

- Jeśli panią oburzyła ta historyjka, to opowiem pani coś bardziej sielankowego...

- Zaraz, tylko muszę zjeść jeszcze trochę kandyzowanych owoców, bo się bardzo zdenerwowałam.

- Otóż, chere Madeleine, jadę kiedyś za Bukareszt moim wozem, oczywiście z pięknymi damami, i zatrzymujemy się w pobliżu jakiegoś żeńskiego klasztoru. I co widzimy: na trawce przed klasztorem siedzi młodziutka mniszka i własną piersią karmi swoje niemowlątko zupełnie jak Madonna Murilla, a wokoło niej inne mniszki, spoglądające na ten "święty obrazek" z łezkami rozczulenia w oczach.

- Niemożliwe! - wykrzyknęła Madzia. - U nas by ją zamurowały żywcem jak Barbarę Ubryk, chociaż ona nawet nie miała dziecka...

- Mówię wam, był to tak śliczny widok - ciągnął Rumun dalej - że moje towarzyszki, zachwycone, wyszły z auta i mniszce w podołek wsypały garstkę lei, życząc jej, aby się niemowlę dobrze chowało.

Gdy razem wychodzili z cukierni, ujrzeli powóz dworski zaprzężony w białe konie ze złoconą uprzężą. W odkrytym powozie siedziała królowa ze swoją damą dworu.

- La regina! - mówili obojętnie przechodnie. Nikt się do niej nie uśmiechnął, nikt z mężczyzn nie uchylił kapelusza.

- To ona nie jest popularna, ta wasza piękna królowa? - zauważyła Madzia.

- A dlaczego miałaby być popularna ta Angielka?

Po przedpołudniu, spędzonym na słodyczach i ploteczkach, było się bardzo często zapraszanym na lunch do jakiejś obcej legacji. Można było tego dnia mieć czterdzieści stopni gorączki lub bardzo silną migrenę, ale trzeba było iść, bo inaczej psuło się cały skład gości zaproszonych do stołu. Kiedyś Madzia w dzień takiego lunchu poczuła się bardzo chora, kaszlała i miała gorączkę.

- Nie będę miała siły wstać z łóżka - rzekła do męża.

- Trudno, musisz wstać, ubrać się i pojechać. Można dać wiadomość w przeddzień, że się nie przyjedzie, ale nie tego samego dnia, to by oznaczało zupełny brak znajomości savoir-vivre'u dyplomatycznego. Przecież już jest z góry ułożone, gdzie będziesz siedzieć, w czyim sąsiedztwie, i na twoje miejsce musieliby gwałtem kogoś innego prosić, a ten znów by nie przyszedł, bo czułby się obrażony, że go proszą w ostatniej chwili.

Zachowanie się podczas takiego lunchu czy wieczornego obiadu nie było rzeczą całkiem prostą. Lokaje na przykład zwykle napełniali różnymi winami od razu wszystkie kieliszki i trzeba było bardzo uważać, by nie wypić burgunda po zupie albo kieliszka malagi, który rezerwowany był na koniec obiadu. Tego wszystkiego uczył żonę Jan Starzewski, w tych sprawach oblatany.

- Nieraz muszę się za ciebie wstydzić, moje Madziątko - mówił po ojcowsku. - Jesz o wiele za wolno, szczególniej, gdy się zagadasz z sąsiadem, i raz zauważyłem, że cała służba czekała na zmianę talerzy, aż ty przestaniesz jeść. Obcierasz usta w serwetę...

- A w co mam obcierać?

- W nic. Należy tak jeść, aby ust nie walać. Czy widziałaś, aby któraś z tych dam dyplomatycznych obcierała sobie usta serwetą? A już na obiedzie u Bułgarów zrobiłaś mi prawdziwy wstyd... Jadłaś szparagi widelcem, co jest bardzo mauvais genre.

- Jak to, więc miałam je brać w palce?

- Naturalnie, są przy tym do nich specjalne szczypczyki.

- A jak masło kapnie do rękawa?

- No widzisz, to jest właśnie różnica między tobą a tymi paniami z dyplomacji, że dla nich tego rodzaju problemy nie istnieją. No i sprawa owoców, zauważyłem, że bierzesz z półmiska na przykład gruszkę i wolno ją obierasz.

- Czy należało raczej wziąć pomarańczę?

- Także nie. Te owoce to raczej symbol deseru i nie należy go brać na serio. Jest to ostatnie danie i każdy tylko marzy o tym, aby nareszcie móc wstać od stołu. Bierze się kilka winogron lub jeden orzeszek i na tym koniec. W ogóle z każdej potrawy powinno się brać mało, aby nic nie zostawiać na talerzu. Ale nie wolno nie wziąć wcale.

- A jeśli ktoś jest ciężko chory na wątrobę i nie może jeść nic innego jak tylko gotowane mięso, to wtedy co?

- W dyplomacji nie jest przyjęte, aby ktoś był chory na żołądek lub wątrobę.

Madzia westchnęła ciężko. Przypomniały jej się domowe kolacje i Tatko, ten cudny żarłok, który brał sobie na talerz całą pieczeń cielęcą albo całego karpia, a wówczas rodzina zamierała z przerażenia, patrząc, jak go pożera wraz z ościami. Przypomniało jej się również, jak na pewnej kolacji u warszawskich znajomych tak się zagadała z przystojnym sąsiadem, że kuropatwa, z którą się mocowała, skoczyła z jej talerza na jego kolana. Gdyby jej się tutaj coś podobnego przytrafiło, Starzewski byłby chyba od razu zwolniony z placówki i odesłany do centrali. Przytrafiło jej się jednak coś o wiele gorszego, a było to na "fajfie" u Francuzów. Biedna ofiara dyplomacji wypiła duszkiem na pusty żołądek duży i długi kieliszek szampana i wypaliła dłuższego jeszcze od tego kieliszka bułgarskiego papierosa. Stała rozmawiając z jakimś starszym ministrem i nagle zrobiło jej się strasznie niedobrze. Z chusteczką przy ustach wybiegła z salonu i przez hall wydostała się na taras. Salony poselstwa francuskiego znajdowały się na szczęście na parterze. Z tarasu tylko kilka schodów dzieliło ją od dziedzińca, ale właśnie na tych schodach stała się nieunikniona kompromitacja. Lokaje w czerwonych frakach, z kandelabrami w dłoni, oświetlali tę ponurą scenę w głębokim i skupionym milczeniu. Gdy wreszcie przyszła do siebie, jeden z nich rzekł poczciwie: pauvre madame... a drugi pobiegł po szklankę wody. W oszklonych drzwiach natknął się na przerażonego Starzewskiego, który z płaszczem żony, przewieszonym przez ramię, wybiegł za nią, przeprosiwszy panią domu. Odnaleźli swoją dorożkę, która na nich czekała, i pojechali do domu. Jan siedział milczący i nadęty. Po długim milczeniu rzekł z wielką troską w głosie:

- Teraz już z moją karierą koniec. Jesteśmy skompromitowani raz na zawsze.

- Cóż miałam robić? I tak wielkie szczęście, że to się nie stało tam, w salonie, przy wszystkich...

- No, gdyby to się było tam stało, to tylko pakować manatki i wracać do Warszawy. Powiedz mi, dlaczego żadnej innej żonie dyplomaty nie przytrafiłaby się taka rzecz, jedynie tobie?

Madzia na te słowa nie umiała znaleźć odpowiedzi. Rzeczywiście, dlaczego takie rzeczy przytrafiały się tylko jej? Czyżby była już od urodzenia przeklęta przez wróżkę - specjalistkę od towarzyskich kompromitacji?

Przykry ten wypadek nie pociągnął za sobą zwichnięcia kariery Starzewskiego, niemniej przez dobrych kilka miesięcy poselstwo francuskie nie przysyłało zaproszeń na żadne przyjęcia lub bale młodej małżeńskiej parze.

Główna ulica Bukaresztu Calea Victoriei kończyła się pełną błota, kocich łbów i żydowskich sklepów kupiecką dzielnicą Lipskani - gdzie Madzia kupowała nieraz najtańsze pończochy - a zaczynała wspaniałą Aleją Kisielew, miejscem rendez-vous całego eleganckiego świata. Zjeżdżały tu powozy, kocze, lśniące samochody i stawały na szosie w miejscu odległym od prywatnych will. Panowie wysiadali i składali paniom siedzącym w powozach wizyty. Piękni rumuńscy oficerowie - chłopcy nie "jak malowanie", ale naprawdę umalowani, ściśnięci w pasie gorsetami, w mundurach prosto od wojskowego krawca - stawiali nogę w lakierowanym bucie na stopniach pojazdu flirtując z damami. Zwyczaj owych popołudniowych spotkań, zapożyczony z rzymskiego Pincio i paryskiego Lasku Bulońskiego, był w pogodne i słoneczne dni zjawiskiem codziennym. Bukareszteński high-life wraz z członkami dyplomacji spotykał się tutaj w całej swojej okazałości. Damy kładły na owe "fajfy" na świeżym powietrzu najpiękniejsze toalety i futrzane etole i brylowały dowcipną i leciuchną jak zefirek konwersacją. Wszyscy, zapominając własnego języka w gębie, mówili po francusku, starając się jak najwięcej grasejować. Wszyscy z wyjątkiem Anglików, którzy zawsze woleli, aby się do ich języka inni dostosowywali. Starzewski z aprobatą słuchał, jak jego żona bardzo "ahystokhatycznie" nie wymawia litery "r", co zresztą było wadą jej wymowy od urodzenia, a co tutaj robiło bardzo dodatnie wrażenie. Na te rewie mód i delikatne flirty zjeżdżał również swoim samochodem i następca tronu, książę Karol. Całe to eleganckie towarzystwo wraz z ujadaniem rasowych piesków i rżeniem spasionych koników jechało później do "Country Club" na podwieczorek, partię tenisa lub golfa. Do tego klubu, którego prezesem był sam książę Karol, nie było łatwo się dostać, musiało się albo należeć do korpusu dyplomatycznego, albo pochodzić z bardzo starego rodu. Karolek był zresztą wówczas sympatycznym i bezpośrednim młodzieńcem, a w owym klubie rządził się i komenderował niczym swego czasu Putrament w klubie literatów na Krakowskim Przedmieściu: jednych posyłał do gry w golfa, drugich zaganiał na korty tenisowe, trzecim kazał zasiadać ze sobą do stolika brydżowego. Nie był ani lepszy, ani gorszy od bubków z arystokratycznych rodzin, którym wybitne stanowisko ojca daje daleko idące prerogatywy. Tak samo jak i jego tata i mama, nie interesował się wewnętrznymi sprawami swojego kraju, a pragnął tylko wesoło i przyjemnie używać życia. Po ojcu Hohenzollern-Sigmaringen miał wszystkie cechy tego rodu, z krótką cofniętą brodą, wyłupiastymi niebieskimi oczami i ryżym przystrzyżonym wąsikiem. Nie uznawał dworskiej etykiety, o którą tak dbała królowa-matka, i bardzo nie lubił, aby go nią zamęczano. Na tym tle doszło kiedyś do bardzo zabawnej sceny. Attache wojskowy, Mr. Daumiere, zaprosił kiedyś następcę tronu do siebie na "fajf" z partią brydża. Towarzystwo brydżowe, do którego był również dopuszczony Jan Starzewski wraz z małżonką (na kibica), zostało po sutym podwieczorku zaproszone do małego buduarku, gdzie stał zielony stolik, a na nim świece i talie angielskich kart. Podczas najciekawszych rozgrywek wpadała do pokoju pani domu wraz z lokajem, który na srebrnej tacy wnosił coraz to inne "aperitify", likiery lub kieliszki szampana. Można sobie wyobrazić te zachęty, te słodziutkie uśmiechy macierzyńskie, jakimi pani domu zamęczała "dostojnego gościa".

