Marian Brandys

Moje przygody z historią

1990

 

KRÓLESTWO BIAŁORUSI

 

 

 

Mojemu bratu Kazimierzowi

 

Najpierw trochę historii. Działo się to w czasie wojny polsko-radzieckiej lat 1918-1920...

Naczelnik i naczelny wódz odrodzonej Polski przybył 19 września 1919 roku do zajętego przez wojska polskie białoruskiego Mińska. Witały go olbrzymie tłumy radośnie podnieconej ludności na czele z duchownymi wszystkich wyznań, biły dzwony w kościołach i prawosławnych cerkwiach. Na przemówienie prezesa Narodowego Komitetu Białoruskiego, Pruszyńskiego, naczelnik Piłsudski odpowiedział również po białorusku. Obiecał Białorusinom szeroką swobodę rozwoju kultury narodowej, mówił o autonomii, o lojalności wobec Rzeczypospolitej. Podkreślał w swym przemówieniu, że "jest synem tej ziemi, co zebrani, i dlatego może lepiej rozumie i odczuwa wszystkie biedy i nieszczęścia, które były jej udziałem. Każdy mieszkaniec tej ziemi - powiedział - rodził się niewolny, gwałt i przemoc panowały na niej. W tej wojnie raz jeszcze ta ziemia doświadczyła przemocy i gwałtu idącego ze wschodu i w imię najszczytniejszych ideałów braterstwa wprowadzającego terror". Piłsudski zapewnił ludność Mińska, że Polska i jej wojsko postanowiły przeciwstawić systemowi gwałtu i przemocy system swobody. "Ziemia ta sama rozstrzygnie, jak żyć ma, jakim prawem się rządzić - mówił - będę dumny z Polski, będę dumny ze swoich żołnierzy, będę dumny wreszcie z samego siebie, jeżeli będę mógł tej nieszczęsnej ziemi dać najcenniejszy dar Boży - dar swobody".

Towarzyszący wtedy Piłsudskiemu pułkownik Sławoj (przyszły generał Sławoj-Składkowski - ostatni premier Drugiej Rzeczypospolitej) wspominał po latach: "Nigdy później, w czasie największych tryumfów politycznych, nie widziałem tyle ognia, radości i satysfakcji w oczach Komendanta, jak wtedy w Mińsku..."

Komendant w szarej maciejówce wierzył jeszcze wtedy, że uda mu się urzeczywistnić swoją umiłowaną ideę federalizmu, że potrafi stworzyć w środkowo-wschodniej Europie potężną federację państw czy narodów, w której będą żyli obok siebie w całkowitej zgodzie i na zasadach zupełnej równości: Polacy, Litwini, Białorusini i Ukraińcy, a w dalszej perspektywie może także: Łotysze i Estończycy - federację, która będzie wystarczająco silna, aby móc się przeciwstawić wszelkim zagrożeniom ze strony zaborczych sąsiadów.

Tyle historii. Powinno jej wystarczyć dla zrozumienia tła i praprzyczyny zdarzeń, które rozegrały się w moim domu rodzinnym - w Łodzi przy ulicy Przejazd nr 20 - w okresie od kwietnia do października 1920 roku.

 

Rodziców wtedy z nami nie było. Z jakichś sobie tylko wiadomych powodów podróżowali gdzieś za granicą i jedynie od czasu do czasu nadchodziły od nich kolorowe pocztówki z widokami morza, gór i obcych miast. Domem i nami wszystkimi: mną, moim młodszym bratem, służącą Jagusią, jej narzeczonym, rannym w głowę starszym ułanem Luśkiem, i naszą niemiecką wychowawczynią "frojlajn" Elzi - rządziła matka ojca, surowa i wyniosła babka Stanisława. Zza Wisły dobiegały przytłumione odgłosy wojny. Na murach Łodzi rozlepiano plakaty z napisami: "Na pomoc, wszystko dla frontu, wszyscy na front" albo "Czyście spełnili swój obowiązek?", albo "Hej, kto Polak na bagnety!" W szkole co pewien czas odczytywano nam nazwiska uczniów starszych klas, którzy polegli na polu chwały. Ukazujące się w Łodzi pismo "Rozwój" codziennie zamieszczało obok tytułu kolejny krótki komunikat: dziewięćset piętnasty... dziewięćset szesnasty... dziewięćset siedemnasty itd. - dzień istnienia Sowdepii (tak nazywano wówczas Związek Radziecki). Ale nikt już nie wierzył w obiecywany przez redakcję rychły koniec naszego wojennego przeciwnika.

Z samego dna pamięci wyłania mi się pierwszy obraz z tamtych czasów. Pod naszym balkonem - gromada jeńców w podartych czerwonych "kosoworotkach" i spiczastych sukiennych czapkach. Schrypniętymi, zmęczonymi głosami śpiewają śmiesznie smutną piosenkę o "przeogromnym" krokodylu spacerującym ulicami miasta. Mój brat wychyla się z balkonu i strzela do nich grochem ze szklanej rurki. Nie czyni tego z żadnych narodowych uprzedzeń ani ze złośliwości. Po prostu dostał, ode mnie szklaną procę, więc musi ją jakoś wypróbować. Jeden z jeńców podnosi wykrzywioną wściekle żółtą azjatycką twarz i wygraża mu pięścią. Przerażony brat z wrzaskiem chroni się do pokoju babki...

Ale to jest wspomnienie z nieco wcześniejszego okresu, chyba jeszcze z jesieni 1919 roku, bo pamiętam, że widoczne z naszego balkonu korony drzew przy kościele Świętego Krzyża były już wtedy dobrze żółte. A Królestwo Białorusi wtargnęło w nasze życie dopiero w kilka miesięcy później - w marcu lub kwietniu 1920 roku, kiedy świat zaledwie się zielenił, a w parku miejskim - dawniej Mikołajewskim, a od roku - im. Henryka Sienkiewicza - robiono pierwsze wiosenne porządki.

Pewnego popołudnia dobrze nam znany major Biłyk z komendy miasta przyprowadził do nas na kwaterę obcego oficera w okrągłej sztywnej czapce z brązowym skórzanym daszkiem i w brązowooliwkowym mundurze, niepodobnym do żadnego ze znanych mi przedtem uniformów polskich. Pan major Biłyk bywał na kartach u moich rodziców, a poza tym był ojcem naszych towarzyszy zabaw w parku Sienkiewicza: Basi i Leszka Biłyków, więc byliśmy z nim dosyć oswojeni. Ale tamtego dnia wystąpił w pełnym majestacie służbowej oficjalności, wykluczającym jakąkolwiek poufałość: z paskiem czapki opuszczonym pod brodę, z szablą u boku - w asyście wąsatego żandarma, uzbrojonego w karabin z bagnetem i dźwigającego ciężką walizę oraz wielki miedziany samowar. Ten samowar był ze wszystkiego najdziwniejszy.

Pamiętani tę scenę doskonale. Przyprowadzony przez majora i żandarma obcy oficer zatrzymuje się przy drzwiach, podnosi rękę do skórzanego daszka i stuknąwszy głośno obcasami, salutuje nam - nie po naszemu - całą dłonią:

- Zdrastwujtie!

Rosyjskie powitanie jest tak nieoczekiwane, że wszyscy po prostu kamienieją. Oficer spostrzega błąd, stroszy swój jasny szczeciniasty wąsik i pośpiesznie się poprawia. Jego drugie pozdrowienie brzmi już bardziej swojsko, ale również nie po polsku:

- Dobry dzień!

Kiedy i na to nie otrzymuje odpowiedzi, omiata pełnym wyrzutu spojrzeniem nasze struchlałe twarze i ciężko wzdycha. Potem siada na podsuniętej mu przez żandarma walizie, zdejmuje czapkę, ociera pot z czoła, a także z krótko ostrzyżonych jasnych włosów i poczyna ziewać tak serdecznie, że łzami mu zachodzą bladoniebieskie przekrwione oczy. Ale trwa to krótko. Po chwili twarz mu się ożywia, a zmętniałe oczy znowu rozbłyskują zainteresowaniem. W kręgu jego widzenia pojawia się nieobecna dotychczas w pokoju frojlajn Elzi.

Tę rudą, białoróżową, rozłożystą córę łódzkich tkaczy zafundowali nam rodzice na wychowawczynię i nauczycielkę niemieckiego tuż przed swoim wyjazdem za granicę. Łudzili się naiwnie, że za tanie pieniądze wprowadzi nas ona we wszystkie arkana mowy Goethego i Schillera, których zielono oprawne dzieła zajmowały całą półkę w ojcowskiej bibliotece. Ale frojlajn Elzi haniebnie zawiodła pokładane w niej nadzieje. Niemieckiego nas nie nauczyła, to raczej my - w ciągłych z nią utarczkach słownych i nieporozumieniach - podciągaliśmy i dopełniali jej kulawą, ubogą polszczyznę. Jeśli zaś chodzi o walory wychowawcze nowej opiekunki, to najdosadniej charakteryzowała je nasza zadziorna pomoc domowa. Zazdrosna o swego ułana Luśka, rzekomo kokietowanego przez dorodną Niemkę, Jagusia, zupełnie nie zważając na nasze niedostateczne uświadomienie w sprawach męsko-damskich, nazywała frojlajn Elzi "ostatnią szmatą" i pokrzykiwała, że "ta szwabska suka grzeje się do każdego chłopa" i że "należałoby powyrywać jej rude kudły", i "zbić na krwawy befsztyk jej gruby tyłek".

