Rzeczpospolita - 21.08.2004

 

 

Czesław Miłosz

 

Krzysztof Masłoń

Nie uciec nam od losu

 

 

W liście do Jarosława Iwaszkiewicza Czesław Miłosz napisze: "... całe moje dzieciństwo, odkąd pamiętam, to obracanie się w ciągłej gorączce: podróże, ucieczki, strzały frontu, co kilka dni nowe miasta i ludzie, rok 1917 itd., dobrzy komisarze, pałac nad Wołgą w ognisku rzezi, głód i nocne rewizje w Dorpacie".

- To nieprawda, że wywodzę się z XIX wieku. Wywodzę się z XVII wieku. Teraz niedawno byłem w Salem i oglądałem tam jakieś zabytkowe z XVII wieku rzeczy. I powiedziałem sobie, że przecież ja tam przynależę. Nie ma nic bardziej egzotycznego, niż gdyby zachować dwór w Szetejniach i oprowadzać turystów. To byłoby dokładnie to samo - mówił w rozmowie z prof. Aleksandrem Fiutem.

Pomijany jest często w biograficznych tekstach o poecie ważny epizod gimnazjalny - przynależność do PET, uczniowskiej organizacji, na poły tajnej, z pięknymi tradycjami niepodległościowymi, ale w okresie należenia do niej Miłosza, jedynie - jak zapamiętał - mocno liberalnej i antyendeckiej. To w niej kształtował się światopogląd przyszłego autora "Rodzinnej Europy".

Wileńskie gimnazjum im. Króla Zygmunta Augusta ukończył przyszły noblista w 1929 roku. Na maturze pisał o "rzece czasu" Heraklita. "Z niewiadomych powodów - wspominał w połowie lat 80. - od wczesnej młodości czy nawet od dziecka byłem szczególnie wrażliwy na opowieści o przemijaniu ludzi i rzeczy".

Litewska genealogia

Obnosił się zawsze Miłosz ze swoją litewskością, komplikując rzecz nad wyraz. "My jesteśmy Litwini - powiadał. - Litwini, ale nie w sensie tym, który przyjął się w dwudziestym wieku, gdzie żeby być Litwinem, trzeba było mówić po litewsku". Przodkowie poety - gdyby sięgnąć XVI wieku - mieli istotnie litewskie korzenie. W jego domu mówiło się jednak wyłącznie po polsku, a drugim językiem, którego znajomość wyniósł z domu, nie był wcale litewski, lecz rosyjski.

"Dziedziczone przez autora 'Doliny Issy' doświadczenie historyczne jest wielowarstwowe i nie do zamknięcia w prostych formułach - pisał Andrzej Zawada. - Dziadek pisarza Artur walczył w powstaniu styczniowym jako adiutant dowódcy okręgu wileńskiego Zygmunta Sierakowskiego. Od śmierci na rubieży uratowała go sąsiedzka wieś starowierów, która zgodnie przysięgła - decydując się na krzywoprzysięstwo - że nie opuszczał on rodzinnego domu. Z kolei ojciec poety był dla międzywojennej Litwy persona non grata, jako Polak, który odrywał Wilno od zdobywającego swą pierwszą niepodległość młodego państwa litewskiego. A jednak to Litwini udzielili mu schronienia po 17 września 1939 r. I sam poeta (...) nie uniknie podobnych przejść".

Myślę, że gdyby Czesław Miłosz nie komplikował nadmiernie swego pochodzenia, powinien za Józefem Mackiewiczem powtórzyć: "Jestem obywatelem Wielkiego Księstwa Litewskiego". Księstwa istniejącego wyłącznie w ludzkiej pamięci, a bardziej może - jakby powiedział Zbigniew Herbert - "królestwa bez kresów i miasta popiołów". W "Roku myśliwego", swej bodaj najbardziej kontrowersyjnej książce, Miłosz nie owijał już niczego w bawełnę, pisząc: "niewątpliwie powoływanie się na genealogię litewską było dla mnie jeszcze jednym sposobem odcięcia się od moich rzeczywistych czy urojonych prześladowców Lechitów".

Powiedzmy wprost: prześladowcy byli urojeni, ale co się Miłosz nawytrząsał z Lechitów, to jego. W "Rodzinnej Europie" narzekał: "Norwid jest dla mnie zanadto lechicki. To Lechita. Ja nie lubię Lechitów". Z Lechitów największy kłopot będzie miał po latach z... Janem Pawłem II. Teresa Walas tak pisała: "Na pierwszy rzut oka wywodzący się z katolicyzmu Lechitów. Bez piętna skazy. Głoszący prawdy proste. A zarazem pociągający ku sobie i budzący feudalny respekt. Postać Jana Pawła II rozbudowuje dialektykę Miłosza jako zaprzeczenie zaprzeczenia".

