Polityka - 7 I 1995 r.

 

Biały urodzony w Afryce

 

Marcin Meller

Serce zdrajcy

 

 

Rian Malan zdradził wszystkich. Wyparł się własnego narodu. Narodu? On sam nie używa tego słowa. Należy bowiem do wyjątkowej wspólnoty: białego plemienia Afryki. Urodził się Burem. Afrykanerem. Z własnej woli stał się "kafferboetie" - kochankiem czarnuchów. Podobni mu odszczepieńcy wyklęli go jako białego rasistę. Malan zdrajca: plemienny renegat i etnofaszysta. Z  t y c h  Malanów.

 

 

Przez ostatnie 15 lat apartheidu, podczas niezliczonych murzyńskich demonstracji, zrewoltowane tłumy skandowały nazwiska ludzi, którzy zasłużyli na śmierć. Minister obrony RPA miał zapłacić głową w pierwszej kolejności. Reporter Rian czuł się zawsze trochę niepewnie, gdy tysiące gardeł podejmowały hasło "Voetsek, Malan!" - "wypierdalaj Malan!", skierowane pod adresem jego krewniaka, generała Magnusa Malana.

Odkąd ich przodek, Jacąues, wylądował w 1688 r. na Przylądku Dobrej Nadziei, Malanowie uczestniczyli we wszystkich dramatach afrykanerskiego plemienia. Byli pionierami i dowódcami, zwyciężali i ginęli w wojnach z broniącymi się czarnymi plemionami i nacierającymi Brytyjczykami.

W maju 1948 r. nadszedł dzień ostatecznego triumfu białego plemienia: Afrykanerska Partia Narodowa wygrała niespodziewanie wybory. Nowy premier obwieścił dumnie: "Dzisiaj, Afryka Południowa ponownie należy do nas!". Burowie zrzucili wreszcie brytyjskie jarzmo i mogli po swojemu rozwiązać "kwestię tubylczą": wprowadzili apartheid, system totalnej segregacji rasowej. Biali i Czarni mieli zostać rozdzieleni raz na zawsze. Twórcą nowych porządków, człowiekiem, którego imię utożsamia się z apartheidem, był zwycięski przywódca Afrykanerów: doktor Daniel Francois Malan, stryjeczny dziadek Riana.

- Co chcielibyście ode mnie usłyszeć? - pyta Rian. - Że apartheid był głupi i wredny? Dokładnie tak. Że czuję się winny i przepraszam? Tak, tak. Że nie jestem taki, jak cała reszta? Gdybyście spotkali mnie kilka lat temu w barze w Nowym Jorku lub Londynie, właśnie to bym wam powiedział. I dodałbym, że z mojego całego ślepego klanu i plemienia tylko ja miałem oczy, które potrafiły naprawdę widzieć, a to, co ujrzałem, przerażało mnie. Podałbym się za uchodźcę politycznego, oświeconego gościa, który brał do łóżka czarne kobiety i wolał raczej opuścić swój kraj niż nosić karabin, aby bronić obrzydliwej doktryny białej wyższości. Prawdopodobnie uwierzylibyście mi. Sam sobie prawie wierzyłem, ale tak naprawdę byłem zawsze jednym z nich. Jestem Białym urodzonym w Afryce i cała reszta z tego wynika.

Komunizm, czymkolwiek by był

Rian urodził się w 1954 r. System zbudowany przez jego stryjecznego dziadka zdążył już okrzepnąć, gdy nasz kilkuletni bohater odkrył, że ofiarowanie tubylcom miłości było świetną inwestycją. Przyjaźnie potraktowani, po stokroć odwzajemniali uczucie. To, że można ich kochać, wydawało się wtedy takie łatwe i zwyczajne.

Kiedy miał 13 lat zobaczył w gazecie zdjęcie Che Guevary. Zrozumiałem z tekstu, że Che był czymś wstrętnym, co zwało się "komunista", ale wyglądał tak dziarsko na zdjęciach, ze swoimi długimi czarnymi włosami, wojskowymi butami, brodą i beretem. Pomyślałem: rety! Komunizm to coś dla mnie. Dola Indian boliwijskich, którym pomagał Che, przypominała nieszczęśliwy los Czarnych, więc dodałem dwa do dwóch - i bingo! - byłem Sprawiedliwym Białym, orędownikiem uciskanych, zaprzysięgłym wrogiem rasizmu i płomiennym zwolennikiem komunizmu, czymkolwiek by był.