Wkraczająca na scenę frojlajn, skoro tylko zauważyła, że jest przedmiotem obserwacji obcego oficera, natychmiast zaczyna swe zwykłe sztuczki. W nagłym napadzie pracowitości chwyta za miotełkę i zabiera się do oczyszczania z pajęczyn najwyższej półki ojcowskiej biblioteki. Pomimo wczesnowiosennej pory frojlajn nosi letnią, bardzo cienką sukienkę i doskonale wie, że kiedy się tak przegina, przeciąga i fyrta w słońcu, próbując niby to dosięgnąć ukrytych pajęczyn, wszystko jej widać pod spodem i wygląda jak goła. Obcemu oficerowi bardzo się to podoba. Szyję wyciągnął do przodu, jasną szczecinką pod nosem rusza jak podniecony chomik, a na twarzy rozlewa mu się wyraz błogości. My z bratem przyglądamy się tej ponurej szopie z najgłębszą pogardą. Obcy oficer okazuje się tak bezdennym żłobem, że przestajemy się nim interesować.

W drugim końcu ojcowskiego gabinetu, w przyokiennej niszy, prawie szeptem, żeby nie dosłyszał obcy oficer, spierają się z sobą major Biłyk i babka Stanisława. Babka jest podenerwowana. Na policzkach i obwisłym podgardlu ma już niebezpieczne wypieki, zwiastujące nieomylnie nadciągającą burzę. Przystosowując się do rozmówcy, ścisza głos, ale słychać w nim utajone gromy. Babka bardzo nie lubi, kiedy podczas nieobecności rodziców w mieszkaniu zachodzą jakieś zmiany, więc wszelkimi siłami próbuje się wykręcić od kwaterunku i nie przebiera w środkach. Groźnym szeptem wyjaśnia majorowi z komendy miasta, że niepotrzebne jej są lekcje patriotyzmu. I bez pouczeń majora wie, że w czasie wojny przyjmowanie oficerów na kwatery jest obowiązkiem obywatelskim. Ale w żaden sposób nie może zrozumieć, dlaczego ma u nas mieszkać akurat oficer rosyjski - właśnie teraz, kiedy prowadzimy z Rosjanami wojnę...

Z kolei denerwuje się major Biłyk. Jaki znowu oficer rosyjski?! Co za fatalne mieszanie pojęć i narodów. To Białorusin z krwi i kości. Porucznik Szczepan - po białorusku Sciapan - Sawicki z Ochotniczej Dywizji Białoruskiej generała Bułaka-Bałachowicza. Starsza pani musiała chyba słyszeć o tej dywizji, piszą o niej teraz ciągle w gazetach. To nasi sprzymierzeńcy, pomagają nam bić bolszewików. Po wojnie chcą sobie stworzyć Królestwo Białorusi. Major nieoczekiwanie parska krótkim śmieszkiem. No, z tym Królestwem Białorusi to się jeszcze zobaczy...

Nie mogę już dziś pojąć, dlaczego ta nie słyszana nigdy przedtem nazwa Królestwo Białorusi tak bardzo podziałała mi wtedy na wyobraźnię i wprawiła mnie, a ze mną i mego brata, w stan długotrwałego urzeczenia. Był w tym niewątpliwie jakiś element baśniowy, czar czegoś dalekiego, tajemniczego a dziwnie przy tym znajomego. W każdym razie w jednej chwili przywróciliśmy całe nasze zainteresowanie obcemu oficerowi w brązowooliwkowym mundurze, chociaż maślił się głupio do bezwstydnej frojlajn Elzi. Poczuliśmy się nagle ciężko obrażeni tym, że major Biłyk tak kpiąco odniósł się do zamiaru stworzenia Królestwa Białorusi. Chcą mieć Królestwo Białorusi, niech sobie mają, nikomu to nie przeszkadza! Byliśmy w tej sprawie całkowicie po stronie obcego oficera. Jeszcze tego samego dnia porucznik Sciapan Sawicki z Ochotniczej Dywizji Białoruskiej generała Bułaka-Bałachowicza wprowadził się do naszego mieszkania wraz z całym swym dobytkiem, przydźwiganym przez wąsatego żandarma z komendy miasta.

Koszty białoruskiego kwaterunku opłaciliśmy bezpośrednio my z bratem. Wyrzucono nas ("na zbity łeb" - jak mówiła Jagusia) z naszego wygodnego, samodzielnego pokoju i przeniesiono do pokoju babki. Były jeszcze wprawdzie do dyspozycji dwa wolne pokoje: sypialnia rodziców i gabinet ojca, ale babka bała się, że "narobimy tam szkód", więc wolała nas mieć przy sobie. Było to rozwiązanie dla nas fatalne, ale nie pozbawione pewnych jasnych stron. Złe było to, że bezpośredni nadzór babki w znacznym stopniu ograniczał nam swobodę ruchów. Ponadto w pokoju stał znienawidzony przez nas fortepian, na którym babka potrafiła godzinami wygrywać różne poważne i smutne kawałki, co okropnie działało nam na nerwy, bo nie odziedziczyliśmy po niej muzykalności. Ale fortepian miał tę dobrą stronę, że babka grając zapominała o całym świecie, mogliśmy wtedy brykać, jak nam się tylko podobało. Drugą korzyścią z zamieszkania u babki było to, że jej pokój graniczył z kuchennym korytarzykiem, co ułatwiało nam przedostawanie się do wyłączonej spod władzy babki części mieszkania, gdzie niepodzielnie rządzili Jagusia i jej narzeczony Lusiek.

Starszy ułan Lusiek! Ten mi się najlepiej dochował w pamięci. Babka Stanisława często mówiła, że trudno jej zrozumieć, jak taka ładna dziewczyna mogła się zakochać w takim brzydalu. Istotnie, z cywilnego punktu widzenia Lusiek pięknością nie był. Miał czerwone, świecące od sadła "pyski" (wyrażenie babki), zęby całe w srebrnych koronach, małe chytre oczka i nieludzko krzywe nogi w kształcie wielkiej litery "o". Ale cywilną brzydotę Luśka przesłaniała tak wspaniała oprawa wojskowa, że obojętnym na nią mógł pozostać tylko ktoś nie mający żadnego zainteresowania dla rycerskich uroków wojskowości. Kiedy Lusiek ukazywał się w pełnym sztafażu swej ułańskiej świetności, w brzęku zębatych ostróg i szabli zwisającej na trzeszczących rapciach, w krótkim granatowym kożuszku narzuconym z fantazją na szarą ułankę ze sznurami i pomponami, z romantycznym bandażem wyzierającym spod zawadiackiej maciejówki z żółtym otokiem, z krzywymi nogami, które w wysokich butach i bufiastych bryczesach stawały się tak bardzo kawaleryjskie, że po prostu widziało się między nimi grzbiet koński - wtedy nawet babka Stanisława w chwilach dobrego humoru przyznawała Jagusi, że jej ukochany to "istny ułan z obrazka", tyle że - jak dodawała zaraz z kwaśnym uśmiechem - "malowany przez bardzo niedobrego malarza".

Główną przyczyną niechęci babki Stanisławy do Luśka były pewne zastrzeżenia natury moralno-obyczajowej. Dzielny ułan, raniony w głowę w jednej z bitew toczącej się za Wisłą wojny, odbywał w zasadzie rekonwalescencję w okręgowym szpitalu wojskowym, ale dzięki znajomościom wśród tamtejszego sanitariatu korzystał bez żadnych ograniczeń z przepustek uprawniających go do przebywania w mieście. Otóż babka zaczęła - nie bez podstaw - przypuszczać, że Lusiek spędza u swej narzeczonej nie tylko dnie, ale i noce. Na taką sodomę i gomorę w mieszkaniu pozostawionym pod jej opieką babka zgodzić się nie mogła. Początkowo próbowała roztoczyć bezpośrednią kontrolę nad harmonogramem wizyt Luśka, ale pyskata Jagusia po pierwszych napomknięciach na ten temat rozpętała tak wściekłą awanturę, że życie nasze na parę dni zmieniło się w prawdziwe piekło. Krzyczała, że "ona starszej pani nosa do łóżka nie wtyka i żąda, aby do jej spraw również się nie wtrącano". I że "w tym domu nie szanuje się człowieka i ciągle się go podejrzewa o Bóg wie jakie świństwa", że "rzuci w diabły cały ten zakichany kram i wróci do siebie na wieś, gdzie przynajmniej nikt jej nie będzie znieważać!"