Ciężar nie do zniesienia

Wobec katolicyzmu był wielce krytyczny. W "Widzeniach nad Zatoką San Francisco" pisał: "Zaprawa, jaką w dzieciństwie otrzymuje katolik, skłania go do szacunku wobec tajemnicy, życie i śmierć ukrywają swoją głębię pod wieloma warstwami znaczeń. Tajemnica zmusza do pokornego poddania się autorytetowi, który czerpie swoją władzę z woli Boga, ale umysł waha się pomiędzy rezygnacją i nadzieją, że jest jakaś ścieżka prowadząca do wnętrza twierdzy. Gdyby nie ta nadzieja, nie byłoby w przedsionkach amerykańskich kościołów stoisk z paperbacks katolickiej literatury filozoficznej. Przypuszczam jednak, że wierny, przynosząc do domu któryś tam tom summy teologicznej i zasiadając nad nim do uważnej lektury, dokonuje decyzji niezbyt różnej od decyzji bycia wierzącym. Zdania, jakie napotyka, stawiają nieprzezwyciężony opór, nużą, i rzec można, że sen sklejający powieki wyznacza linię pomiędzy obietnicą i porażką".

W "Summie Czesława Miłosza" Barańczak tak pisze o religijności twórcy "Traktatu teologicznego": "Prawdziwy ateizm jest rzadki, bo jest ciężarem; i Miłosz otwarcie wyznaje, że dla niego byłby to ciężar nie do zniesienia. 'Moralnie nic nie przemawia moim zdaniem za chrześcijanami i przeciw ateistom (...). Rzekłbym nawet, że jeżeli kogoś stać na to, żeby być ateistą, powinien nim być' ". Stąd podziw Miłosza dla Gombrowicza. On sam jednak był od początku na tyle rozdarty wewnętrznie przez 'zupełny pesymizm i razem zachwyt' nad światem, że uświadamiał sobie zawsze, iż 'zginie bez Boskiej pomocy'. Utwierdzony w tym przez przykład wspomnianych wyżej poetów i myślicieli, przez pisma współczesnych manichejczyków w rodzaju Simone Weil i teorie takie jak C. G. Junga z jego uznaniem naturalności potrzeby religijnej w człowieku, zdając sobie przy tym sprawę, iż wobec współczesnej słabości symboliki chrześcijańskiej rolę zastępczą spełniają często 'różne izmy, które występują jako nowi okrutni bogowie' - Miłosz podejmuje próbę generalnej obrony religii. Religii nawet w jej formach najbardziej powierzchownych, takich jak zwyczajowy udział we wspólnym obrzędzie". Bo w końcu to w katolicyzmie - napisał Miłosz w "Ziemi Ulro" - "zawiera się obietnica polskiej kulturalnej oryginalności".

Nieprzetłumaczalna liryka

"Kiedy byłem studentem, koledzy moi podśmiewali się trochę z wujka w Paryżu i nawet w szopce akademickiej lalka mnie wyobrażająca śpiewała o tym, że wuj Oskar otworzy książeczkę czekową. Możliwe, że krewny, choćby daleki, ale opromieniony blaskiem miasta, które siłą rozpędu ciągle jeszcze uchodziło za kulturalną stolicę świata, pomagał mi w zadzieraniu nosa" ("Ziemia Ulro"). Co do szopki, to teksty do niej pisali Bujnicki, Putrament, Szreder, Zagórski. "Mnie w ogóle bardzo trudno pisać, wie pan - mówił Miłosz Fiutowi. - Ja nie umiem pisać, naprawdę. Ja nie mam talentu, na tym rzecz polega, nigdy nie miałem talentu". Kokieteria? I tak, i nie.

Urodzony na głębokiej Białorusi Oskar Miłosz reprezentował Litwę jako charge d'affaires. Przed 1918 r. nic o Litwie nie wiedział, języka, oczywiście, nie znając. Miał 11 lat, gdy wyjechał do Paryża, ojca miał sportsmena i podróżnika, bogacza, po babce był ćwierć-Włochem, po matce, Marii Rosenthal z Warszawy - pół-Żydem. Oskar Miłosz był bardzo ciekawą postacią, uchodził za kabalistę i metafizyka. To on zainteresował młodziutkiego kuzyna twórczością Emanuela Swedenborga, osiemnastowiecznego szwedzkiego filozofa i mistyka, którego entuzjastą autor "Ziemi Ulro" pozostanie do końca swych dni. W Paryżu Czesław Miłosz poznał wielu pisarzy, m.in. Jeana Cassou, zbliżył się z Józefem Czapskim, którą to znajomość podtrzyma po latach w Maisons-Laffitte.