Afrykanerska rodzina Riana mieszkała na północnych przedmieściach Johannesburga, w enklawie zamożnego anglojęzycznego mieszczaństwa. W całym kraju panował rasistowski, kalwiński despotyzm, a tych kilka dzielnic tworzyło wysepkę liberalnych wartości Zachodu. W "nazistowskim obozie młodzieżowym", jak guevarysta Rian określał państwową szkołę, nauczyciele otwarcie krytykowali apartheid i chwalili wypracowania pełne rewolucyjnego ferworu, w których rozprawiał się z imperializmem, kolonializmem i czym tam jeszcze.

Rian i jego koledzy uważali się za prześladowanych: zakaz noszenia długich włosów był równoznaczny w ich oczach z zamykaniem Czarnych w bantustanach, a lekcje przysposobienia obronnego przypominały torturowanie murzyńskich dysydentów.

Rian widział w sobie dzielnego przeciwnika tyranii, ale jeśli czegoś się bał, to nie policji, a tego, że któryś z kolegów przelicytuje go w lewicowości i radykalizmie. Mając więc 16 lat złamał żelazne prawo apartheidu i poszedł do łóżka z czarną kobietą. Przez lata przytaczałem to wydarzenie jako ostateczny dowód mych antyapartheidowskich dobrych chęci, tryumfu nad afrykanerskim wychowaniem. Prawda jednak była taka, że w głębi serca czułem się winny.

Miłość Riana do Czarnych przejawiała się głównie w słuchaniu wraz z przyjaciółmi muzyki amerykańskich Murzynów. Palili marihuanę, bo uważali ją za źródło natchnienia starych afrykańskich mędrców. Nie znali prawie żadnych tubylców poza służbą, nigdy nie widzieli żadnego miasta Czarnych - townshipu .

Kochali stworzoną przez siebie abstrakcję.

Koniec gimnazjum oznaczał zazwyczaj służbę w wojsku. Malan podjął decyzję: nie będzie pomagał trzymać Czarnych za twarz. Byłem białym lewicowcem, a biali lewicowcy nie służyli w armii apartheidu, a już na pewno nie w 1975 roku. Portugalczycy szykowali się właśnie do przyznania niepodległości swym afrykańskim koloniom: Angoli i Mozambikowi. Wszystko wskazywało na to, że władzę w nowych państwach zdobędą czarni marksiści, zawzięci wrogowie RPA. Konflikt wisiał w powietrzu. Gdyby wybuchła wojna, wiedziałem, po której stronie chcę walczyć: po przeciwnej.

Robak spotyka kalekę

Biali lewicowcy szli do anglojęzycznych gazet, które w granicach zakreślonych przez cenzurę walczyły z apartheidem i załatwiały dwuletnie odroczenie służby wojskowej.

W redakcji spełniło się jego największe marzenie. Spotkał wreszcie "prawdziwych" Czarnych. Od dziesięciu lat był po ich stronie, ale znał tylko służących i handlarzy trawą. Mike i Mothobi byli ludźmi takimi jak on, młodymi dziennikarzami, równorzędnymi partnerami. Posługiwali się doskonałym angielskim, patrzyli prosto w oczy, mówili mu, żeby się zamknął albo poprawił przyniesiony tekst

Godzinami gadaliśmy z Mike'em o wszystkim, z wyjątkiem polityki. Gdybyśmy o niej rozmawiali, musiałbym czołgać się u jego stóp, błagając o przebaczenie za to, co moi ludzie robili jego ludziom. Zamieniłbym się w robaka, a Mike w kalekę, ofiarę.

Malan został reporterem kryminalnym. Jeden z jego policyjnych "kumpli" wydzwaniał za każdym razem, gdy zastrzelił jakiegoś Murzyna. Liczył na zdjęcie w gazecie, ukazujące go w pełni chwały, stojącego nad trupem niczym łowca trofeów. Cóż miałem robić? Gdybym mu powiedział, że jest spragnionym krwi, pierdolonym barbarzyńcą, nie odezwałby się więcej. Milczałem więc, a spotykając się z policjantami, unikałem ich wzroku. Bałem się, by nie dostrzegli w mych oczach, że nie jestem jednym z nich. Tymczasem szedł po Mike'a i pili w redakcyjnym bufecie, jedynym miejscu w Johannesburgu, gdzie mogli razem spędzać czas. Żaden czarnuch, nawet jeśli pracował w czołowej gazecie Białych, nie miał prawa wstępu do knajp w ich mieście.

