Rzeczpospolita - 18.02.2006

 

 

KRZYSZTOF MASŁOŃ

Wzlot i upadek Trumana Capote'a

 

 

Stuprocentowym faworytem do Oscara za najlepszą rolę męską w 2005 roku wydaje się być Philip Seymour Hoffman‚ grający tytułowego bohatera filmu Benneta Millera "Capote". Człowieka‚ który mówił o sobie: "Jestem geniuszem"

 

Geniuszem raczej nie był, ale stworzył powieść uznaną za arcydzieło - "Z zimną krwią". O tym, jak przygotowywał się do jej napisania, jak ją pisał, jak doprowadził do jej wydania, opowiada film zrealizowany na podstawie scenariusza Dana Futtermana, z pomocą i pod czujnym okiem biografa Trumana Capote'a - Geralda Clarke'a. Zdawałoby się, cóż może być nudniejszego od opowieści o pracy pisarza, polegającej przecież głównie na żmudnym, wielokrotnym cyzelowaniu tych samych zdań, na długich godzinach stukania w maszynę. A jednak w przypadku Capote'a wszystko było inne, niezwykłe.

Właśnie za niezwykłego pisarza uważał go James A. Michener - sam tęgi pisarz, autor m.in. "Hawajów" i "Mostów Toko-ri" - wymieniając jego nazwisko jednym tchem z Oscarem Wilde'em i Jeanem Cocteau. Uważał bowiem, że choć większość arcydzieł literatury światowej stworzyli ludzie "zwykli czy wręcz nijacy - jak Saul Bellow, Anthony Trollope, Gustave Flaubert, Joyce Carol Oates czy Władysław Reymont, polski laureat Nagrody Nobla", to dla samej literatury i dla jej odbiorców ważniejsi są pisarze skandaliści, epatujący tak jak kiedyś burżujów, tak dziś klasę średnią, stale poszerzający krąg wolności. Stąd Michener nazywał Byrona Capote'em swoich czasów, nie rozwodząc się zbytnio nad wspólnym dla Wilde'a, Cocteau i Capote'a - homoseksualizmem.

Modelowy gej

Był gejem, rzekłbym, modelowym. Nie ukrywał swojego homoseksualizmu, zresztą rzucającego się w oczy, a właściwie jeszcze bardziej w uszy z racji głosu niesłychanie wysokiego, o dziwnej barwie. W czasach, gdy homoseksualizm przyjmowany był w Ameryce z dużą niechęcią, Capote bez żenady opowiadał w wywiadach o swoich miłosnych podbojach.

"Nigdy nie miałem żadnych kłopotów z powodu tego, że jestem homoseksualistą - mówił w 1978 roku dla "The New York Times Magazine". - Zawsze byłem osobą znaną i bardzo popularną. Byłem zabawny i byłem przyjemny. Nigdy nikogo nie naśladowałem ani z wyglądu, ani z zachowania. Inność z definicji odpycha ludzi, lecz ja bardzo łatwo potrafię ich rozbroić".

Złościł go, choć chyba bardziej bawił, nie do końca otwarty stosunek do własnej seksualności, tak częsty nie tylko przecież w jego środowisku. Beznadziejną miłością darzył go np. Andy Warhol, skrywający swą gejowską wrażliwość. W rozmowach z Lawrence'em Grobelem Capote natrząsał się z przyjaciela Montgomery'ego Clifta, niejakiego Kevina McCarthy'ego, autora książek o znanym aktorze, w których "powiada, że nie miał zielonego pojęcia, że Montgomery Clift był homoseksualistą, i że był całkowicie zdumiony, kiedy producent powiedział mu, że dla dobra własnej kariery powinien uważać na swoje kontakty z Montym Cliftem i temu podobne. Coś podobnego, powiedział, nigdy nie przyszło mu to do głowy. Cóż, przyszło to do głowy każdemu kierowcy trolejbusu w Hollywood, trudno więc uwierzyć w to, że nie wpadł na to jego najlepszy przyjaciel przez blisko siedem i pół roku. Jakże daleko może sięgnąć hipokryzja!".