W 1946 roku napisze do niego z Berna Jerzy Putrament: "Jesteś, mój drogi, bardziej niż ja związany z tym krajem i językiem, liryka jest nieprzetłumaczalna, nie łudź się przykładem Twego stryja: litewski to nie polski, Conrada ani Oskara Miłosza z Ciebie nie będzie. Jesteś i zostaniesz polskim poetą, i zresztą to jest w Tobie najcenniejsze: dążenie do wyrwania się z naszej prowincji poetyckiej."

Pieszczoch losu

Na Uniwersytecie Stefana Batorego zapisał się Miłosz na prawo, ale większą aktywność wykazywał w uniwersyteckim Kole Polonistów, a szczególnie w jego Sekcji Twórczości Oryginalnej (STO). Wyżywał się też w Akademickim Klubie Włóczęgów. W 1931 r. ze Stefanem Zagórskim, bratem Jerzego, poety, i drugim Stefanem - Jędrychowskim, późniejszym PRL-owskim dygnitarzem, wybrali się w rejs czółnem aż do Paryża. Czółno kupili w Pradze, płynęli z Jeziora Bodeńskiego Renem i jego dopływami, przeżyli mnóstwo przygód.

Podczas pewnego wieczoru literackiego żagarystów w wileńskim klasztorze oo. Bazylianów, o czytającym wiersze Miłoszu Ksawery Pruszyński powiedzieć miał: "Bałowien' sud'by". "Nieźle to we mnie zapadło - pisał po latach twórca 'Trzech zim' - i nieźle, już wtedy, przygnębiło. Nie bardzo wiedziałem, że dosłownie znaczy to 'pieszczoch losu', raczej byłem wrażliwy na odcień ujemny: człowiek-lalka, którym los bawi się, zwodząc go i oszukując. (...) Naprawdę los podarował mi wiele cierpień... ".

W 1933 r. wspólnie z prezesem STO Zbigniewem Folejewskim, po wojnie profesorem literatur słowiańskich, opublikował "Antologię poezji społecznej". W "Rodzinnej Europie" poezję tę nazwie "dziennikarstwem uprawianym po to, żeby okupić własną nieobecność w starciu robotników z policją". Nadmiernie publicystyczny był też z pewnością jego "Poemat o czasie zastygłym" (1933). Od w rzeczywistości późniejszych o trzy lata "Trzech zim", artystycznie dzielą ten zbiór lata świetlne.

Pakuły humanitaryzmu

Do pracy w wileńskim radiu wciągnął go Tadeusz Byrski. Po roku wyrzucono Miłosza za nazbyt liberalne poglądy i lansowanie kultury białoruskiej. Nie była to szykana zupełnie bezpodstawna, ale też poeta specjalnie nie rozpaczał, gdyż wyraźnie miał już dosyć kpinek, jakie urządzał jego kosztem Gałczyński.

- Kiedy chodziłem do niego po wiersze czy ustalić szczegóły audycji, witał mnie niezmiennym: "A, urzędnik Miłosz: jakże się mamy".

Na początku lat 30. Miłosz związał się w Wilnie z grupą Żagary. To z tego okresu, dokładnie z 1932 r., pochodzą jego publikowane w "Pionie" artykuły, które po latach pogardliwie określi jako żdanowszczyznę. Niewątpliwie, przesadne było nazwanie przez niego Związku Radzieckiego "najciekawszym krajem świata", jak i - niestety - z gruntu antyżydowska była jego ocena "Wiadomości Literackich", w których widzieć chciał "semicką melancholię i pakuły humanitaryzmu". Swoją drogą, niechęć do skamandrytów, z wyjątkiem Jarosława Iwaszkiewicza, pozostała mu na zawsze.

Ziarno obłędu

W "Roku myśliwego" pisał: "Polska mnie przeraża. Powiedzmy, że przerażała mnie przed wojną, podczas wojny i przeraża całe te dziesięciolecia po wojnie. Jak powinien zachować się schwytany przez nią człowiek (urodzenie się tam czy język). jeśli chce być rozumny, trzeźwy, spokojny, a przy tym uczciwy? Jeżeli uważa te bezustanne ofiary, konspiracje, powstania za zupełny nonsens, po prostu dlatego, że w normalnych krajach tego nie ma? I ostatecznie, jeśli 99 proc. Francuzów żyło jak zwykle po klęsce 1940 roku, to jest normalne".