16 czerwca 1976 r. licealiści z Soweto, największego townshipu w RPA, protestowali przeciwko uczynieniu z afrikaans (afrykanerskiego) języka wykładowego. Poleciało kilka kamieni, policja otworzyła ogień. Dwóch uczniów zginęło na miejscu, kilkudziesięciu zostało rannych. W kilkanaście minut od policyjnej salwy Soweto eksplodowało. Koszmar prześladujący wszystkich Białych materializował się: Czarni powstali.

Losy starcia ważyły się przez 36 godzin. Zaskoczona policja zdołała się pozbierać i, kładąc trupem setki Murzynów, zmiażdżyła rebelię w ciągu trzech dni. Po kilku miesiącach gazety ogłosiły, że sytuacja wróciła do normy, ale coś takiego jak norma już nie istniało. Krajobraz psychiczny Południowej Afryki zmienił się. Czarni zobaczyli, że wstrząsnęli strukturą białej władzy aż po sam fundament i nagle zyskali nadzieję. Odwrócił się bieg historii.

Burowie mogą mieć rację

Malan nie mógł wtedy przypuszczać, że uwolniona w Soweto siła już nigdy nie zostanie stłumiona i w konsekwencji - 18 lat później - uczyni prezydentem kraju Nelsona Mandelę. Czuł ją wyraźnie, a jednak nie było w nim - "kochanku czarnuchów" - radości. Tak wiele rzeczy umarło w ciągu tych trzech krwawych dni, ale w swym egoizmie najsilniej opłakiwałem śmierć fantazji - mojego marzenia, w którym jako Biały Sprawiedliwy prowadzę zastępy Czarnych na barykady. W oczach czerwcowych tłumów zobaczyłem tylko ślepą furię i nihilizm; bałem się, że i ja mógłbym paść ich ofiarą.

Kilka dni po stłumieniu rewolty zadzwonił do Riana jego policyjny "kolega": Przyjeżdżaj szybko. Jeden czarnuch wpadł w szał, krzyczy: Afryka! Afryka! i siekierą odrąbuje Białym głowy. Kiedy Malan dojechał na miejsce, Murzyn był już w rękach policjantów, a na chodnikach leżały trupy białych starców, którzy nie potrafili wystarczająco szybko uciekać.

No cóż, tak to właśnie jest, pomyślałem. Jeśli twoja skóra była biała i los zrządził, że znalazłeś się na drodze tego Czarnego z siekierą, to wszystkie dobre rzeczy, jakie powiedziałeś, pomyślałeś i zrobiłeś, nie ocaliłyby cię. My albo oni. To jest pierwotne i odwieczne.

Wieczorem tego samego dnia Malan pojechał, jak zwykle, do swych czarnych przyjaciół, by z pomocą whisky odpędzać zżerające go wątpliwości. Tej nocy powietrze wokół naszego stołu było gęste od myśli nie wypowiedzianych i niemożliwych do wypowiedzenia. Nie mogłem po prostu powiedzieć: Słuchajcie bracia, pod wpływem dzisiejszych wydarzeń przyszło mi do głowy, że Burowie mogą mieć rację - jeśli nie będziemy was, Czarnych, trzymać mocno pod butem, to wszyscy chwycicie za siekiery i rzucicie się na nas, rycząc: Afryka! Afryka! Oni także skrywali swoje uczucia. Jak mogli nie utożsamiać się z krwawym mścicielem? Nawet ja, Biały, wyczuwałem tę furię, która kazała mu wbijać siekierę w białe czaszki. Czy ja naprawdę byłem po ich stronie? Czy oni byli po mojej?

W ciągu kolejnych tygodni i miesięcy często myślał o jedynym białym cywilu, który zginął w rozruchach. Doktor Melville Edelstein był socjologiem, liberałem, autorem książek, w których otwarcie podzielał punkt widzenia Czarnych i ostrzegał przed nadciągającą burzą. Rankiem 16 czerwca prowadził badania w klinice w Soweto. Gdy wybuchły zamieszki, policja radziła wszystkim Białym opuszczenie townshipu, ale Edelstein pozostał. Nie bał się; wiedział przecież po czyjej jest stronie. Kiedy nadszedł tłum, wyszedł, by go pozdrowić, i czarni bracia skopali doktora na śmierć.