- Może kieliszeczek porto, Sire? A może cointreau? Już wiem, kanapeczkę z kawiorem. Nie? No to może ciasteczko mojej własnej roboty.

Następca tronu dziękował zniecierpliwiony, co jednak nie pomagało, bo znów po chwili zjawiała się wraz z lokajem, tym razem niosącym czarną kawę i torty.

- Dziękuję. Mam wszystkiego po uszy. Jeśli można o coś prosić, to tylko o odrobinę spokoju...

- Och, już, już mnie nie ma! Tylko jeszcze przyniosę te tureckie papierosy, które - wiem - Jego Wysokość tak chętnie pali. A może lepiej cygarko hawańskie?

Gdy jednak za czwartym razem wtargnęła do brydżowego sanktuarium, tym razem z tacą południowych owoców, następca tronu nic nie rzekł, tylko gdy wyszła, zamknął za nią drzwi na klucz! Brydżyści, uważając to za doskonały kawał, zanosili się przyciszonym śmiechem. A gdy po chwili gościnna pani domu znów zapragnęła czymś uraczyć dostojnego gościa, zastała drzwi od buduarku zamknięte. Zapukała kilkakrotnie, poruszyła klamką, ale ponieważ nikt nie miał zamiaru jej otworzyć, więc odeszła jak niepyszna. Na to oczywiście mógł sobie tylko pozwolić ktoś z panującego dworu, bo gdyby tak zwykły śmiertelnik... strach pomyśleć, jaki by go za to spotkał bojkot towarzyski. To, co u innych ludzi byłoby nazwane złym wychowaniem, a nawet chamstwem, u księcia krwi nosiło nazwę bezpośredniości i oryginalności.

- Ach. ten książę Karol! Jaki on prosty i naturalny! - oblizywały się snobki.

Na tle owej bezpośredniości księcia Karola zdarzył się w poselstwie polskim istny skandalik. Posłem był już wówczas nie ciepły i dobroduszny Jurjewicz, ale gładziutki wylizany snobek, Józef Wielowieyski. Nosił getry, monokl i niesłychanie dbał o formy zewnętrzne. Do swojej żony, która była Francuzką, ciężko bogatą córką fabrykanta "petit-beurrów", mówił zawsze "vous", nawet gdy byli sami, we dwoje. Ona zaś sepleniąc, ponieważ miała wadę w szczęce, mówiła do niego: "ecoutez, Zoseph". Do tej szalenie wykwintnej pary nie pasowała zupełnie jej córeczka z pierwszego małżeństwa, szesnastoletnia Michette, która miała wygląd i maniery, paryskiej midinetki *[młoda dziewczyna pracująca w paryskim domu mody, w dużym sklepie]. Mieli równie jak oni oboje dystyngowanego pieska, którego co dzień musiał wyprowadzać na spacer najmłodszy członek poselstwa, młody Czerwiński.

- Za czasów Jurjewicza - skarżył się - odczytywałem szyfrowane depesze, a teraz jedyną moją funkcją jest wyprowadzanie pieska na kupkę.

Tak jak są miłości od pierwszego wejrzenia, tak samo są i nienawiści. Madzia z Wielowieyskim spojrzeli pierwszy raz na siebie i poczuli wzajemną gwałtowną antypatię. Od Wielowieyskiego wiało na milę warszawskim Klubem Myśliwskim z ulicy Kredytowej, od Madzi wyraźnie zalatywało zapachem Kossakówki, gdzie wśród bratków, mleczów na klombie i kaczeńców wyrastały ciekawe i niebanalne indywidualności. Jedyne, co w oczach hr. Wielowieyskiego tłumaczyło istnienie Magdaleny w poselstwie polskim, to niezbity fakt, że jej matka była rodzoną ciotką Józia Kisielnickiego, bardzo dobrze widzianego w warszawskich sferach ziemiańskich, bo nie tylko że chłopiec miał duży majątek, ale poza tym był kawalerem maltańskim.

Któregoś poranka pan poseł zwołał do siebie członków poselstwa, komunikując im, że oto na lunch do legacji polskiej przybędą Jego Wysokość książę Karol z małżonką i królową grecką.

- Do pani specjalnie zwracam się z prośbą, pani Magdaleno, aby pani uważała bardzo na to, co powie przy tak dostojnych gościach, i nie paliła papierosów po skończonym lunchu, tylko dopiero przy czarnej kawie w moim gabinecie. Już nieraz zauważyłem, że pani to robi, ale tym razem bardzo kategorycznie proszę, aby się wstrzymać...

- Spróbuję - westchnęła Madzia.

- Nie ma co próbować - zauważył oschle pan poseł - tylko nie wolno pani tego robić i już! Czy może mi to pani obiecać? - dodał już nieco uprzejmiej.

- Mogę - odparła śmiejąc się - ale gdybym zapaliła, to co by się stało?

Pan poseł wzniósł wyblakłe oczy w sufit, po czym skierował je w stronę Starzewskiego.

- Proszę, panie Janie, aby pan wytłumaczył żonie, że palenie papierosów przy stole jest w bardzo złym tonie, a już szczególniej wówczas, kiedy do stołu zasiadają tacy goście, jak Jego Książęca Mość Karol wraz z małżonką i królową grecką...

- Przecież ja Karolka doskonale znam - rzekła Madzia - grywaliśmy razem w brydża, bardzo prosty i miły chłopak.

Poseł Wielowieyski aż syknął. Ta mała pani z prowincji mówi o następcy tronu "Karolek" i "chłopak", to już naprawdę jest troszkę za wiele! - pomyślał wzburzony, skłonił głową, niby że audiencja jest skończona, po czym zasiadł do swojego biurka, co miało oznaczać, że pragnie pozostać sam i "pogrążyć się w pracy".

Przybycie członków rumuńskiego dworu było faktem bardzo doniosłym i pierwszy raz poselstwo polskie miało dostąpić tego zaszczytu. Trudno się więc było dziwić, że cały skład legacji żył w wielkim napięciu i zdenerwowaniu, aby wszystko udało się i stanęło na wysokości zadania. Poseł sprowadził najrzadsze wina, najdroższe koniaki i likiery. Menu owego lunchu było szeroko i dokładnie omawiane między panem posłem, jego małżonką a kucharzem poselstwa. Do tych rozmów był również dopuszczony Starzewski, który już wówczas awansował na pierwszego sekretarza. O oznaczonej godzinie zajechała dworska kareta, z której wysunęły się z pomocą lokaja dwie młode piękności: następczyni tronu oraz królowa grecka i ks. Karol w wojskowym mundurze. Po przywitaniach i prezentacjach "dostojne towarzystwo" przeszło do gabinetu, gdzie lokaj podał porto i chestery (małe ciasteczka z serem). Stół ubrany kwiatami przywitał nieomal ukłonem biesiadników, którzy usiedli według protokołu, to znaczy: książę Karol po prawej stronie pani domu, następczyni po lewej stronie pana posła, a królowa grecka po jego prawej. Podano zupę żółwiową w filiżankach, po której stało się coś, od czego zzieleniała żółta twarz pana posła, poczerwieniała upudrowana twarz jego żony i pokraśniał z radości buziak pani Starzewskiej, bo oto książę Karol wyciągnął z kieszeni złotą papierośnicę, najspokojniej w świecie zapalił papierosa, poczęstował nimi swoją żonę, po czym poprzez stół podał papierośnicę Madzi, która wzięła papierosa z prawdziwą radością i starała się puszczać dym w sam nos wzburzonego pana posła.

- Widzisz, widzisz, protokolarny mydłku - zdawały się mówić jej roześmiane oczy. - Masz twoje dyplomatyczne przepisy i zakazy. Dobrze ci tak!

Posłowi nie wypadało nic innego zrobić, jak pójść również za złym przykładem następcy tronu, i wkrótce w jadalni zrobiło się szaro od dymu. Źle wychowane książątko nie poprzestało na tym i po każdym daniu wykonywało ten sam gest, wyciągając papierośnicę, paląc i częstując także współbiesiadników. Rzeczywiście wyglądało na to, jakby był z tą niesforną Magdaleną w zmowie. Rzecz jasna, że było to z jego strony lekkie lekceważenie poselstwa polskiego i że na lunchu u królowej angielskiej na pewno nie byłby sobie pozwolił na takie omijanie savoir-vivre'u.

 

BAKSZYSZ

Bakszysz, czyli łapówka, słowo znane wówczas każdemu Rumunowi, otwierało nawet najbardziej niedostępne wrota. Wielkość bakszyszu była zależna od osobistości, której miał być wręczony. Wielkie figury brały duże bakszysze, mniejsze osobistości - małe. Im większe stanowisko - tym większe bakszysze, a brali je wszyscy, począwszy od ministrów - skończywszy na małych urzędasach. Uposażenia urzędników były bardzo małe, więc łapówka należała do rzeczy ogólnie przyjętych, bynajmniej nie wstydliwych, i jakby wchodzących w skład ustroju. Ułatwiało to po części życie i zarazem utrudniało. Bez bakszyszu, który się na przykład wręczało konduktorowi, nie można było znaleźć w pociągu siedzącego miejsca, gdy mu się dało większy, to można było śmiało, mając bilet drugiej klasy, przejść do pierwszej. Sprawę sleepingu, pokoju w hotelu, stolika w zagęszczonym nocnym lokalu, wszystko załatwiało się z pomocą bakszyszu. Kłopot był tylko w tym, aby nie dać za mało, szczególnie jeśli chodziło o wysokich urzędników państwowych, ponieważ wówczas można się było narazić na śmiertelną obrazę.