Nie był zmoblilizowany. Dotarł do Lublina, gdzie dowiedział się o śmierci Józefa Czechowicza, którego cenił jako poetę, a znał dobrze z pracy w Polskim Radiu. Następnie dojechał do Lwowa, a po zetknięciu się z sowieckimi czołgami zdążył jeszcze przekroczyć granicę w Zaleszczykach. W Rumunii przebywał do końca 1939 roku. O tym okresie swojego życia wyraźnie nie chciał pisać i mówić. Na ten temat bardzo ciekawy artykuł napisał w 1981 r. Wiktor Trościanko. Wyrzucał nobliście, że gdy inni Polacy przedzierali się z Rumunii do Francji do formowanego tam Wojska Polskiego, on w ambasadzie sowieckiej w Bukareszcie prosił o zgodę na powrót do Wilna. "I stała się rzecz jedyna w epopei wrześniowej - pisał Trościanko. - Miłosz dostał swobodny przejazd do stolicy podówczas zaprzyjaźnionej ze Stalinem Litwy". Granicę rumuńsko-sowiecką przekroczył Miłosz na paszporcie nansensowskim, dla bezpaństwowców (nawiasem mówiąc, ojciec poety znał sławnego podróżnika - Fridtjofa Nansena) w styczniu 1940 r. Później, już w Wilnie wyrobi sobie paszport litewski, z tym że z wpisem "Lenkas" (Polak) w rubryce określającej narodowość. Swoją drogą, matka poety przez cały czas miała obywatelstwo litewskie, obok polskiego. W Wilnie Miłosz zamieścił kilka artykułów w kierowanej przez Józefa Mackiewicza "Gazecie Codziennej". Widział wkroczenie Sowietów do Wilna i nawet "głosował" w wyborach do parodii sejmu, "zabazgrawszy należycie moją kartkę, tak żeby głos był nieważny, co oczywiście nic nie pomogło".

Potem, w okupowanej Warszawie bierze udział w tajnym życiu kulturalnym, ale od konspiracji trzyma się z daleka. "Imperium polskie? Ja miałem za sobą przecież zaprawę lat wileńskich i wieloletnie rozmowy z Pranasem Anceviusem, który wtajemniczał mnie w rozmaite sprawy rewolucyjno-polityczne. Więc sprawa wymiaru. W Warszawie okupacyjnej, tu gdzie było getto, gdzie obok mordowali Żydów i gdzie Polska była właściwie krajem... - no, rzeczywiście to był anus Europy, tu, wtedy marzyć o imperium sięgającym od morza do morza?.... ziarno obłędu" - zwierzał się po latach Aleksandrowi Fiutowi. Będzie wspominał czas przed powstaniem jako okres, w którym z Jerzym Andrzejewskim, z którym się zaprzyjaźnił, pił dużo wódki. Nawiasem mówiąc, to Andrzejewski do spółki z przyszłą żoną Miłosza Janiną Dłuską, primo voto Cękalską, przepisali mu na maszynie, powielili w 46 egzemplarzach i oprawili 28-stronicowe "Wiersze". Podpisał je jako Jan Syruć.

Przez pierwsze dni powstania poeta przebywał na peryferiach stolicy, na Okęciu. Schwytany przez Niemców znalazł się w obozie w Pruszkowie, skąd wydostała go jakaś zakonnica. Miłoszowie (ślub zawarli w styczniu 1944 r.) schronili się na wsi, u chłopa. Stamtąd wyjechali do Krakowa. Na początku 1945 roku załatwi im (i Brezom) mieszkanie przy ul. Świętego Tomasza mogący w tamtym czasie wszystko Adam Ważyk. Po latach, gdy Miłosz znów osiedli się w Krakowie, będzie mieszkał przy tej samej ulicy.

Delia krzywd i win

"Podstawowym argumentem uzasadniającym dla Miłosza służbę dla tużpowojennej Polski komunistycznej - pisze w eseju 'Lewy profil' Jacek Trznadel - jest ówczesna ocena podporządkowania Polski komunizmowi Rosji Sowieckiej, nieograniczonego w czasie, trwałego historycznie". W istocie tylko w "Traktacie poetyckim" potraktuje Miłosz dwudziestolecie łaskawiej, dopuszczając - cytuje Jacek Trznadel - "że nie daremna była krew ułana i że Piłsudski dwadzieścia lat kupił (...) na sobie nosił delię krzywd i win, ażeby miało czas dojrzewać piękno. Dojdzie tam także do głosu groza nadciągającej utraty niepodległości. Jednak w innych wypowiedziach dominujące okażą się przykre doświadczenia z drugiej połowy dwudziestolecia. Pamięć o tych doświadczeniach prowadziła poetę do negatywnych ocen państwa podziemnego, po wojnie do prokomunistycznych postaw...".