Odejścia Jagusi, i to podczas nieobecności rodziców, babka w żadnym razie ryzykować nie mogła. Równałoby się to utracie nieocenionej pomocy domowej, do której wszyscy zdążyli się już przywiązać jak do członka rodziny. Jagusia była miła, ładna, wesoła, świetnie gotowała, a robota w jej małych brunatnych rękach naprawdę się paliła. Nawet babka przyznawała, że "z tą dziewczyną dawało się żyć". Trzeba było tylko uważać, żeby "nie nadepnąć jej na honor" i - co było trudniejsze, zwłaszcza dla osób starszych - pogodzić się z jej niewyparzonym językiem. Widząc, że w sprawie wizyt Luśka nic wskórać się nie da, babka zaprzestała daremnych bojów w obronie moralności i głęboko obrażona wycofała się do swego fortepianu, złożywszy uprzednio dumne oświadczenie, że "od wszystkiego umywa ręce i od tej chwili noga jej więcej nie postanie w kuchennej części mieszkania", co - jeśli dobrze pamiętam - nie zmartwiło zbytnio ani zwycięskich narzeczonych, ani nas, odrodnych wnuków babki.

Kuchenna część mieszkania, składająca się z ciemnego korytarzyka, kuchni, spiżarni i maleńkiego pokoiku Jagusi, odgrywała bardzo ważną rolę w życiu moim i brata właśnie dlatego, że niemal zawsze można tam było spotkać prześladowanego przez babkę bohatera wojny. Krzywonogi kawalerzysta ze swym bandażem na głowie, pod którym kryła się najprawdziwsza rana odniesiona w obronie ojczyzny - jeszcze silniej i o wiele bardziej bezpośrednio działał mi na wyobraźnię niż ułani księcia Józefa i polscy szwoleżerowie Napoleona, których kolorowe dzieje poznawałem właśnie z książek Przyborowskiego i Gąsiorowskiego. Trzeba zresztą przyznać, że starszy ułan Lusiek robił, co mógł, aby swe bohaterstwo zbliżyć jak najbardziej do wyczynów swoich książkowych poprzedników. W przekazywanych nam wspomnieniach wojennych coraz to zmieniał i wzbogacał okoliczności, w których zadano mu ranę, a czynił to z taką fantazją, że mógł mu jej pozazdrościć niejeden beletrysta historyczny. Doszedł w końcu do tego, że opowiedział nam, jak to "sam Naczelnik państwa i Naczelny Wódz Józef Piłsudski przed frontem całej armii" dziękował mu za jego bohaterstwo i ściskając mu rękę zapewniał, że bez niego cała wojna wyglądałaby o wiele gorzej. Kiedy w naszych oczach pojawiał się cień niedowierzania, Lusiek natychmiast przyhamowywał tempo swych przechwałek i uciekał się do fortelu obronnego, który go nigdy nie zawodził. Z nagłym jękiem chwytał się za obandażowaną głowę i jego twarz przybierała wyraz cierpienia. Czy można było się temu oprzeć? W jednej chwili wyparowywało z nas małoduszne niedowierzanie i znowu padaliśmy na twarz przed bohaterem wojny o wolność i niepodległość. Dopełnieniem bohaterskich opowieści Luśka było przymierzanie przez nas przed lusterkiem Jagusi ułańskiej czapki z żółtym otokiem, wyciąganie z pochwy - niestety tylko do połowy, bo dalej Lusiek nie pozwalał - krzywej szabli ułańskiej z napisem "Honor i Ojczyzna" oraz spożywanie różnych smakołyków ze spiżarni, którymi karmiła nas Jagusia - dumna i szczęśliwa z uwielbienia, jakim otaczaliśmy jej ułana. Wszystko razem było rozkoszne, tym bardziej że miało smak owocu zakazanego. Bo babka od czasu swego wycofania się z kuchennej części mieszkania starała się i nas całkowicie odciąć od zapowietrzonego grzechem obszaru. Na szczęście miewała swoje seanse muzyczne, podczas których - acz nie bez trudności - udawało nam się niepostrzeżenie przemykać do kuchennego korytarzyka.

Po naszej przeprowadzce do pokoju babki obcowanie towarzyskie z narzeczonym Jagusi stało się dla nas o wiele łatwiejsze. Ale ironicznym zrządzeniem losu właśnie wtedy nasze zainteresowanie krzywonogim kawalerzysta gwałtownie osłabło. Znaliśmy go już tak dobrze, że zdążył nam spowszednieć. Tymczasem na horyzoncie pojawiło się coś zupełnie nowego. Cała nasza uwaga odwróciła się w stronę odebranego nam przez komendę miasta pokoju dziecinnego, skąd urzekająco i tajemniczo promieniował blask baśniowego Królestwa Białorusi.

Bystra Jagusia w lot spostrzegła zmianę naszych nastrojów i zrozumiała, komu jej uwielbiany bohater zawdzięcza utratę wiernego audytorium. Od razu też całą siłą swego namiętnego serca znienawidziła Bogu ducha winnego porucznika Sciapana Sawickiego i odwiedzających go kolegów z Ochotniczej Dywizji Białoruskiej, chrzcząc ich wszystkich od nazwiska ich dowódcy pogardliwym mianem hulaków.

Tymczasem mnie i brata coraz mocniej i głębiej opanowywał niewytłumaczalny dur białoruski. Niedługo po wprowadzeniu się porucznika Sawickiego, kiedy zdążyliśmy się już nauczyć od bułaków kilkunastu słów z ich macierzystego języka, uległ odmianie surowo przez nas przestrzegany rytuał codziennych wieczornych pożegnań i porannych powitań. Od lat nie wolno nam było zasnąć ani wstać rano z łóżka bez wypowiedzenia przedtem obrzędowych formuł. Wieczorem żegnaliśmy się słowami: "Dobranoc, niech wszyscy dobrze śpią!" Poranne powitanie brzmiało: "Dzień dobry, niech wszystkim będzie dzisiaj dobrze!" Święcie wierzyliśmy, że gdyby któregoś z tych magicznych słów zabrakło, stałoby się coś bardzo złego. Otóż teraz do tych zaklęć - zarówno porannych, jak i wieczornych - dodane zostało zaklęcie nowe, wypowiadane zająkliwie, głosem drżącym z podniecenia, ale cicho, żeby nie zwracać uwagi babki: niechaj żywie Karalieustwa Biełarusi!, czyli "niech żyje Królestwo Białorusi!" Od tych stów się zaczynał i na tych słowach się kończył każdy nasz dzień.

W rozmowach z frojlajn Elzi i Jagusią również zaczęliśmy się posługiwać zwrotami białoruskimi. Zamiast "dziękuję" mówiliśmy dziakuju, zamiast ,"proszę" - kali łaska, zamiast "do widzenia" - da pabaczennia, zamiast "nie wiem" - nie wiedaju. Frojlajn, której stosunki z bułakami od pierwszej chwili układały się nad podziw dobrze, przyjmowała nasze językowe małpiarstwo łaskawie i kwitowała je zmysłowym chichotem, natomiast Jagusia szalała: wymyślała nam od wariatów bez ambicji, a nawet - zdrajców ojczyzny i przy okazji okropnie znieważała bułaków.

Zaraz po powrocie ze szkoły, korzystając z nieobecności w domu porucznika Sciapana, który gdzieś na nie znanych nam placach ćwiczeń szkolił w rzemiośle wojennym nowych żołnierzy Królestwa Białorusi, przypuszczaliśmy szturm do odebranego nam pokoju, co nie było trudne, gdyż z braku klucza pokoju tego nigdy się nie zamykało.

Ale nie był to już nasz dawny pokój. Wszystko było w nim teraz inne, a przez to niezmiernie interesujące. Zaraz w progu uderzył w nas obco i odurzająco mocny męski zapach. Były w nim pomieszane wonie dymu fajkowego, nowych skórzanych pasów oficerskich, przemokłych płaszczy z grubego wojskowego sukna, komiśnego chleba, dziegciu, ostrej wody kolońskiej i jeszcze wielu innych rzeczy, przyjemnie drażniących nasz zmysł powonienia, a trudnych do dokładnego rozpoznania.

W pokoju, w którym przedtem wszystko stało bądź było poukładane porządnie i nudno na swoich miejscach, gdyż pilnowały tego babka, frojlajn i Jagusia, panował teraz podniecający rozgardiasz. Pod ścianami stały puste butelki po alkoholach i całe pryzmy wojskowych konserw. W kącie zasłonięta parawanikiem kryła się wstydliwie przeniesiona ze strychu blaszana umywalka z poszczerbioną porcelanową miednicą i wiadrem pełnym wody. W przeciwległym kącie ciepło połyskiwał miedziany samowar. Krzesła były poobwieszane różnymi szczegółami wojskowego ekwipunku. Na podłodze poniewierały się drewniane prawidła do wysokich butów, różnych rozmiarów szczotki i pudełka z szuwaksem.