Dzierżawa pałacyku, w którym mieściło się poselstwo polskie, skończyła się, jego właściciele powrócili z zagranicy, i kłopot był wielki ze znalezieniem odpowiedniego pomieszczenia dla biur i urzędników legacji. Przedstawiciele polscy w Bukareszcie nie orientowali się widocznie, jak wysokie bakszysze należy dawać pośrednikom, i wciąż dawali za mało. Skończyło się na tym, że biura były w innym miejscu, salony przyjęć pana posła w innym, a urzędnicy poselstwa musieli sobie szukać prywatnych mieszkań. Za protekcją wysoko postawionych osób państwo Starzewscy po wielu bezowocnych próbach znaleźli w końcu duży pokój u pewnej byłej damy dworu w jej prywatnej willi, do której wstępu broniły dwa okropne, wściekłe brytany; puszczone z łańcucha wieczorem, rzucały się na wracających z przyjęć i balów pp. Starzewskich, szarpiąc ich za ubranie i wywracając na ziemię. Madzia była już bliska nerwowego szoku, wiedząc za każdym razem, co ją czeka. Próżno błagała właścicielkę willi, aby wieczorem nie kazała spuszczać psów z łańcucha - nic nie pomagało, złośliwa staruszka była nieubłagana.

- Wy sobie nie wyobrażacie, jakie złodziejstwo u nas panuje - mówiła. - Pani i jej mąż nie obronią mojego domu przed włamywaczami. - Stara Rumunka nie tylko bała się włamywaczy, ale również i lokatorów i stale w dzień pilnowała swojego ogródka, aby jej przypadkiem nie zginęło jedno jabłko z sadu albo kilka winogron. Miało się wrażenie, że rachuje każdy owoc na drzewie. Zamykała przed lokatorami kuchnię, spiżarnię i łazienkę. Dwa miesiące spędzone w takich warunkach doprowadziły biedną Madzię nieomal do rozstroju nerwowego, płakała po nocach i wołała: - Ja chcę do mamy - ja chcę do domu! - Jaś wcale jej nie współczuł i gniewał się na nią za taki brak odporności, kontent był, że stosunkowo tanio i bez bakszyszu zdobył jaki taki pokój. Był stoikiem i abnegatem. Pretensje żony uważał za grymasy rozpieszczonej małej dziewczynki i nic sobie z nich nie robił. Kiedyś Madzi zginęła złota broszeczka, zapytała o nią służącą, ta wpierw zrobiła tajemniczą minę, ale pod wpływem bakszyszu zeznała, że tę broszkę widziała u swojej pani na toalecie... Madzia oniemiała, więc jeszcze i to! Gdy powiedziała o tym mężowi, nie chciał wierzyć.

- Jakaś ty naiwna! Służąca sama wzięła tę broszkę i zwala na swoją panią. Jak ty sobie wyobrażasz, aby osoba tak dobrze urodzona i, w dodatku, była dama dworu miała kraść?

- Kiedy tutaj podobno wszyscy kradną - mruknęła Madzia.

- Proszę cię, abyś takich rzeczy nie mówiła i nie powtarzała.

Ponieważ o węgiel na zimę było bardzo trudno, więc skrzętna Madzia kupiła furę drzewa, które z braku odpowiedniego pomieszczenia zwalono na małym podwórku na tyłach willi. Ilekroć jednak spojrzała na swój zapas drzewa na zimę, przecierała oczy, ponieważ dziwnie malał on z każdym dniem. Kiedyś wczesnym rankiem ujrzała, jak służąca właścicielki willi zabiera jej drzewo do palenia w piecu kuchennym. Ponieważ to powtarzało się co dzień, wystąpiła z pretensją do pani domu.

- Nie wiem, czy pani jest wiadome - rzekła - że jej służąca zabiera co dzień moje drzewo na opał do waszej kuchni, której my przecież nie używamy.

Dama dworu spojrzała na nią jak bazyliszek i nic na to nie odpowiedziała. Nazajutrz wymówiła im mieszkanie.

Dobrą ich znajomą była stara księżna Sutzo, która też posiadała własną willę. Do Madzi czuła jakiś dziwny sentyment, mówiła do niej "ma chere petite" i szczypała ją w policzki.

- Jeśli chcecie - rzekła do strapionej małżeńskiej pary - to mogę wynająć wam u siebie dwa pokoje, ale z całodziennym utrzymaniem. - Cena, jaką postawiła, była dość wysoka i wynosiła dwie trzecie pensji pana sekretarza. Mimo to zgodzili się oboje bardzo chętnie. Starzewski w myślach obliczał, ile mu zostanie na fryzjera, papierosy i dorożki. Ojciec w dalszym ciągu nic mu nie przysyłał, a jedynymi pieniędzmi, jakie mieli poza jego pensją, były owe 500 franków francuskich, które Tatko Kossak wysyłał miesięcznie na ręce zięcia. Należy zaznaczyć, że uposażenia urzędników zagranicznych placówek były bardzo niskie i obliczone na co, że do dyplomacji idą jedynie ludzie posiadający duże majątki. Nie chce się wprost wierzyć, że ta młoda żona polskiego dyplomaty nie posiadała porządnego zimowego płaszcza i że mogła chodzić po Bukareszcie ubrana tak, jak to pisze w jednym ze swoich listów do Mamidła:

Ponieważ moje krótkie futerko jest już zupełnie wykończone więc chodzę ubrana w ten sposób: letni kostium na to letni płaszcz na to stary zniszczony niebieski lis - a na to mróz 22 stopnie!

Mamidło, mocno tym listem strapione, idzie po pomoc finansową do Taty, który kupuje biednej córce wspaniałego puszystego białego lisa i posyła go przez kuriera dyplomatycznego do Bukaresztu. Madzia jest w siódmym niebie i nawet pisze o aniołach:

Jesteście aniołami i w ogóle nie mam słów! Biały lis zapanował w mym sercu niepodzielnie. Inaczej teraz wyglądam i snobki mnie też inaczej traktują. Jest dalej mróz ale taka pogoda że aż słońce świeci.

U księżnej Sutzo jest im na razie zupełnie znośnie. Madzia urządziła sobie salonik na wschodnią modłę: dywany na tapczanie i ścianach oraz porozwieszane batikowane makaty jej roboty. Tureckie pufy i małe inkrustowane stoliki dopełniały tego przytulnego, chociaż bardzo banalnego w Rumunii urządzenia. Księżna Sutzo nie kradnie wprawdzie, ale za to czyta całą Madzi korespondencję i wykręca z ich lamp silniejsze żarówki, aby za dużo światła nie wypalali. Głodzi ich też odpowiednio: daje im na kolację potrawę ubogich, czyli mamaligutza cu smentana - mamałygę ze śmietaną. Ponieważ jednak co drugi dzień są gdzieś proszeni wieczorem, więc nie robią o to żadnych kwestii. Ta księżna Sutzo to zabawny typek. Malutka, drobniutka, ściśnięta w pasie gorsetem, cała obwieszona staroświecką biżuterią - robi wrażenie jakiejś starej laleczki, która długo leżała w pudle z paczulą lub lawendą wśród starych koronek i wstążek. Twarz ma mocno upudrowaną różowym pudrem i oczy podmalowane henną. Musiała być ongiś bardzo piękna. O swoich siwych, wysoko upiętych lokach opowiada, iż pewnego wojennego poranka obudziła się zupełnie posrebrzona - było to wówczas, kiedy otrzymała wiadomość o śmierci na froncie swojego ukochanego bratanka. Ci, którzy ją dawniej znali, mówią, iż po tej wiadomości przestała się nagle... tlenić. Opowiadają również, iż podczas wielkiej wojny *[1914-18] miała młodego Niemca, który był na jej utrzymaniu. Księżna niby jakaś wschodnia księżniczka ma całe kasetki biżuterii, skrzynie starych cennych koronek, a inne naładowane drogocennymi futrami, których nie nosi. Ze srebrnym lichtarzem w ręce prowadzi Madzię do schowka zamykanego na klucz, gdzie stoją te wszystkie skarby. Otwiera kufry, grzebie zartretyzowanymi palcami w koronkach, wiesza na szyi Madzi jakieś złote łańcuchy, obroże z ametystów, sznury korali i bursztynów. Gdy się nacieszyła ich widokiem, zdejmuje je i chowa z powrotem do skrzyń.

- Wszystko to jest moje! - mówi chełpliwie zadzierając rasową siwą głowę do góry.

Czasem, gdy Madzia wybierała się na bal, stara dama zmuszała ją, aby zarzuciła na gołe ramiona jakąś krótką pelerynkę z wyleniałych gronostajów albo szal ze starej pożółkłej koronki. Aby jej nie robić przykrości, brała to od niej, a potem zostawiała w garderobie.

- Weź ten wachlarz, nosiła go jeszcze moja babka, kiedy była w twoim wieku! Prawdziwy szylkret i prawdziwe koronki!

- Ale przecież takich rzeczy teraz nie noszą...

- Nie noszą, bo nie mają. Bierz, skoro ci pożyczam. Nie każdemu powierzyłabym taki skarb, ale ciebie znam i wiem, że mi go zwrócisz.

Kiedyś, w jakiś majowy wieczór, siedziały obie z księżną na balkonie. Na ulicy oparta o mur stała młoda, wynędzniała dziewczyna uliczna. Księżna Sutzo schwyciła Madzię za rękę, ściskając ją mocno.

- Słuchaj, wiesz... oddałabym cały mój majątek, wszystkie te skarby, które mam w kufrach, aby tylko móc być teraz nią, dziewczyną uliczną...

 

Stara księżna nie uznawała obecnego dworu królewskiego i nigdy nie bywała na żadnych dworskich balach, mimo iż ze względu na swoje urodzenie mogła być zapraszana.

- Nie cierpię tej Angielki i tego jej starego ramola, Ferdynanda. Królowa Carmen Sylva i książę Karol to byli prawdziwi królowie. Gdzie im do tamtych!

Co uderzało Madzię u przedstawicieli starych rumuńskich rodów, to wielka sympatia dla Niemców (Carmen Sylva była księżniczką niemiecką - Zu Wied Neuwied), a wyraźna niechęć do Anglii. O pięknej królowej Marii mówili z niechęcią: "cette Anglaise" albo l'etrangere".