"Za żadne skarby nie wstąpiłbym do PPR, natomiast łączyły mnie z nimi moje antyprawicowe obsesje i fobie, tak że nie musiałem kłamać, krytykując rząd emigracyjny i kierownictwo podziemia w moich artykułach" - wspominał Miłosz pierwszy "pionierski" okres tej Polski, która "wybuchła" jeszcze w 1944 r. , w Lublinie. Wspomniane artykuły, podpisywane "czmil", kwalifikował mu do druku w "Dzienniku Polskim" w Krakowie jego wileński kolega, w PRL wieloletni nadzorca literatów, Jerzy Putrament.

Rodzina poety przesiedlona została z Litwy do Polski w 1945 r. Wkrótce po przyjeździe pod Gdańskiem zmarła na tyfus matka Czesława Miłosza - Weronika. Ojciec - Aleksander (żołnierz POW) dożył 1958 r., pochowany został w Krakowie.

Nauczanie kolbami

Niewątpliwie ogromny wpływ na Czesława Miłosza wywarł młody filozof Tadeusz Kroński. Przyszły noblista poznał go w latach 30. w domu Bolesława Micińskiego. W połowie okupacji - Miłosz pisze, że w 1943 r. - Kroński przekonał go, że nie ma i nie będzie powrotu do międzywojennej Rzeczypospolitej, że tamta Polska skończyła się raz na zawsze. A po wojnie ten "Tygrys" (tak nazywał go Miłosz) pisał do przyjaciela: "My sowieckimi kolbami nauczymy ludzi w tym kraju myśleć racjonalnie bez alienacji (...) Poza tym - wylicza nadawca listu - zdławiony powinien być antyintelektualizm polski, romantyzm, sentymentalizm, ksenofobia, katolicyzm... ". No, zadania na lata całe!

W 1947 r. Tadeusz J. Kroński donosił Miłoszowi z Paryża: "Chodzi mi o to (też jako antyromantykowi), żebyś w miarę narastania w kulturę i doświadczenie, pisał coraz doskonalej (posiadasz te cechy, które to umożliwiają)". "Kiedy Kroński to pisał, w 1947 roku, miałem trzydzieści sześć lat. Teraz odczytuję to po osiemdziesiątce. Zdaje się, że zastosowałem się do jego rad nieźle. Aż do dzisiaj czytam i studiuję, a moja twórczość jako tako, może nawet zanadto, pokrywała się z moim życiem" - krzepił siebie Miłosz w "Zaraz po wojnie". A Krońskiego mianowano profesorem filozofii w partyjnym instytucie kształcenia kadr, wkrótce również profesorem uniwersytetu, ale przez kilka lat odmawiano mu legitymacji partyjnej.

Śpiewanie sopranem

Już w 1945 r. złożył Miłosz wniosek o przyjęcie do służby dyplomatycznej. W grudniu tego roku wyjechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie najpierw zatrudniono go w nowojorskim konsulacie, a od 1947 r. był attache kulturalnym ambasady w Waszyngtonie. Będzie komentował ten fakt: "Miałem tyle kwalifikacji na dyplomatę, co krowa na śpiewanie sopranem. Choć przynajmniej znałem angielski. Inny żagarysta Jerzy Zagórski, którego Putrament zrobił attache kulturalnym w Paryżu, nawet nie mówił po francusku". "Dla jednych kariera dyplomatyczna w tamtej Polsce wydaje się czymś normalnym, dla innych była hańbiącą kolaboracją, niby służba urzędnicza we Francji Petaina" - napisze w "Zaraz po wojnie".

W 1948 r., w Waszyngtonie - wspominał - radził mu Antoni Słonimski: "Słuchaj starego, mądrego Żyda, siedź jak najdłużej za granicą". Ale i za granicą nie było tak znów beztrosko. Kiedy na tworzoną katedrę literatury polskiej na Uniwersytecie Columbia zaproponował znanego mu z Wilna prof. Manfreda Kridla, Polonusi profesora uznali za "strasznego wywrotowca", a Miłosza - oczywiście - za komunistycznego agenta. Próbował też świeżo upieczony dyplomata skaptować dla celów propagandowych samego Alberta Einsteina. W 1948 r. we Wrocławiu miał miejsce Kongres w Obronie Pokoju i Einstein wystosował na tę okoliczność memoriał. Niestety, nie odczytano go na kongresie, a wydrukowano jedynie list z życzeniami. No to publikacja miała miejsce w "New York Timesie", a Miłoszowi zupełnie nie o to chodziło.