Nad łóżkiem porucznika Sawickiego wisiała szkolna mapa wschodniej Europy z domalowaną na środku dużą jasnozieloną plamą, na której nie bez wzruszenia odczytywaliśmy znane nam słowa: Karalieustwa Biełarusi. Pod mapą, tuż przy wezgłowiu porucznika, widniała spora dziura wydrążona w ścianie jakimś ostrym narzędziem. Bez trudu uzgodniliśmy z bratem, że narzędziem tym mógł być jedynie piękny nóż fiński, leżący na nocnym stoliku przy łóżku. Samo przeznaczenie dziury w ścianie pozostało dla nas intrygującą tajemnicą.

Najwięcej wzruszeń dostarczały nam szuflady komody, gdzie przed przybyciem Sawickiego przechowywano naszą bieliznę. Teraz kryły się w nich skarby Królestwa Białorusi. Dziś, kiedy przypominam sobie zawartość tych szuflad, trudno mi zrozumieć, w jaki sposób porucznik Sciapan Sawicki zdołał zgromadzić w swoich (a raczej w naszych) szufladach tyle wojskowego dobra: przeróżnego rodzaju gwiazdek oficerskich, oksydowanych guzików wojskowych (nie pamiętam, jakie emblematy były na nich wybite), srebrnej i złotej przędzy do oszywania kołnierzy i naramienników, tęczowych wstążek i baretek orderowych, plecionych sznurów adiutanckich, brązowych krzyżyków na łańcuszkach, okrągłych medali i magazynków broni małokalibrowej wyładowanych ostrą amunicją. Było tego tyle, że niektóre z tych skarbów mogłem sobie spokojnie "wypożyczać", aby chwalić się nimi później przed kolegami w szkole.

Z odurzających oparów Królestwa Białorusi wyprowadzała nas dopiero Jagusia, która uzbrojona w różnego rodzaju szczotki i ścierki, z wiadrem w ręku, przychodziła na codzienne sprzątanie. Nigdy i nigdzie narzeczona ułana Luśka nie demonstrowała swego żalu do bułaków tak głośno i jednoznacznie, jak podczas porządkowania w naszej obecności istotnie niezbyt porządnej kwatery porucznika Sawickiego. Już od progu wyrzekała, że nie wie, za jakie grzechy Bóg ją tak karze, że musi sprzątać w tym "ruskim bardaku". Trzaskając szczotkami i tłukąc śmietniczką o blaszane wiadro, uświadamiała nas, że drugich takich flejtuchów jak bułaki nie ma na całym świecie. Kazała nam oglądać wymiecione spod łóżka puszki z resztkami nie dojedzonych konserw, wstrząsała się ze wstrętu, zbierając ze stołu brudne szklanki i pozostałości jedzenia, zmuszała nas do mierzenia palcem głębokości dziury wydłubanej w ścianie, pokrzykując, że "za takie barbarzyńskie szkodnictwo powinno się do kryminału pakować". A wśród tych wszystkich postukiwań, pokrzykiwań i wybrzydzań zawsze potrafiła przemycić dla nas jakąś pochwalną informację o Luśku. A to, że "już na pewno dostanie za swą ranę Krzyż Walecznych, a może i Virtuti Militari", a to, że "już niedługo będą go musieli odesłać z powrotem na front, bo tam bez niego nie dają sobie rady". Gdy przyjmowaliśmy te rewelacje bez należytego entuzjazmu, wpadała w jeszcze większą złość i brutalnie wypędzała nas z naszego własnego pokoju, grożąc, że jeśli jeszcze raz nas tam zastanie, to poskarży się babce. Ale niewiele to pomagało. Po podwieczorku znowu warowaliśmy pod drzwiami prowadzącymi do Królestwa Białorusi. Stopniowo, bez żadnego umawiania się z sobą, zaczęliśmy tę baśniową nazwę zacieśniać do kwatery porucznika Sawickiego. Mówiliśmy na przykład: "Dzisiaj w Królestwie Białorusi była taka zabawa, że aż hej!" albo: "Wczoraj w Królestwie Białorusi pojawił się jakiś nowy - kapitan", albo "Jutro inspekcja Królestwa Białorusi tuż przed obiadem, kiedy babka będzie na spacerze, a Jagusia w kuchni".

Właściwe życie rozpoczynało się w Królestwie Białorusi dopiero pod wieczór, kiedy porucznik Sciapan powracał z ćwiczeń - prawie zawsze w towarzystwie paru innych oficerów. Rozmawiali, śmieli się, popijali herbatę z samowaru i wódkę, sprzeczali się, wznosili toasty, opowiadali o swoich przygodach wojennych. Jeżeli babki nie było w domu, przyłączała się do nich także frojlajn Elzi. Wtedy zabawa nabierała szczególnych rumieńców: piski, chichoty, szamotaniny, głośne wybuchy śmiechu. Raz udało mi się podejrzeć przez dziurkę od klucza, że oficerowie przebierali naszą opiekunkę w płaszcz wojskowy i ze wszystkich sił starali się go na niej dopiąć, co wywoływało wiele rubasznej wrzawy i wesołości. Ale później czyjeś plecy zasłoniły mój punkt obserwacyjny i już nic nie było widać.

Ponieważ prawie zawsze ktoś z gości Sawickiego przynosił z sobą harmonię lub przynajmniej organki, o pewnej godzinie rozpoczynały się śpiewy z muzyką. Śpiewano różne piosenki: białoruskie, rosyjskie, ukraińskie.

Największe wrażenie robiła na mnie uroczysta pieśń białoruska, śpiewana na sposób kościelny przez solistę i odpowiadający mu chór. Śpiew rozpoczynał tak zwany zapiewajło, którym bywał zazwyczaj wysoki, tęgi kapitan o wesołych oczach i pięknym barytonowym głosie. Pozostali oficerowie Królestwa Białorusi odpowiadali mu ponurym, mrukliwym chórem:

A chto tam idzie?

- Biełarusy! 

A szto jany niasuć?

- Swaju kryudu!...

Tylko tyle słów pieśni zdołałem zapamiętać z tamtych czasów. Ale w niedawno wydanej u nas Antologii poezji białoruskiej odnalazłem tę pieśń mego dzieciństwa jako utwór sławnego poety białoruskiego Janka Kupały. Przytaczam ją w całości, w pięknym przekładzie polskim Jana Huszczy:

 

A kto tam idzie, a kto tam idzie 

Taką ogromną, taką gromadą?

- Białorusy!

 

A cóż to niosą na chudych barkach,

Na rękach we krwi, na nogach w łapciach?

- Swoją krzywdę!

 

A dokąd niosą tę krzywdę wielką, 

A dokąd niosą, by ją pokazać?

- Na świat cały!

 

A któż gromadę, milion niejeden

Z krzywdą iść uczył, ze snu ją zbudził?

- Bieda, rozpacz!

 

A czego, czego im się zachciało,

Im pogardzanym, ślepym i głuchym?

- Zwać się ludźmi!

 

Najczęściej jednak śpiewano w Królestwie Białorusi tęskną dumkę ukraińską, której nastrój musiał w jakiś szczególny sposób odpowiadać gościom porucznika Sawickiego. Pamiętam tę dumkę do dziś w jej brzmieniu oryginalnym:

... U susieda chatka była 

U susieda żenka była 

A u mene ny chatynki 

Nema szczastia, nema żynki...

Dwa ostatnie wiersze piosenki powtarzano wielokrotnie i rozciągano je coraz smutniej, coraz rozpaczliwiej, aż wreszcie śpiew zdawał się przechodzić w ogólny szloch.

Frojlajn Elzi, jeśli była obecna, również brała udział w koncercie. Włączała się do niego zawsze tą samą piosenką niemiecką o jesieni. Znaliśmy tę piosenkę na pamięć, gdyż frojlajn posługiwała się nią jako główną pomocą naukową przy próbach wdrażania nas w tajniki języka niemieckiego. Piosenka była niewesoła, mówiła o odlatujących jaskółkach, o przekwitających różach, o zamilkłych słowikach i o innych równie smutnych rzeczach. Ale Elzi - obdarzona bawolim głosem, przy słuchu niewiele lepszym od naszego - odśpiewywała ją w tonacji marsza generalskiego. Ostatnia zwrotka, mówiąca o bolesnym rozstaniu dwojga serc, grzmiała w jej interpretacji jak zwycięskie surmy bojowe

...Fragt das Herz im bangen Schmerz 

Scheiden, ach scheiden tut weh!...

Ryk frojlajn wywabiał z kuchennej części mieszkania Jagusię. Przybiegała wściekła i poczynała tłuc pięściami w drzwi Królestwa Białorusi:

- Ciszej, do cholery! Tu jest polski dom! Tu się mówi i śpiewa po polsku!