Odwieczne: my albo oni, czy właśnie tak to wygląda? - gryzł się Malan. Kładł się teraz do łóżka z pistoletem u boku, myśląc o chwili, kiedy obudzi się z któregoś ze swych nocnych koszmarów i okaże się, że to jawa, nie sen; rozpoczęła się apokalipsa.

W pierwszych miesiącach 1977 r. coraz rzadziej zasypiał przed świtem, ale nie tylko lęk przed czyhającymi zmorami odpędzał sen. Od 18. roku życia wykręcał się od służby wojskowej. Teraz miał 22 lata, nieodwołalne wezwanie na czerwiec do jednostki piechoty i dylemat do rozwiązania: pójść do apartheidowskiej armii, czy opuścić Południową Afrykę na zawsze.

Kolacja za 30 srebrników

Nie dałeś nic swemu krajowi. Brałeś tylko, a teraz uciekasz - powiedział jego afrykanerski ojciec, gdy żegnali się na lotnisku.

Dlaczego uciekł? Przed wojskiem i więzieniem? Nie to było najważniejsze. Uciekał przed paradoksem.

W Soweto zobaczył rozszalałe barbarzyństwo. Co z tego, że jak każdy biały liberał potrafił wytłumaczyć czarną przestępczość dyskryminacją apartheidu? Cóż z tego, że słyszał o mordach rytualnych wyznawców voodoo? Teraz na własne oczy oglądał zmasakrowane zwłoki 10-letniego dziecka, któremu zabójcy odcięli palce i genitalia, wydłubali wątrobę, serce i oczy, potrzebne jakiemuś czarownikowi do przyrządzenia wywaru. - No i jak ci się to podoba? - rechotali afrykanerscy policjanci. - Tak właśnie zachowują się twoi czarni przyjaciele.

I tak każdego dnia. Opuszczając Soweto zawsze odczuwał ulgę. Gdy był już z powrotem w swoim białym Johannesburgu, strach nagle znikał i pojawiał się wstyd, że tak łatwo uległ irracjonalnym, rasistowskim urojeniom.

A potem wracałem do Soweto i strach ponownie chwytał mnie za gardło, nie odstępując ani na chwilę. Zabijało mnie poczucie winy i chciałem przelewać krew za mych cierpiących czarnych braci, a parę chwil później wzdrygałem się z przerażenia, widząc dzikie okrucieństwo, którego się dopuszczali, i barbarzyństwo, drzemiące w ich sercach.

Kochałem Czarnych, a mimo to się ich bałem. Bałem się ich, a mimo to ich kochałem. To mój paradoks. Nienawidziłem Afrykanerów i kochałem Czarnych. Byłem Afrykanerem i bałem się Czarnych. Dlatego uciekłem.

Przyrzekł sobie, że nie poprosi o azyl polityczny, by nie przysparzać więcej wstydu i tak już cierpiącemu afrykanerskiemu ojcu. Wymykał się więc służbom imigracyjnym kolejnych państw, by w końcu wylądować w USA. Spał na dworcach, zmywał gary, nosił worki, zbierał kukurydzę, sprzedawał krew. W Los Angeles pisywał recenzje rock'n'rollowe pod pseudonimem. Jakim? "Nelson Mandela".

Na początku lat 80. nowe władze RPA zaczęły liberalizować apartheid, aby ubiec nadciągającą rewolucję, a Czarni zareagowali wręcz podręcznikowe: townshipy ogarnęła rebelia. Południowa Afryka stała się modnym tematem w USA. Wystarczyło być "stamtąd", żeby wzbudzić zainteresowanie, otrzymać propozycję napisania artykułu bądź podzielić się przemyśleniami na proszonym obiedzie. Goście mieli oczywiście utwierdzać gospodarzy w ich wyobrażeniach o odległym kraju, gdzie wszystko jest proste, gdzie karykaturalni biali łajdacy pastwią się nad niewinnymi czarnymi ofiarami.