Ale też trzeba pamiętać, że choć na literackie szczyty Capote, po przerwaniu nauki, wspiął się prosto z korytarza "New Yorkera", gdzie zatrudniono go jako kogoś w rodzaju gońca, to w pierwszych jego opowiadaniach, publikowanych i nagradzanych, pierwiastek gejowski był niedostrzegalny. Gdyby było inaczej, nie zostałby wyróżniony przez magazyn "Scholastic", "Life" nie napisałby o nim jako o największej nadziei literatury amerykańskiej i jako dziewiętnastolatek nie dostałby Nagrody im. O. Henry'ego. Pięć lat później, w 1948 r. bez obaw mógł już wydać "Inne głosy, inne ściany", właśnie o chłopcu, który zaczyna zdawać sobie sprawę ze swej seksualnej inności. Capote miał wtedy 24 lata.

Z Alabamy do Portofino

W opowiadaniach przenicował swoje dzieciństwo na wszystkie strony. A nie było ono lekkie. Urodził się jako Truman Streckfus Persons w Nowym Orleanie. Jego matka miała zaledwie siedemnaście lat, a uczucia - jak miało się okazać - ulokowała niewłaściwie, w drobnym oszuście, z którym niebawem się rozwiodła. Była alkoholiczką, nic więc dziwnego, że chłopcem zaopiekowała się jej rodzina z Alabamy. To właśnie Monroeville, gdzie wychowywały go ciotki, uwiecznił później w swoich opowiadaniach. Po wyjściu matki drugi raz za mąż, Truman został adoptowany przez kubańskiego ojczyma i przyjął jego nazwisko - Capote. Mieszkali w Nowym Jorku, powodziło im się dobrze, a chłopiec uczył się w prywatnych szkołach. Ojczym był jednak hazardzistą, zdradzał żonę, a ona wykazywała oznaki szaleństwa, aż w końcu popełniła samobójstwo.

Stało się to w latach 50., kiedy Truman był już gwiazdą. Ze swoim ukochanym, Jackiem Dunphym zamieszkał w sycylijskiej Taorminie, w domu należącym kiedyś do Dawida Herberta Lawrence'a, i pisał swoją drugą powieść - "Harfę traw", pełną wspomnień o Alabamie i kuzynce Sook Faulk, chyba jedynej osobie, od której w dzieciństwie zaznał miłości. Osobie uważanej za umysłowo niedorozwiniętą czy niedojrzałą, w rzeczywistości zdumiewająco otwartej i wrażliwej.

W 1953 roku Capote podjął współpracę z Johnem Hustonem, kręcącym we Włoszech komedię "Silniejszy od diabła". Truman z Jackiem przenieśli się wtedy do Portofino, zaprzyjaźniając m.in. z grającym w tym filmie Humphreyem Bogartem. I tam właśnie dowiedział się o samobójstwie matki.

W 1958 r. ukazało się, wsławione także ekranizacją Blake'a Edwardsa z Audrey Hepburn w roli głównej, "Śniadanie u Tiffany'ego". Truman Capote został uznanym pisarzem, zdążył zaprzyjaźnić się ze światowymi sławami w rodzaju Aldousa Huxleya czy Andre Gide'a, ale to, co najważniejsze w jego życiu, miało dopiero nadejść.