W Bukareszcie językiem obiegowym był język niemiecki i w każdym, nawet najmniejszym sklepiku można się było nim porozumieć. Arystokracja mówiła ze sobą po francusku, mieszczaństwo z obcych języków znało dobrze tylko niemiecki, a po angielsku nie mówił prawie nikt i napis english spoken widniał tylko na witrynach kilku najelegantszych magazynów. Królowa Maria musiała czuć się bardzo obco i nieswojo w tym kraju, gdzie uwielbiano przy tym kulturę latyńską, a żywiono głęboką sympatię do Niemców. Robiła zresztą w swoim pojęciu wszystko, aby być kochaną i popularną, ubierała się w strój rumuński, naśladując w tym swoją poprzedniczkę Carmen Sylvę, popierała sztukę i przemysł ludowy i nawet, próbując iść w ślady tamtej, zajmowała się literaturą: pisywała opowiadania, nowelki, a jej pamiętniki tłumaczone były na wiele obcych języków. Poślubiona brzydkiemu, koślawemu i bardzo mało atrakcyjnemu ks. Ferdynandowi, była z początku bardzo nieszczęśliwa, ale szybko doszedłszy do przekonania, że pięknym królowym wszystko wolno, nie pozostała mu długo wierna.

Księżna Sutzo posiadała własne auto, jakąś obszerną staroświecką landarę, którym chętnie woziła na spacer za miasto swoich lokatorów. Kiedyś zaproponowała im, aby pojechać zwiedzić jeden z najstarszych monasterów w okolicy Bukaresztu. Oczywiście przyjęli ten projekt z entuzjazmem. Na tę wycieczkę zaprosiła również attache polskiego poselstwa, Tola Czerwińskiego. Monaster, częściowo w romańskim, częściowo w bizantyńskim stylu zachowany, z wielkim dziedzińcem pełnym arkad i krużganków, był niesłychanie ciekawym zabytkiem. Czarni mnisi w kapturach na głowach, z rękami wtulonymi w obszerne rękawy dreptali wokoło zwiedzających gości, pokazując im, w nadziei sutego bakszyszu, wszystkie zabytki i curiosa starego klasztoru. Obchodząc starożytną budowlę stanęli przed zakratowanym piwnicznym okienkiem i tu przedstawił się oczom Madzi widok, którego nigdy nie mogła zapomnieć, prześladujący ją jak jakiś koszmarny sen: cała piwnica załadowana była aż po samo zakratowane okienko ściętymi i zabalsamowanymi głowami zmarłych w różnych epokach mnichów. Głowy te leżały jedne na drugich jak główki kapusty. Był to widocznie prastary obyczaj owego klasztoru, aby w ten sposób przechowywać świątobliwe szczątki, coś jak w słynnej Ławrze Peczerskiej w Kijowie, tylko że tam w niszach stoją całe postacie zabalsamowanych mnichów, a tu leżały jedynie ich ścięte po śmierci głowy. Dlaczego leżały w takim nieładzie i porzucone z kompletnym brakiem religijnego szacunku - Madzia zapomniała się zapytać. Wśród tych głów sterczał olbrzymi, nadnaturalnej wielkości łeb okryty białym turbanem; widocznie świątobliwy mnich, pochodzenia tureckiego, który go kiedyś na swoich barkach nosił, miał wodogłowie albo cierpiał na elephantiasis - Madzia krzyknęła i zasłoniła twarz rękami.

- Czego się drzesz, mała! - ofuknęła ją księżna. - Nie widziałaś nigdy świętych relikwii? - Po czym oznajmiła, że jest zmęczona, i poszła spocząć w swoim aucie, gdzie miała czekać na resztę towarzystwa. Tolo Czerwiński wziął wówczas na bok jednego z mnichów i zaczął mu coś łamanym rumuńskim językiem tłumaczyć. Madzia widziała, jak mnich przecząco kiwał głową i rozkładał ręce, wtedy młodzieniec sięgnął do portfela i wręczył mnichowi bakszysz, ten skinął głową na znak zgody i obydwaj zniknęli w bramie klasztoru. Po kilku minutach wrócili. Tolo z uśmiechem radości na twarzy pokazał swoim przyjaciołom okrągły przedmiot zapakowany w starą gazetę.

- Przehandlowałem z mnichem jedną z tych główek - rzekł wesolutko. - Postawię ją sobie na biurku w formie oryginalnego przycisku. Wiecie, jakie to zrobi wrażenie na damach, które odwiedzają moją garsonierę?

- Jak to! - wykrzyknęła Madzia oburzona. - On śmiał sprzedać taką świętą dla nich relikwię?

- Przecież dla Rumunów nie ma nic świętego - zaśmiał się młodzieniec - jedyna ich świętość to bakszysz.

- Co pan niesie w tej brudnej gazecie - zapytała księżna siedząca w aucie pod parasolką - faites voir?

- Eee, to nic takiego... drobiazg...

- Proszę mi natychmiast pokazać!

- Doprawdy że nie warto... wziąłem to sobie jako maskotkę.

Księżna wyrwała mu paczkę z ręki, gazeta przedarła się i oczom wszystkich ukazała się zmumifikowana głowa jednego ze świątobliwych mnichów, z ohydnym uśmieszkiem śmierci na czymś, co było kiedyś twarzą.

- Jeśli pan to chce zabrać ze sobą, to w każdym razie nie moim autem!

- Ale dlaczego, droga księżno, skoro mi tę głowę jeden z mnichów przehandlował, to widocznie nie jest to dla nich żadna świętość...

- Że oni są dranie spod ciemnej gwiazdy, to nie racja, abym ja się miała narażać na zemstę zza grobu tego biednego nieboszczyka. Niech pan im to natychmiast odda, bo inaczej pojedziemy bez pana!

Czerwiński z żalem poszedł spełnić jej rozkaz i na tym skończyła się historia oryginalnego przycisku na biurko, otrzymanego za odpowiedni bakszysz.

 

OPERETKA

Ci, którzy nie znają monarchistycznego ustroju, nie wyobrażają sobie, że taki dwór królewski to istna "Księżniczka Czardasza" albo w najlepszym razie słynna komedia Scribe'a "Szklanka wody". Pompa, etykieta, blichtr i jakaś rozczulająca staroświecczyzna, która jednocześnie i drażni, i śmieszy. Ach, ci dygnitarze, te operetkowe galowe mundury, ordery i gwiazdy przypięte do boku, pióropusze na głowach i dolmany *[węgierski strój narodowy, kurtka obszyta barankiem, z przodu szamerowana, na którą zarzucano na lewe ramię drugą kurtkę (mentyk), spiętą pod szyją] podbite purpurą! Na różnych uroczystościach i galowych imprezach było na co patrzeć i co podziwiać. Oczy trzeba było mrużyć od blasku tych świecidełek, tych złotych epoletów z frędzelkami, od jaskrawych odcieni szafranu, cynobru i błękitu. Leibgwardziści w czerwono-czarnych mundurach i wielkich bermycach *[wysoka czapka futrzana, noszona zwłaszcza przez grenadierów armii napoleońskiej; obecnie w niektórych państwach (np. w Anglii) używana przez reprezentacyjne oddziały gwardii] wyglądali jak żołnierzyki z cyny, świeżo dostarczone z fabryki zabawek. Cały Bukareszt szykował się do wielkiej uroczystości odsłonięcia pomnika Nieznanego Żołnierza, jakiej patronowała sama królowa Maria. Na placu Trajana ustawiono obszerne trybuny. Królewska loża, do której prowadziły schody zasłane pluszowymi karmazynowymi chodnikami, ozdobiona była perskimi dywanami i purpurą. Niedaleko loży dworskiej znajdowały się loże przeznaczone dla korpusu dyplomatycznego, tak że Madzia mogła dobrze obserwować przebieg tej całej wystawnej operetki.

Dwór rumuński wystąpił w całym splendorze i okazałości. Publiczność przywitała głównych aktorów operetki gorącymi oklaskami. Królowa matka miała na sobie długą białą szatę z miękkiego atłasu, na głowie biały kokosznik *[kobiece nakrycie głowy z jedwabiu lub innego materiału, w kształcie otwartej korony z bogato zdobionym czółkiem, noszone w Rosji w XVIII - XIX w.], spod którego spływały rzęsiste sznury pereł, okalające jej piękną twarz. Wyglądała trochę jak primabalerina rosyjskiego baletu z czasów carskich. Obok niej następczyni tronu, księżna Helena, też w białej szacie i gronostajowej pelerynie. Królowa grecka była w długiej błękitnej sukni, a do tego nosiła bolerko haftowane perłami. Najbardziej teatralnie wyglądała jedenastoletnia księżniczka Ileana, miała na sobie sztywną, długą do kostek szatę ze złotej lamy, z szerokimi rękawami, a na długich czarnych lokach złotą opaskę nisko na czoło nasuniętą. Przypominała złocone postacie świętych bizantyjskich na starych ikonach.

Przedstawienie rozpoczęło się hymnem narodowym rumuńskim. Po czym zagrano God save the King na cześć królowej. Ona, białoperłowa i szalenie królewska, zeszła z trybuny z damami dworu, w towarzystwie córek i asyście archidiakona w biblijnej tiarze oraz całego prawosławnego kleru, i złożyła wieniec róż na odsłoniętym pomniku Nieznanego Żołnierza. Był to dopiero prolog tego, tak świetnie reżyserowanego widowiska, bo prawie jednocześnie z tłumu wyszła jakaś kobiecina czarno ubrana, w chustce na głowie, i złożyła skromną wiązankę polnych kwiatów obok królewskiego wieńca. Tak zwane frenetyczne oklaski tłumu uwieńczyły tę wzruszającą scenę. Ale to nie był koniec, ponieważ królowa Maria, nie wiadomo czy spontanicznie, czy też mając to z góry ułożone, padła w objęcia owej matki czy wdowy wojennej. W tym momencie publiczność ogarnął istny szał. Trybuny trzęsły się od oklasków. Damy dworu obcierały łezki wcale nie ukradkiem. Tylko minister Bratianu z ironicznym uśmieszkiem obserwował tę wzruszającą scenę.

 

CORAZ GORĘCEJ

Im dalej na wschód, tym - jak wiadomo - klimat jest cieplejszy. Ale nie tylko klimat... ludzie są też gorętsi, mają inne spojrzenia, pałające oczy, mowa ich pełna jest czułych i ognistych komplementów, które prawią kobietom. Jadąc do Bukaresztu przez Lwów-Śniatyn, widzi się tę olbrzymią różnicę w klimacie: na granicy Rumunii wsiadają ludzie czarni, namiętni i... natrętni. Pory roku nie mają dla nich znaczenia, zimy w Rumunii bywają takie ostre i mroźne jak w Rosji, ale oni, mając w sobie taką ilość kalorii, tyle słońca, tych mrozów nie czują. Piją dużo dobrego wina, jedzą potrawy pieprzone i paprykowane, a do tych ostrych potraw popijają jeszcze wódkę pędzoną na śliwkach, czyli tak zwaną "cojkę". Moc witamin dają im winnice, położone na południowych górskich stokach, i sady - późnym latem fioletowe od śliwek w różnych odmianach. Jako zakąskę do kieliszka cojki używają zielonych oliwek, które są wspaniałym antidotum na działanie alkoholu. Morze Czarne dostarcza im ryb. Wszystko to razem konserwuje ich erotyzm do późnej starości i czyni dla kobiet zachodnich niebezpiecznymi.