Miałem ich pozbawiać złudzeń? Tłumaczyć nieprzetłumaczalne ludziom, którzy nie widzieli townshipu na oczy? To nie była kwestia polityki, lecz odwiecznych tajemnic Afryki i rasy; niezwykłych sił, które sprawiały, że kładłem się do łóżka z pistoletem przy głowie i za sprawą których uciekłem z kraju. Gdybym to właśnie powiedział moim gospodarzom, uznaliby mnie za psychopatycznego rasistę. Karmiłem ich więc łatwymi kawałkami o dziewczynkach wyrzuconych ze szkoły za podejrzanie kręcące się włosy. Oni kiwali głowami pełni zrozumienia, a ja liczyłem swoje 30 srebrników.

Przez osiem lat ucieczki zdążył się całkowicie wyleczyć z lewicowości, ba - wedle standardów amerykańskich stał się prawdziwym neokonserwatystą, heroldem nowej prawicy, ale nie wyrwał się ze szponów paradoksu. W ojczyźnie nadal groziło mu więzienie, ale po cichu liczył na postęp reform. Zresztą i to było nieważne. Musiał wrócić.

Co się stało z Dawidem?

Townshipy znów płonęły, dziennik telewizyjny przypominał meldunki z frontu, ale Malan zamknął się w archiwum. Szukał korzeni szaleństwa, które toczyło jego kraj. Na pożółkłych stronicach znalazł historię swego przodka: przeznaczenie narodu ucieleśnione w losie pojedynczego człowieka.

Kapsztad, rok 1788. 38-letni Dawid Malan był znamienitym i zamożnym obywatelem, przykładnym mężem i ojcem czwórki dzieci. Kiedy należąca do sąsiada niewolnica Sara urodziła chłopca-mulata, okazało się, że ojcem jest Dawid. Podobne wypadki nie należały do rzadkości. Ten również spowodowałby jedynie drobny skandalik, ale dalsze postępowanie Dawida rozpętało piekło. Porwał dziewczynę i razem uciekli na północ. Musiał wiedzieć, że przekreśla całe swoje życie.

Ślady kochanków urywały się w miejscu, gdzie kończył się świat Białych i zaczynało Nieznane, tam gdzie biali pionierzy toczyli nieustanne wojny z czarnymi plemionami. Nie sięgała tu władza Kapsztadu, za to obowiązywały co surowsze reguły Starego Testamentu; przede wszystkim zasada "życie za życie".

Tymczasem Anglicy, którzy w 1795 r. odbili Kapsztad z rąk Holendrów, próbowali rozciągnąć swą władzę i prawa na tereny pogranicza. Idee, w myśl których Biały mógł być niepokojony za zabójstwo Czarnego, a nawet za głupią chłostę, wydała się Burom obrzydliwa i nienawistna. W 1813 r. wzniecili pierwszą antybrytyjską rebelię. Bronili boskiego porządku, zgodnie z którym byli panami życia i śmierci Czarnych.

I właśnie wtedy, po 25 latach, kroniki ponownie wspominają Dawida Malana. Stał na czele białych dzikusów ogarniętych rasową nienawiścią. Człowiek, który wyrzekł się wszystkiego dla miłości czarnej kobiety, był teraz gotów raczej umrzeć niż przystać na równość Czarnych. Dokumenty wymieniają jego nową białą żonę, a milczą o losie Sary. Rian na próżno próbował dociec, co się działo z jego przodkiem przez 25 lat i co odmieniło serce Dawida. Wiem tyle, że jego przemiana oddawała przemianę całego plemienia; w izolacji i w zetknięciu z żywiołami Afryki Burowie stali się Afrykanerami, białym plemieniem Afryki: butnym, ksenofobicznym i "pełnym krwi", jak o tyranach mówią Zulusi.

Zaczęli określać się mianem "Dopperów" - od nazwy pokrywek, którymi gasili świece - gdyż z rozmysłem tępili wszelkie przebłyski Oświecenia. Pragnęli pozostać w ciemności.

Mimo wszystko pozostaniesz białaską...