Dwie Ameryki

W listopadzie 1959 r. Capote, jak miliony Amerykanów, dowiedział się z gazety, że w małym miasteczku w Kansas zamordowano rodzinę pewnego farmera. Wsiadł w pociąg i pojechał na miejsce zbrodni. Nie wiedział wtedy, że dotyka sprawy, którą zajmować się będzie przez sześć lat. Towarzyszył śledztwu, pościgowi za mordercami, procesowi sądowemu, przeprowadził ze skazanymi wiele rozmów, był przy ich egzekucji. To wszystko pokazuje film, z lekka sugerujący, że Capote darzył jednego z zabójców uczuciem. Nie przywiązywałbym się do tej sugestii. Truman Capote nie miał złudzeń ani wobec Dicka Hickocka, ani Perry'ego Smitha. Wiedział, że ci recydywiści zabili czteroosobową rodzinę z zimną krwią właśnie, dla pieniędzy. Dla czterdziestu czy pięćdziesięciu dolarów.

"Nie polubiłem żadnego z nich, miałem jednak dla nich obu wiele zrozumienia, a na dokładkę wiele współczucia dla Perry'ego - mówił Capote Grobelowi. - Dick wydawał mi się drobnym kanciarzem, który wskoczył do stanowczo zbyt głębokiej wody i tak naprawdę to on był odpowiedzialny za to całe morderstwo, dokonane rękami Perry'ego. Perry nigdy by nie popełnił zbrodni, gdyby go ktoś nie popchnął do tego - jak mawiają Francuzi - foliea deux".

W "Z zimną krwią" Truman Capote stworzył niezwykle wiarygodne portrety psychologiczne swoich bohaterów czy, jak kto woli, antybohaterów, przy okazji podnosząc literaturę faktu do rangi najwyższej sztuki. Pod względem formy jest to bowiem powieść mistrzowska, co Capote z wrodzonym sobie wdziękiem uczenie tłumaczył użyciem "wziętych z beletrystyki technik pisarskich do opisu autentycznego wydarzenia". Dziś jesteśmy skłonni akcentować zupełnie co innego: kapitalne zderzenie dwóch Ameryk - bogobojnej, tradycyjnej, bezpiecznej, w której żyła rodzina Clutterów do momentu, gdy zetknęła się z tą drugą Ameryką: bezwzględną, niemoralną, paranoiczną. W tej książce mamy do czynienia z narracją bezosobową, Capote'a w niej nie ma, a przecież w trakcie lektury staje się dla nas oczywiste, że pisarz jest, niezależnie od makabry zbrodni, przedstawionej z maksymalną drobiazgowością, przeciwny karze śmierci.

Autor założył sobie, że napisze "książkę, którą czyta się dokładnie tak jak powieść, z tą jednak różnicą, że każde zawarte w niej słowo będzie absolutnie prawdziwe". Zdecydował się na podjęcie tematu zbrodni w Kansas, gdyż - jak mówił - przeczuwał, że dostarczy mu ona do tego odpowiedniego materiału. I to właśnie, chłodne, wyglądające na nieludzkie, pisarskie podejście Capote'a do dokonanej zbrodni, jej ofiar i sprawców, udało się twórcom filmu oddać nader przekonująco.

Telewizyjna ikona

Do Kansas wybrał się Truman w towarzystwie Harper Lee, swojej przyjaciółki jeszcze z dzieciństwa. Z pewnością bardzo mu w Holcomb pomogła, co w filmie Millera zostało najprawdopodobniej nawet wyolbrzymione. Ale zastanówmy się: jak ktoś taki jak Capote, z jego pedalskim wyglądem i, przede wszystkim, głosikiem mógł zdobyć zaufanie prowincjuszy z Południa. Lee ułatwiła mu kontakty z prowadzącym śledztwo detektywem i z sąsiadami zamordowanej rodziny. Po wydaniu "Z zimną krwią" Truman Capote i Harper Lee pokłócili się. Ona dostanie niebawem Pulitzera za swoją pierwszą i jedyną powieść "Zabić drozda", w której sportretowała Trumana jako Dilla. W 1962 roku zrealizowano na podstawie tej powieści, obsypany Oscarami, film z Gregorym Peckiem.