Z gości porucznika Sawickiego najbardziej polubiliśmy wysokiego, barczystego, zawsze uśmiechniętego kapitana nazwiskiem Karpiuk, tego właśnie, co występował w roli zapiewajły przy śpiewaniu białoruskich pieśni. Kapitan Karpiuk - albo jak nazywaliśmy go między sobą Wesoły Kapitan - bywał w Królestwie Białorusi codziennie i niemal zawsze przyprowadzał z sobą syna Alesia. Niekiedy, ale rzadko, pojawiała się także polska żona kapitana: wysoka, blada, wiecznie chora pani Emilia. Z całej tej rodziny początkowo najwięcej mieliśmy do czynienia z Alesiem, którego ojciec chętnie pozostawiał pod naszą opieką, wtedy zwłaszcza, kiedy w Królestwie Białorusi pito wódkę lub przekomarzano się z frojlajn Elzi. Mały Karpiuk, niewiele młodszy ode mnie, ale wyjątkowo jak na swój wiek drobny, słaby i niemrawy - wyzwalał w nas jakieś sadystyczne skłonności.

- Aleś! Aleś! - wołaliśmy do niego.

- Czaho? - pytał nieufnie. 

A my na to z grubym śmiechem:

- Aleś ty głupi, Aleś! 

Albo inaczej:

- Aleś, powiedz, która godzina.

Bojaźliwie stulał ramiona:

- Nie wiedaju.

- Słyszysz? - zwracałem się do brata - on nie wie, która godzina, trzeba mu nakręcić zegarek.

- Tak, trzeba mu nakręcić zegarek! - zgadzał się radośnie mój brat.

Obezwładnialiśmy nieszczęsnego chłopysia, po czym ciągnęliśmy go za krótkie białe włoski na karku, kręcąc nimi w różne strony, co, jak wiedzieliśmy z własnych doświadczeń, było bardzo bolesne.

Półprzytomny ze strachu, bólu i upokorzenia Aleś wyrywał się nam rozpaczliwie i tłukł nas swymi drobnymi piąstkami:

- Puszczajcie, padlece! Ach, wy padlece!

Nieporozumienia z synem nie zakłócały nam dobrych stosunków z ojcem. Wesoły Kapitan witał nas zawsze przyjemnym uśmiechem i odnosił się do nas z wyraźną sympatią. Od gospodarza i innych gości Królestwa Białorusi odróżniał się tym, że mówił doskonale po polsku, podczas gdy z tamtymi można się było właściwie porozumieć tylko po białorusku, rosyjsku lub ukraińsku. Później dowiedzieliśmy się, że Wesoły Kapitan pochodził spod Baranowicz i do wybuchu wojny światowej był tam kierownikiem wiejskiej szkoły. Jego polska, lecz całkiem już zruszczała żona była córką urzędnika skarbowego z Baranowicz.

Moje pierwsze zbliżenie z kapitanem Karpiukiem nastąpiło w okolicznościach dość osobliwych. Tego dnia poniosłem ciężką klęskę w szkole. Otrzymałem dwutygodniową cenzurkę z rekordową liczbą złych ocen. Figurowało na niej ni mniej, ni więcej tylko sześć dwój i jedna jedynka.

Awantura zrobiła się z tego nieludzka. Babka wykazywała mi szczególną nikczemność mego postępowania w czasie, gdy nauczanie młodzieży napotyka tyle trudności z braku nauczycieli, którzy bronią na froncie zagrożonej ojczyzny. Z oskarżeń babki wynikało niezbicie, że moje dwóje i pała przyczyniały się do ogólnego osłabienia naszego potencjału obronnego, a co za tym idzie, jeszcze bardziej wystawiały ojczyznę na ciosy wroga. Do potępień babki przyłączyli się - w tym wypadku całkowicie z sobą pogodzeni - zdrajczyni Jagusia, starszy ułan Lusiek i frojlajn Elzi. Ta ostatnia nie omieszkała o moim negatywnym rekordzie naukowym poinformować oficerów Królestwa Białorusi.

Z gości porucznika Sawickiego zwrócił na moją klęskę uwagę tylko kapitan Karpiuk. Zainteresowało go to pewnie jako byłego pedagoga. Ale zachował się wcale nie po nauczycielsku. Spotkawszy mnie tego wieczora pod drzwiami Królestwa Białorusi, uległ na mój widok szaleńczemu atakowi wesołości. Krztusząc się ze śmiechu i trzęsąc potężnym brzuszyskiem tuż przed moim nosem (był bardzo wysoki), powtarzał w kółko, jakby nie mogąc w to uwierzyć: - Sześć dwój i jedna jedynka! Ach, Bożeż, Ty mój Boże! - i śmiał się do rozpuku, aż łzy ciekły mu po twarzy. W pierwszym odruchu na tę niewczesną wesołość zamarłem z obrazy. Ale śmiech Wesołego Kapitana był tak szczery, przyjazny i zaraźliwy, że w końcu i ja musiałem odpowiedzieć śmiechem. Dobrze mi to odprężenie zrobiło po przykrościach, jakich nie szczędzili mi tego dnia domownicy.

Tak oto zaprzyjaźniłem się z Wesołym Kapitanem. Moja tragiczna cenzurka stała się jakby symbolem wywoławczym naszej przyjaźni. Jeszcze przez długi czas, przy każdym spotkaniu pod drzwiami Królestwa Białorusi, Karpiuk zamiast powitania przymrużał porozumiewawczo oko i z wesołym podziwem potrząsał głową: - Sześć dwój i jedna jedynka! Bożeż, Ty mój Boże! - Później wystarczało już .tylko jego porozumiewawcze mrugnięcie. Moje wewnętrzne echo dawało natychmiastowy odzew: - Sześć dwój i jedna jedynka! Bożeż, Ty mój Boże!

Wesołego Kapitana łączyły z nami także sprawy poważniejsze. Dzięki Karpiukowi baśniowe Królestwo Białorusi zaczęło nabierać w naszych oczach kształtów bardziej realnych. Kapitan od czasu do czasu dopuszczał mnie i brata do zebrań towarzyskich w naszym dawnym pokoju dziecinnym. Podczas gdy porucznik Sciapan Sawicki ze swymi gośćmi baraszkowali przy stole, mieszali herbatę z samowaru z wódką i śpiewali swoje smutne piosenki, my z kapitanem sadowiliśmy się na łóżku gospodarza (na moim łóżku) pod mapą Królestwa Białorusi i rozmawialiśmy o dywizji generała Bułaka-Bałachowicza, a ściślej mówiąc, o losach wojennych kapitana Karpiuka, byłego kierownika szkoły wiejskiej pod Baranowiczami. Wesoły Kapitan, podobnie jak inni oficerowie dywizji białoruskiej, rozpoczął karierę wojenną jako młody rekrut w armii cesarsko-rosyjskiej. Razem z tysiącami innych Białorusinów, Litwinów, Ukraińców i Polaków - zmobilizowanych przez carat w roku 1914 - późniejsi bułacy przemierzali olbrzymie przestrzenie rozpadającego się cesarstwa rosyjskiego, broniąc go przed naporem armii niemieckich. Po ostatecznym zawaleniu się caratu - białoruskich patriotów, przemieszanych z rosyjskimi i polskimi towarzyszami broni, zebrał pod swymi rozkazami w kilkutysięcznym ochotniczym korpusie partyzanckim generał Stanisław Bułak-Bałachowicz, słynny zagończyk białoruski, rodem z Wileńszczyzny. Rozpoczął się szlak sławy Ochotniczej Dywizji Białoruskiej. Najpierw bronili przed Niemcami budzących się do niepodległości Estonii i Łotwy. Potem przedarli się z powrotem na rodzinną Białoruś. Podobno dowództwo sowieckie, w osobie samego Trockiego, proponowało generałowi Bałachowiczowi objęcie stanowiska inspektora całej kawalerii sowieckiej. Ale oni mieli już dość podlegania Rosji, takiej czy innej. Marzyło im się własne niepodległe państwo białoruskie, jakiego jeszcze nigdy dotąd nie było. - Bożeż, Ty mój Boże! - przerywał tok opowieści kapitan Karpiuk. - Przecież to zrozumiałe, że każdy chce mieć swoje państwo. Trudno żyć bez własnego państwa. - Pod rozkazami "baćki" generała walczyło się dobrze, ale wojna, sama w sobie, zła rzecz. Kapitanowi Karpiukowi na całym szlaku bojowym dywizji towarzyszyła żona z trojgiem małych dzieci. Bo gdzie się miała podziać żona białoruskiego oficera, kiedy nie było jeszcze białoruskiego państwa? Młodsze rodzeństwo Alesia nie wytrzymało trudów wojennej tułaczki i poumierało. - Wojna to wojna - wzdychał ciężko Karpiuk - żeby przynajmniej coś dobrego z niej wynikło. Niechbym wiedział, za co zginęli synek i córeczka. Bożeż, Ty mój Boże! - Generał Bałachowicz wymyślił to Królestwo Białorusi. Kapitan Karpiuk jako człowiek przekonań demokratycznych wolałby może republikę, taką jak w Polsce. Ale generał wielki człowiek, chce królestwa, niech będzie królestwo, byle tylko było. Bożeż, Ty mój Boże! Kapitan tłumaczył nam, że spełnienie marzeń białoruskich zależało od wyniku wojny polskiej. Generał Bałachowicz zaraz po powrocie na Białoruś postanowił formalnie sprzymierzyć się z Polską. Pisał do naczelnika Piłsudskiego. Piłsudski się zgodził. Wkraczającą do Dyneburga Dywizję Białoruską generał Rydz-Śmigły witał fanfarami orkiestr i uroczystymi przemówieniami. Polscy wodzowie znają Białorusinów i wiedzą, że można na nich polegać. W lutym 1920 roku dywizja weszła do Polski, aby się przeorganizować i uzupełnić swój stan. No i są w Polsce. Bożeż, Ty mój Boże!