Madzia miała u Rumunów ogromne powodzenie dzięki niebieskim oczom, które się u ich kobiet nigdy nie zdarzają. Miewały oczy koloru różnego gatunku winogron - od zielonkawo-bursztynowych do tak czarnych, że aż granatowych - ale niebieskich nie miewały nigdy. Madzia uchodziła u Rumunów za blondynkę (chociaż była raczej szatynką), a to im zupełnie wystarczało, aby tracić dla niej głowę.

- Och. te szafirowe oczy! - wzdychali jej adoratorzy - i te, włosy blond!

- Nigdy nie byłam blondynką.

- Kobieta, którą kocham, musi być blondynką.

Słowo "kocham" znaczyło zresztą u Rumunów po prostu: "chciałbym cię mieć" - i jej rumuńscy przyjaciele, panowie Vladescu, Filipescu lub Dumidescu, proponowali jej miłość jak zaproszenie do tańca.

- Ecoutez, Madeleine... proszę pamiętać, że jak pani będzie chciała zdradzić męża, to wpierw ze mną. Zamawiam sobie pierwszeństwo.

Madzi wychowanej na wierszach jej siostry, gdzie całe słowo MIŁOŚĆ było pisane wielkimi literami, te propozycje wydawały się bardzo cyniczne i obraźliwe.

Księżnie Sutzo nie mogło się w głowie pomieścić, że Madzia nie zdradza swojego męża, i wciąż ją o to podejrzewała. Gdy wracała z miasta dopiero na kolację, księżna, siedząca przy stole naprzeciwko mej, przyglądała się jej badawczo przez złote pince-nez *[rodzaj binokli utrzymujących się na nosie za pomocą sprężynki lub podtrzymywanych ręką za mały uchwyt].

- Masz dziwnie podkrążone oczy, ma cherie...

- Czuję się trochę zmęczona.

- Pewnie, jak się włóczysz Bóg wie gdzie całe popołudnie...

- Byłam u krawcowej.

- O lalla! Mogłabyś coś oryginalniejszego wymyślić. Mnie na to nie nabierzesz. .

- Proszę się zapytać pani Luizy.

- W każdym razie, mon cher Jean, powinien pan żony więcej pilnować.

Nic tak łatwo nie kiełkuje jak ziarnko podejrzenia. Po takich powiedzeniach doświadczonej starej damy Jaś zaczynał się bawić w sędziego śledczego.

- Gdzie byłaś tyle godzin?

- U fryzjera.

- Nie widać tego po twojej głowie.

- No to spójrz mi w oczy.

Madzia na razie nie zdradzała męża, a raczej zdradzała go, ale z własną rodziną, dla której w tajemnicy przed mężem gromadziła drobne prezenciki pod łóżkiem w kuferku.

W Bukareszcie wszystkie żony zdradzały swoich mężów, a oni wynajmowali detektywów, którzy niepostrzeżenie śledzili ich kroki i później składali mężom relacje, gdzie i u kogo wiarołomne małżonki spędzały popołudnia. Czasem sami pragnęli rozwodu i w ten sposób mieli wyraźny do tego powód, a koszty procesu musiały wówczas ponosić ich żony. W eleganckim bukareszteńskim towarzystwie nie istniały długotrwałe małżeństwa, rozwody były na porządku dziennym i każda z tamtejszych piękności szczyciła się posiadaniem trzech lub czterech mężów, z którymi spotykała się nieraz na wspólnych balach i przyjęciach.

Wracając kiedyś z Krakowa do Bukaresztu zimą, Madzia poznała w pociągu olbrzymiego wzrostu Rumuna, z szeroką, rudą brodą, typowego bojara w zasobnym futrze do ziemi i wielkiej futrzanej czapie. Zagadał do niej po francusku. Pociąg z powodu zasp śnieżnych spóźnił się o kilka godzin i oboje przesiadywali w wagonie restauracyjnym, aby podróż w jakiś sposób skrócić. Rumun, prowadząc rozmowę "na wyższym poziomie", nie spuszczał z Madzi lepkiego wzroku i wciąż oblizywał tłuste, pełne wargi. Co chwila kładł wielką, białą, wypielęgnowaną łapę z palcami pełnymi kosztownych pierścieni na jej ręce, gdy ją cofała, przyciskał twarde jak drewniane bale nogi do jej kolan. Był jak olbrzymi nachalny pies, który człowiekowi nie daje jeść spokojnie. Gdyby nie było w pociągu innych pasażerów, byłby z pewnością jak wielki brytan rzucił się na nią i schrupał. Madzię - czującą się bezpiecznie wśród pasażerów - bawiła trochę ta sytuacja. Namiętny rudobrody dyszał, pożądał, ale wszystko na nic. Wszędzie naokoło - ludzie.

- Niech pani poda mi swój adres w Bukareszcie - zamruczał.

- A po co?

- Je vous aime... - i przymknął w rozmarzeniu wyłupiaste oczy koloru cojki.

- Nie dowie się pan nigdy mojego adresu.

- Zobaczymy...

Na stacji, zmarznięty do kości, zły z powodu długiego czekania, stał mąż Madzi, chuchając w ręce i przytupując na miejscu.

- No, jesteś nareszcie! - zawołał i złożył na jej rozgrzanych policzkach zamrożony pocałunek.

W kilka dni później, gdy Madzia po południu siedziała zupełnie sama w całej willi, ponieważ nawet księżna Sutzo wyjechała do miasta, coś zatupało i zadudniło na werandzie, po czym wielki i groźny, w futrzanej szubie do kostek, wtargnął do saloniku ów rudobrody Rumun. Wyglądał jak stare wizerunki mołdawskich bojarów. Ruda broda migotała metalicznym blaskiem w świetle zachodzącego słońca, na rzęsach miał szron, na ustach obleśny uśmiech. Bez słowa przywitania porwał ją w swoje niedźwiedzie ramiona, przyciskając mocno. Zdołała mu się wyrwać i wówczas zaczęła się dzika gonitwa naokoło stołu. Już wielkie białe łapska miały ją dosięgnąć, ale jeszcze zdołała mu się wymknąć. Była blada i naprawdę przerażona, bo to nie był już człowiek, ale jakiś straszliwy mechaniczny golem. Nagle zazgrzytał klucz w drzwiach wchodowych. To Jaś, jedyny w tej chwili ratunek, wracał z jakiejś konferencji.

- Mój mąż przyszedł! - krzyknęła przez stół.

Olbrzym momentalnie uspokoił się, widocznie przyzwyczajony do tego rodzaju sytuacji, odsapnął i ciężko usiadł na krześle.

Żaden mąż, ujrzawszy obcego jegomościa w futrze i czapie na głowie, w towarzystwie swojej żony, nie może doznać żadnego innego uczucia jak tylko zdziwienia. Patrząc na niego ze zdumieniem, nie dostrzegł bladej twarzy żony i jej rozburzonej fryzury.

Rudowłosy wstał i przedstawił mu się.

- Poznałem pańską żoną kilka dni temu w pociągu jadącym do Bukaresztu. Miała cały czas migrenę i bardzo źle się czuła. Przyszedłem zapytać o jej zdrowie:

- A skąd pan znał nasz adres? Czy żona panu podała?

- Nie. Pańska żona mi tego nie powiedziała... Ale są inne sposoby, a ja jestem człowiekiem upartym - w tym miejscu pokazał w uśmiechu ostre wilcze zęby. - Wy, cudzoziemcy, macie na policji swoje kartoteki. Opisałem im dokładnie pańską żonę, dałem bakszysz i w ten sposób dowiedziałem się adresu państwa.

- Ale że panu się chciało zadawać sobie tyle fatygi... - (Niedomyślność mężów polega zwykle na tym, iż nie wierzą, aby ich żony mogły się komuś do tego stopnia spodobać. Jest to jak gdyby skromność wynalazcy).

- Czegóż się nie robi dla pięknych dam, z którymi się tak miło podczas podróży gawędzi...

- Mam nadzieję - rzekł uprzejmie mąż Madzi - że nas pan jeszcze kiedyś odwiedzi?

- Mieszkam na wsi, gdzie mam swój majątek. Rzadko do Bukaresztu przyjeżdżam. Ale postaram się kiedyś do państwa wpaść.

Gdy wyszedł Jaś rzekł do żony:

- Wiesz, Madziątko, bardzo mi się spodobał ten rudobrody bojar. Wyjątkowo dobrze wychowany pan...

Jedyni mężczyźni w Bukareszcie, z którymi można było bezpiecznie pozostawić młodą kobietę, to byli bukareszteńscy dorożkarze, czyli tak zwani birżar. Nosili oni ciężkie welwetowe żupany *[staropolski ubiór męski w formie długiej sukni zapinanej na haftki, guzy lub szamerowanej, ze stojącym kołnierzem i wąskimi rękawami, noszony przez szlachtę od XVI w. do połowy XIX w.] do kostek, marszczone suto i w pasie ściągnięte paskiem z klamrą. Te żupany były jednakowego niebieskogranatowego koloru, na głowę wkładali rosyjskie czapki z daszkiem. Madzia nie mogła się nadziwić, dlaczego wszyscy bez wyjątku mieli olbrzymie brzuchy, które im się chybotały pod welwetowym okryciem, i opasłe babskie twarze. Dopiero któryś z Rumunów wytłumaczył jej, że wszyscy oni są... eunuchami.

- Jak to możliwe? - zapytała Magdusia naiwnie. - Tak z dziada... pradziada?

- No. nie całkiem - odparł Rumun ze śmiechem. - Ci birżar są z pochodzenia Rosjanami, należeli oni do takiej sekty, która nakazywała im kastrować się po urodzeniu pierwszego syna *[skopcy - prawosławna grupa wyznaniowa, powstała w 1772 r. w Rosji, uważająca ascezę i kastrację lub surową wstrzemięźliwość płciową za warunek zbawienia]. Wyrzuceni z Rosji, przenieśli się tutaj, gdzie dalej trzymają się swoich obrządków, a ponieważ zawód dorożkarski jest najłatwiejszy, więc uprawiają go od lat.

- Biedni ludzie - westchnęła Madzia litościwie.

- Wcale nie biedni, dobrze zarabiają i nie mają tych kłopotów i zawodów miłosnych, co normalni mężczyźni. My zresztą jesteśmy bardzo zadowoleni z ich religijnych obyczajów, ponieważ możemy nasze kobiety bezpiecznie zostawić pod ich opieką - a gdyby było inaczej... Przecież pani zna Rumunów i wie, co to za dziki naród.