Później nie szczędzili sobie złośliwości; Capote mówił o eksprzyjaciółce: "Wciąż opowiada, jak to przez całe dzieciństwo namawiałem ją do poślubienia mnie. Całe dzieciństwo namawiałem ją raczej, by trzymała ręce z dala od moich spodni". Ale pozostaje faktem, że "Z zimną krwią" zadedykowane zostało przez autora dwojgu ludziom: właśnie Harper Lee i wielkiej miłości Trumana - Jackowi Dunphy'emu, wieloletniemu jego partnerowi, też pisarzowi.

Na powieści tej zarobił ponad cztery miliony dolarów. Narzekał wprawdzie, że połowę tej sumy zabrał mu urząd podatkowy, ale, po pierwsze - przesadzał, a po drugie, że nie zostawił po sobie majątku, to dlatego, iż tak jak łatwo zarabiał pieniądze, tak równie ochoczo je wydawał. Ponad 150 tysięcy dolarów kosztował go bal maskowy w nowojorskim hotelu Plaza, wydany po zakończeniu pracy nad "Z zimną krwią". To po nim stał się telewizyjną ikoną, w mediach było go coraz więcej, spróbował nawet aktorskiej kariery, grając w filmie "Zabity na śmierć" Roberta Moore'a. I zaczął zmierzać ku swojemu końcowi.

Pijany wykładowca

Mocno nagłośniony został "występ" Capote'a na uniwersytecie stanowym Towson w Maryland, w listopadzie 1977 roku. James A. Michener tak wspominał to wydarzenie: "Kiedy chwiejnym krokiem wszedł o ósmej wieczorem na podium, był już podpity i rozpoczął od obrażania studentów dość kwiecistym językiem. >>Dlaczego - pytał - jeżeli chcecie być pisarzami, nie siedzicie w domach i nie piszecie czegoś, zamiast tłoczyć się w tej sali po to, żeby słuchać takiego starego gamonia jak ja<<? Po czym zatoczył się i upadł u stóp podium, skąd zażenowany dyrektor Instytutu Filologii Angielskiej wraz z dwoma pomocnikami zwlekli jego bezwładne ciało ze sceny. Koniec wykładu".

Pół roku później Truman próbował tłumaczyć to swoje zachowanie w popularnym programie telewizyjnym Stanleya Siegela. Opowiadał, że nie spał przez dwie noce, a do tego wymieszał drinki ze środkami farmakologicznymi, ale że nie zachowywał się wcale nienormalnie i absolutnie nie jest uzależniony. Bajdurzył tak ponad kwadrans, aż prowadzący przerwał program.

O tym, że w drugiej połowie lat 70. pił ostro, Capote przyznał się, ale dużo później. Dwukrotnie przeszedł wtedy kuracje odwykowe, nieskuteczne. W 1983 r. zatrzymała go policja za jazdę pod wpływem alkoholu. Przed sądem wystąpił gustownie ubrany: w bardzo eleganckiej koszuli i marynarce oraz szortach i sandałach. To wszystko było jeszcze, od biedy, śmieszne, bo wyzywające i drażniące opinię publiczną, niezwykle ciekawą tego, co Capote robi, co powiedział, jak się zachował, kogo znów obraził itd. Gorzej, że znajdowano go nieprzytomnego na korytarzach domu, gdzie mieszkał, że dostawał ataków padaczki, o których mówił, że to napady charakterystyczne dla... zapalenia opłucnej. Całkiem źle zrobiło się z nim, gdy zaczął rzucać się na ludzi, mieć ataki niepohamowanej agresji. 25 sierpnia 1984 roku zmarł w Los Angeles - na miesiąc przed swoimi 60. urodzinami. Christopher Isherwood był ostatnim mówcą podczas ceremonii pogrzebowej. Powiedział tylko kilka słów, po czym szczerze się roześmiał.