"Zadawałem sobie (...) pytanie, czy lepiej być zamkniętym w jednej celi z inteligentnym bandytą, czy z dobrotliwym debilem - co podaję jako dowód mojej traumatycznej niechęci do Zachodu, w czym na pewno nie byłem w Polsce wyjątkiem. Niestety, nadzieje na jaki taki socjalizm bez sowietyzmu okazywały się stopniowo zawodne" - wspominał po latach attach? kulturalny ambasady w Waszyngtonie.

Obrona tożsamości

Jesienią 1950 roku Miłosz wraca do Europy i zostaje I sekretarzem Ambasady Polskiej w Paryżu. 1 lutego roku następnego prosi o azyl polityczny, uzasadniając tę decyzję w artykule "Nie" zamieszczonym w "Kulturze" Jerzego Giedroycia.

O swoich pierwszych dniach na Zachodzie poeta tak opowiadał: - Moje pozostanie na Zachodzie i opublikowanie w "Kulturze" artykułu "Nie" zantagonizowało emigrację, przy czym ja sam z taktycznego punktu widzenia zachowałem się głupio, ponieważ za wszelką cenę chciałem przedstawić swój punkt widzenia. A ostatecznie wcześniej podjąłem decyzję, żeby być z rządem warszawskim, co stało się nie bez jakiejś głębszej, ideologicznej kozery, w końcu byłem człowiekiem lewicy, chciałem też zaznaczyć swój dystans w stosunku do emigracji. I rzeczywiście wsadziłem kij w mrowisko, co odebrane zostało jako niesłychana arogancja tego zbiega, który jeszcze zaczyna pouczać. Giedroyc zachował się wtedy w sposób absolutnie lojalny i kosztowało go to przyjaźń z Niezbrzyckim, czyli tzw. Wragą, który uważał, że jestem podesłanym agentem sowieckim.

Daleko od prostolinijności

W kraju tymczasem sensację wywołał "Zniewolony umysł". "Podłość tej książki - pisał Kazimierz Brandys - tkwiła w miejscu i w adresie, w tym, skąd i przeciw komu przemawiała. Przemawiając z cudzego miejsca przeciw rzeczy własnej, pozbawiła się zasadniczych racji i praw, które zdobywa się w uczciwej walce". Dziś te zdania wywołują kpiący uśmiech, wtedy nikomu do śmiechu nie było.

Miłosz w "Zniewolonym umyśle" - trafnie zauważył Witold Gombrowicz - "walczy na dwa fronty: tu idzie nie tylko o to, aby w imię kultury zachodniej potępić Wschód, lecz także o to, aby Zachodowi narzucić własne, odrębne przeżycie, stamtąd wyniesione, i swoją nową wiedzę o świecie. I ten pojedynek, już nieomal osobisty, polskiego nowoczesnego pisarza z Zachodem, gdzie gra toczy się o wykazanie własnej wartości, siły, odrębności, jest dla mnie ciekawszy niż cała analiza spraw komunizmu".

Karl Jaspers określił "Zniewolony umysł" jako świetne studium dwójmyślenia, "rozbicia człowieka na dwie osoby" pod wpływem presji ideologicznej. Po latach jednak - dowodził prof. Walicki - okazał się on "książką mało przydatną dla ideologów antykomunistycznej opozycji w czasach Gierka i w latach osiemdziesiątych. Z ich punktu widzenia 'ketmanienie' było po prostu tchórzostwem i lizusowskim zakłamaniem. Trzeba przyznać, że niektóre zachowania Krońskiego, reprezentującego bez wątpienia casus skrajny i nader kontrowersyjny, daje się łatwo interpretować jako potwierdzenie tej tezy. Ale co w takim razie z samym Miłoszem? Młodzi intelektualiści polscy chcieliby widzieć w nim prostolinijnego, szlachetnego moralistę, a więc zamykają oczy na fakt, że metoda ketmanu, tak daleka od moralistycznej prostolinijności, była czymś, co on sam akceptował i z powodzeniem uprawiał".