Słuchaliśmy Wesołego Kapitana w głębokiej rozterce. Żal nam było baśniowych uroków nierealnego Królestwa Białorusi, ukształtowanego przez naszą wyobraźnię. Ale to, co opowiadał Karpiuk, również było nam bliskie, przypominało historie z książek Gąsiorowskiego i Przyborowskiego.

Pewnego dnia, było to chyba w początkach sierpnia - na krótko przed "cudem nad Wisłą" - oficerowie białoruscy powrócili z ćwiczeń niezwykle ożywieni. Prawie każdy z nich miał w ręce lub w kieszeni ostatni numer warszawskiego "Tygodnika Ilustrowanego". Dowiedzieli się, że jest w nim ogłoszona rozmowa z generałem Bułakiem-Bałachowiczem. Tak się śpieszyli do poznania jej treści, że zapomnieli nawet nastawić samowar. Obsiedli wkoło kapitana Karpiuka, który rozłożył na stole "Tygodnik Ilustrowany" i począł głośno czytać, tłumacząc od razu na białoruski tym, którzy polskiego nie znali. Mnie i brata również dopuszczono do słuchania. Skończywszy czytać, kapitan Karpiuk wstał i uroczyście zaintonował pieśń na cześć dowódcy Ochotniczej Dywizji Białoruskiej. Pozostali poderwali się również i podjęli śpiew. My z bratem wydzieraliśmy się najgłośniej. Słowa pieśni były rosyjskie, bo wymyślono ją w czasie, kiedy bułacy służyli jeszcze w armii carskiej:

Bałachowicz-Bułak 

ataman nasz lichoj! 

Tylko słowo skażi 

my pojdiom za toboj...

Treści artykułu w "Tygodniku Ilustrowanym" nie zachowałem w pamięci. Chodziło mi tylko mętnie po głowie, że było tam coś o ulubionym bohaterze moich wczesnych lat szkolnych: panu Andrzeju Kmicicu z Potopu. Ale cóż u licha Sienkiewiczowski bohater mógł mieć wspólnego z bułakami i z Królestwem Białorusi? Zaczęła mnie zagadka tak dręczyć, że przerwałem na dzień pisanie, aby sprawdzić rzecz u źródła. W warszawskiej Bibliotece Uniwersyteckiej odnalazłem bez trudu "Tygodnik Ilustrowany" z sierpnia 1920 roku. I od razu wszystko się wyjaśniło: artykuł sprzed sześćdziesięciu lat o białoruskiej dywizji generała Bułaka-Bałachowicza nosił tytuł Śladami Kmicica. Napisał go znany poeta legionowy Józef Relidzyński, którego wiersze pamiętam jeszcze z czytanek szkolnych. Relidzyński skorzystał z pobytu generała Bałachowicza w Warszawie i przeprowadził z nim dłuższą rozmowę o jego działalności wojennej. Z tonu artykułu wyczuwa się, że autor był urzeczony osobowością i wypowiedziami słynnego zagończyka. "Opowiadania tego słucham jak barwnej opowieści sienkiewiczowskiej - pisał. - Patrząc na tego zucha z kresów litewskich, myślę sobie: Kmicic redivivus". I dalej: "Jenerał, człowiek młody o nader sympatycznej, dobrodusznej powierzchowności, w której tylko oczy o twardym stalowym wyrazie zdradzają głośnego pogromcę bolszewików... zwycięzcę w 57 bitwach..." Do wywiadu dołączono dużą fotografię dowódcy Ochotniczej Dywizji Białoruskiej. Bałachowicz stoi przy swym pięknym wierzchowcu, na głowie ma polową furażerkę z generalskim wężykiem, u boku - krzywą kozacką szablę w bogato rzeźbionej pochwie. Wygląd generała wiernie odpowiada rysopisowi podanemu przez Relidzyńskiego. Rycerski partyzant białoruski miał wszelkie dane na to, aby oczarować polskiego poetę żołnierza. Ale poza tym trzeba pamiętać, że artykuł był pisany w lipcu bądź w sierpniu 1920 roku - w najcięższym momencie wojny polsko-radzieckiej. Korpus białoruskich straceńców musiał być wtedy sprzymierzeńcem szczególnie pożądanym. Bałachowicz miał za sobą poparcie części biernego na ogół chłopstwa białoruskiego. Kto wie, może legionowi koledzy Relidzyńskiego, kierujący wojną 1920 roku, wierzyli jeszcze, że bułakom uda się odwrócić bieg historii?

Pod wpływem lektury artykułu sprzed sześćdziesięciu lat przypominają mi się wyjątkowo wyraziście znajomi z Królestwa Białorusi: jasna, uczciwa, zawsze uśmiechnięta twarz kapitana Karpiuka, nieśmiałe spojrzenie i nerwowy wąsik porucznika Sciapana Sawickiego... Niedawno przeczytałem w wydanej po wojnie encyklopedii polskiej, że "dywizja Bułaka-Bałachowicza odznaczała się szczególnym okrucieństwem"... Nie pasuje to do tamtych twarzy. Chociaż, kto wie, byli tam przecież ludzie różni. Z mroków pamięci wyłania mi się trzecia twarz: ziemista, wymizerowana, z zimnymi kamiennymi oczami. Twarz pani Emilii, żony kapitana Karpiuka.

Pani Emilia pojawiała się w Królestwie Białorusi bardzo rzadko i widać było, że koledzy męża za nią nie przepadali. Rozmawiałem z nią tylko jeden raz, za jej ostatniej bytności u porucznika Sawickiego. Zaskoczyła nas wtedy podczas rozmowy z Wesołym Kapitanem i natychmiast się w nią włączyła. W spokojny czysty nurt opowieści wojennych kapitana Karpiuka wdarł się spieniony, zamulony potok jej złości i rozpaczy. Zrobiło się od razu bardzo nieprzyjemnie. Wszystko, co gorączkowo wyrzucała z siebie pani Emilia, mieszając słowa polskie z białoruskimi i rosyjskimi, było przepojone nienawiścią. Krąg jej nienawiści obejmował nawet kolegów męża, nawet majaczące w marzeniach Królestwo Białorusi. Ale najbardziej - prawdziwie już obłędnie - nienawidziła bolszewików i Żydów. Według pani Emilii bolszewicy i Żydzi ponosili bezpośrednią odpowiedzialność za wszystkie jej nieszczęścia. Za to, że musiała opuścić rodzinne Baranowicze, za śmierć jej dwojga dzieci, za jej trzyletnią tułaczkę i poniewierkę. Kiedy mówiła o bolszewikach i Żydach, jej chłodne kamienne oczy zmieniały się w dwa sople lodu, a z twarzy uciekała cała krew, pozostawiając tylko dwie chorobliwe plamy na policzkach.

- Powywieszać ich wszystkich! - wybryzgiwała z siebie, drżąc na całym ciele. - Wszystkich! Ćwiartować i posypywać solą!... Ćwiartować i posypywać solą! - miotała się jak w ataku epilepsji.

Zachowanie się pani Emilii przekraczało już możność naszego ówczesnego rozumienia. Zrobiliśmy tedy rzecz najgłupszą w świecie: udaliśmy się po wyjaśnienia do babki Stanisławy. Skutek był natychmiastowy. Babka tak szybko przedsięwzięła interwencję w Królestwie Białorusi, że zdążyła tam jeszcze zastać panią Emilię. Wybuchła wielka awantura. Babka, cała w pąsach, krzyczała, że "nie pozwoli zatruwać serc dziecięcych jadem nienawiści" i "nie zgodzi się, aby w jej domu uprawiano politykę". Potem wprost powiedziała pani Emilii, że "nie chce jej już więcej widzieć pod naszym dachem". Pani Emilia słuchała tego kazania z pogardliwym, okrutnym uśmieszkiem w kątach warg i z lodem w oczach. Ale nie patrzała na babkę, patrzała na nas: nędznych donosicieli i zdrajców. A my pod tym strasznym spojrzeniem wiliśmy się jak glisty nadziewane na szpilki.