Język rumuński, szalenie dziwna mieszanina latyńsko-słowiańska. był źródłem nieustannej zabawy figlarnej Madzi. Tak lubiane przez Polaków czteroliterowe słowo oznacza po rumuńsku "po", "za" albo "według" i na zakładach krawieckich widniał dużymi literami napis: CROITURA DUPA MAZURA, czyli: ubrania według miary. Gdy nasza humorystka chciała jednemu z tych opasłych dorożkarzy powiedzieć, aby stanął koło Ministerstwa Finansów, obok którego znajdowała się dawna polska legacja, mówiła do niego w ten sposób: - Birżar, merdże a la Calea Victoriei  d u p a  la Casa del Ministeriul dei Finanz! - i dorożkarz bez żadnego zdziwienia ani też uśmiechu ruszał z miejsca. Te słowa wypowiadała ze specjalnym smakiem, kiedy koło niej siedział poseł Wielowieyski.

 

BAL W ANGIELSKIEJ AMBASADZIE

Gdy żona mówi, że nie ma się w co ubrać, to mężowie wzruszają ramionami i zwykle wcale się tym nie przejmują - tak mówią kobiety, które mają szafy pełne rzeczy, jak również i te, które mają szafy puste - ale kiedy ta żona jest małżonką dyplomaty i ma iść na bal kostiumowy do ambasady angielskiej, na którym ma być obecny Jego Wysokość Książę Yorku, takie narzekania nabierają wagi i znaczenia.

- Ale co ja na siebie włożę? - desperowała biedna Madzia. - Przecież nie mogę iść w zwykłej balowej sukni, jak wszyscy będą poprzebierani.

Jaś byłby żonie chętnie przychylił nieba, ale nie mógł jej przychylić kieszeni, ponieważ była stale pusta.

- Może księżna ma jakiś kostium dla ciebie odpowiedni...

- Ech, niemądry jesteś. Przecież ona jest bardzo niskiego wzrostu.

Nagle przyszła jej wspaniała myśl do głowy: przecież w którymś z kufrów na strychu Kossakówki leży przepiękna suknia biedermeier wraz z pantofelkami i sztucznymi lokami, w której Lilka jako panna występowała na balu kostiumowym "Pod Baranami". W owej sukni z tafty seledynowej ozdobionej liliową gazą, z lokami zwisającymi po obu stronach twarzy wyglądała jak zjawisko i była nawet w tym stroju fotografowana. Był to kostium skopiowany ze starego portreciku ich prababki - Marylskiej, gdy jeszcze była młodą wiochną, malowanego przez jakiegoś nieznanego malarza.

Przyślijcie mi natychmiast błagam prababkowską suknię Lilki wraz z lokami - pisała Madzia do Mamy.

Siostry miały na szczęście podobny kolor włosów, więc loki, które według mody z 1830 roku miały zwisać po obu stronach twarzy - wykonane z przyciętych warkoczy starszej siostry - mogły doskonale pasować do odcienia włosów młodszej.

Piękna stylowa suknia została natychmiast wysłana z Krakowa do Bukaresztu. Mamidło dołączyło jeszcze do tego antyczny wachlarz z kości słoniowej, malowany w miniatury, oraz stylowe czarne ciżemki wiązane w kostce czarną tasiemką i zupełnie pozbawione obcasów. Madzia, przymierzając ową piękną szatę, poczuła się istotą ponętną i godną zachwytu. Wyglądała w niej jak jedna z bohaterek "Domku trzech dziewcząt" Schuberta. Suknia ta, szczodrze dekoltowana, odsłaniała wszystko to, co młoda, okrągła kobietka powinna bezinteresownie ofiarowywać męskim oczom. Jak reklama dobrze zaopatrzonego magazynu. Pani Starzewska dowiedziała się pobocznie, że piękny major Witold Morawski, attache militaire poselstwa, wystąpi w kostiumie z tej samej epoki co ona. Z Morawskim łączyła ją długoletnia antypatia, która datowała się jeszcze z czasów, gdy jako dzieci bawili się na plaży w Świnoujściu. Starszy od niej Witoldek zabawiał się w ten sposób, że sześcioletniej dziewczynce sypał piasek przez dziurki jej ażurowej sukienki, pod którą nic nie nosiła. Nie widziała go od tej pory i ujrzała dopiero jako dorodnego attache w poselstwie polskim. Nie uczyniła na nim najmniejszego wrażenia. Był to wielki, nieubłagany snob, któremu nie mogła się podobać kobieta nie będąca nawet prostą hrabiną. Tacy jak on, mający podobno romansik z królową Marią, nie mogli dostrzegać osób tak skromnych jak pani Starzewska.

W dniu kostiumowego balu w angielskiej ambasadzie przyszedł do domu fryzjer uczesać Magdalenę według starej ryciny. Włosy upiął jej na czubku głowy w wysoki kok, przewiązany starą koronką, w którą wpięło się kwiatek, loki z popielatoorzechowych włosów Lilki zwisały po obu bokach jej drobnej twarzyczki, dodając romantycznego wdzięku. Wprawdzie księżna Sutzo, ujrzawszy ją w tym uczesaniu, zawołała:

- Ach, moja droga, przypominasz mi teraz zupełnie mojego psa spaniela, który zginął podczas wojny! - ale zaraz potem pobiegła do swojego skarbczyka i przyniosła stamtąd piękny czarny medalion, grawerowany w złote znaki Koranu, który na aksamitce powiesiła jej na szyi. Przyjrzała jej się przez swoje pince-nez i orzekła, że dopiero teraz jest do ładnych kobiet podobna. Madzia czuła się piękną uwodzicielką i stanąwszy przed lustrem miała ochotę zaśpiewać jak Mignon w operze: "Czym naprawdę taka ładna? - Prześliczna jak żadna!"

- No - rzekła patrząc z tryumfem na swojego męża - jeśli dziś nie zrobię jakiejś wielkiej konkiety *[przestarz. wywarcie na kimś wielkiego wrażenia, zwłaszcza odniesienie sukcesu miłosnego], to już chyba nigdy!

- Ach, ma chere petite - westchnęła księżna - czy ty wiesz, jakie tam będą stroje, jakie autentyczne kostiumy z rozmaitych epok, jaka biżuteria?! A pamiętaj, abyś przed księciem Yorku zrobiła jeden głęboki dyg, czekając aż on ci raczy podać rękę na przywitanie.

- Nie będę dygała przed bubkiem - odparła mała buntowniczka - tego się po mnie nie spodziewajcie!

- Ależ Madziątko - zląkł się Starzewski - przecież wszystkie najstarsze matrony będą przed nim dygały. Niee, tego wstydu mi nie zrobisz!

- Ona jest niemożliwa, ta mała - żachnęła się księżna. - Jakieś nowe obyczaje do dyplomacji chce wprowadzać. Masz robić to, co wszyscy, i koniec!

Sala przyjęć w ambasadzie angielskiej wyglądała tego wieczoru jak kolorowy sztych. W kandelabrach paliły się woskowe świece, rzucając łagodne miękkie światło na twarze i odmładzając je niebywale. Królowa Maria, w rumuńskim stroju ludowym haftowanym złotem, ze sznurami pereł okalającymi twarz, piękna była jak dobra wróżka. Siedziała na wzniesieniu, białe ręce w długich, szerokich rękawach ułożywszy na poręczach rzeźbionego chippendala *[styl w meblarstwie w drugiej połowie XVIII w., łączący elementy angielskiego baroku i francuskiego rokoka z motywami gotyckimi i chińskimi]. Obok niej stał młody bardzo przystojny mężczyzna w stroju rumuńskiego chłopa. Miał na sobie białe płócienne portki i białą koszulę haftowaną przy szyi i rękawach, na stopach łapcie z łyka, przewiązane czerwonymi tasiemkami. Madzia domyśliła się, że to jest książę Yorku, bo tylko on mógł sobie pozwolić na to, aby przywdziać tak skromny strój. Ustawiono korowód, który miał przejść dookoła salę i zatrzymać się. bijąc pokłony przed panującymi personami. Madzia zbliżyła się do Witolda Morawskiego:

- My chyba będziemy w jednej parze - zaproponowała - ponieważ mamy kostiumy z tej samej epoki. Wszyscy ustawiają się według podobnych lub zbliżonych do siebie kostiumów...

- Pani wybaczy - rzekł chłodno piękny major - ale ja już mam swoją partnerkę: księżnę Bibescu.

Magdalenę wziął pod ramię jakiś starszy pan w stroju markiza i cały korowód ruszył po chwili przy dźwiękach muzyki, która zagrała marsza. Wszystkie epoki i kostiumy wszystkich narodowości przesuwały się przed oczyma królowej. Były tam piękne "perły haremu", choć niektóre, jak się zdawało, za długo się wieszały na sułtańskich szyjach, maharadżowie w turbanach spiętych drogocennymi kamieniami. Były panie Pompadour i Recamier w olbrzymich pudrowanych perukach, z czarnymi aksamitnymi muszkami, przylepionymi do uróżowanych policzków. Przesuwały się ogniste Hiszpanki w koronkowych mantylach *[lekki szal z czarnej lub białej koronki, okrywający głowę i ramiona, będący częścią narodowego stroju Hiszpanek], trzepiące wachlarzykami pod nosem prowadzących je toreadorów. Wdzięczyły się pasterki z obrazów Watteau i chmurzyli się stateczni Beduini z czarnymi brodami. Wszystkie kostiumy wykonane były z najdrogocenniejszych materiałów, a biżuteria prawdziwa. Pary, dobrane kostiumami, kroczyły wolno, jak gdyby przesuwając się przed obiektywem fotograficznym, starając się robić "przyjemny wyraz twarzy". Tylko Madzia, uwieszona u ramienia starego markiza, i Morawski, w stroju "incroyabla" *[elegant paryski okresu Dyrektoriatu], wyglądali, jak gdyby dla nich jednych zabrakło odpowiednich partnerów. Pani Starzewska spoglądała zgorszona, jak stare damy, o niemiłosiernie ściśniętych i do góry podwindowanych biustach, w gronostajowych pelerynkach i piórach na głowie, robiły przed księciem Yorku głęboki dyg, nieomal przyklękając na jedno kolano jak konie w cyrku. On skromnie i grzecznie podawał im rękę, mówiąc: "How do you do?" - jak każdy przeciętny Anglik, przygotowując w ustach te nieskomplikowane słowa dla następnych par. Gdy przyszła kolej na Magdalenę, ta wykonała przed królową trzy przepisowe dygi, unosząc wdzięcznie szeroką i długą suknię, po czym bez żadnego dygania stanęła przed księciem Yorku. Spojrzał na nią z uśmiechniętym grzecznie zdziwieniem, szybko podał jej rękę, mówiąc: "How do you do?" (Jeśli ta mała idiotka odpowie mu na to: And how are you? - to ja chyba rozwiodę się z nią! - pomyślał przyglądając się tej scenie Starzewski). - Mały szmerek niezadowolenia dobiegł do jej uszu.