Rian z trudem poznawał Południową Afrykę po ośmiu latach. Gazety w swych atakach na apartheid i rząd dystansowały "New York Times". Krytycy sztuki usprawiedliwiali się, że spodobały im się rzeźby, pozbawione wyraźnie antyapartheidowskiego przesłania. Największe teatry wystawiały zaangażowane sztuki czarnych dysydentów, a tłumy białych widzów wpadały w tym większą ekstazę, im bardziej obraźliwe obelgi spadały na ich głowy. Nie wiedziałem, czy się śmiać, czy płakać. Nagle zaroiło się od zaprzysięgłych liberałów, którzy zawsze kochali Czarnych i opierali się tyranii.

Twardzi rasistowscy Burowie nie zniknęli. Łączyli nawet swe siły, wietrząc szykującą się "zdradę", ale oni istnieli zawsze. Teraz jednak nawet jego afrykanerski ojciec wzdychał nad głupotą wywieszek "tylko dla Białych". Tacy jak on wierzyli w swoją Partię Narodową, która przeprowadzi RPA ku świetlanej przyszłości, zwłaszcza od kiedy na jej czele stanął Frederik De Klerk,

Liberałowie rzucili się w objęcia ludzi Mandeli, snując wizje wspólnej rewolucji. Chcieli zapomnieć o swoim kolorze skóry. W kraju toczyła się walka polityczna i cóż w jej kontekście znaczyło to, że byli biali? Nic - odpowiadali sobie. Wszystko - twierdził Malan.

Któregoś dnia Rian wraz z grupką zagranicznych dziennikarzy oglądał pochód Afrykańskiego Kongresu Narodowego (ANC). Czarnym demonstrantom podrygującym w rytualnym tańcu wojowników próbowała dotrzymać kroku biała studentka. - Och dziecinko - zachichotał korespondent sieci CBS - kiedy przyjdzie co do czego, mimo wszystko pozostaniesz białaską. Malan również parsknął śmiechem, wyobrażając sobie, jak amerykańska telewizja zapowiada materiał jego kolegi: W Południowej Afryce niektórzy Biali są wystarczająco głupi, by wierzyć w prawa człowieka oraz demokrację i myśleć, że uda im się przejść na drugą stronę wojny rasowej. Oto relacja naszego wysłannika.

Gorzkie żarty, ale kiedy townshipy ogarniała gorączka, próżno by w nich szukać choćby jednego białego lewicowca. Bali się jak każdy przesiąknięty rasizmem białas. Malan nie mógł powstrzymać się od pytania: Jak chcecie walczyć z apartheidem i budować sprawiedliwe społeczeństwo, jeśli ludzie, dla których to czynicie, ukamienują was tylko dlatego, że macie białą skórę?

Swoje wątpliwości i lęki zawarł w książce "Moje serce zdrajcy", wydanej w 1990 r. Bezlitośnie szczery zapis historii paradoksu wzbudził zachwyty Johna Le Carre i Salmana Rushdie; wielu południowoafrykańskich białych liberałów podziwiało Malana za odwagę wypowiedzenia na głos myśli, które oni sami tłumili w głębi duszy; zwłaszcza dziennikarzami wstrząsnęło naruszenie zawodowego tabu. Biała lewica nie miała wątpliwości: Malan zdradził, stał się jednym z NICH; rasistą, faszystą, faszystowskim rasistą... zresztą zawsze taki był, jak wszyscy Malanowie.

Próba klęski

Tuż przed kwietniowymi wyborami 1994 r., w których po raz pierwszy w historii RPA uczestniczyli Murzyni, Malan przyglądał się pochodowi Czarnych. Skandowali: Jeden osadnik, jedna kula!  Osadnik, czyli Biały. Patrzyłem w oczy tych ludzi i starałem postawić się w ich sytuacji. Biali koloniści zabrali większość ziem ich pradziadów. Ich rodzice służyli ludziom takim jak ja. Oni sami wyrośli w skleconych z blachy chatkach, w bagnisku frustracji i nędzy. Spędzili lata rzucając kamienie i koktajle Mołotowa w imię wyzwolenia. Teraz było ono w zasięgu ręki, ale kształty, jakie przybierało, wcale im się nie podobały. Nowe coraz bardziej przypominało stare, a Mandela godził się nie ruszać ziemi, pieniędzy i posad białasów.