Pani Emilia nie pokazała się więcej w naszym domu. Przez trzy dni niepokoiliśmy się, czy razem z nią nie odejdzie od nas także kapitan Karpiuk. Ale czwartego dnia pojawił się jak zwykle z Alesiem. Przykry epizod zawiniony przez żonę skwitował słowami:

- At, sprawy wojenne... Niełatwo pogodzić się ze śmiercią dwojga dzieci... Od tego czasu ciągle choruje... Trzeba wyrozumieć... Ach, Bożeż, Ty mój Boże!

 

Najpóźniej odsłonił przed nami swoje prawdziwe wnętrze nasz pierwszy znajomy białoruski, gospodarz Królestwa Białorusi, porucznik Sciapan Sawicki. W pierwszych miesiącach znajomości mijaliśmy się obojętnie, bez względu na to, gdzieśmy się spotykali: czy na neutralnym korytarzu, czy w jego kwaterze. Musiał być, jak sądzę, bardzo nieśmiały, bo zawsze udawał, że nas nie dostrzega, tylko nerwowe drganie jego wąsika upewniało nas, że jest inaczej. Witaliśmy go zawsze grzecznie, lecz obojętnie, z polska po białorusku: - Dobry dzień, panie poruczniku! - Obrzucał nas krótkim niespokojnym spojrzeniem, jakby sprawdzając, czy z niego nie kpimy, i dopiero potem odsłaniał duże zęby w nieoczekiwanie poczciwym uśmiechu: - Dobry dzień, bratcy! - I tyle tylko było naszej rozmowy. Ale później się odsłonił. Stało się to za sprawą babki Stanisławy, a raczej - jej muzyki.

Pewnego popołudnia wróciliśmy do domu z naszych wojennych gier w parku miejskim później niż zazwyczaj i spodziewaliśmy się bury od babki. Na szczęście z naszego wspólnego pokoju dobiegły nas dźwięki fortepianu, babka była w transie muzycznym. Usiłowaliśmy wśliznąć się do pokoju szybko i cichutko, żeby nie zwrócić na siebie uwagi, ale w progu znieruchomieliśmy jak dwie biblijne żony I.ota. W odległości paru kroków od fortepianu - wpatrzony z rozmodloną twarzą w grającą babkę - rozwalał się na jej ulubionym fotelu porucznik Sciapan Sawicki z Ochotniczej Dywizji Białoruskiej generała Bułaka-Bałachowicza. Wytrącony naszym wejściem z modlitewnego skupienia, Sawicki uciszył nas niecierpliwym, rozkazującym gestem ręki, co uznaliśmy za niebywałą bezczelność, po czym znowu wsłuchał się w granie babki. Wobec tego i my rozwaliliśmy się na stojącej naprzeciw fotela kanapce i wpatrzyliśmy się w zasłuchanego porucznika.

Naraz mego brata bardzo coś rozbawiło. Zaślinił mi całe ucho, mm zdołał mnie poinformować, że Sawicki płacze. Ja już przedtem dostrzegł, że zasłuchana modlitewnie twarz porucznika była mokra od łez. Mało tego. Z jego ust wydobywa} się jakiś dziwny dźwięk, przypominający trochę brzęczenie drutów telegraficznych, a trochę - tęskny skowyt psa.

W pewnej chwili babka gwałtownie przerwała swoje muzykowanie. - Nie mogę grać w takich warunkach - powiedziała gniewnie do porucznika. - To mi przeszkadza! Proszę, niech pan przestanie!

Porucznik Sciapan sprawiał wrażenie człowieka wyrwanego z najgłębszego snu. Mrugając powiekami patrzał na babkę nic nie rozumiejącym wzrokiem skrzywdzonego dziecka. Szczeciniasty wąsik poruszał mu się spazmatycznie. Jego żałosna bezradność wzbudzała współczucie. Babka przez dłuższą chwilę obserwowała go w skupieniu, po czym wzruszyła ramionami i ponownie uderzyła w klawisze.

Wieczorem usprawiedliwiała się przed nami ze swego postępowania. - Nie mogę przecież zabronić mu słuchać. Ma duszę wrażliwą na muzykę. I pewnie tęskni za domem i za rodziną. To z pewnością dobry człowiek. Szkoda tylko, że taki nieokrzesany. I pije! Przez cały czas czułam zalatującą od niego wódkę.

Od tego czasu porucznik Sawicki przychodził regularnie wieczorami słuchać muzyki naszej babki. Często bywał pijany i wtedy płakał, i wył po swojemu. Stopniowo spowszedniało to nam i przestało być dla nas atrakcją. Tym bardziej że w Królestwie Białorusi, pomimo nieobecności gospodarza, wieczorne spotkania kolegów odbywały się normalnie. Kapitan Karpiuk, słuchając naszych raportów o muzycznym wariactwie Sawickiego, kiwał dobrodusznie głową: - Sprawy wojenne, ciężko mu na duszy, trzeba człowieka wyrozumieć, Bożeż, Ty mój Boże! - Znudzeni trochę bułakami zaczęliśmy częściej zachodzić do starszego ułana Luśka, co poprawiało trochę samopoczucie Jagusi, bardzo źle reagującej na wspólne koncerty babki z Sawickim.

Starszy ułan Lusiek przynosił ze swego szpitala wiadomości o sytuacji na froncie. Razem z nim głęboko przeżywaliśmy trudne dni sierpniowe, kiedy wojska nieprzyjacielskie bezpośrednio zagrażały Warszawie. A później - "cud nad Wisłą" - wspaniałe, szczęśliwe zwycięstwo naszych w bitwie pod Radzyminem.

Ani się spostrzegliśmy, jak skończyły się wakacje, przeleciał wrzesień - pierwszy miesiąc szkoły i październik znowu ozłocił korony drzew przy kościele Świętego Krzyża. Skandal nocny, który wspomina się w mojej rodzinie do dzisiaj, wydarzył się chyba w połowie października - na jakieś dwa tygodnie przed powrotem rodziców z zagranicy.

Wieczorem tego dnia udaliśmy się jak zwykle na spoczynek i po wygłoszeniu rytualnego wiwatu na cześć Królestwa Białorusi zapadliśmy w spokojny sen. W środku nocy obudziło nas walenie w drzwi. Babka siedziała już na swoim łóżku w narzuconej jedwabnej matince w szare i fioletowe pasy. Na twarzy i podgardlu miała krwawe wypieki.

- Tego już za wiele - powiedziała - tym razem nie ujdzie mu to bezkarnie.

I podniosła się, aby otworzyć drzwi. Do pokoju wtoczył się porucznik Sciapan Sawicki. Był kompletnie pijany, mundur miał ubielony wapnem, oczy bardziej przekrwione niż zazwyczaj. Z głową wysuniętą do przodu kołysał się z nogi na nogę. Wzrok miał błędny, wąsik mu drgał.

- Zahrajcie, pani - wybełkotał błagalnie z polska po rusku - ja was praszu. - I zaraz się poprawił: - Kali łaska!

- Nigdy! - odpowiedziała dumnie babka i zacisnęła sobie pod szyją matinkę. - Nigdy już panu nie zagram. Jest pan pijanym awanturnikiem, budzi pan spokojnych ludzi po nocy, nie szanuje pan starej kobiety. Jutro poskarżę się na pana majorowi Biłykowi z komendy miasta.

Porucznik zdawał się tego nie słyszeć. Coraz czerwieńszy ciężko sapał, jego plączące się ręce zajęte były przesuwaniem do przodu przytroczonej do pasa kabury z pistoletem. Kiedy udało mu się wreszcie przesunąć kaburę na właściwe miejsce, wyjął z niej potężny nagan i skierował go w stronę babki:

- Kali nie zahrajecie, ja was ub'ju!

Chwyciłem za ramię mego brata. Drżał jak w ataku wysokiej gorączki. Wypieki babki pociemniały o ton, ale stała nieporuszona. Z dumnie podniesioną głową miażdżyła wzrokiem celującego w nią oficera. Było to straszne i piękne. Wpatrywaliśmy się w babkę jak urzeczeni, dopiero teraz kochaliśmy ją naprawdę. Baliśmy się o nią, ale do porucznika Sawickiego nie czuliśmy żadnej nienawiści.

Minęła długa chwila niebywałego napięcia. Naraz zakotłowało się za drzwiami od kuchennego korytarzyka i rozległ się nieludzki wrzask Jagusi:

- Lusiek, na pomoc! Bułak morduje starszą panią!

Jeszcze chwila i pod naporem odsieczy drzwi otwarły się z trzaskiem. Najpierw wbiegła Jagusia w długiej nocnej koszuli, z tasakiem kuchennym w podniesionej ręce. Za nią Lusiek boso, w fasowanych kalesonach z nie zawiązanymi troczkami i w ułańskiej czapce z żółtym otokiem na głowie. Błysnęła nam przed oczami krzywa szabla z napisem: "Honor i Ojczyzna". Zamarłem z wrażenia i ogarnęło mnie trudne do wysłowienia upojenie. Czegoś podobnego - choć w nieporównywalnie słabszym stopniu - doznawałem w wiele lat później, kiedy zbierając materiały do moich książek historycznych trafiałem na jakieś wyjątkowo dramatyczne zawęźlenie dziejów. Poczułem na twarzy wiatr historii, od którego zrobiło się mroźno w nosie. W głowie zawirowało mi od kolorowych scen z powieści Sienkiewicza, Gąsiorowskiego i Przyborowskiego... Zaczerpnąłem szerokiego, bardzo szerokiego oddechu i... zemdlałem.