- Pani zapomniała zrobić ukłon przed księciem Yorku - zauważył jej partner.

- Wcale nie zapomniałam, tylko uważam, że kobiecie nie wypada dygać przed bubkiem, nawet gdyby ten bubek był z panującego rodu.

Ku zdziwieniu i niezadowoleniu innych kobiet na sali, książątko, przetańczywszy pierwszy taniec z panią domu, podeszło do Magdaleny, która stała w gronie innych młodych kobiet.

- Will you have a dance? - zapytał znowu tak samo jak każdy młody, przeciętny Anglik.

Madzia, czerwona z zadowolenia, że wszystkie tamte pękną z zazdrości, zaczęła z nim tańczyć walca.

- Przepraszam, że tak źle tańczę, ale mi okropnie niewygodnie tańczyć w tych pantofelkach bez obcasów... - rzekła po chwili.

Przyszły król angielski (czego oczywiście nikt wówczas nie przypuszczał) z widoczną satysfakcją podjął tę rozmowę.

- Ach - rzekł - mnie również bardzo źle się tańczy w tych słomianych sandałach bez obcasów. Mam wrażenie, że mi się przylepiają do podłogi.

- Tym bardziej - rzekła Madzia uprzejmie - że Jego Wysokość przyzwyczajona jest do najlepszych butów na świecie. Anglia słynie z nich. Mój ojciec, na przykład, będąc w Londynie zostawił miarę i odlew swojej nogi u jednego z tamtejszych szewców i listownie zamawia sobie u niego buciki.

- Ciekaw jestem, u którego szewca? - rozmowa o butach najwidoczniej odpowiadała Jego Książęcej Mości.

Madzia wymieniła nazwę znanej londyńskiej firmy.

- Tak, to doskonały szewc - rzekł z uznaniem.

Orkiestra zrobiła przerwę, więc tancerz odprowadził ją w stronę, gdzie koło drzwi bufetu stał szpaler barwnych kostiumów oraz kolorowych fraków. Wszyscy spoglądali na tę małą panią w biedermeierowskim kostiumie z uznaniem i szacunkiem, coś widocznie w niej musi być, kiedy książę Yorku wybrał ją spośród wielu innych i nawet zaszczycił rozmową. Po jakimś czasie znów Madzię poprosił do tańca.

- Dziwię się - rzekł zaraz na wstępie - dlaczego pani ojciec zamawia sobie buty u londyńskiego szewca, kiedy przecież u was w Warszawie są, jak słyszałem, równie dobrzy?

Madzia aż poczerwieniała z narodowej dumy.

- Rzeczywiście mamy doskonałych szewców, ale mój ojciec to istny maniak na punkcie butów i ubrania...

W tym momencie ugryzła się w język, uprzytamniając sobie, że osoba jej Ojca na pewno nic nie obchodzi księcia Yorku. Pamiętała, jak ją to nudziło i totalnie nic nie obchodziło, gdy manikiurzystka, przychodząca do nich do domu, wspominała o swojej rodzinie: "Szwagier, proszę pani, to taki maniak na punkcie pierogów" albo "Mój ojciec, proszę pani, ma w towarzystwie duże wzięcie, pani rozumie - S o k ó ł!"

Spojrzała więc z pewnym niepokojem w oczy przystojnego tancerza, którego nie miała zamiaru nudzić, ale jego ciemne źrenice spoglądały na nią z taką samą poczciwą łagodnością jak poprzednio.

- Pani ojciec - odparł uprzejmie - ma podobne zamiłowania jak każdy szanujący się Anglik.

Madzia czuła się kopciuszkiem, który zwrócił na siebie uwagę królewicza. Bajki nieraz zdarzają się i w życiu i wówczas właśnie tak wyglądają. Szklany pantofelek kopciuszka tutaj okazał się czarnym pantofelkiem bez obcasa, a królewicz zwykłym, przeciętnym Angliczkiem, bardzo dobrze wychowanym, który miał po drugim tańcu zapomnieć na wieki o swojej przygodnej tancerce.

W jakiejś chwili podszedł do Madzi uśmiechnięty Morawski prosząc ją do kotyliona.

- Przepraszam pana bardzo - rzekła wachlując rozgrzaną twarzyczkę - ale tyle się natańczyłam z księciem Yorku, że muszę trochę odpocząć. Pójdę do bufetu czymś się orzeźwić...

Jaś Starzewski czułym wzrokiem obejmował swoją żonę. Ból, który zadała mu, nie dygnąwszy przed księciem krwi, poszedł w zapomnienie dzięki sukcesom, jakie osiągnęła:

- Powiedz mi, moje Madziątko, o czymżeście tak dużo rozmawiali z księciem Yorku? Obserwowałem was cały czas i dosłownie usta wam się nie zamykały!

- O czymże można rozmawiać z Anglikiem, jak nie o sportach lub o butach? - roześmiała się figlarka. - A ponieważ o sportach się nie zgadało, więc rozmawiałam z nim o butach...

 

LA SOIREE DES SARDINES

Anglicy są, jak wiadomo, chłodni jak ryby. Wprawdzie węgorze przypływają do nas na tarło podobno aż z Zatoki Meksykańskiej, ale niemniej są zimnokrwiste. Anglicy jako sportowcy i zawołani podróżnicy też by raczej godów miłosnych szukali gdzieś w dalekich krajach, ale u siebie w Anglii wolą sporty. Angielki zaś nie są Anglikami i w przeciwieństwie do swoich samców odznaczają się wybujałym temperamentem i gorącą krwią. Pasjonują je przede wszystkim takie miłosne przygody, które by nie naruszały spokoju ich kochanego home'u.

Taką właśnie istotą lubiącą namiętnie flirty i miłosne przygody, a będącą również oddaną swojemu domowi i rodzinie, była żona radcy angielskiej ambasady, pani Hopkins. Bardzo biała, bardzo ruda i szalenie zgrabna, miała żywy temperament i była chodzącym przeciwieństwem swojego wysokiego, przystojnego męża - Anglika; jego przede wszystkim interesowały polowania, golf, konna jazda, no i własne, trzyletnie baby, do którego był szalenie przywiązany. Lubił też bardzo pyszne angielskie buty, których całe półki stały wyprostowane na prawidłach w jego szafie. Ten poczciwy, spokojny Anglik był niesłychanie pogodnego usposobienia i lubił się śmiać z byle czego. Kiedyś na przykład przyniósł swojemu dziecku drewnianego pajaca, ruszającego za pociągnięciem sznurków rękami, nogami i głową. Pokazując przy gościach tę zabawkę, aż się spłakał ze śmiechu.

- Z czego pan się tak śmieje? - zapytał ktoś z jego znajomych.

- Jak to z czego? - wybełkotał przez łzy. - Przecież ten pajac rusza się jak żywy!

Jego cienkiej sarenkowatej, rudej żony wcale ta zabawka nie śmieszyła, niebieskimi zwężonymi oczami wpatrywała się w jakiegoś przystojnego Rumuna i nieznacznie ścisnąwszy go za rękę, szepnęła namiętnie:

- Will you have a drink?

Gdy jej poczciwy, dobroduszny mąż pojechał do Anglii na urlop, postanowiła zrobić u siebie przyjęcie. Cały elegancki Bukareszt mówił ze specyficznym uśmieszkiem o tym, że Mrs. Hopkins ma urządzić u siebie la soiree des sardines.

Państwo Starzewscy również otrzymali zaproszenie. Jaś cierpiał w tym okresie na silne migreny i był szczęśliwy, gdy się mógł od jakiegoś przyjęcia wykręcić.

- Ja im dam znać, że nie przyjdę - rzekł - ale ty, moje Madziątko, idź, zabawisz się...

- Nie radziłabym na taki wieczór do pani Hopkins puszczać żony samej - rzekła surowo księżna Sutzo. - Bóg raczy wiedzieć, co się pod tym kryje... To bardzo zepsuta kobieta.

- Jak to, co się kryje... - zdziwił się naiwnie Starzewski. - Przecież sama nazwa wskazuje, że będzie to wieczór poświęcony spożywaniu sardynek i oczywiście piciu cocktaili.

- Och, jaki pan jest naiwny! - wykrzyknęła księżna. - Już samo to, że ta ruda wariatka zaprasza tylko samych młodych, a rodzicom panien nie przysyła zaproszeń, dowodzi, że coś w tym jest podejrzanego.

- Nie przypuszczam - odparł Starzewski - aby Anglicy mogli zrobić coś takiego, co nie byłoby całkiem comme il faut.

- Anglicy - tak, ale nie Angielki! - warknęła księżna. - To całkiem inny naród.

Mimo tych ostrzeżeń starej księżny Jaś, oddawszy Madzię pod opiekę żony radcy belgijskiego poselstwa, sam z kompresem na głowie położył się do łóżka.

Wszedłszy do znanego już apartamentu pp. Hopkinsów, Madzia miała wrażenie, że wstąpiła w progi jakiegoś bardzo podejrzanego nocnego lokalu. Całe mieszkanie poprzedzielane było parawanikami na małe, przytulne kąciki, w których stały kanapki wielkości indyka, co to dla jednego za duży - a dla dwóch za mały. Światła w mieszkaniu były kompletnie zgaszone i tylko w przedpokoju świeciły się świece w kandelabrach. Z kącików zasłoniętych parawanami wydobywały się stłumione szepty i nerwowe chichoty. Zdumioną i kompletnie ogłupiałą Madzię schwycili za ręce jej dobrzy przyjaciele, Francuzi z poselstwa, i wciągnęli do jednego z owych zacisznych zakątków. Kanapka, przeznaczona na jedną czułą parkę, była o wiele za ciasna na trzy osoby, tak że pani Starzewska siedziała na przemian to na kolanach jednego, to drugiego. Francuzi zaczęli opowiadać zawiesiste anegdotki, w czym im Madzia, porwana nastrojem, pomagała z zapałem.

- A teraz - rzekł jeden z nich - bądźmy cicho i posłuchajmy, co się dzieje obok. Pierwszorzędna zabawa!

Po chwili ktoś dyskretnie zapukał w jedną ze ścian parawanu. Był to lokaj, który roznosił na tacy szklanki whisky, bez wody sodowej, i sandwicze.