Odruch lewoskrętny

W "Nieobjętej ziemi" pisał Miłosz o komunizmie, że dał on "literaturze polskiej niebywałą szansę. Zawsze historycznie zorientowana, ale własną tylko historią zajęta, a więc mało dostępna dla obcych, nagle znalazła się wobec uniwersalnego tematu. Tylko że niewielu piszących wyciągnęło z tego wnioski".

Zbigniew Herbert wspominał: "Był to rok 1968 czy 1969. Powiedział mi - na trzeźwo - że trzeba przyłączyć Polskę do Związku Radzieckiego". "Myślałem, że to żart czy prowokacja. Lecz gdy powtórzył to na kolacji, gdzie byli Amerykanie, którym się to nawet bardzo spodobało - wstałem i wygarnąłem". Po latach zamieści Herbert w tomie "Rovigo" wiersz "Chodasiewicz":

"był hybrydą w której wszystko się telepie

duch i ciało góra z dołem raz marksista raz katolik

chłop i baba a w dodatku pół Rosjanin a pół Polak

Chodasiewicz pisał także prozą - żal się Boże

o dzieciństwie a to było nawet ładnie

lecz przykładał się przesadnie do zagadnień

Swedenborga godził z Heglem i czort wi co

był jak student który czyta w kółko parę książek

niedokładnie".

Tomasz Burek późniejsze, nieoczekiwane raczej wypowiedzi Miłosza, może nie relatywizujące komunizm, ale zbyt łatwo go rozgrzeszające, nazwie "nawrotem odruchu lewoskrętnego".

Wieści z carskiej ambasady

We Francji nagrodę (Prix Literaire Europeen) zdobędzie "Zdobycie władzy", w której to powieści Miłosz podejmie wątki obecne w "Zniewolonym umyśle" w formie fabularnej. Ale powieściopisarz był z niego nietęgi, czego zresztą nie krył. "Powieści? Ich nie ma! Nie można postawić obok dwóch książek fiction, jakie napisałem, i nazwać powieściami. 'Dolinę Issy' napisałem jako zabieg autoterapii, po to, żeby spróbować, czy nie otworzy się zamknięta wena poetycka. Byłem wtedy w okropnym stanie, czego w końcu nie widać? Kiedy otworzyła się, przestałem myśleć o powieściach. Później parę razy do powieściowych pomysłów wracałem, zawsze w czasie posuchy, jałowości wewnętrznej" - mówił w rozmowie z prof. Aleksandrem Fiutem. Swoją drogą, ironizował też poeta ze swojej filozoficzności: "jest taka jak u pana Jourdain, który nie wiedział, że mówi prozą".

A dlaczego nie zrobił kariery we Francji? Odpowiedział na to pytanie w "Rodzinnej Europie": "Moje stosunki z wydawnictwem Gallimard nie były dobre. Miałem tam jednego tylko sprzymierzeńca Alberta Camusa. Ponieważ podobała mu się 'Dolina Issy', wydał ją i według umowy wydawca zyskał tzw. opcję na następną książkę. Kiedy jednak później miałem już w ręku przekład 'Rodzinnej Europy', nie było Camusa, właśnie zginął w wypadku samochodowym". Cóż począł Miłosz? "Maszynopis 'Rodzinnej Europy' wręczyłem szefowi działu zagranicznego wydawnictwa Dionysowi Mascolo. Był on komunistą i do wydawania moich książek nie odnosił się chętnie. Powierzył więc skrypt do oceny bawiącemu właśnie w Paryżu Jerzemu Lisowskiemu, licząc, że jako partyjny książkę ubije. Wbrew spodziewaniu, Lisowski napisał recenzję pochlebną. Tak więc niewiele zmieniło się od dziewiętnastego wieku, kiedy najpewniejszym źródłem wiadomości o polskich emigrantach była carska ambasada".

Przepustka w uniwersalizm

Życie poety na emigracji to temat sam w sobie. Miłosz żartował często, że wiódł aż nazbyt spokojny żywot bakałarza, "szkolarza, gdzieś w odległym kraju" - jak pisał w wierszu "Moja wierna mowo", ale naprawdę stała profesura w Berkeley dawała mu luksus twórczej niezależności. I nic dziwnego, że Aleksander Wat tak mu jej zazdrościł, zwłaszcza że po przybyciu do Ameryki, gdzie zamierzał napisać wielkie dzieło o komunizmie, które nosił w sobie, "załamał się - mówił mi Miłosz w wywiadzie - kiedy zobaczył, że na ten temat napisano już całą bibliotekę".