Życiowy antrakt

W opowiadaniu "Nocne przewracanie się z boku na bok" z tomu "Muzyka dla kameleonów" napisał: "Jeszcze nie jestem świętym. Jestem alkoholikiem. Jestem narkomanem. Jestem homoseksualistą. Jestem geniuszem". Później dezawuował te słowa, podkreślając: "Nie jestem alkoholikiem, choć miałem taki okres". Każdy, kto cokolwiek wie o tym nałogu, musi mieć świadomość tego, że alkoholikiem jest się przez całe życie, choćby trzeźwym alkoholikiem, i to nawet przez całe dziesięciolecia. A trzeźwego Capote'a w ostatnich latach życia już nie widywano. Pozostaje jednak pewne i to ważne "ale": "Muzyka dla kameleonów" wydana została w 1980 roku, zatem już w złym okresie pisarza. Osoby bliskie Trumanowi mówiły, że te późne opowiadania powstały w trakcie dłuższego życiowego antraktu, gdy autor "Z zimną krwią" odsunął wódkę i prochy. Wypada żałować, że antrakt ten nie był znacznie dłuższy, gdyż po śmierci Trumana Capote'a znaleziono tylko kilka kartek z zapowiadanej przez niego wielokrotnie "powieści życia", której trzy fragmenty opublikował jeszcze w latach 70. i jako utwór nieskończony ukazała się pod tytułem "Answered Prayers" (w Polsce w 2000 roku przetłumaczoną jako "Spełnione życzenia" wydał ją Prószyński i S-ka). Znów mamy jednak kolejne "ale"... Otóż zaprzysięgli miłośnicy twórczości Capote'a utrzymują, że rękopis tej powieści istniał, tyle że pisarz zniszczył go przed śmiercią. Osoby najbliższe autorowi "Spełnionych życzeń" odrzucają tę hipotezę, bo też jeśli pisarz napisać miał coś, co zasługuje na etykietę summum bonum opus, a do tego miałoby być to dzieło, jak twierdził Capote, wielkie rozmiarami, to - z całym szacunkiem - kiedy miałoby ono powstać?

Zatrważający sukces

Reynolds Price we wstępie do wydanego kilka tygodni temu w Polsce przez Muzę tomu młodzieńczych opowiadań Capote'a, niepublikowanych wcześniej w formie książkowej, "Pośród ścieżek do raju i inne opowiadania", bohatera swego szkicu tak podsumował:

"Ten człowiek, który na wczesnym, bardziej prywatnym etapie kariery grał rolę egzotycznego klauna, a potem, u kresu życia, stał się pod brzemieniem swej przeszłości obłąkanym klaunem publicznym, pozostawił jednak dzieło wystarczająco wybitne, by uznać go dziś (...) za postać znacznie większego formatu, niż wskazywałaby na to sama jego niepozorna postura. W 1966 roku, kiedy zaczął zapowiadać swoją wielką powieść - i pobierać potężne zaliczki od wydawcy - zdradził tylko, że tytuł będzie brzmiał >>Wysłuchane modlitwy<<. Twierdził też, że jest to fragment zdania, które znalazł wśród sentencji świętej Teresy z Avila: >>Więcej łez wylano z powodu wysłuchanych modlitw niż z powodu niewysłuchanych<<. Niewiele świadczy o tym, aby modły do Boga, do jakiegoś świętego orędownika w rodzaju rażonego apopleksją hiszpańskiego mistyka lub prostodusznej krewnej Sook nieustannie zaprzątały pisarzowi głowę, ale jego ciągła pogoń za sławą i bogactwem uwieńczona została zatrważającym sukcesem. Osiągnął oba cele przed czterdziestką, z naddatkiem - i jego życie stało się męką".

Warto pamiętać o tym, oglądając film Bennetta Millera z genialnie zagraną przez Philipa Seymoura Hoffmana rolą tytułową. I o tym, co napisał biograf Capote'a - Gerald Clarke: "W życiu są chwile, które, jeśli spojrzymy na nie z pewnego dystansu, wyznaczają początek dramatycznego wzlotu lub upadku... Przyczyną tragicznego upadku Trumana była powieść >>Z zimną krwią<<".