Więc zgoda: byli gniewni, sfrustrowani i wykiwani przez okoliczności, ale mnie, mówiąc szczerze, już to nie obchodziło. Z każdym mordem popełnionym przez zbirów w koszulkach ANC, z każdą płonącą oponą na szyi "sprzedawczyka", traciłem zdolność postrzegania Czarnych jako ofiar. Wyobrażałem sobie najgłośniejszego krzykacza i po prostu myślałem: do diabła z tobą. I nie nazywaj mnie osadnikiem. Kiedy moi przodkowie przybyli do Kraju Przylądkowego w 1688 r., twoi byli 800 km stąd, gdzieś w głębi dzisiejszej Namibii. Mam większe prawo, żeby być tutaj, i jeśli nie potrafisz się zachować, zabiję cię. Wezmę spluwę, dołączę do jakiejś milicji i wpakuję ci kulę prosto w mózg.

Nie, Malan nie poszedł w ślady swych socjalistycznych przyjaciół z lat młodości i nie zmienił się w zwolennika idei "Volkstaatu" - państwa tylko dla Białych, wykrojonego z dzisiejszej RPA.

W Południowej Afryce ukaże się wkrótce przejmujący album o Crossroads - słynnych murzyńskich slumsach pod Kapsztadem, których mieszkańcy odznaczali się wyjątkowym uporem. Rządowe buldożery równały z ziemią ich chatynki, oni sami wywożeni byli do odległych bantustanów, ale po każdej pacyfikacji powracali na piaszczyste pustkowie i Crossroads się odradzało. To właśnie tu w 1985 r. policja po raz pierwszy napotkała zorganizowany opór młodych czarnych bojowników. Tragiczną epopeję Crossroads przypomina obszerny tekst zamieszczony w albumie. Jego autorem jest Rian Malan. Wciąż się miota, ale pamięta, co usłyszał od pewnej kobiety.

Creina Alcock i jej mąż Neil poświęcili swój biały świat, by żyć z Czarnymi na ich warunkach i pomagać im swą wiedzą. Gdy po dwudziestu latach w buszu spłonęła ich chata wraz z całym dobytkiem, mieszkańcy wioski, a nawet nieznajomi z dalszych stron, ofiarowali pomoc na miarę swych nędznych możliwości. Ten dzień przekonał Neila, że nie mylił się w swej miłości do Czarnych. Był bowiem chory na białaczkę i by przeżyć jeszcze choć pięć lat, powinien był wrócić do cywilizacji. Ale został.

Nie umarł na raka. Kilka miesięcy później został zamordowany przez swoich czarnych braci, gdy próbował pogodzić zwaśnione klany. Owdowiałą Creinę okradli jej wychowankowie, wreszcie otrzymała śmiertelne groźby. Czuła się kompletnie zdradzona.

Gdy jakiś czas później Malan słuchał jej historii, myślał o swoim przodku Dawidzie: czy właśnie to go spotkało? Może miał rację, on i pozostali pionierzy, gdy świadomie dokonywali aktu samooślepienia: jeśli kochasz, to wystawiasz się na ciosy; jeśli wystawiasz się na ciosy, to okazujesz się słaby; a jeśli w Afryce okazujesz się słaby, to jesteś rolowany, jeszcze raz rolowany i jeszcze raz, aż nie będziesz w stanie dłużej tego znieść.

Ale Creina powiedziała mu coś innego.

Miłość nie jest nic warta, póki nie zostanie poddana próbie własnej klęski.

Miłość jest po to, by umożliwić ci wzniesienie się ponad klęskę.

Aby żyć gdziekolwiek na świecie, musisz wiedzieć, jak żyć w Afryce.

Jedyne co możesz czynić, to kochać, ponieważ tylko miłość pozostawia światło w twoim wnętrzu, zamiast kompletnej, wszechogarniającej ciemności.

Ładna pointa, ale może być i inna. Kilka miesięcy temu przyjaciółka Malana obudziła się w środku nocy i ujrzała nad sobą Czarnego z siekierą w dłoniach. Intruz żądał wyjaśnień, dlaczego biała kobieta zawiesiła na ścianie portret Mandeli. - Lubisz tego człowieka? - Tak - odparła. - A ja go nienawidzę. Nienawidzę - syknął nocny gość. Uważał noblistę za sługusa Białych. Spędził kilka godzin, tłumacząc kobiecie, dlaczego z powodu historii oraz ideologii jest to konieczne - i wtedy ją zgwałcił.

Następnego dnia zdjęła Nelsona Mandelę ze ściany.