To Ameryka dała poecie przepustkę w naprawdę globalny, uniwersalny świat poezji - poezji anglojęzycznej. I jeśli rzeczywiście wyrwał się Miłosz z literackiej prowincji, to właśnie w Stanach Zjednoczonych. A tym wszystkim, którzy wciąż jeszcze, przy lada okazji, powtarzają, że bez "Solidarności" autor "Traktatu poetyckiego" nie otrzymałby Nobla, przypomnę, że w 1980 r. znajdował się - co zdradzili członkowie Akademii Królewskiej - w najściślejszym gronie kandydatów do nagrody już po raz czwarty. Polityczny wymiar tamtego Nobla jest oczywisty, ale - na Boga! - ani nie jedyny, ani nie najważniejszy.

W Polsce ta nagroda uczyniła z Czesława Miłosza wieszcza i Króla Poetów. Sam zainteresowany czynił wiele, by dokonać retuszu na tym wizerunku, co udało mu się połowicznie. Czasem zresztą pogłębiał ów wizerunek, jak wtedy, gdy niesiony zapałem milionów, wprowadził Lecha Wałęsę na strofy swych wierszy.

Trzeba było lat, stałej obecności poety w kraju, jego nie zawsze trafnych rekomendacji literackich (Tryzna, Gretkowska), manifestacyjnych gestów w rodzaju poparcia gejowskiej demonstracji, by Miłosz zaczął być postrzegany po prostu jako poeta. Najwybitniejszy z wybitnych, ale poeta, człowiek pióra, a nie polityk, naukowiec, wizjoner.

Przytarcie rogów

Niezwykłą książką Czesława Miłosza był "Piesek przydrożny". Zatarł granice między poezją i prozą, czytelnik znalazł w nim wiersze, fragmenty piosenek, cytaty z listów i dzienników. Druga część "Pieska...", zatytułowana nieco prowokacyjnie "Tematy do odstąpienia", składała się z krótkich tekstów prozatorskich o trudnej do określenia przynależności gatunkowej.

- Najbardziej poruszyła mnie w tej książce historia pisarza, którego gimnazjalny kolega przesiedział 16 lat w sowieckich łagrach i kopalniach. Kończy się ona słowami: "Tylko z pamięci o więźniach Workuty mogła pochodzić nieomylna miara różnicy pomiędzy dobrem i złem, a kto jej się trzymał, groźniejszy był dla państwa-potwora niż pułki i armie". Czy pisał pan o sobie? - pytałem Czesława Miłosza po wydaniu nagrodzonej książki.

- Ten tekst pod tytułem "Zadra" jest minipowieścią, jednym z "tematów do odstąpienia". Jak w każdej fikcji, mamy tu do czynienia z tworzeniem postaci. To jestem ja i nie-ja.

- Ale czuje pan pokrewieństwo z postacią tego pisarza?

- No, naturalnie. Ta zadra jest moja.

- Od 1989 roku - mówił "Rz" autor "Pieska przydrożnego" - starałem się ostrzegać przed tymi pomyjami, które idą z Zachodu i próbowałem znaleźć jakiś opór przeciw tej fali. Niestety, kiedy się tutaj mówi o takim oporze, to można być posądzonym, że jest się sojusznikiem ciemnogrodu, dla którego antyeuropejskość jest obroną... tylko czego? - jakiejś polskości mitycznej. Ale rzecz nie w tym jeszcze. Od początku chodziło mi o to, że po doświadczeniach ostatniego półwiecza nasza część Europy może mieć wyczucie wagi problemów, stylów, idei. Początkowo byłem optymistą w tej kwestii, ale to, co stało się w Jugosławii, przytarło mi rogów. W każdym razie moim marzeniem byłoby ustalenie pewnej hierarchii wartości, co w sposób naturalny eliminowałoby rozmaite głupstwa, które do nas przenikają, np. jako mody literackie, łącznie z tym nieszczęsnym postmodernizmem.

Wiek Nadziei w Beznadziejności

Tomas Venclova, przyjaciel Miłosza i miłośnik jego wierszy, powiedział: - Poezja, zdaniem Miłosza, powinna być eschatologiczna, to znaczy ustawiona wzdłuż osi czasu, skierowana ku przyszłości; bez poezji nie ma przekształcenia świata i języka. Po trzech epokach, zwięźle i przekonująco opisanych przez autora - Wieku Rozumu, Wieku Uniesień i Wieku Postępu - bez wątpienia żyjemy w czwartej i najgorszej, w Wieku Rozpaczy; ale są wiersze, z wierszami samego Miłosza włącznie, które zwiastują nadejście nowej epoki - Wieku Nadziei w Beznadziejności.