Kiedy powróciłem do przytomności, było już po wszystkim. Porucznik Sawicki nie zastrzelił babki Stanisławy. Jagusia i Lusiek nie zarąbali porucznika Sawickiego. Nie stało się nic, ale następne dwa dni przeżywaliśmy w stanie przykrego napięcia. Chociaż babka nie wykonała swej groźby i nie poskarżyła się majorowi Biłykowi, stosunki między Królestwem Białorusi a resztą mieszkania uległy całkowitemu zerwaniu.

Trzeciego dnia starszy ułan Lusiek przyszedł ze swego szpitala z miną bardziej zwycięską niż zwykle. - Koniec z bułakami - oznajmił tryumfalnie - wypędzą ich na zbity pysk. - Dowiedzieliśmy się od niego, że w traktacie pokojowym, który zakończył wojnę za Wisłą, rząd polski musiał się zobowiązać do rozwiązania posiłkowych oddziałów ukraińskich i białoruskich. Spojrzeliśmy na siebie z bratem. Było jasne, że Sawicki wiedział już o tym owej fatalnej nocy. Poczuliśmy się niewypowiedzianie głupio, jakbyśmy zrobili mu jakieś grube świństwo.

Nazajutrz, a może o dzień później, porucznik Sawicki wyniósł się od nas z całym swoim dobytkiem. Tym razem nie towarzyszył mu już major Biłyk ani żandarm z komendy miasta. W dźwiganiu ciężkiej walizy i samowara pomagali mu tylko kapitan Karpiuk z Alesiem.

Do naszego dawnego pokoju powróciliśmy bez cienia satysfakcji. Byłe Królestwo Białorusi powitało nas stosami śmieci, nastrojem smutku i opuszczenia. Jedynym trwałym śladem, jaki pozostawił po sobie Sawicki, była tajemnicza dziura w ścianie. Uzgodniliśmy z bratem, że musiał ją żłobić wieczorami, kiedy był już dobrze podpity, i że niewątpliwie skuczał przy tej robocie po swojemu, jak wtedy przy fortepianie. Wśród śmieci walających się w kącie pokoju znaleźliśmy zmiętą i przedartą na pół mapę znad łóżka porucznika. Linia przedarcia przechodziła przez sam środek jasnozielonej plamy z napisem Karalieustwa Biełarusi.

Porucznika Sciapana Sawickiego po jego wyprowadzeniu się od nas straciłem z oczu na zawsze. Rozpłynął się we mgle historii. Może wyniósł się z naszego miasta, aby wzorem wielu swoich kolegów "szoferować" w Warszawie, a może po prostu zapił się na śmierć. Natomiast wiele jeszcze razy spotykałem kapitana Karpiuka z jego synem Alesiem. Początkowo musieli bytować gdzieś niedaleko nas, bo spotykałem ich często. Wyglądali jeszcze dosyć dziarsko, a Wesoły Kapitan, mijając mnie, mrużył porozumiewawczo oko i potrząsał z uśmiechem głową: "sześć dwójek i jedna jedynka! Bożeż, Ty mój Boże!" Ale do rozmowy z nimi nigdy nie dochodziło, bo tak się składało, że spotykając ich, byliśmy zawsze w towarzystwie ojca albo matki, a rodzice nic nie wiedzieli o Królestwie Białorusi i nie warto było ich w to wtajemniczać.

Później musieli się przenieść dalej, bo spotykałem ich już bardzo rzadko - raz na parę miesięcy. Przestali mnie poznawać, a nawet odnosiłem wrażenie, że na mój widok specjalnie odwracali głowy. Mijający czas odbijał się przykrymi zmianami w ich wyglądzie. Przy którymś spotkaniu stwierdziłem, że Wesoły Kapitan zamiast oficerskiej czapki ma na głowie jakąś obskurną cywilną cyklistówkę, a zamiast oficerskiego pasa na płaszczu - jakiś prowizoryczny rzemień. Potem zabrakło również oficerskiego płaszcza i wysokich oficerskich butów. Zamiast nich pojawiły się schodzone cywilne trzewiki i podszyty wiatrem zniszczony gabardynowy płaszczyk. Aleś, który wyrósł na ponurego chudego dryblasa, był tak samo zbiedniały i zaniedbany jak ojciec. Na plecach obydwóch pojawiły się jakieś podejrzane worki. Wyglądało na to, że zajmują się przeszukiwaniem śmietników. Pani Emilii przy nich nie było. Pewnie umarła. Z tej swojej nienawiści do Żydów i bolszewików.

W domu naszym zaszło w tym czasie wiele zmian. Babka Stanisława po długiej i ciężkiej chorobie opuściła nas na zawsze. Lusiek, jako zasłużony żołnierz, dostał posadę woźnego w jednej z naszych ambasad zagranicznych i tam ożenił się ze służącą ambasadora. Zdradzona Jagusia bardzo rozpaczała, ale w końcu zgodziła się poślubić brata Luśka, kulawego szewca Antka, którego rodzinnej brzydoty nie przesłaniały już żadne pozory. Na domiar złego nieudany mąż bijał żonę i zaraził ją gruźlicą. Zmarnowana Jagusia pojawiała się u nas niekiedy - chudziutka, wybladła, żałośnie spokorniała. Frojlajn Elzi wybrała sobie na męża odpowiadającego jej wagą i posturą właściciela rzeźnickiej jatki. W parę lat później można ją było podziwiać każdej niedzieli, kiedy - w odorze cnoty i solidności - z mężem pod rękę i z dwojgiem czyściutko wypucowanych dzieci prowadziła się na nabożeństwa do ewangelickiej "kirchy".

A Wesoły Kapitan Karpiuk z synem nadal co pewien czas pojawiali się na mojej drodze, jak dręczący wyrzut sumienia, coraz żałośniejsi i coraz straszniejsi. Po raz ostatni spotkałem ich podczas ferii Bożego Narodzenia w roku 1931. Przyjechałem wtedy na pierwszy urlop z podchorążówki, mieszczącej się na naszych ówczesnych kresach wschodnich. Spędzałem ten urlop w stanie nieustającej euforii. Byłem uszczęśliwiony srebrzystą belką starszego strzelca z cenzusem na naramiennikach i paradnymi spodniami podchorążackimi: granatowymi z wąskim żółtym lampasem, i tym, że mam powodzenie u dziewcząt. Szedłem właśnie w radosnym nastroju z ładną dziewczyną na tańce do znajomych, kiedy ze śnieżnej zadymki wyłonili się nagle oni. Wyglądali już nie jak ludzie, lecz jak dwa bezkształtne złachmanione tułuby, zapomniane przez Boga i historię. Tym razem nie udawali, że mnie nie poznają. Jednym krótkim spojrzeniem objęli mnie całego, wraz z mymi srebrzystymi belkami na naramiennikach, z paradnymi szaserami widocznymi spod płaszcza, z moją rozradowaną twarzą i urodziwą dziewczyną przy boku. W tym krótkim spojrzeniu było tyle wrogości i nienawiści, że głos uwiązł mi w gardle i musiałem opuścić oczy.

Dopiero wtedy zwróciłem uwagę na ich nogi. Nie mieli już na nich butów. Stopy ich były zawinięte w sukienne szmaty, powiązane zwykłym grubym sznurem. Nie różniło się to niczym od słynnych łapci poleskich, jakie podczas mych ćwiczeń wojskowych widywałem na nogach chłopów spod Słonima, Wołkowyska i Baranowicz.

Przypomniało mi się to wszystko niedawno, kiedy w jednym z wydawanych za granicą pism polskich znalazłem informacje o działalności generała Stanisława Bułaka-Bałachowicza w czasie ostatniej wojny. Dowiedziałem się stamtąd o byłym dowódcy Ochotniczej Dywizji Białoruskiej trzech interesujących rzeczy: 1) że we wrześniu roku 1939 walczył w obronie Warszawy na czele sformowanego przez siebie ochotniczego oddziału obrony stolicy, 2) że w czasie okupacji należał ze swymi białoruskimi podwładnymi do ogólnopolskiego podziemnego ruchu oporu, 3) że w styczniu 1943 roku na Saskiej Kępie w Warszawie w czasie niemieckiego najścia na zakonspirowany lokal podziemnej organizacji białoruskiej został zastrzelony przez hitlerowców *[Według świadectwa córki generała Bułaka-Bałachowicza pani Aldony Stetkiewicz ojca jej zastrzelił w czasie obławy niejaki Mureszko, dawny podkomendny generała, pracujący później w granatowej policji.]

Ciekawe, czy kapitan Karpiuk z synem Alesiem uczestniczyli w ostatnich bojach swego atamana?