- Nie widzę tych zapowiadanych sardynek - rzekła Madzia.

- Jak to. więc pani się nie domyśla, że sardynki to my, a raczej te wszystkie parki, które się ściskają po kątach? Najzabawniejsze - dodał - są te ciemności i przez nie przypadkowe skojarzenia parek. Żony mają doskonałe wytłumaczenie przed swoimi mężami, iż nie miały pojęcia, z kim je los na jednej kanapce posadził. Doprawdy, że pomysłowość pani domu osiągnęła w tym wypadku granice, których by jej Paryż mógł pozazdrościć. Angielki to bajeczne kobiety.

- A co powie o tej zabawie jej mąż, gdy powróci z urlopu?

- On? Pójdzie na pociechę zagrać w golfa z księciem Karolem.

Madzia nigdy jeszcze nie piła whisky szklankami, i to bez wody sodowej, więc poszło jej to szalenie do głowy. Całowała się to z jednym, to z drugim Francuzem i opowiadała niemożliwe kawały. Gdy na niebie zaczęły gasnąć gwiazdy, "sardynki" poczęły się wysuwać ze swoich pudełeczek i znikać dyskretnie.

Rezultaty tej doskonałej zabawy po ciemku dały się od razu odczuć. Kilka rozwodów było w toku, kilka zaręczonych par zaczęło bywać oficjalnie, a pewna, dotychczas wierna żona uciekła z jakimś Amerykaninem w świat i słuch o niej zaginął. Zamieszanie było jak w shakerze cocktailowym. Tylko ruda pani Hopkins zachowywała się tak, jak gdyby to wszystko wcale się nie u niej odbyło. Bywała dalej w obcych poselstwach i u rumuńskich arystokratów, a gdy przyjechał jej mąż z urlopu, pokazywała się z rozpromienioną twarzą.

- Tak się cieszę, że mój mąż przyjechał - mawiała wokoło. - Szalenie się za nim stęskniłam i baby też. - A on mało się nie rozpłakał ze wzruszenia, jak się dowiedział, że dziecku drugi ząbek przez ten czas wyrósł.

Stara księżna tryumfowała.

- A mówiłam, aby pan żony samej na tę przeklętą soiree des sardines nie puszczał! Przysiąc bym mogła, że pana wówczas zdradziła. Poza tym wszyscy, którzy w tej zabawie brali udział, nie będą przez porządne rumuńskie domy przyjmowani. Zobaczy pan!

 

Starzewski zamawia dla obu sióstr pokój w najlepszym hotelu w Konstancy, który stoi na skarpie tuż nad morzem. W hotelu tym jest dużo cudzoziemców i dobra restauracja z widokiem na morze. Jest też hotelowa praczka, nie mówi ona ani słowa po francusku lub niemiecku i wraz z bielizną obu sióstr przynosi im również męskie kołnierzyki i koszule, za które żąda zapłaty. Siostry nie mogą jej wytłumaczyć, że nie mają żadnego mężczyzny ze sobą, bo ich nie rozumie. Wołają portiera, robi się awantura, ale na przyszły tydzień znów im przynosi dla odmiany męskie kalesony i nie chce wyjść z pokoju, póki za nie nie zapłacą. Gdy Madzi przez okno wylatuje kiedyś jakaś ładna jedwabna kombinacja, momentalnie, w jej oczach, przechodząca podwórkiem kobieta podnosi ją i chowa do swojej torby.

Wieczorem obie siostry chodzą na plac Owidiusza, gdzie stoi posąg rzymskiego poety, ongiś tu zesłanego przez cesarza Augusta.

Wokoło pełno kawiarń i knajp, gdzie pijani marynarze wabią portowe syreny. W restauracjach siedzą eleganccy Rumuni, Francuzi i trochę emigrantek rosyjskich, pięknych i wiotkich jak bohaterki powieści Tołstoja. Uwagę wszystkich zwraca sympatyczny kolos w baskijskiej czapeczce, którego pierś obwieszona jest baretkami. Siedzi naprzeciwko obu siostrzyczek i oczu od nich nie odrywa. W końcu przedstawia im się. Jest to Belg - Marcel de Moor. Między dobrodusznym kolosem o twarzy zdrowego dziecka a obu siostrami nawiązuje się przyjaźń. Mają teraz opiekuna, z którym mogą bezpiecznie wychodzić wieczorami. W Konstancy nie ma plaży, na plażę jedzie się do Mamai pół godziny bydlęcymi wagonami. Jak sama nazwa wskazuje, plaża ta przeznaczona jest przede wszystkim dla matek z dziećmi. Na szczęście mężczyźni też spacerują po niej. Plaża jest olbrzymia i czystości niepokalanej, a Morze Czarne groźne i granatowe. Lilka zaraz mówi, że "wygląda jak granatowy jedwab w białe desenie, wciąż zwijany, podrzucany do góry niewidzialnymi rękami subiektów - olbrzymów. Ale jakżeż łatwo jest udusić się w zwojach tego boskiego, płynnego jedwabiu..." Madzia jednak, pływak nieustraszony, rzuca się głową naprzód w te płynne zwoje. Woda jest tak ciężka od nagromadzonej w niej soli, że sama człowieka unosi, trzeba być jednak odważnym i nie bać się tych przepaści, które się nagle tworzą, i tych spiętrzonych granatowych zwałów nad głową. Madzia czuje się najzupełniej szczęśliwa. Bo czyż może być większe szczęście jak to, że się jest młodą ładną kobietą i tak świetnie skonstruowaną maszynką, która sprawnie i bezbłędnie pruje groźne fale z równą beztroską jak ślizgowiec... A do tego jeszcze bezustanna gorąca pieszczota słońca! Jedno, co ją niepokoi, to ta Lilka, która wciąż kokietuje mężczyzn. Leży w tak zwanej "niedbałej" pozie na piasku, cała prawie przykryta popielatoorzechowymi włosami, i niby to czyta książkę, ale w gruncie rzeczy "robi oko" do co przystojniejszych Rumunów. O, już się do niej przysiadł jakiś plażowicz i wszczął rozmowę. Trzeba szybko porzucić morską kąpiel i podejść do nich, bo nie wiadomo, co to za typek. Madzia czuje się w obowiązku opiekować starszą siostrą. Kilka dni temu miały bardzo niemiłą przygodę: przysiadło się do nich na plaży dwóch rumuńskich oficerów i z początku cacy, cacy - komplemenciki, galanterie - a potem namówili je, aby z nimi pojechały do Tatai. Nie wiedziały, bo i skąd miały wiedzieć, że owa Tataja to plaża przeznaczona jedynie dla kawalerów i dam lekkiego autoramentu. Kto pojechał do Tatai, mógł być narażony na wszystko. Ledwo się wówczas wyrwały z objęć gorących młodzieńców i pędem biegnąc z owego miejsca rozpusty, dopadły stojącego na stacyjce pociągu. Oficerowie byli pijani i to je uratowało.

Wieczorem opowiedziały tę przygodę swojemu dużemu przyjacielowi.

- Ach, mes cheres petites, trzeba było mnie zapytać o radę. Kto jedzie na plażę do Tatai, to tak, jak gdyby odwiedził domek publiczny... Trzeba znać tutejsze obyczaje.

Obie siostry zlekceważyły formalności paszportowe i teraz miały związane z tym przykrości.

- Chodźcie ze mną - rzekł Marcel - ja wam to załatwię. Tylko stańcie z daleka od okienka, a ja sobie z szefem tutejszej policji pogadam. - Siostry widziały, jak Marcel wyciągnął z portfelu jakiś dokument, pokazał go i jak szef policji skłonił przed nim głowę. Po chwili wrócił, wręczając siostrom pisemne pozwolenie na pozostanie w Konstancy tak długo, jak będą chciały.

- Co pan mu pokazał za dokument? - zapytała Madzia.

- A mam taki papierek, bardzo pożyteczny papierek - roześmiał się.

- Ale co to jest takiego?

- A co was to obchodzi, moje dzieci? W każdym razie gdybyście kiedykolwiek miały jakieś zatargi z policją, to tylko do mnie się zwróćcie - ja mogę wszystko załatwić...

Kimże był ów tajemniczy Marcel de Moor? Siostry przypuszczały, że szefem tajnej policji. Był z urodzenia Belgiem, a zatem belgijskiej policji. Wszędzie, gdziekolwiek się zjawił i pokazywał swój dokument, wszystkie drzwi się przed nim otwierały, o czym się później jeszcze miały przekonać. Posiadał przy sobie pliki banknotów i książeczkę czekową na Bank Lyoński i wciąż obu siostrom chciał pożyczać pieniądze. Kiedyś, jadąc z nimi pociągiem, usłyszał, jak Madzia powiedziała do Lilki, że trzeba uważać, bo im się forsa kończy, natychmiast podpisał im dwa czeki po tysiąc franków na okaziciela, a gdy "dumne Polki" odrzuciły bezapelacyjnie tę ofertę, nie przedarł czeków, tylko z pasją wyrzucił przez okno.

- Co pan robi?! - wykrzyknęła Madzia.

- Nie chciałyście ich wziąć, to się przydadzą komu innemu. - Ja mam pieniędzy po uszy.

Nie lubił jednak, aby go naciągano, i był oburzony historią, która go spotkała na dansingu w Konstancy, gdzie uwagę jego zwróciła jakaś wytworna piękność.

- Kto jest ta pani? - zapytał kogoś ze znajomych.

- To żona rumuńskiego generała, pana takiego i takiego...

Nie śmiał więc do niej podejść i tylko z daleka posyłał jej zachwycone i ogniste spojrzenia. Nazajutrz otrzymał od tejże damy liścik tej treści:

Jeśli pan pragnie się ze mną poznać, to proszę być w kawiarni na placu Owidiusza dziś o piątej po południu i proszę przygotować trzy tysiące lei.

Marcel, wzburzony do głębi, biegał z owym bilecikiem i pokazywał go znajomym.

- Co? - oburzył się młody książę Ghika - trzy tysiące lei?! Przecież za taką sumę mógłby pan mieć la reine de Roumanie!

Reakcja Rumunów była zupełnie inna niż poczciwego Belga, toteż otworzył tylko usta ze zdziwienia i zaraz poszedł to opowiedzieć obu Polkom.

Gdy Lilka wracała z Bukaresztu do Polski, poznała w sleepingu bardzo elegancką młodą Rumunkę. Lilka, chcąc ją zabawić, opowiedziała jej z uśmiechem tę historię o rumuńskiej generałowej. Ku jej zdziwieniu dama wcale się nie roześmiała, tylko rzekła zupełnie poważnie:

- Rzeczywiście, że ta generałowa była nietaktowna, bo przecież dżentelmen wie sam, ile ma dać kobiecie.